Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od niepamiętnych czasów ludzie czcili bogów, których zwali Fhrejami, prawdziwie odmienną rasę: niepokonanych w boju, mistrzów magii, z pozoru nieśmiertelnych. Gdy jednak jeden z bogów pada martwy pod ciosem ludzkiej broni, równowaga sił pomiędzy ludźmi a tymi, którym przypisywano boską naturę, nieodwołalnie się zmienia. Kto teraz ocali ludzkość przed unicestwieniem? Odważnych jest tylko garstka. Raithe, który waha się, czy przyjąć przeznaczoną mu rolę Zabójcy Bogów. Suri, młoda wieszczka dręczona wizjami nadchodzącej zagłady. I Persefona, która musi otrząsnąć się z żałoby, aby objąć przywództwo nad swoim ludem. Epoka Mitu dobiegła końca; nadszedł czas rebelii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 587
Od Autora
Witajcie w świecie „Legend Pierwszego Imperium”, mojego nowego cyklu fantasy. Jeśli nie czytaliście żadnej z moich wcześniejszych książek, nie obawiajcie się. Ten cykl jest zupełnie nowy i nie trzeba znać ani „Kronik Riyrii”, ani „Odkryć Riyrii”, aby w pełni cieszyć się lekturą. Przeczytanie tej książki nie spowoduje też, że natkniecie się na spojlery, więc nie musicie się martwić taką możliwością. Niniejszy cykl ma w założeniu być odrębną bramą do świata Elan, a jeśli chcecie przeczytać więcej – cóż, czeka na Was dziewięć innych powieści (wydanych w sześciu tomach).
Na użytek tych, którzy czytali wcześniejsze książki o Riyrii, powinienem wspomnieć, że akcja obecnego cyklu dzieje się trzy tysiące lat przed wydarzeniami opisanymi w tamtych powieściach. Może sądzicie, że już wiecie, w jaki sposób ukształtowało się Pierwsze Imperium, a w każdym razie macie ogólne pojęcie na temat tamtych wydarzeń. Jeśli jednak czytaliście moje książki, prawdopodobnie zdajecie sobie sprawę, że pozory niekiedy mylą. Relacje, które ujawniłem poprzez Riyrię, nie były w pełni wiarygodne. Ostatecznie historię piszą zwycięzcy. W niniejszym cyklu mogę wyjaśnić nieporozumienia. Teraz dowiecie się, ile jest prawdy w mitach i ile kłamstw kryją legendy.
Informacja dla tych, którzy nie znają mojego procesu twórczego: w nietypowy sposób podchodzę do pisania sag. Kończę cały cykl jeszcze przed publikacją pierwszego tomu i niniejsze książki nie stanowią wyjątku od tej reguły. Dlaczego to takie ważne? No cóż, powodów jest kilka. Po pierwsze, pozwala mi to przeplatać wątki przez osnowę wszystkich tomów. Szczególiki, które w momencie czytania sprawiają wrażenie nieistotnych, przy ponownym czytaniu zazwyczaj ujawniają interesujące drugie dno. Jest to możliwe dzięki temu, że mogę rozmieszczać detale na przestrzeni całej fabuły.
Po drugie, pisanie w ten sposób daje mi (oraz moim czytelnikom) gwarancję, że kolejne tomy budują fabułę dążącą do pewnego ostatecznego rozwiązania. Zbyt często zdarza się, że cykle zbaczają z kursu, i jest wątpliwe, czy autor zdoła na koniec sensownie domknąć wszystkie wątki. Czuję się zaszczycony pochwałami, jakie zebrała końcówka „Odkryć Riyrii”. Satysfakcjonujące zakończenie tego cyklu zawdzięczacie głównie temu, że mogłem wprowadzać drobne zmiany, dodawać bohaterów lub przemycać ważne informacje we wcześniejszych tomach, ilekroć wpadałem na ciekawy pomysł, pisząc te późniejsze. Poza tym nie ma obawy, że zostanę potrącony przez autobus albo spotka mnie inny nieprzyjemny koniec, a wy zostaniecie z niedokończonym cyklem, zastanawiając się, co miało się wydarzyć w końcówce.
Po trzecie, napisanie z wyprzedzeniem wszystkich książek pozwala mi snuć opowieść bez ograniczeń narzucanych przez umowy wydawnicze czy presję rynku. Prawdę mówiąc, kiedy rozpoczynałem niniejszy cykl, planowałem, że będzie to trylogia. Jednakże w miarę rozwoju fabuły rozrosła się ona w cztery, a potem pięć książek. Gdybym podpisał umowę, mając ukończony tylko jeden tom, być może musiałbym podjąć trudne decyzje, żeby dopasować opowieść do ram narzuconych przez kontrakt z wydawcą. Bez tych ograniczeń mogłem opowiedzieć całą historię w taki sposób, jaki pozwalał najpełniej wykorzystać jej potencjał.
Po czwarte, napisanie całego cyklu w jednym rzucie uwalnia mnie od presji terminów. Nie ukrywam, że nienawidzę pisać według harmonogramu. Muza nie zawsze współpracuje na zawołanie, zatem bardzo lubię pisać książki bez towarzystwa tykającej bomby zegarowej. Bez takich ograniczeń tworzę swoje dzieła najlepiej, jak to możliwe, bo książka jest ukończona wtedy, kiedy ja mówię, że jest ukończona, a nie wtedy, kiedy czas przewidziany na jej napisanie dobiegnie końca.
I ostatnia, ale nie najmniej ważna kwestia: moje podejście gwarantuje, że książki trafiają do Was bez opóźnień. Czytelnicy aż nazbyt często doznają frustracji, zastanawiając się, kiedy (i czy) ukaże się następny tom danego cyklu. Jeśli wszystkie tomy są napisane, ta obawa znika. Oczywiście terminy premier zależą od wydawcy, ale ja już wykonałem swoją pracę i mogę przejść do kolejnego projektu.
Muszę jeszcze zaznaczyć na sam koniec, na użytek aspirujących autorów, którzy być może czytają te słowa – nie polecam Wam podchodzić w ten sposób do Waszej własnej twórczości. Istnieje wiele ważnych powodów uzasadniających, dlaczego większość cykli nie powstaje w taki sposób. Moja technika pracy czyni mnie wyjątkiem od reguły i jakkolwiek w ten sposób osiągam najlepsze wyniki możliwe w moim przypadku, inni mogliby w ten sposób zmarnować całe lata wysiłku.
Wystarczy już tego przydługiego wstępu. Chciałem tylko wprowadzić Was na chwilkę za kulisy mojej pracy, by pomóc określić oczekiwania. A teraz odwróćcie kartkę, dotknijcie ekranu czytnika lub wyregulujcie głośność – czeka Was nowa przygoda.
Rozdział pierwszy
Bogowie i ludzie
W mrocznych czasach przed wojną ludzi zwano Rhunami. Żyliśmy w Rhunlandzie, który nazywano też Rhulynem. Trapiły nas niedostatek żywności i nadmiar niebezpieczeństw. Najbardziej lękaliśmy się bogów zza rzeki Bern, gdzie nie wolno nam było się zapuszczać. Większość ludzi sądzi, że nasz konflikt z Fhrejami rozpoczął się od bitwy przy Wielkim Moście, ale w rzeczywistości został zapoczątkowany pewnego dnia, wczesną wiosną, kiedy dwóch mężczyzn przeprawiło się przez rzekę.
Księga Brin
W pierwszym odruchu Raithe chciał się modlić. Przekleństwa, płacz, krzyki, modlitwa – ludzie robią takie rzeczy w ostatnich minutach życia. Doszedł jednak do wniosku, że modlenie się to absurdalny pomysł, zważywszy, że problemem był zagniewany bóg w odległości dwudziestu stóp. Bogowie nie słynęli z tolerancji, a ten wyglądał, jakby miał lada chwila zabić ich obu. Ani Raithe, ani jego ojciec nie zauważyli, jak się zbliżał. Szum rzek, które łączyły swe wody nieopodal, był wystarczająco głośny, żeby zagłuszyć przejazd całej armii. Raithe wolałby armię.
Odziany w migotliwe szaty bóg siedział na koniu i towarzyszyli mu dwaj piesi słudzy. Byli ludźmi, ale mieli na sobie takie same niezwykłe stroje. Wszyscy patrzyli w milczeniu.
– Hej?! – zawołał Raithe do swojego ojca.
Herkimer klęczał obok jelenia, rozcinając mu nożem brzuch. Wcześniej Raithe powalił zwierzę włócznią po tym, jak obaj z ojcem ścigali je przez większość poranka. Herkimer ściągnął swój wełniany leigh mor oraz koszulę, bo przy patroszeniu jelenia łatwo ubabrać się krwią.
– Co? – Podniósł wzrok.
Raithe wskazał głową boga, a spojrzenie ojca powędrowało w kierunku trzech sylwetek. Stary rozwarł szerzej oczy, a jego twarz pobladła.
Wiedziałem, że to zły pomysł, pomyślał Raithe.
Jego ojciec sprawiał wrażenie tak pewnego siebie, tak przekonanego, że przeprawienie się przez zakazaną rzekę rozwiąże ich problemy. Jednakże podkreślał tę pewność tyle razy, że Raithe nabrał wątpliwości. Teraz stary wyglądał tak, jakby zapomniał, jak się oddycha. Herkimer wytarł nóż o sierść jelenia, po czym wsunął go za pas i wstał.
– Ach… – powiedział. Popatrzył na częściowo wypatroszonego jelenia, po czym z powrotem podniósł wzrok na boga. – Nic się… nie stało.
To była cała mądrość ojca, wszystko, co miał na ich obronę po tym, jak popełnili zbrodnię, zakradając się w obręb świętej krainy. Raithe nie był pewien, czy zabicie jelenia z boskich stad to również przestępstwo, ale uznał, że w każdym razie nie poprawili w ten sposób swojej sytuacji. I chociaż Herkimer stwierdził, że nic się nie stało, jego twarz mówiła co innego. Serce Raithe’a zamarło. Nie miał pojęcia, jakiej wypowiedzi oczekiwał od ojca, ale spodziewał się, że będzie to coś więcej.
Jak łatwo się domyślić, te słowa nie udobruchały boga. Cała trójka nadal wpatrywała się w intruzów z narastającą irytacją.
Stali na maleńkiej łączce obok miejsca, gdzie łączyły się rzeki Bern i Północna Gałąź. Kawałek wyżej na zboczu zaczynał się gęsty, bujny sosnowy bór. Niżej, tam, gdzie nurty obu rzek zlewały się w jeden, widniała kamienista plaża. Pod szarym przestworem nieba, zwiastującym opad śniegu, jedynym dźwiękiem był ryk wody. Zaledwie przed kilkoma minutami łączka wydawała się Raithe’owi rajem. Ta chwila bezpowrotnie minęła.
Raithe powoli zaczerpnął tchu i spróbował się uspokoić, mówiąc sobie, że w końcu nie zna się na bogach i nie potrafi odczytywać ich min. Nigdy dotąd nie oglądał żadnego boga z bliska, nie widział uszu w kształcie bukowych listków, oczu błękitnych jak niebo ani włosów, które lśniły niczym płynne złoto. Tak gładka skóra i białe zęby wydawały się niemożliwością. Ta istota nie zrodziła się z ziemi, ale z powietrza i światła. Szaty boga powiewały na wietrze i migotały w słońcu, podkreślając jego nieziemską chwałę. Twarde, surowe spojrzenie było dokładnie tym, czego Raithe spodziewał się po nieśmiertelnej istocie.
Koń stanowił jeszcze większe zaskoczenie. Ojciec Raithe’a opowiadał mu o tych stworzeniach, ale do tej pory Raithe mu nie wierzył. Jego stary miał skłonność do ubarwiania, a Raithe wysłuchiwał tych opowieści od ponad dwudziestu lat. Po kilku głębszych ojciec zwykł opowiadać wszystkim, jak to zabił pięciu mężczyzn jednym ciosem albo walczył z Północnym Wiatrem i zmusił go do posłuchu. Im starszy stawał się Herkimer, tym bardziej nieprawdopodobne rzeczy wygadywał. Ale teraz czworonożna bajęda spoglądała na Raithe’a wielkimi, lśniącymi oczami, a kiedy koń potrząsnął łbem, młodzieniec zaczął się zastanawiać, czy wierzchowce bogów rozumieją ludzką mowę.
– Nie, naprawdę nic się nie stało – powtórzył ojciec Raithe’a, może sądząc, że tamci nie usłyszeli jego pierwszej genialnej wypowiedzi. – Wolno mi tu przebywać.
Dał krok naprzód i wskazał zawieszony na rzemyku medalion, który połyskiwał wśród drobinek ziemi i sosnowych igieł oblepiających jego spoconą klatkę piersiową. Półnagi, ogorzały, z rękoma uwalanymi krwią po łokcie, jego ojciec wyglądał jak ucieleśnienie szalonego barbarzyńcy. Raithe też nie uwierzyłby jego słowom.
– Widzicie to? – ciągnął ojciec. Sękate, czerwonawe paluchy uchwyciły polerowany metal, który zabłysł w południowym słońcu. – Walczyłem wraz z waszym ludem przeciwko Gula-Rhunom w Dolinie Wzniesionej Włóczni. Dobrze się spisałem. Jeden z dowódców armii Fhrejów dał mi to. Stwierdził, że zasłużyłem na nagrodę.
– Klan Dureya – powiedział wyższy sługa, zwracając się do boga tonem, w którym rozczarowanie mieszało się z obrzydzeniem. Jego szyję otaczał srebrny torkwes o kosztownym wyglądzie. Drugi sługa nosił taki sam. Te ozdoby musiały stanowić oznakę ich statusu.
Wysoki chudzielec nie nosił brody, miał za to długi nos, zapadnięte policzki i chytre oczka. Kojarzył się Raithe’owi z łasicą albo lisem. Raithe nie lubił żadnego z tych zwierząt. Brzydziła go też poza, w której mężczyzna stał: schylony, ze spuszczonym wzrokiem i splecionymi dłońmi. Nawet zbity pies miałby więcej szacunku dla siebie.
Jakiego rodzaju ludzie podróżują w towarzystwie boga?
– Zgadza się. Jestem Herkimer, syn Hiemdala, a to mój syn Raithe.
– Złamaliście prawo – oznajmił sługa.
Nawet jego nosowy głos brzmiał tak, jak mogłaby mówić łasica.
– Nie, nie. To nie tak. Zupełnie nie tak.
Zmarszczki na twarzy ojca pogłębiły się, a usta zacisnęły jeszcze mocniej. Przystanął, ale nadal trzymał medalion przed sobą niczym talizman. Oczy miał pełne nadziei.
– To dowodzi, że mówię prawdę, że zasłużyłem na nagrodę. Widzicie, tak sobie pomyślałem, że mój syn – wskazał Raithe’a – i ja moglibyśmy zamieszkać na tym kawałeczku ziemi. – Machnął ręką w stronę łączki. – Niewiele nam trzeba. Właściwie tyle co nic. Widzicie, po naszej stronie rzeki, w Dureyi, ziemia jest do niczego. Nic tam nie rośnie i nie ma na co polować.
Błagalny ton w głosie ojca był dla Raithe’a nowością i mu się nie spodobał.
– Nie wolno wam tu przebywać. – Tym razem odezwał się drugi sługa, ten łysiejący. Podobnie jak chudzielec o łasiczej twarzy, on również nie miał porządnej brody, tak jakby jej zapuszczenie było czymś, czego trzeba się nauczyć. Brak zarostu ukazywał w całej krasie nad wyraz kwaśną minę.
– Ależ nie rozumiecie. Walczyłem dla waszego ludu. Krwawiłem dla waszego ludu. Straciłem trzech synów, walcząc dla waszego plemienia. I obiecano mi nagrodę.
Herkimer ponownie wyciągnął przed siebie medalion, ale bóg nie spojrzał na niego. Skierował spojrzenie w dal, wpatrując się w jakiś odległy, nieistotny punkt.
Herkimer puścił medalion.
– Jeśli ten teren stanowi problem, przeniesiemy się gdzie indziej. Prawdę mówiąc, mojemu synowi spodobało się inne miejsce, bardziej na zachód. Wtedy mieszkalibyśmy dalej od was. Czy tak byłoby lepiej?
Chociaż bóg nadal nie patrzył na nich, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zirytowanego. W końcu stwierdził:
– Zrobicie, co wam każę.
Zwyczajny głos. Raithe poczuł rozczarowanie. Spodziewał się usłyszeć grzmot.
Następnie bóg zwrócił się do swoich sług w świętym języku. Ojciec Raithe’a nauczył go podstaw tej mowy. Młodzieniec nie znał jej biegle, ale rozumiał wystarczająco dużo, żeby pojąć, że bóg nie chce, by po tej stronie rzeki mieli w swoim posiadaniu broń. Chwilę później wysoki sługa przekazał tę samą informację po rhuńsku.
– Na zachód od rzeki Bern tylko Fhrejowie mogą nosić broń. Wyrzućcie swoją do wody.
Herkimer spojrzał na ich ekwipunek piętrzący się opodal, obok pniaka, i z rezygnacją zwrócił się do Raithe’a:
– Weź swoją włócznię i zrób, jak powiedział.
– I ten miecz, który masz na plecach – powiedział wysoki sługa.
Herkimer sprawiał wrażenie zaszokowanego. Zerknął przez ramię tak, jakby zapomniał o znajdującej się tam broni. Potem zwrócił się do boga i przemówił bezpośrednio do niego w języku Fhrejów.
– Ten oręż należy do mojego rodu. Nie mogę go wyrzucić.
Bóg wyszczerzył zęby w drwiącym grymasie.
– To miecz – naciskał dalej sługa.
Herkimer wahał się tylko przez sekundę.
– Dobrze, dobrze, w porządku. Wrócimy na drugą stronę rzeki. Teraz, w tej chwili. Chodź, Raithe.
Bóg wydał odgłos niezadowolenia.
– Po tym, jak oddasz swój miecz – oznajmił sługa.
Herkimer spiorunował go wzrokiem.
– Ta miedź należy do mojej rodziny od pokoleń.
– To broń. Wyrzuć ją.
Herkimer zerknął w bok, na swego syna.
Choć może trudno byłoby go nazwać dobrym ojcem – zdaniem Raithe’a nie był nim – Herkimer wpoił wszystkim swoim synom jedno: dumę. Szacunek do samego siebie wynika z umiejętności obronienia się przed niebezpieczeństwem. Takie rzeczy budują godność mężczyzny. W całej Dureyi, w ich całym klanie, ojciec Raithe’a jako jedyny nosił miecz – metalową klingę. Była wykuta z miedzi, zarysowana, jej słaby połysk przywodził na myśl letnie zachody słońca, a legenda głosiła, że ten wiekowy krótki brzeszczot to dzieło rąk prawdziwego dhergijskiego kowala. W porównaniu z mieczem boga, o rękojeści misternie ozdobionej rytami i klejnotami, miedziane ostrze prezentowało się żałośnie. Pomimo to Herkimera definiowała właśnie jego broń. Wrogie klany zwały go Miedzianym Mieczem – przydomek ten budził obawę i szacunek. Raithe wiedział, że ojciec nigdy nie odda swojej broni.
W ryk rzeki wdarł się okrzyk krążącego w górze jastrzębia. Powszechnie wiedziano, że pojawienie się ptaka stanowi omen, i Raithe nie uznał jękliwego zawodzenia za dobrą wróżbę. Nim ucichło niepokojące echo tego dźwięku, jego ojciec stanął naprzeciwko boga.
– Nie mogę wam oddać tego miecza.
Raithe nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Herkimer, syn Hiemdala z klanu Dureya, nie uznał za stosowne ugiąć się tak nisko. Nawet przed bogiem.
Niższy sługa przytrzymał wodze konia, gdy bóg zsiadał.
Raithe patrzył – nie potrafił odwrócić wzroku. Ruchy boga niemal hipnotyzowały, zwinne, kocie i pełne gracji. Jednakże mimo piorunującego wrażenia, jakie wywierały, pod względem fizycznym bóg nie prezentował się imponująco. Nie był ani wysoki, ani barczysty, ani mocno umięśniony. Raithe i jego ojciec dorobili się silnych ramion i rąk, wojując włócznią i tarczą od pacholęcia. Bóg natomiast sprawiał wrażenie wątłego, tak jakby spędził całe życie w łóżku, karmiony łyżką. Gdyby Fhrej był człowiekiem, Raithe nie bałby się go. Tak radykalnie różnili się wzrostem i wagą, że nawet wyzwany na pojedynek odmówiłby walki. Zmierzenie się z tak słabym przeciwnikiem byłoby okrucieństwem, a on nie był okrutny. To bracia Raithe’a otrzymali jego przydział tej cechy.
– Nie rozumiecie. – Herkimer ponownie spróbował wytłumaczyć. – Ten miecz przechodził z ojca na syna…
Bóg rzucił się naprzód i uderzył ojca Raithe’a pięścią w żołądek. Herkimer zgiął się wpół, a wtedy Fhrej porwał miedziany miecz. Zabrzmiał stłumiony zgrzyt, kiedy brzeszczot wysunął się z pochwy. Podczas gdy Herkimer z trudem łapał oddech, bóg z obrzydzeniem oglądał łup. Kręcąc głową, odwrócił się plecami do starego, żeby pokazać wyższemu słudze żałośnie wyglądającą klingę. Zamiast pospołu ze swoim panem wyśmiać tę broń, sługa cofnął się lękliwie. Wyraz jego łasicowatej twarzy powiedział Raithe’owi, co wydarzy się za moment, bo to ten mężczyzna pierwszy dostrzegł reakcję Herkimera.
Ojciec Raithe’a wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i zaatakował.
Tym razem bóg zachował się tak, jak należało oczekiwać. Ze zdumiewającą szybkością okręcił się na pięcie i wbił miedzianą klingę w pierś starego. Herkimer sam z impetem nadział się na ostrze. Walka dobiegła końca w tej samej chwili, w której się zaczęła. Ojciec Raithe’a sapnął i upadł z mieczem tkwiącym w piersi.
Raithe zareagował, nie myśląc. Gdyby poczekał choć chwilę, może zmieniłby zdanie, ale miał w sobie więcej ze swojego ojca niż sam chciałby przyznać. Ponieważ miecz był jedyną bronią w zasięgu ręki, młodzieniec wyszarpnął miedzianą klingę z ciała Herkimera. Zamachnął się z całej siły, celując w szyję boga. Był pewien, że ostrze przejdzie przez nią na wylot, ale miedź przecięła tylko powietrze, gdy nadprzyrodzona istota wykonała unik. Bóg dobył własnej broni, gdy Raithe zamachnął się raz jeszcze. Dwa miecze się zderzyły. Zabrzmiało stłumione ping i ciężar w rękach Raithe’a zniknął, gdy większa część klingi się odłamała. Gdy młodzieniec zakończył zamach, z rodzinnego skarbu ocalała tylko rękojeść; pozostała część miecza pofrunęła w powietrze i wylądowała w kępie młodych sosenek.
Bóg patrzył na niego ze zdegustowanym uśmieszkiem. Potem przemówił w świętej mowie:
– Nie było warto za to ginąć, nieprawdaż?
Ponownie uniósł swoją broń, a Raithe zaczął się cofać.
Zbyt wolno! Zbyt wolno!
Daremnie próbował uciec. Był już martwy. Tak mówiły mu lata zaprawy w walce. W owej chwili, nim jeszcze zrozumienie stało się rzeczywistością, zdążył pożałować całego dotychczasowego życia.
Niczego nie dokonałem, pomyślał, gdy jego mięśnie się spięły w oczekiwaniu na eksplozję bólu.
Ta jednak nie nastąpiła.
Raithe przestał obserwować przybocznych boga – podobnie jak jego oponent. Żaden z walczących nie spodziewał się tego, co nastąpiło. Żaden nie zobaczył, jak łasicowaty chudzielec rąbnął swojego pana w potylicę rzecznym kamieniem, który przypominał rozmiarami i kształtem bochenek chleba. Dopiero kiedy bóg upadł, odsłaniając sługę i kamień, Raithe pojął, co się stało.
– Uciekaj – powiedział chudzielec. – Przy odrobinie szczęścia ocknie się z takim bólem głowy, że nie będzie w stanie nas ścigać.
– Coś ty zrobił?! – wykrzyknął drugi sługa, wytrzeszczając oczy. Cofnął się, odciągając konia.
– Uspokój się – rozkazał towarzyszowi ten, który trzymał kamień.
Raithe popatrzył na ojca, który leżał rozciągnięty na wznak. Oczy Herkimera pozostały otwarte, jakby wpatrywał się w chmury. Przez lata Raithe nieraz przeklinał swojego rodzica. Ten człowiek zaniedbywał rodzinę, nakłaniał synów, by rywalizowali ze sobą, i był daleko od domu, kiedy matka oraz siostra Raithe’a umierały. Istniały rzeczy – wiele rzeczy – za które Raithe nienawidził swojego ojca, ale tu i teraz widział przede wszystkim mężczyznę, który nauczył swoich synów walczyć i się nie poddawać. Herkimer postępował najlepiej, jak potrafił, z tym, co miał do dyspozycji, a w udziale przypadło mu życie na jałowej ziemi, ponieważ bogowie wysuwali kapryśne żądania. Ojciec Raithe’a nigdy nie kradł, nie oszukiwał ani nie trzymał języka za zębami, gdy coś trzeba było powiedzieć na głos. Był twardym człowiekiem, zimnym człowiekiem, ale miał odwagę bronić siebie i tego, co słuszne. Na ziemi przed sobą Raithe widział ostatniego członka swojej martwej rodziny.
W rękach dzierżył złamany miecz.
– Nie! – krzyknął sługa trzymający konia, gdy Raithe wbił pozostałość miedzianego brzeszczotu w gardło boga.
***
Obaj słudzy uciekli, niższy konno, a wyższy pieszo za nim. Teraz ten, który rąbnął boga kamieniem, powrócił. Cały mokry od potu, kręcąc głową, przytruchtał z powrotem na łączkę.
– Meryl zbiegł – oznajmił. – Nie jest zbyt dobrym jeźdźcem, ale poradzi sobie. Koń zna drogę z powrotem do Alon Rhist. – Zamilkł, gdy zobaczył Raithe’a. – Co ty robisz?
Raithe stał nad ciałem boga. Wcześniej podniósł miecz Fhreja i teraz dotykał jego czubkiem boskiego gardła.
– Czekam. Jak długo to zwykle trwa?
– Jak długo co trwa?
– Zanim on wstanie.
– Jest martwy. Trupy zazwyczaj nie wstają – odrzekł sługa.
Ponieważ Raithe nie chciał spuszczać boga z oka, pokusił się tylko o przelotne spojrzenie w kierunku sługi, który stał zgięty wpół i z trudem łapał oddech.
– O czym ty mówisz?
– A o czym ty mówisz?
– Chcę wiedzieć, ile mamy czasu, zanim on wstanie. Czy jeśli utnę mu głowę, będzie leżał dłużej?
Sługa przewrócił oczami.
– On nie wstanie! Zabiłeś go.
– Łżesz jak Tetlin! To bóg. Bogowie nie umierają. Są nieśmiertelni.
– Prawdę mówiąc, nie całkiem – odparł sługa, po czym ku zdumieniu Raithe’a kopnął ciało boga, które prawie nie drgnęło. Kopnął je ponownie, a głowa przetoczyła się na bok. Policzek oblepiały ziarnka piasku. – Widzisz? Martwy. Rozumiesz? Nie są nieśmiertelni. To nie bóg, tylko Fhrej. Oni umierają. Istnieje różnica między długowiecznością a nieśmiertelnością. Nieśmiertelność oznacza, że nie możesz umrzeć… nawet jeśli chcesz. Prawdę mówiąc, Fhrejowie przypominają Rhunów znacznie bardziej, niż jesteśmy gotowi przyznać.
– W ogóle nie jesteśmy podobni. Przypatrz mu się tylko. – Raithe wskazał powalonego Fhreja.
– Och, jasne – odrzekł sługa. – Jest całkiem inny niż my. Ma tylko jedną głowę, chodzi na dwóch nogach, ma dwie ręce i dziesięć palców. Masz rację. Nie przypomina nas w najmniejszym stopniu.
Sługa spuścił wzrok, wpatrując się w zwłoki, i westchnął.
– Miał na imię Shegon. Był niewiarygodnie utalentowanym harfistą, szulerem oraz brideeth eyn mer, to znaczy… – Zamilkł na moment. – Nie, nie da się tego ująć w innych słowach. Nie był szczególnie lubiany, a teraz jest martwy.
Raithe posłał mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie.
Kłamie? Próbuje uśpić moją czujność?
– Mylisz się – odrzekł z przekonaniem. – Widziałeś kiedyś martwego Fhreja? Ja nie. Mój ojciec też nie. Nikt, kogo kiedykolwiek znałem, nie widział. Poza tym oni się nie starzeją.
– Starzeją się, tylko bardzo powoli.
Raithe pokręcił głową.
– Nie, nieprawda. Ojciec opowiedział mi kiedyś, jak, będąc chłopcem, spotkał Fhreja imieniem Neason. Czterdzieści pięć lat później spotkali się ponownie, a Neason wyglądał dokładnie tak samo.
– Oczywiście że tak. Przecież ci powiedziałem, że oni starzeją się powoli. Fhrejowie mogą żyć tysiące lat. Trzmiel żyje tylko kilka miesięcy. Z perspektywy trzmiela wydajesz się nieśmiertelny.
Raithe nie był przekonany, ale to faktycznie tłumaczyłoby obecność krwi. Nie spodziewał się jej. Prawdę mówiąc, nie powinien był atakować Fhreja. Ojciec zawsze uczył go, żeby nie rwać się do bitki, jeśli nie ma szans na wygraną, a walka z nieśmiertelnym bogiem niewątpliwie należała do tej kategorii. Ale z drugiej strony to właśnie ojciec wszystko zaczął.
Szlag, strasznie dużo tej krwi.
Pod ciałem boga zebrała się brzydka kałuża, plamiąc trawę oraz lśniące szaty. W jego szyi nadal ziała rana, paskudna poszarpana dziura przywodząca na myśl drugie usta. Raithe początkowo oczekiwał, że cięcie w cudowny sposób się zasklepi albo po prostu zniknie. Gdyby bóg powstał z martwych, Raithe miałby nad nim przewagę. Był silny i mógł pokonać większość mężczyzn w Dureyi, a to oznaczało, że mógł pokonać większość ludzi na świecie. Nawet jego ojciec pilnował się, żeby zanadto nie rozgniewać syna.
Raithe znów zagapił się na Fhreja, którego oczy były otwarte i wywrócone białkami na wierzch. Rana w jego gardle stała się szersza. Bóg – prawdziwy bóg – nigdy by nie pozwolił, żeby sługa wymierzał mu kopniaki.
– W porządku, może faktycznie nie są nieśmiertelni.
Odprężył się i dał krok do tyłu.
– Nazywam się Malcolm – powiedział sługa. – Ty jesteś Raithe?
– Mhm – potwierdził Raithe. Po raz ostatni popatrzył wrogo na zwłoki Fhreja, po czym wsunął za pas jego zdobioną klejnotami broń, a następnie dźwignął z ziemi ciało swojego ojca.
– A teraz co robisz? – spytał Malcolm.
– Nie mogę go tu pochować. Ten teren jest płaski, podczas powodzi na pewno stoi tu woda.
– Pochować go? Kiedy w Alon Rhist dowiedzą się, co tu zaszło, Fhrejowie… – Sługa wyglądał, jakby było mu niedobrze. – Musimy uciekać.
– To uciekaj.
Raithe zaniósł ciało ojca na niski pagórek pośrodku łąki i ostrożnie złożył je na ziemi. Nie było to zbyt dobre miejsce na pochówek, ale musiało wystarczyć. Odwrócił się i odkrył, że niegdysiejszy sługa bogów nadal gapi się na niego z niedowierzaniem.
– Co?
Malcolm zaczął się śmiać, po czym zamilkł zdezorientowany.
– Nie rozumiesz. Glyn to szybki koń i może biec równie długo jak wilki. Meryl dotrze do Alon Rhist, nim zapadnie noc. Opowie wszystko Fhrejom, żeby ratować własne życie. Wyślą za nami pościg. Musimy czym prędzej ruszyć w drogę.
– Ruszaj więc – odparł Raithe.
Wziął medalion Herkimera i zawiesił go na własnej szyi. Potem zamknął ojcu oczy. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej dotykał twarzy starego.
– Ty też musisz ruszać.
– Jak już pochowam mojego ojca.
– Ten Rhun jest martwy.
Raithe wzdrygnął się na dźwięk tego słowa.
– Był człowiekiem.
– Rhun, człowiek… to jedno i to samo.
– Nie dla mnie. I nie dla niego.
Raithe zszedł pośpiesznie na brzeg rzeki, gdzie leżały tysiące otoczaków różnej wielkości. Problemem było nie znalezienie jakichś, tylko wybranie odpowiednich.
Malcolm wsparł ręce na biodrach, piorunując go wzrokiem z miną oscylującą między zaskoczeniem a gniewem.
– To zajmie całe godziny! Marnujesz czas.
Raithe przykucnął i podniósł kamień. Od góry nagrzało go słońce; dół był wilgotny, chłodny i oblepiony mokrym piaskiem.
– Zasługuje na porządny pochówek i zrobiłby to samo dla mnie.
Kryła się w tym niejaka ironia, zważywszy na to, że ojciec rzadko okazywał Raithe’owi jakiekolwiek ciepłe uczucia. Jednakże była to prawda: Herkimer zaryzykowałby śmierć, żeby pochować swego syna, jak należy.
– Poza tym, czy masz jakieś pojęcie o tym, co dzieje się z duchem, jeśli ciało nie zostanie pogrzebane?
Mężczyzna gapił się na niego z ogłupiałą miną.
– Takie duchy powracają jako many, żeby cię dręczyć za to, żeś im nie okazał należytego szacunku. A many bywają okrutne. – Raithe dźwignął kolejny spory kamień barwy piasku i zaczął się wspinać na pagórek. – Za życia mój ojciec potrafił być prawdziwym culem. Jeszcze tego brakowało, żeby łaził za mną i po śmierci.
– Ale…
– Ale co?
Raithe położył oba kamienie obok ramion ojca. Zamierzał najpierw otoczyć nimi ciało, a potem ułożyć nad nim mogiłę.
– To nie twój ojciec. Nie oczekuję, że tu zostaniesz.
– Nie o to chodzi.
– A o co?
Sługa się zawahał, a Raithe skorzystał z okazji, żeby zejść nad rzekę i poszukać kolejnych kamieni.
– Potrzebuję twojej pomocy – oznajmił w końcu mężczyzna.
Raithe podniósł duży kamień i wspiął się z nim z powrotem po zboczu, dźwigając ciężar oburącz.
– Przy czym?
– Potrafisz… no wiesz… żyć… tu w dziczy. – Sługa popatrzył na martwego jelenia, nad którym bzyczała chmara much. – Umiesz polować, gotować i wyszukiwać schronienie, prawda? Wiesz, które jagody można jeść, które zwierzęta można głaskać, a przed którymi trzeba uciekać.
– Nie głaszcze się żadnych zwierząt.
– No właśnie! To dobry przykład, jak mało wiem o takich sprawach. Jeśli zostanę sam, za dzień czy dwa będę martwy. Zamarznięty na kość, pogrzebany pod osuwiskiem albo przeszyty rogami jakiegoś dzikiego zwierza.
Raithe położył kamień i ponownie zszedł po zboczu, otrzepując ręce z piasku.
– Ma to sens.
– Oczywiście, że to ma sens. Jestem rozsądnym gościem. A gdybyś ty był równie rozsądny, wyruszylibyśmy w drogę. Teraz.
Raithe podniósł kolejny kamień.
– Skoro już się uparłeś, że chcesz mi towarzyszyć, a tak strasznie ci się śpieszy, mógłbyś mi pomóc.
Mężczyzna popatrzył na otoczaki zaścielające brzeg rzeki i westchnął.
– Musimy używać takich dużych?
– Duże kładzie się na spód mogiły, mniejsze na górę.
– Zdaje się, że to dla ciebie nie pierwszyzna.
– Tam, skąd pochodzę, ludzie często umierają, mamy też mnóstwo kamieni.
Raithe otarł przedramieniem czoło, odgarniając skołtunione ciemne włosy. Już wcześniej podwinął rękawy wełnianej spodniej tuniki. Wiosenne dni wciąż jeszcze były chłodne, ale praca nad mogiłą sprawiła, że się spocił. Rozważał ściągnięcie swojego leigh mor i skórzanego kaftana, ale zmienił zdanie. Grzebanie własnego ojca powinno być nieprzyjemnym zadaniem i przystoi, by dobry syn czuł coś podczas tej pracy. Raithe uznał, że jeśli stać go jedynie na dyskomfort, zadowoli się właśnie tym.
Malcolm przyniósł dwa kamienie i złożył je na ziemi, pozwalając, żeby Raithe zdecydował, gdzie je położyć. Przystanął, żeby otrzepać ręce.
– Dobra, Malcolm – zwrócił się do niego Raithe – musisz wybierać większe kamienie, inaczej spędzimy tu całe wieki.
Malcolm nachmurzył się, ale wrócił nad rzekę i dźwignął dwa spore otoczaki, niosąc po jednym pod każdą pachą niczym melony. Stąpał niepewnie w swoich sandałach. Cienkie, z pojedynczym prostym paskiem, kiepsko się nadawały do chodzenia w takim terenie. Odzież Raithe’a była licha – byle jak pozszywane wełniane łachy ze skórzanymi elementami, które wygarbował własnoręcznie – ale przynajmniej trwała.
Raithe rozejrzał się i wyszukał mały, gładki kamień.
– Myślałem, że chcesz, żeby przynosić większe – stwierdził Malcolm.
– Ten nie jest na mogiłę. – Raithe rozchylił prawą dłoń ojca i w miejsce myśliwskiego noża włożył do niej kamyk. – Będzie go potrzebował, żeby się dostać do Relu albo Alysinu, jeśli jest tego godzien. Lub do Nifrelu, jeśli nie.
– Ach, prawda.
Gdy już obłożyli ciało otoczakami ze wszystkich stron, Raithe zaczął je przykrywać warstwą kamieni, zaczynając od stóp. Potem poszedł po leigh mor swojego ojca, nadal spoczywający obok martwego jelenia, i nakrył nim twarz Herkimera. Po krótkich poszukiwaniach odnalazł w kępie sosenek odłamaną część miedzianego brzeszczotu. Raithe rozważał pozostawienie miecza w mogile, ale bał się, że rabusie grobów mogą ukraść broń. Jego ojciec zginął za tę złamaną klingę. Zasługiwała, by się nią zaopiekować.
Raithe ponownie spojrzał na martwego Fhreja.
– Jesteś pewien, że on nie wstanie?
Malcolm, który właśnie podnosił kamień, obejrzał się przez ramię.
– Daję głowę, że nie. Shegon naprawdę nie żyje.
Wspólnymi siłami przydźwigali jeszcze tuzin kamieni na mogiłę, po czym Raithe spytał:
– Czemu mu towarzyszyłeś?
Malcolm wskazał torkwes otaczający jego szyję, tak jakby ta ozdoba wszystko wyjaśniała. Raithe początkowo nie zrozumiał. Potem spostrzegł, że naszyjnik ma postać zamkniętego okręgu. Ten metalowy pierścień nie był torkwesem, w ogóle nie miał służyć jako ozdoba. To była obroża.
Nie sługa. Niewolnik.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, kiedy położyli na mogile ostatnie kamienie. Malcolm obmył się w rzece, podczas gdy Raithe odśpiewał pogrzebową pieśń. Następnie przewiesił sobie przez ramię złamany miecz ojca, poprawił za pasem broń Fhreja i pozbierał własne rzeczy oraz rzeczy Herkimera. Nie było tego wiele: drewniana tarcza, porządny tłuk kamienny w woreczku, zajęcza skórka, z której Raithe planował po wyprawieniu uszyć sakiewkę, resztka sera, pojedynczy koc, pod którym sypiali razem, kamienny pięściak, nóż ojca i włócznia Raithe’a.
– Dokąd pójdziemy? – zapytał Malcolm.
Jego twarz i włosy były mokre od potu i nie miał przy sobie żadnej broni, nawet kija.
– Masz, przewieś sobie ten koc przez ramię. Zwiąż go mocno i weź moją włócznię.
– Nie umiem się posługiwać włócznią.
– To nie jest skomplikowane. Wystarczy wycelować i dźgać.
Raithe powiódł wokół wzrokiem. Powrót do domu nie miał sensu. Musieliby podążyć na wschód, w kierunku Alon Rhist. Poza tym jego rodzina już nie istniała. Klan mimo wszystko powitałby go z otwartymi ramionami, ale życie w Dureyi nie wchodziło w grę. Drugą możliwością było podążenie dalej na zachód, w głąb dziewiczych puszcz Avelynu. Żeby tam dotrzeć, musieliby minąć szereg twierdz, które Fhrejowie wznieśli wzdłuż zachodnich rzek. Podobnie jak Alon Rhist zostały zbudowane dla obrony przed ludźmi. Herkimer ostrzegał Raithe’a przed fortyfikacjami Merredyddu i Seonu, ale nigdy mu nie wytłumaczył, gdzie dokładnie one się znajdują. Zdany tylko na siebie Raithe najprawdopodobniej potrafiłby nie napatoczyć się przypadkiem na żadną fortecę Fhrejów, ale samotne życie w dziczy nie byłoby wiele warte. A towarzystwo Malcolma niewiele by pomogło. Sądząc z wyglądu i z tego, co mówił, były niewolnik nie przetrwałby roku na pustkowiach.
– Przeprawimy się z powrotem do Rhulynu, ale podążymy na południe. – Raithe wyciągnął rękę, wskazując strome wzgórze po drugiej stronie rzeki porośnięte drzewami iglastymi. – To Księżycowa Puszcza. Ciągnie się całymi milami. Nie jest najbezpieczniejszym miejscem, ale zapewni nam osłonę. Ukryje nas. – Spojrzał w górę, na niebo. – To dopiero początek sezonu, ale powinniśmy już znaleźć jakieś jadalne rośliny oraz zwierzynę łowną.
– Co masz na myśli mówiąc, że nie jest najbezpieczniejszym miejscem?
– No cóż, sam się tam dotąd nie zapuszczałem, ale słyszałem różne rzeczy.
– Jakiego rodzaju?
Raithe zawiązał ciaśniej pas oraz rzemień przytrzymujący na jego plecach pozostałości miedzianego miecza, po czym wzruszył ramionami.
– Och, no wiesz, taborry, raow, lesze. I takie tam.
Malcolm nadal gapił się na niego.
– Drapieżne zwierzęta?
– A tak, pewnie też. Tak sądzę.
– Pewnie… też?
– Jasne. W tak rozległej puszczy zawsze jakieś się trafią.
– Ach – odrzekł Malcolm z niewyraźną miną, podczas gdy jego oczy śledziły gałąź, która przepłynęła obok niesiona wartkim nurtem. – Jak się przeprawimy na drugą stronę?
– Potrafisz pływać, prawda?
Malcolm sprawiał wrażenie oszołomionego.
– Odległość z jednego brzegu na drugi to jakieś tysiąc stóp.
– A prąd jest silny jak diabli. Zależnie od tego, jak dobrze pływasz, na drugi brzeg dotrzemy pewnie kilka mil na południe stąd. Ale to dobrze. Trudniej będzie nas wytropić.
– Podejrzewam, że będzie to niemożliwe – odrzekł Malcolm, krzywiąc się. Nie odrywał wzroku od rzeki.
Były niewolnik Fhrejów sprawiał wrażenie przerażonego, a Raithe doskonale go rozumiał. Czuł się tak samo, kiedy Herkimer zmusił go do przepłynięcia na drugą stronę.
– Gotów? – zapytał Raithe.
Malcolm zacisnął wargi. Skóra na jego dłoniach zbielała, gdy zacisnął palce na włóczni.
– Zdajesz sobie sprawę, jaka ta woda jest zimna? Spływa z topniejących śniegów na górze Mador.
– To nie wszystko – odparł Raithe. – Ponieważ ruszy za nami pościg, nie będziemy mogli rozpalić ognia, kiedy wyjdziemy na brzeg.
Chudzielec o ostrym nosie i wąskich oczach zmusił się do uśmiechu.
– Cudownie. Dzięki, żeś mi o tym przypomniał.
– Zaryzykujesz? – zapytał Raithe, wchodząc jako pierwszy do lodowatej wody.
– Przyznaję, że nie jest to mój typowy dzień. – Ton głosu Malcolma wzniósł się o więcej niż oktawę, gdy ten zaczął brodzić w rzece, zanurzając się coraz głębiej.
– A jak wyglądał twój typowy dzień? – Raithe zacisnął zęby, gdy woda sięgnęła mu powyżej kolan. Prąd kotłował się wokół jego nóg i popychał, zmuszając go do zarycia się stopami w dnie.
– Głównie nalewałem wino.
Raithe zaśmiał się cicho.
– Tak… Teraz będzie inaczej.
Chwilę później nurt rzeki zwalił ich obu z nóg.
Rozdział drugi
Mistyczka
Dahl Rhen był trawiastym wzniesieniem położonym na skraju Księżycowej Puszczy. Wał ziemny i palisada otaczały strażnicę zbudowaną z bali i kilkaset okrągłych lepianek krytych strzechą. Teraz, patrząc wstecz, zdaję sobie sprawę, że była to prymitywna, maleńka osada, po której swobodnie łaziły kury i świnie, ale było to też miejsce, gdzie mieszkał i rządził wódz klanu Rhen. I był to mój dom.
Księga Brin
Persefona znała wszystkich mieszkańców dahlu, więc obcy natychmiast rzucali się jej w oczy, a dziewczyna przy bramie wyglądała jeszcze bardziej obco niż większość przybyszy. Drobna, młodziutka i szczupła, przypominała chłopca z powodu krótkich, nierówno obciętych włosów. Persefona nie potrafiła określić, czy jej buzia jest ogorzała od słońca, czy po prostu brudna, ale zdobiły ją wymyślne tatuaże: delikatne, łukowato powyginane kolczaste łodygi, które tworzyły zawijasy na policzkach, otaczały usta i oczy. Wzory te nadawały jej tajemniczy wygląd. Sprawiały, że wyraz twarzy wydawał się zarazem pytający i nadzwyczaj poważny. Dziewczyna miała na sobie brudną pelerynę z czerwonawej wełny, futrzany serdak, spódnicę z wyprawionej skóry oraz dziwny pasek. Persefona nie miała pewności, ale odniosła wrażenie, że jest on zrobiony ze zwierzęcych zębów. Obok dziewczyny leżał zwinięty w kłębek biały wilk. Jego bystre błękitne ślepia śledziły ruchy wszystkich, którzy podchodzili do dziwnej pary. Nie było ich wielu.
Nowo przybyła stała przed bramą dahlu obok Cobba, który zszedł ze swojego posterunku na szczycie wału i dzierżył włócznię tak groźnie, jak tylko potrafił, to znaczy ani trochę. Ten człowiek na co dzień karmił świnie i pilnował, żeby nie właziły do wspólnego ogrodu mieszkańców osady. Wcześniej jednym i drugim zajmowała się ośmioletnia Thea Wedon. Cobb często nie radził sobie z tymi obowiązkami. Większość mężczyzn na zmianę trzymała wartę na wale ponad bramą. Tego ranka czuwał tam Cobb i – podobnie jak w przypadku świń – zadanie sprawiało mu trudności.
– Pani, mamy gościa – oznajmił Cobb Persefonie, celując włócznią w dziewczynę. Skinieniem głowy wskazał barani róg, który miał zawieszony na szyi, i uśmiechnął się tak, jakby zadęcie w ten róg stanowiło osiągnięcie warte pochwały. Persefona musiała przyznać, że z pilnowaniem bramy poradził sobie lepiej niż ze świniami. – Twierdzi, że jest mistyczką, i chce rozmawiać z wodzem.
Dziewczyna miała niewiele ponad dwanaście lat, a chociaż faktycznie wyglądała tak, jakby spędziła większość życia w dziczy, była o wiele za młoda na mistyczkę.
– Jestem Persefona, Pani Strażnicy. – Kobieta zrobiła pauzę, wypatrując oznak zrozumienia. Gdy żadnych nie zobaczyła, dodała: – Jestem małżonką wodza Reglana. Mój mąż pojechał na polowanie, ale możesz rozmawiać ze mną.
Nowo przybyła skinęła głową, lecz nic nie powiedziała. Stała tam, przygryzając dolną wargę i odwracając wzrok za każdym razem, gdy do jej uszu doleciał odgłos upuszczonej motyki, okrzyk albo stukot młotka.
Przyjrzawszy się jej uważniej, Persefona doszła do wniosku, że dziewczyna jest nie tyle chuda z natury, ile niedożywiona, a określenie „brudna” stanowiło drastyczne niedopowiedzenie. We włosach miała pełno igliwia i liści, a nogi umazane ziemią. Na jej ramionach widniały sińce, na kolanach strupy, a rzekoma opalenizna na twarzy okazała się jednak brudem.
– W czym mogę ci pomóc?
– Na co on poluje? – zapytała dziewczyna.
– Słucham?
– Wódz.
Persefona się zawahała. Tego dnia funkcjonowała w miarę dobrze, nie pozwalając sobie za wiele rozmyślać, wypychając okropne zdarzenie do ciemnego zakamarka umysłu, gdzie odważy się ponownie zajrzeć dopiero wtedy, kiedy powróci jej mąż. Ale pytania dziewczyny zapaliły jasne światło i teraz Persefona z trudem zachowywała spokój.
– To nie twoja sprawa. – Cobb ożył i postąpił naprzód z autentycznie groźną miną. Groźba nie kryła się we włóczni, która zwisała zapomniana u jego boku, tylko w głosie, w którym dźwięczał szczery gniew.
– Na niedźwiedzicę – rzekła Persefona. Zaczerpnęła tchu i wyprostowała plecy. – Na straszliwą niedźwiedzicę znaną jako Brunatna.
Dziewczyna skinęła głową, marszcząc brwi.
– Wiesz, o jakim zwierzęciu mowa? – spytała Persefona.
– Och, tak. Gryna Brunatna jest szeroko znana w lasach, pani. I nie cieszy się sympatią.
– Gryna Brunatna?
– Tak ją nazywamy. Szczerzy kły na wszystkich i wszystko. Widziałam nawet, jak szczerzyła je na słońce, a kto nie lubi słońca?
– Ta niedźwiedzica zabiła mojego syna – oznajmiła Persefona. Wymówienie tych słów przyszło jej znacznie łatwiej, niż się spodziewała. Po raz pierwszy wyrzekła je na głos, a wcześniej sądziła, że odmówią wydostania się z jej krtani.
– Zabiła też rodzinę Minny – odparła dziewczyna, spoglądając na wilka. – Znalazłam ją w Księżycowej Puszczy, tak jak Tura znalazła mnie. Przygarnęłam Minnę, bo najwyraźniej jesteśmy siostrami, a rodzinie się nie odmawia. Tura też tak sądziła.
– Znasz Turę?
– Wychowała mnie.
Pasek z zębów, wytatuowana twarz, nawet jesionowa laska – nagle wszystko stało się jasne. Persefonie stanęły przed oczami kościste ręce Tury zaciśnięte na identycznej lasce.
– Czyli to Tura przysłała cię do nas?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Tura nie żyje. Sama podpaliłam jej stos.
– Co zrobiłaś?
– Tak sobie życzyła, pani. Nie chciała, żeby zjadły ją robaki. Myślę, że pragnęła pofrunąć. Kto by nie chciał?
Persefona gapiła się na dziewczynę przez moment, po czym stwierdziła:
– Rozumiem. – A jednak nie rozumiała. Nie miała zielonego pojęcia, co znaczy ta cała gadanina, a potem pojęła, że to bez znaczenia.
– Jak masz na imię?
– Suri – odparła dziewczyna.
– W porządku, Suri. – Persefona popatrzyła na wilka. – Chciałabym cię zaprosić do grodu, ale mamy tam kury i świnie, więc… Minna, tak się nazywa?… Nie może tam wejść.
– Minna nie zrobi im krzywdy – odparła Suri z urazą i trochę gniewnie. Wytatuowane łodyżki wokół jej oczu zwinęły się ciasno.
– Wilki zjadają kury i świnie.
Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie, po czym arogancko splotła ręce na piersi.
– Zjadają też ludzi, ale nie wgryzła się jeszcze w twoją nogę, prawda?
Persefona popatrzyła na wilczycę, która leżała zwinięta w kłębek, wyglądając niewinnie niczym pies pasterski.
– Rzeczywiście sprawia wrażenie oswojonej. Co o tym sądzisz, Cobb?
Niewydarzony świniopas przemieniony w nieporadnego wartownika wzruszył ramionami.
– W porządku, ale miej na nią oko. Jeśli zaatakuje, jest duża szansa, że ktoś ją potraktuje włócznią.
Persefona przeszła przez bramę jako pierwsza.
Nim Suri ruszyła za nią, szepnęła:
– To niezbyt przyjazne miejsce, prawda, Minna? Ciekawe, jak by im się podobało, gdybyśmy ich traktowały włócznią za każdym razem, kiedy przychodzą do lasu i polują na nasze zwierzęta.
Wiosna spóźniała się z nadejściem, więc świat był pozbawiony kolorów – zwiędła trawa, bezlistne drzewa, szare niebo – ale ludzie z dahlu Rhen nie zamierzali czekać. Wszyscy mieli już serdecznie dość długiej zimy, więc mieszkańcy grodu wykorzystali pierwszy cieplejszy dzień tego roku, żeby zająć się pracą na zewnątrz. Chłopcy Killiana, którzy tryskali energią nawet w środku lata, wspięli się na zapadnięty stożkowaty dach rodzinnego domu. Naprawiali strzechę, mocując nowe snopki słomy w miejsce tych, które zdarła zima. Piwowar Bergin rąbał drwa i podsycał ogień pod kadziami, w których bulgotał zebrany wcześniej sok drzewny. Inni porządkowali wspólny ogród, o tej porze roku będący jedynie żałosną połacią błota, z którego sterczały resztki zeszłorocznych łodyg, podobne do wyblakłych na słońcu kości.
Cobb powrócił na swój posterunek na wałach, a Persefona poprowadziła Suri wysypaną żwirem ścieżką do dużej strażnicy pośrodku dahlu. Niemal zapomniane ptasie trele znów rozbrzmiewały wokół, a po oświetlonej słońcem stronie studni Persefona spostrzegła żółte i niebieskie kwiatki. Gwiazdy, ptaki i kwitnące rośliny mówiły, że zima dobiegła końca, ale w zacienionych miejscach nadal leżał śnieg. Persefona ciaśniej owinęła się żałobną chustą. Tego roku wiosna była kapryśna. Nie przyszła do wszystkich.
Persefona przystanęła na placyku przed schodami wiodącymi do strażnicy i skłoniła się przed kamiennym posągiem bogini Mari. Suri patrzyła na nią z zaciekawieniem, po czym zrobiła to samo. Wielkie drzwi strażnicy stały otworem, wpuszczając słońce do Sali Reglana, która od jesieni była zadymioną drewnianą jaskinią. Kiedy w mroku zimy oświetlał je ogień, dwanaście filarów podtrzymujących sklepienie miało złocistą barwę, ale ostry blask słońca ujawniał, że są stare i zniszczone. Jaskrawe światło ukazywało więcej prozaicznych szczegółów: porzucone buty, płaszcz zawieszony na jednym z jelenich poroży zdobiących ścianę, barani róg do picia nadal leżący w kącie po tym, jak Oswald cisnął nim w Sacketta parę miesięcy wcześniej. Podwyższoną drewnianą podłogę wokół dymiącego paleniska pokrywała warstwa brudu i popiołu. Promienie słońca eksponowały rzeczywistość, którą ogień litościwie skrywał za zasłoną cieni.
W palenisku, którego nigdy nie wygaszano, płomienie tliły się słabo, a Habet, mający za zadanie podsycanie ognia, gdzieś zniknął. Persefona dołożyła szczapę i w pomieszczeniu nieco pojaśniało. Podeszła do dwóch krzeseł ustawionych przed ścianą przeciwległą do wejścia – jedynych w całej sali – i usiadła na tym po prawej.
Suri przystanęła w progu. Mrużąc oczy, wpatrywała się w krokwie podtrzymujące spiczasty dach, z których zwieszały się tarcze zmarłych wodzów oraz trofea myśliwskie: łby jeleni, wilków i niedźwiedzi. Skrzywiła się, po czym popatrzyła w stronę Persefony, zerkając na podłogę tak, jakby to było głębokie jezioro, a ona nie potrafiła pływać. Potem – przełamawszy się – dziewczyna i wilczyca weszły do środka.
– Ile masz lat, Suri? – spytała Persefona, gdy dziewczyna szła ku niej przez salę.
– Nie wiem. Chyba czternaście. – Suri powiedziała to z roztargnieniem, nadal wpatrzona w krokwie.
– Chyba?
– Tak mi się wydaje. Może więcej. Może mniej.
– Nie wiesz?
– To zależy, ile czasu spędziłam wśród krimbali. Tura była prawie pewna, że jestem malkinem.
– Cz… czym? Malkinem?
Suri skinęła głową.
– Kiedy krimbal porywa… Wiesz, pani, czym są krimbale?
Persefona pokręciła głową.
Suri gwałtownie zaczerpnęła tchu, zerkając na siedzącą obok wilczycę tak, jakby miały wspólny sekret, po czym wyjaśniła.
– No cóż, krimbal to takie stworzenie z lasu. One tak naprawdę nie mieszkają w kniei, tylko przychodzą i odchodzą, pojmujesz, pani? Pełno ich w Księżycowej Puszczy, bo tam jest tyle drzew, że porobiły sobie mnóstwo wrót. Mieszkają w Nog, głęboko pod ziemią, gdzie mają olbrzymie sale i urządzają uczty. Tańczą i świętują tak, że ciężko nam to sobie wyobrazić. W każdym razie ilekroć krimbal porwie niemowlę, te…
– One porywają niemowlęta?
– Och, Wielka Matko Wszechrzeczy, tak. Bez przerwy. Nikt nie wie czemu. Przypuszczam, że po prostu mają taki zwyczaj. W każdym razie kiedy porwą czyjeś dziecko, zabierają je do Nog i nikt nie wie, co dokładnie tam się dzieje. Bardzo rzadko zdarza się, że któreś z tych porwanych dzieci zdoła odnaleźć drogę powrotną na powierzchnię. Nazywa się je malkinami i mają trochę nie po kolei w głowach, bo każdy, kto jakiś czas przebywa w Nog, wychodzi stamtąd odmieniony. Przeważnie malkiny są starsze, mają gdzieś tak dziesięć, dwanaście lat, ale ja jakimś cudem wydostałam się, mając mniej niż roczek. I wtedy znalazła mnie Tura.
– Jak zdołałaś się wydostać, nie umiejąc chodzić?
Suri, która zdołała już pokonać prawie całą długość sali, popatrzyła na Persefonę tak, jakby ta powiedziała coś najgłupszego na świecie.
– Skąd mogę wiedzieć, pani? Byłam ledwie niemowlęciem.
Persefona uniosła brwi i skinęła głową.
– Rozumiem – odrzekła, ale tak naprawdę zrozumiała jedynie, że nawet tak niewinne pytanie jak „Ile masz lat?” nie było prostą kwestią w przypadku dziewczyny posiadającej pasek z zębów i oswojoną wilczycę. Najlepiej zostać przy podstawowych sprawach. – W porządku, Suri. Czego potrzebujesz?
– Czego potrzebuję, pani? – powtórzyła dziewczyna.
– Czemu tu jesteś?
– Och… Przyszłam powiedzieć wodzowi, że umrzemy. – Dziewczyna powiedziała to szybko i z taką samą beztroską obojętnością, jakby oznajmiała, że słońce zachodzi wieczorem.
Persefona zmrużyła oczy.
– Słucham? Co powiedziałaś? Kto umrze?
– My wszyscy.
– Jacy wszyscy?
– My. – Dziewczyna sprawiała wrażenie zdezorientowanej, ale tym razem Persefona nie umiała poznać, czy to przez tatuaże, czy nie.
– Ty i ja?
Suri westchnęła.
– Tak. Ty, ja, ten śmieszny człowiek z rogiem przy bramie, wszyscy.
– Wszyscy w dahlu Rhen?
Dziewczyna znów westchnęła.
– Nie tylko w dahlu Rhen. Wszędzie.
Persefona parsknęła śmiechem.
– Chcesz powiedzieć, że wszystkie żywe stworzenia umrą? To żadna nowina.
Suri popatrzyła błagalnie na Minnę, jakby oczekując, że wilczyca pomoże jej wyjaśnić.
– Nie wszystkie żywe stworzenia, tylko ludzie. Ludzie tacy jak ty i ja.
– Masz na myśli Rhunów? Wszyscy Rhunowie umrą?
Suri wzruszyła ramionami.
– Pewnie tak.
– Myślę, że może warto, żebyś się cofnęła i zaczęła od początku. Powiedz mi, kiedy i w jaki sposób do tego dojdzie.
– Nie wiem jak… Ale to się stanie niedługo. Podejrzewam, że zacznie się przed połową lata. A na pewno przed zimą. – Suri zamilkła na chwilę zatopiona w myślach, po czym skinęła głową. – Tak, na pewno, zanim spadną śniegi, a w przyszłym roku o tej samej porze, co teraz, będzie najgorzej. To będzie ostrze noża, szczyt burzy.
– Czyli to burza nadchodzi?
Dziewczyna zamrugała, zmarszczyła brwi, nachmurzyła się, po czym pokręciła głową.
– Nie taka prawdziwa burza, po prostu coś złego, chociaż… – Wzruszyła ramionami. – Przypuszczam, że można to nazwać burzą.
– I nie masz pojęcia, co będzie przyczyną ani dlaczego wydarzy się coś tak okropnego?
– Nie. Najmniejszego – odparła mistyczka, jakby takie kwestie były zupełnie nieistotne.
Persefona odchyliła się do tyłu na krześle i bacznie przyjrzała się dziewczynie. Samotna, przestraszona sierota to zawsze smutny przypadek.
– Czemu tak naprawdę tu przyszłaś, Suri? Jesteś głodna? Czujesz się osamotniona po śmierci Tury?
Suri sprawiała wrażenie zbitej z tropu.
– W porządku. Poproszę kogoś, żeby wyszukał ci miejsce do spania. I przyniósł ci chleba. Chcesz chleba?
Mistyczka się zastanowiła.
– Chleb. Tak, to by było miłe.
– I czy chciałabyś tu zamieszkać? Tutaj, w grodzie?
Suri szeroko otwarła oczy i cofnęła się lękliwie, znów zerkając w górę, na krokwie. Gwałtownie pokręciła głową.
– Nie, pani. Nigdy nie mogłabym tu zamieszkać. Przyszłam tylko dlatego, że Tura kazała mi to zrobić, gdybym kiedykolwiek odkryła to, o czym powiedziałam. „Idź na wzgórze pośrodku wielkiego pola na skraju puszczy i powiedz, że chcesz mówić z wodzem”. Tak rzekła. Ale teraz i tak nie da się z tym nic zrobić. Potrzebuję porozmawiać z drzewami. Mogłyby nam powiedzieć więcej, ale wciąż jeszcze śpią.
Persefona westchnęła. Ten dialog nie przypominał rozmów z Turą, która miała swoje własne dziwactwa.
Mogę pozostawić to Reglanowi, pomyślała. Może jemu uda się wyciągnąć z niej coś sensownego.
– No cóż, dziękuję ci. – Persefona wstała i posłała dziewczynie uśmiech. – Dopilnuję, żebyś dostała ten chleb, o którym wspomniałam, i możesz rozmówić się z moim mężem, kiedy wróci. Jeśli chcesz, możesz zaczekać tutaj. – Ponieważ mistyczka zrobiła kolejny krok w tył, Persefona dodała: – Albo na zewnątrz, na schodach, jeśli wolisz.
Suri skinęła głową, okręciła się na pięcie i odeszła, a wilczyca za nią.
Taka chuda, pomyślała Persefona.
Była pewna, że proroctwo to tylko fortel. Sprytny, ale dziewczyna przesadziła. Powinna była ograniczyć się do czegoś prostego, przepowiedzieć marne zbiory, epidemię gorączki albo suszę. Była po prostu młoda i nie przemyślała tego, co robi. Teraz, po śmierci Tury, nie miała możliwości przetrwać samotnie w puszczy.
– Suri? – Persefona zatrzymała mistyczkę. – Na twoim miejscu nie mówiłabym nikomu więcej o tym, co mi powiedziałaś. Wiesz, o tym, że czeka nas śmierć.
Dziewczyna odwróciła się, opierając dłoń o najbliższy z trzech zimowych filarów.
– Dlaczego?
– Bo nie zrozumieją. Pomyślą, że kłamiesz.
– Nie kłamię.
Persefona westchnęła. W dodatku jest uparta, pomyślała.
Suri uczyniła jeszcze kilka kroków w stronę drzwi, po czym przystanęła i odwróciła się raz jeszcze.
– Nie jestem Turą, ale wiem, że nadchodzi coś strasznego. Naszą jedyną nadzieją jest wysłuchanie rad, których udzielą nam drzewa. Wypatrujcie liści, pani, wypatrujcie liści.
Właśnie wtedy ponownie rozległ się dźwięk rogu Cobba.
***
Gdy tylko Persefona wyszła ze strażnicy, odgadła, że doszło do jakiejś katastrofy. W ogrodzie leżały porzucone grace i motyki. Bracia Killianowie zeszli ze swojego dachu. Wszyscy mieszkańcy osady albo biegli w stronę bramy, albo zawodzili na klęczkach. Ci, którym z oczu płynęły łzy, tłumaczyli pozostałym, oniemiałym ze zdumienia, co się wydarzyło. Po wyszeptanych słowach następowały szok i kręcenie głowami, a potem kolejne osoby wybuchały płaczem.
Czując się tak, jakby patrzyła na nadchodzącą ścianę ulewy, Persefona zebrała się w sobie w oczekiwaniu na burzę. Przetrwała ich już wiele. Od dwudziestu lat pomagała mężowi sprawować władzę nad klanem. Stawiła czoła Długiej Zimie oraz Wielkiemu Głodowi, który nastąpił po niej. Straciła pierwszego syna tuż po narodzinach, drugiego wskutek choroby, a niedawno trzeciego – jedynego, któremu udało się dożyć dorosłości. Mahn był dzielnym młodzieńcem, którego bogowie z jakiejś przyczyny nie uchronili przed śmiercią. Cokolwiek stało teraz u wrót osady, zamierzała to znieść równie stoicko, jak wszystkie tamte wydarzenia. Musiała. Jeśli nie ze względu na siebie, to ze względu na swój lud.
Oba drewniane skrzydła bramy zostały szeroko otwarte, ale ludzie tłoczący się w uliczce zasłaniali widok. Kilka osób wspięło się po drabinach na szczyt wału obronnego i pokazywali coś palcami, wyglądając ponad przedpiersiem. Persefona dotarła do schodów strażnicy akurat w momencie, kiedy tłum wreszcie się rozstąpił, odsłaniając tajemnicę.
Myśliwi powrócili.
Na łowy wyruszyło ich ośmiu. Powróciło sześciu. W tym jeden na tarczy.
Wnieśli Reglana przez bramę – po dwóch mężczyzn z każdej strony. Konniger szedł na przedzie. Głowę miał owiniętą oddartym rękawem koszuli, po jednej stronie przesiąkniętym czerwienią. Adler, który zawsze cechował się bystrym wzrokiem, wyruszył do lasu z dwojgiem oczu, ale powrócił z jednym. Hegner miał w miejscu prawej dłoni okrwawiony kikut.
Persefona nie poruszyła się. Ulewa dotarła do niej. Nie było potrzeby nigdzie iść.
Najsilniej ugodził ją nie szok z powodu śmierci męża, ale to, że cała scena wyglądała tak znajomo. Persefona zadała sobie pytanie, czy traci rozum, przeżywając ponownie wydarzenia sprzed trzech dni, kiedy z lasu przyniesiono jej syna. On także wybrał się na polowanie. Pamiętała, że stała wtedy dokładnie w tym samym miejscu o dokładnie tej samej porze.
Ale tym razem nie jest tak samo, pomyślała.
Kiedy zginął Mahn, mąż stał obok niej. Trzymał ją za rękę, a jego siła pomogła jej utrzymać się na nogach. Bił od niego gniew, palce zaciskały się zbyt mocno. Reglan wyruszył nazajutrz, żeby szukać zemsty.
Niosący wodza podeszli do schodów. Ponuro wpatrywali się w ziemię. Tylko jeden odważył się spojrzeć Persefonie w twarz. Tłum utworzył procesję za nimi.
– Przynosimy ci, pani, twego małżonka – oznajmił Konniger. – Reglan z rodu Monta, wódz dahlu Rhen, padł dzisiaj w bitwie.
Jego słowa sprawiły, że wszyscy zamilkli. Nad głową Persefony łopotały na wietrze sztandary strażnicy. Powinna przyjąć tę wieść tak, jak jej mąż przyjął wieść o śmierci Mahna, ich syna. Reglan uczynił to z godnością i zrozumieniem, w milczeniu zaciskając jej dłoń we własnej. Persefona nie miała dłoni, którą mogła uścisnąć, i brakowało jej choćby odrobiny zrozumienia. Zamiast tego zapytała:
– A co z niedźwiedzicą?
Zaskoczony Konniger nie odpowiedział od razu. Zawahał się, przeciągnął zakrwawioną ręką po tej stronie twarzy, gdzie miał opatrunek.
– To nie niedźwiedzica. Stwór, na którego polowaliśmy, to demon. Nie jest w ludzkiej mocy go zabić.
Rozdział trzeci
Zabójca Bogów
Nazywano go Zabójcą Bogów i po raz pierwszy usłyszeliśmy o nim od handlarzy podróżujących północnymi szlakami. Legenda o nim rosła, ale wtedy, na początku, nikt w nią nie wierzył. Nikt oprócz mnie.
Księga Brin
Raithe lubił siedzieć przy porządnym ognisku. Było coś dodającego otuchy w tańczących odblaskach, zapachu dymu oraz w tym, że żar ogrzewał jego twarz i pierś, podczas gdy siedzenie marzło. Wyczuwał głęboki sens w tej dwoistości oraz w enigmie tańczących płomieni. Duch ognia przemawiał, plując iskrami i wydmuchując duszący dym, ale znaczenie tych komunikatów pozostawało zagadką. Wszystko w przyrodzie nią było. Wszystko przemawiało do Raithe’a – do wszystkich – językiem, który niewielu potrafiło zrozumieć. Jakież tajemnice, jakież mądrości i jakież okropieństwa mógłby poznać, gdyby wiedział, co to wszystko znaczy.
– To jeden z niewielu duchów, z którymi się dobrze dogaduję – oznajmił Raithe, dorzucając do ognia kolejną gałąź.
– To znaczy? – spytał Malcolm.
Były niewolnik, a obecnie towarzysz ucieczki siedział obok Raithe’a. Obaj usadowili się po zawietrznej, żeby nie wędzić się w dymie. Chudzielec mozolnie rozplątywał koc zamotany wokół szyi. Tkanina była wystarczająco cienka, żeby dało się ją zawiązać w węzeł, a na czas wędrówki Malcolm obwiązywał się kocem jak szarfą.
– Ogień – odparł Raithe, biorąc kolejną gałąź ze sterty, którą zebrali. Przełamał ją na pół i cisnął oba kawałki w płomienie.
– Myślisz, że w ogniu żyją duchy?
Raithe uniósł brew.
– A co? Sądzisz, że to demon? – Słyszał to już wcześniej, w szczególności od sąsiada, który, szykując posiłek, zostawił palenisko bez dozoru i poszedł wysikać się do rzeki. Kiedy wrócił, jego chata płonęła. – Możliwe – podjął Raithe. – Puszczony wolno potrafi się okrutnie wściec, ale nie wierzę, że demon by przychodził tak ochoczo na wezwanie. Na pewno nie do takich prostych ludków jak ja.
Malcolm gapił się na niego. Robił to często. Światło ognia kryło jego oczy w cieniu. Raithe nie należał do rozmownych, a puste spojrzenie Malcolma po takich stwierdzeniach nie dostarczało motywacji. Niewolnik Fhrejów najwidoczniej wiódł życie w izolacji od świata. Wszystko, co Raithe mu opowiadał, wywoływało zdumienie.
– Mój ojciec zawsze twierdził, że ogień staje się niebezpieczny tylko wtedy, gdy mu się nudzi – podjął Raithe. – Jeśli zostawi się go bez towarzystwa, staje się sfrustrowany i zaczyna broić. Żeby ogień był zadowolony, najlepiej pozwolić mu lizać jedzenie i słuchać opowieści.
Malcolm nadal wpatrywał się w niego, tym razem mrugając, z rozchylonymi ustami.
Jest zmęczony, uznał Raithe. Zziębnięty, nieszczęśliwy, a przede wszystkim wystraszony. Wszystko to można było zrozumieć, zważywszy na ich sytuację. Nawet sam Raithe z trudem zachowywał optymizm. Nigdy bym nie przypuszczał, pomyślał że knieja może być jeszcze bardziej nieprzyjazna niż kamieniste równiny Dureyi.
To była ich ósma noc spędzona w Księżycowej Puszczy, a królestwo olbrzymich drzew nadal nie okazywało im gościnności. Przez las biegło niewiele ścieżek, musieli przedzierać się przez kolczaste zarośla i poprzestawać na żałośnie skąpym wikcie. Tego dnia objedli się sześcioma czarnymi chrząszczami wielkości paznokcia na kciuku, siedmioma larwami, które znaleźli pod obłażącą korą, sokiem z pnia liściastego drzewa oraz garścią szyszek sosnowych, które musieli opiec nad ogniem, żeby wyłuskać z nich jadalne nasiona. Raithe próbował łowić ryby włócznią, a Malcolm łapać je rękami, ale po kilku frustrujących godzinach dali za wygraną. Czekała ich kolejna noc głodowania.
W ciemnościach, które pod gęstą kopułą drzew zapadły wcześniej niż na otwartej przestrzeni, siedzieli obok siebie na maleńkiej polance zaścielonej zbrązowiałymi igłami. Wpatrywali się w ogień i słuchali, jak wiatr szumi, a konary skrzypią. Rozkołysane wierzchołki potężnych drzew iglastych przesłaniały niebo, nie pozwalając ujrzeć ani jednej gwiazdy. Raithe potrafiłby określić, gdzie się znajdują, gdyby mógł zobaczyć konstelacje. Uwięziony pod sklepieniem lasu był ślepy i mógłby przysiąc, że kręcą się w kółko.
– W Alon Rhist właśnie podają wieczerzę – oznajmił tęsknie Malcolm. Wytrzepał koc i owinął się nim. – Pewnie sarninę. Pieką ją powoli, żeby była soczysta. Byłyby też ser i ptactwo, takie jak kuropatwa czy bażant. Na pewno świeży chleb, puddingi… och, i oczywiście wino. Ale w tej chwili jedzą. Wieczerze były wspaniałe. – Wyglądał jak ktoś, kto rozpamiętuje utraconą miłość. – Znana jest ci koncepcja wieczerzy? To posiłek jadany wieczorem. – Westchnął nadal pogrążony we wspomnieniach. – Jako niewolnik uczestniczyłem w tym rytuale dzień w dzień, ale dzięki bogom teraz jestem wolny.
Tym razem to Raithe zagapił się na Malcolma.
– Przepraszam. Jestem po prostu głodny.
Raithe nadal piorunował towarzysza wzrokiem.
– Co?
– Czy on cię bił? – zapytał Raithe.
– Kto? Shegon?
Raithe skinął głową.
– Bo jeśli tak, rozumiałbym twoją postawę.
Malcolm zmarszczył brwi.
– Nie, nie bił mnie. Fhrejowie dobrze traktują swoich niewolników. Na pewno lepiej niż ty.
– Nie jesteś moim niewolnikiem.
– I dziękuję za to wszystkiemu, co święte. – Malcolm machnięciem odgonił dwa maleńkie czarne pluskwiaki próbujące usiąść mu na twarzy. Cieplejsza pogoda sprawiła, że owady wyłaziły z kryjówek, chociaż do upałów było jeszcze daleko.
– Jeśli Fhrejowie byli tacy wspaniali, czemu rąbnąłeś Shegona w łeb? – zapytał Raithe. Uświadomił sobie, że już dawno powinien o to zapytać, ale śmierć ojca, obawa przed pościgiem oraz bezustanne poszukiwanie pożywienia wyparły z jego głowy wszelkie inne myśli.
Malcolm podniósł brązową igłę sosnową, jedną z milionów podobnych. Obracając ją w palcach wzruszył ramionami.
– Nawet dobrze traktowany niewolnik woli mieć kontrolę nad swoim przeznaczeniem. Zobaczyłem okazję i skorzystałem z niej. Wszystko byłoby dobrze, gdybyś nie postradał głowy. Shegon by się rozgniewał, ale nie aż tak, żeby nas ścigać, nie był tak ambitny. A teraz, kiedy nie żyje, zemsta będzie kwestią honoru. – Popatrzył na Raithe’a i zapytał: – A ty? Czemu to zrobiłeś?
– Czemu go zabiłem?
Malcolm skinął głową.
– Nie wiem. Nie powinienem był tego robić. Kiedy zabił mojego ojca, nie myślałem. Po prostu zadziałałem. Postąpiłem tak, jak postąpiłby Herkimer. Najśmieszniejsze, że nigdy nie chciałem być taki jak on. Nie chciałem iść na wojnę i walczyć. Nie pragnąłem poszukiwać sławy i chwały. To było jego marzenie… Jego i moich braci. Ja byłbym szczęśliwy, po prostu wiodąc spokojne życie z żoną i kilkorgiem dzieci. A mimo to w jednej chwili odezwały się te wszystkie lata, które ojciec poświęcił na uczenie mnie walki. Wiesz, co mam na myśli? – Popatrzył na Malcolma i uświadomił sobie, że tamten nie ma pojęcia. Tym razem odpowiedzią nie było puste spojrzenie, ale nie było też zrozumienia. Dureyanin by zrozumiał, ale Malcolm spędził zbyt dużo czasu wśród Fhrejów i momentami zdawało się, że prawie zatracił ludzkie cechy.
– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Mogę tylko powiedzieć, że zrobiłem to dla niego. Tak powinien postąpić syn, prawda? Pomścić swego ojca. W każdym razie tak to wygląda w Dureyi.
– Zdaje się, że to niezbyt przyjemne miejsce, ta cała Dureya.
– Głównie nagie skały i jałowa ziemia. I mnóstwo cienkiej, twardej trawy. Coś cudownego, jeśli jesteś kozą.
– A ludzie?
– Podli.
– Ty nie jesteś podły.
Raithe uniósł brew.
– Nie znasz mnie ani mojego ludu. Klan Dureya słynie z agresywnych drani, którzy wolą chlać niż pracować, bić się niż rozmawiać, i są źródłem wszelkiego zła na świecie.
– Gdybyś był tak paskudny, jak sugerujesz, to przypuszczalnie zabiłbyś Meryla i mnie, zabrałbyś konia i nie zadałbyś sobie trudu pochowania swego ojca.
Raithe wzniósł z rezygnacją ręce.
– Jestem dziwakiem. Rozczarowaniem dla mojego klanu. Synem Miedzianego Miecza, który nigdy nie wyruszył na wojnę. W Dureyi wszyscy walczą. Ilekroć Fhrejowie ogłaszają, że potrzeba im wojowników, nasi zgłaszają się tłumnie. Tylko dzięki temu mamy co jeść, bo nie jesteśmy kozami. A kiedy zazdrościsz kozom, to znaczy, że coś poszło nie tak. – Raithe nachmurzył się, wrzucił patyk w ogień i westchnął. – Mój ojciec chciał tylko osiedlić się na kawałku porządnej ziemi. Przeprawienie się przez rzekę było pierwszą sensowną rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił.
– Twój ojciec postąpił nierozsądnie. Zawlókł cię w miejsce, gdzie nie wolno wam się zapuszczać. Wszyscy wodzowie Rhunów podpisali pakty, zgodnie z którymi mieliście nie opuszczać waszych ziem.
– Shegon też zachował się nierozsądnie. Pół biedy, że kazał nam się wynosić, ale nie można żądać, żeby mężczyzna wyrzucił swój miecz. Może w Alon Rhist miecze są czymś powszechnie spotykanym, ale rzadko się je widuje po tej stronie rzeki.
– To nie było nierozsądne. Złamanie paktu to jedno, ale złamanie go z bronią w ręku to jak wypowiedzenie wojny. Ty i twój ojciec zostalibyście zabici na miejscu, gdyby znalazł was instariański patrol. Jednak Shegon był członkiem szczepu Asendwayrów i dał wam szansę ucieczki. Ale mimo to pozostawienie wam miecza byłoby nieodpowiedzialne. Gdybyście ociągali się z odejściem albo zawrócili i znaleźliby was Instarya, potraktowaliby obecność uzbrojonych Rhunów jak inwazję, mogliby uznać, że wypuściliście się na zwiad. I Instarya ruszyliby na Rhulyn. To, co zrobił Shegon, nie było nierozsądne. To był akt dobroci.
Raithe nie wiedział o tym. Żałował, że pozyskał tę wiedzę.
– To nie wszystko twoja wina – dodał ciszej Malcolm. – Shegon mógł lepiej wyjaśnić swoje stanowisko, ale Fhrejowie nie mają w zwyczaju tłumaczyć się tym, których uważają za tylko trochę lepszych od zwierząt.
– To nie miałoby znaczenia. Ten miecz był dumą mojego ojca, jego honorem. Jego życiem. Gdyby ojciec go oddał, równie dobrze mógłby dać sobie odrąbać głowę. Gorzej, oddałby swoją duszę.
– A teraz jego wspaniałe ostrze należy do ciebie.
– Jest, jakie jest. – Raithe wyciągnął z pochwy złamaną klingę i popatrzył na jej wyszczerbioną krawędź. – Ostrze Shegona przecięło ten miecz tak, jakbym trzymał w ręku patyk, a to była najlepsza broń w naszym klanie. Od pokoleń przechodziła z ojca na syna. Legenda głosi, że pewien Dherg wykuł ją dla mojego prapradziadka w zamian za uratowanie życia. – Raithe schował rozpołowiony miecz z powrotem i zaczerpnął tchu. – Jeszcze ci nie podziękowałem.
– Nie zadawaj sobie trudu. Nie wyświadczyłem ci przysługi – zapewnił go Malcolm.
– Zginąłbym, gdyby nie ty.
Malcolm uniósł głowę, żeby przyjrzeć się Raithe’owi, mrużąc oczy.
– I tak umrzesz. Wcześniej po prostu spędzisz trochę czasu, włócząc się z pustym żołądkiem i obolałymi nogami. Ale patrząc na pozytywy, przynajmniej zostaniesz zapamiętany. Nie ma możliwości, by zabicie boga przeszło bez echa.
Łup!
W ciemności, poza kręgiem światła rzucanego przez płomienie, zabrzmiał donośny łoskot drewna uderzającego o drewno. Nie był to trzask łamanej gałęzi, choć i ten odgłos wytrąciłby ich z równowagi. Słyszeli wcześniej takie trzaski – zwierzęta nieznanych rozmiarów przedzierały się nocą przez zarośla. Leśne hałasy utrudniały zaśnięcie. Ale to było coś innego. Nie trzaśnięcie, tylko uderzenie, dziwny głuchy dźwięk. Wstali i wpatrywali się zmrużonymi oczami w mrok. Raithe dołożył do ognia.
– Co to było? – wyszeptał Malcolm.
– Nie wiem – odszepnął Raithe. – To mogło być cokolwiek.
– Podasz jakieś przykłady?
– Myślę, że najgorszą z możliwych rzeczy byłby raow.
– Najgorszą? Dlaczego musiałeś zacząć od najgorszej? Czemu nie założyć, że to po prostu uschnięte drzewo zwaliło się na inne?
– Spokojnie. Nie sądzę, żeby to był raow. Zobaczylibyśmy w okolicy ludzkie kości. I do tej pory sami też bylibyśmy już martwi.
– Och, no cóż, dzięki za dodanie otuchy. Więc co to jeszcze może być?
Raithe popatrzył na towarzysza i posłał mu uśmiech.
– Walące się drzewo?
Malcolm skrzywił się cierpko.
– Ale tak serio…
Raithe popatrzył na otaczające ich omszałe głazy, a potem na drzewa.
– Lesze?
– A co to takiego lesze?
– Leśne duszki. Pewnie zacierają za nami ścieżkę, żebyśmy rano nie wiedzieli, w którą stronę pójść. Lubią płatać figle, ale generalnie nie są niebezpieczne dla dorosłych mężczyzn.
Malcolm cofnął się od ognia, bo ten po dołożeniu chrustu płonął intensywniej, dając więcej ciepła. Popatrzyli na siebie trochę sceptycznie, a trochę z nadzieją.
Raithe kiwnął głową.
– Widywałem je już wcześniej podczas zbierania opału wiosną. To te małe światełka, które unoszą się nad trawą.
– To są świetliki.
– Jasne, niektóre tak, ale te najjaśniejsze to lesze, których ulubioną zabawą jest zwabianie dzieci w gęstwinę. Czasem nad wartką rzekę albo nad jezioro, żeby tam wpadły i utonęły.
– Czy nie znasz żadnych wesołych opowieści? – Malcolm zrobił zniesmaczoną minę. – Psujesz humor duchowi ognia.
Raithe wzruszył ramionami i wrzucił w płomienie kolejny patyk.
– Jestem z Dureyi. Znam tylko takie.
Mrużąc oczy, Malcolm popatrzył ponad ogniskiem w ciemność spowijającą las, po czym pokręcił głową.
– Moim zdaniem to nie lesze.
Jak na kogoś, kto wcześniej był przekonany, że bez Raithe’a zginie, Malcolm okazywał się zdecydowanie oporny na wiedzę swojego przewodnika.
– Nie byłbym tego taki pewien. Sądzę, że z rozmysłem starały się nas wyprowadzić na manowce – powiedział Raithe. – Ukrywały przed nami ścieżki, żebyśmy błądzili po tym przeklętym lesie.
Malcolm otworzył usta, żeby przemówić, ale w tej samej chwili powietrze rozdarł dźwięk kolejnego uderzenia. Tym razem najpierw coś zaskrzypiało – rozległ się przeciągły pisk, a potem trzask. Co więcej, Raithe usłyszał też dolatujące z oddali śmiechy i śpiew.
Dwaj mężczyźni zagapili się na siebie w zdumieniu.
– Pachnie jedzeniem – oznajmił Malcolm.
Raithe skinął głową. On też czuł apetyczną woń. Wiatr zmienił kierunek, dmuchając na nich dymem, ale przynosząc przy okazji zapach gotowanego mięsa.
– Możesz mieć rację, że to nie lesze. Niewykluczone, że to krimbale. Słyną z tego, że urządzają wielkie uczty i przyjęcia.
– Przyjęcia? – Malcolm zerwał się na równe nogi. – Może powinniśmy…
– Nie, nie rób tego! – Raithe chwycił towarzysza za rękę.
– Ale… jedzenie. Pamiętasz o jedzeniu, prawda? To znaczy o prawdziwym jedzeniu?
– One właśnie w ten sposób zwabiają ludzi. Wrota umieszczone w pniach drzew wiodą do ich ojczyzny, czarodziejskiej krainy Nog. Gdy już tam trafisz, położą cię w puchowej pościeli, zacznie grać muzyka i będą cię karmiły pieczoną dziczyzną, mięsem jelenia, wołowiną oraz jagnięciną przyrządzoną w śmietanie posłodzonej miodem. Ile tylko zdołasz zjeść.
Malcolm zaczął się oblizywać.
– Potem podadzą piwo, wino, miód pitny i różne specjały zapiekane w cieście.
– Naprawdę? Zapiekane w cieście? A jakie?
– To bez znaczenia jakie, bo nie można się stamtąd wydostać. Kiedy raz tam wejdziesz, kiedy spróbujesz ich jedzenia, już na zawsze pozostaniesz w Nog.
Malcolm zamrugał.
– No to co?
– Jak to co?
– Czy ich jedzenie jest smaczne?
– Podobno niewiarygodnie pyszne.
– A posłania są miękkie i ciepłe?
Raithe skinął głową.
– Czyli chcesz powiedzieć, że możemy zostać tutaj – Malcolm wskazał gestem ich otoczenie – i umrzeć z głodu w tej straszliwej puszczy, albo możemy spędzić resztę życia w cudownej krainie obfitości, muzyki i zabaw. Brzmi przerażająco. Chodźmy.
Raithe usiłował wymyślić stosowną odpowiedź, ale trudno było odeprzeć takie argumenty.
– Poza tym – Malcolm uniósł palec – jakie jest prawdopodobieństwo, że Fhrejowie nas odnajdą w tej czarodziejskiej krainie Nog?
Do Raithe’a dotarło, że teraz to on gapi się na towarzysza. Potem wbił wzrok w panującą pod drzewami ciemność, spoglądając w kierunku, skąd dolatywały śmiechy i śpiew.
– Pomóż mi wygasić ognisko.