Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Epoce Mitu Michael J. Sullivan, mistrz fantasy, wyprawił czytelników w zapierającą dech podróż pełną czarów i przygód, heroizmu i zdrady, miłości i straty. W drugim tomie tej pasjonującej sagi rebeliantom zagrażają nie tylko potężni wrogowie z zewnątrz, ale i zaciekła rywalizacja wśród samych sojuszników.
Raithe, Zabójca Bogów, zapoczątkował rebelię zabijając Fhreja, lecz zadawnione konflikty pomiędzy Rhunami niemalże uniemożliwiają im zjednoczenie przeciwko wspólnemu wrogowi. A nawet jeśli klany połączą swe siły, jak mają pokonać przeciwników, którzy władają czarodziejską, prawie boską mocą?
Odpowiedź leży za morzem, w odległej krainie zamieszkanej przez tajemniczą rasę, która gardzi zarówno Fhrejami, jak i ludźmi. Ponieważ czasu jest coraz mniej, Persefona wyrusza tam wraz z młodą mistyczką Suri, fhrejską czarodziejką Arion i grupką wyrzutków, desperacko poszukując wsparcia. Ta wyprawa zaprowadzi ich w najmroczniejsze głębiny świata Elan, gdzie czai się starożytny, śmiertelnie groźny adwersarz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 701
Od Autora
Witajcie z powrotem w świecie Legend Pierwszego Imperium! Na wstępie chcę Wam podziękować za ciepłe powitanie, jakie zgotowaliście temu nowemu cyklowi. Odłożenie na bok popularnej serii, żeby tworzyć coś nowego, zawsze wiąże się z ryzykiem, przyznaję więc, że byłem trochę niespokojny, kiedy wychodziła drukiem Epoka mitu. Uwielbiam moich nowych bohaterów i miałem nadzieję, że Wy też ich pokochacie, ale dopóki książka nie trafi w ręce czytelników, nigdy nie jestem pewien ich reakcji. W każdym razie książka jest już na rynku od siedmiu miesięcy i pojawiły się rozliczenia. Epoka mitu zebrała ponad dziesięć tysięcy recenzji oraz ocen w takich serwisach jak Goodreads, Audible i Amazon. Co więcej, 90% oceniających przyznało jej ocenę 4 lub 5, a tylko 2% dało 1 lub 2. Myślę, że lepszych wyników nie mógłbym sobie wymarzyć! Zatem dziękuję Wam za rozwianie moich obaw, że nie potrafię napisać niczego, w czym nie występowaliby Royce i Hadrian.
Skoro mowa o bohaterach, w Epoce mitu bardzo podoba mi się między innymi to, że w tej książce więcej kluczowych graczy dostaje czas ekranowy. Od samego początku chciałem, żeby w Legendach Pierwszego Imperium występowała stała obsada, ale gdybym w pełni scharakteryzował wszystkie postacie w pierwszym tomie, znacząco spowolniłoby to tempo akcji. Epoka mitu już i tak miała dużo do zrobienia: przedstawić dwie główne rasy (Rhunów i Fhrejów), zarysować różnice kulturowe między nimi (prymitywni i dysponujący zaawansowaną technologią) oraz opowiedzieć zamkniętą historię, zapoczątkowując przy tym wątki, które będą się przewijały przez cały cykl, jak na przykład relacja Malcolma i Nyphrona albo pytanie, kim jest Trilos i jaką rolę odegra.
W Epoce mitu przelotnie spotkaliście Gifforda, Roan, Brin i Moyę, ale dzięki Epoce mieczy zaczniecie rozumieć, czemu tak ich uwielbiam i jakie unikatowe aspekty zyska dzięki nim reszta historii. Oczywiście powrócą też wszyscy Wasi dotychczasowi ulubieńcy, w tym Persefona, Raithe, Malcolm, Arion, no i nie mogłem pominąć Suri ani Minny. Będziecie też mieli okazję poznać Dhergów, rasę, z którą mieliśmy niewiele do czynienia w Odkryciach Riyrii. Podróż do ich ojczyzny będzie ważnym epizodem w tym tomie i cieszę się, że mogę Wam przedstawić ostatnią z trzech wielkich ras zamieszkujących świat Elan.
Zanim poślę Was dalej, ku opowieści, pozwolę sobie wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. W przedmowie do Epoki mitu wspomniałem, że cały cykl został napisany, zanim wysłałem wydawcy pierwszy tom, i była to – jest – prawda. Obawiam się jednak, że mogłem niechcący wytworzyć fałszywe wyobrażenie, chciałbym więc wyjaśnić to i owo. Chodzi mi konkretnie o różnicę między książką napisaną a ukończoną, bo między jednym a drugim zieje dość szeroka przepaść. Stwierdzenie, że wszystkie książki miałem napisane, oznacza, że ukończyłem pierwszą, roboczą wersję manuskryptu i uznałem, że jest zadowalająca. Jednakże ukończenie książki to znacznie więcej pracy. Wymaga wygładzenia tekstu po otrzymaniu informacji zwrotnych od ludzi, do których mam zaufanie, w tym mojej alfa readerki, moich beta readerów (zazwyczaj piętnaście do dwudziestu osób), mojego agenta i kilku innych pracowników jego agencji, redaktora prowadzącego i wydawcy. Następnie redaktorzy językowi i korektorzy również potrzebują czasu, żeby wprowadzić w tekście dalsze poprawki i zamienić go w coś, czego nie byłbym w stanie stworzyć samodzielnie. Całe to szlifowanie wymaga czasu i jest ważnym czynnikiem, który trzeba wziąć pod uwagę, ustalając daty premier.
Mogę Was zapewnić, że postaramy się skrócić odstępy czasowe między premierami kolejnych tomów serii. Owszem, między pierwszym tomem a obecnym był rok przerwy, ale głównie dlatego, że książka wymagała znaczących przeróbek. Widzicie, kiedy Robin (moja żona i alfa readerka) skończyła czytać cykl, oceniła trzy pierwsze tomy jako naprawdę dobre, stwierdziła jednak, że widzi kilka problemów z końcówką. Parę rozwiązań fabularnych uznała za niejasne, wytknęła pewne niedociągnięcia, gdy chodzi o logikę wydarzeń, a co najważniejsze – uznała, że zakończenie jest zbyt pośpieszne. Jak zwykle miała rację.
Żeby rozwiązać te problemy, poświęciłem prawie rok na pracę nad końcówką, a w efekcie cykl rozrósł się z pięciu tomów do sześciu. Próbowałem mianowicie upchnąć (to wysoce fachowy termin literacki) dwa tomy w jednym, podczas gdy fabuła w naturalny sposób wyznaczała w pewnym miejscu linię podziału. Kiedy byłem zajęty poprawianiem ostatnich tomów, Epoka mieczy leżała i czekała na swoją kolej. Dopóki nie skończyłem przerabiać końcówki, nie wiedziałem, jakie zmiany będzie trzeba wprowadzić w Epoce mieczy, a finalnie trzeba było tam zmodyfikować to i owo. Byłbym niepocieszony, gdyby książka zdążyła się już ukazać drukiem, co uniemożliwiłoby wprowadzenie tych koniecznych zmian.
W każdym razie oddałem Robin poprawioną książkę w maju 2016 i przez resztę roku zbieraliśmy dodatkowe opinie, wprowadzaliśmy zmiany oraz poddaliśmy tekst redakcji i korekcie. Te prace dobiegły końca z początkiem lutego 2017. Fascynujące jest obserwowanie, jak manuskrypt ulega przekształceniu w ukończoną książkę. Jeśli interesuje Was ten proces, Robin właśnie przygotowuje darmowego e-booka The Making of Age of Swords, który pozwala ciekawskim rzucić okiem za kulisy. Zrobiliśmy coś podobnego przy trzecim tomie Kronik Riyrii (Śmierć Dulgath) i możecie dostać oba te e-booki, wystarczy wysłać e-mail na adres michael@michaelsullivan-author.com. Koniecznie wpiszcie w temacie wiadomości Making of… i tytuł lub tytuły, które Was interesują, a my Wam przyślemy pliki.
No dobrze, obiecuję, że to już ostatnia sprawa. Jeśli przeczytaliście podziękowania na końcu Epoki mitu, może zauważyliście, że znalazła się tam prośba do czytelników, by dzielili się ze mną opiniami. Dostałem setki listów, których autorzy przeważnie przepraszają za zabieranie mi czasu. Zawsze się uśmiecham, czytając to – tak jakby dowiadywanie się, że ludziom podobały się moje książki, można było kiedykolwiek uznać za zmarnowany czas! Te listy sprawiły mi tyle radości, że postanowiłem powtórzyć zaproszenie. Zatem jeśli podobała Wam się niniejsza książka (a nawet jeśli się nie podobała), nie krępujcie się i napiszcie do mnie kilka słów na adres michael@michaelsullivan-author.com. Zawsze interesuje mnie to, co macie do powiedzenia.
To już koniec mojej przedmowy. Teraz usiądźcie wygodnie, wyregulujcie głośność, jeśli słuchacie audiobooka, albo ustawcie odpowiednie rozmiary czcionki i tło e-booka, albo przesuńcie palcami po kartkach i wciągnijcie zapach farby drukarskiej, jeśli trzymacie papierowy egzemplarz. Pora zabrać się do lektury. Epoka mieczy to mój ulubiony tom tego cyklu i mam nadzieję, że będziecie go czytać z taką samą przyjemnością, z jaką go pisałem.
Rozdział pierwszy
Nawałnica
Większość ludzi uważa, że pierwsza bitwa wojny fhrejsko-ludzkiej rozegrała się wczesną wiosną przy Wielkim Moście, ale tak naprawdę do pierwszego ataku doszło w letni dzień w dahlu Rhen.
Księga Brin
– Czy jesteśmy bezpieczni?! – zawołała Persefona do dębu.
Megda była najstarszym drzewem w całej puszczy, masywnym i majestatycznym. Stanie przed nią przypominało spoglądanie na ocean albo na górę. Każda z tych rzeczy sprawiała, że Persefona czuła się malutka. Uświadomiwszy sobie, że jej złożone z trzech słów pytanie może być zbyt proste, zbyt ogólnikowe, dodała:
– Czy trzeba zrobić coś więcej, żeby ochronić mój lud przed Fhrejami?
Czekała na odpowiedź.
Powiał wiatr. Drzewo zadygotało i z góry spadł potężny konar.
Persefona podskoczyła, kiedy uderzył o ziemię. Spadając z takiej wysokości, zabiłby ją, gdyby wylądował kilka cali bliżej. Mówiono, że złamane gałęzie spoczywające w koronach drzew tylko czyhają, by uczynić jakąś kobietę wdową. Ponieważ Persefona już straciła męża, martwy konar leżący tuż przy niej ewidentnie wykazał się nadgorliwością.
– Co to miało być? – zapytała, zwracając się do Suri.
Młoda mistyczka z białą wilczycą przy boku zerknęła na leżącą gałąź i wzruszyła ramionami.
– Chyba po prostu wiatr. Mam wrażenie, że nadchodzi burza.
Kiedy Persefona poprzednio zasięgnęła rady wielkiego drzewa, wskazówki dębu ocaliły jej lud. Teraz wróciła, by ponownie poszukać odpowiedzi. Od jej ostatniej wizyty upłynęły miesiące, a życie w dahlu Rhen powróciło do zwykłego, dającego otuchę rytmu. Posprzątano zniszczenia będące skutkiem bitwy między dwojgiem Miralyithów, ale Persefona wiedziała, że to nie zakończyło konfliktu. Pozostawały pytania – pytania, na które nie mógł odpowiedzieć żaden człowiek ani Fhrej. A jednak…
Persefona zapatrzyła się na złamany konar. To zły znak, pomyślała, kiedy Megda rozpoczyna rozmowę od próby zmiażdżenia mnie.
– Coś nie tak? – spytała Arion.
Fhrejka wciąż jeszcze uczyła się ich języka. Stała obok Suri i Minny, obserwując wszystko z wielkim zainteresowaniem. Miała na głowie zieloną czapkę, którą wydziergała dla niej Padera. Lekko cudaczny charakter tego nakrycia głowy sprawiał, że wydawała się bardziej przystępna, mniej boska, bardziej ludzka. Arion przyszła tu, żeby zobaczyć wyrocznię w akcji, aczkolwiek Persefona spodziewała się, że będzie więcej mówienia, a mniej akcji.
Suri popatrzyła w górę, na drzewo.
– Nie wiem.
– Co mówi Megda?! – zawołała Persefona do mistyczki, przekrzykując narastające wycie wichru.
Tak powinno to wyglądać. W normalnych warunkach Persefona zadawała drzewu pytania, mistyczka zaś udzielała odpowiedzi po wsłuchaniu się w szum liści i gałęzi. Jednakże Arion miała rację – coś było nie tak. Na twarzy Suri widniał wyraz konsternacji. Wydawała się nie tylko zdumiona, ale i zaniepokojona.
– Nie jestem pewna – odrzekła.
Persefona gwałtownym ruchem odgarnęła pasmo włosów, które przylgnęło jej do ust.
– Dlaczego? Mówi zagadkami czy po prostu cię ignoruje?
Suri skrzywiła się sfrustrowana.
– Och, mówi, jak najbardziej, ale tak szybko, że nie potrafię jej zrozumieć. To jakaś bezsensowna paplanina. Nigdy nie widziałam, żeby Megda się tak zachowywała. Ciągle tylko powtarza: „Uciekajcie… biegnijcie… szybko… daleko. Oni chcą was dopaść”.
– Oni? Kto? Czy mówi do nas? Czy to jest odpowiedź na moje pytania?
Suri pokręciła głową. Wiatr targał jej krótkie włosy nad wytatuowanym czołem.
– Nie. Krzyczała, zanim cokolwiek powiedziałaś. Mam wrażenie, że w ogóle cię nie usłyszała. Nie wiem nawet, jakim cudem Megda wie, co znaczy słowo „biec”. Poważnie, skąd drzewo może wiedzieć, o co chodzi?
– Chcesz powiedzieć, że Megda panikuje?
Suri skinęła głową.
– Jest śmiertelnie przerażona. Znam myszy, których wypowiedzi miały więcej sensu. Teraz już nawet nie używa słów, wydaje tylko dźwięki.
Brwi mistyczki uniosły się gwałtownie, na jej twarzy odmalowało się napięcie. Zmrużyła oczy, zacisnęła usta.
– Co? – spytała Persefona.
– To zły znak, kiedy drzewo krzyczy.
Wysoka trawa smagała nogi Persefony, jej suknia wydymała się i łopotała na wietrze. Oderwane z gałęzi liście dębu fruwały w powietrzu tak jak śnieg podczas zamieci. Pod rozłożystymi koronami drzew nie było widać nieba, ale wiatr wciąż się wzmagał. Gdy Persefona wyszła z cienia dębu, zobaczyła, że tam, gdzie zaledwie przed chwilą rozciągał się czysty błękit, kotłuje się złowróżbna szarość. Ciemne chmury przelewały się warstwami, zamieniając południe w zmierzch. Dziwne zielonkawe światło nadawało wszystkiemu nienaturalny, upiorny odcień.
– Co się dzieje? – zapytała Arion.
– Drzewo panikuje – odparła Suri.
– Może powinnyśmy wrócić do dahlu – stwierdziła Arion, stojąc z zadartą głową. – Tak?
Minna zaskomlała i przysunęła się do mistyczki, omal nie zwalając jej z nóg. Suri uklękła, żeby uspokoić wilczycę.
– Coś tu nie gra, prawda, Minno?
Arion miała coraz bardziej zaniepokojoną minę. Dała sobie spokój z rhuńskim i przeszła na swój ojczysty język.
– Musimy… – Przerwał jej oślepiający błysk i straszliwy trzask.
Minna zaskowyczała i rzuciła się do ucieczki w dół zbocza.
Persefona się zatoczyła. Oślepiona powidokiem, który drgał w jej polu widzenia smugą jaskrawych plam, bezskutecznie starała się go odpędzić mruganiem. Jej nozdrza wypełnił zapach dymu i poczuła gorąc ognia.
Megda płonie!
Arion leżała na ziemi u podnóża drzewa, osłaniając się uniesionymi dłońmi. Fhrejka wykrzyczała pojedyncze słowo – Persefona go nie rozpoznała, ale brzmiało jak rozkaz. Coś trzasnęło i płomienie trawiące stary dąb zniknęły. Zostały jedynie budzący grozę syk oraz dym rozwiewany przez złowróżbną wichurę. Megda została rozszczepiona na dwoje, rozłupana na pół. W jej pniu ziała straszliwa poczerniała wyrwa, której brzegi rozjarzały się czerwono z każdym podmuchem wiatru. Starożytna, cudowna matka drzew otrzymała z rąk bogów śmiertelny cios.
Persefona pomogła Arion wstać.
– Musimy uciekać – powiedziała Fhrejka.
– Co? Dlaczego?
Arion chwyciła ją za nadgarstek i szarpnęła.
– Teraz!
Persefona poczuła, że włosy stają jej dęba, gdy Arion pociągnęła ją w dół po zboczu wzgórza, dalej od polany, w mroczny cień Księżycowej Puszczy. Suri i Minna były już daleko przed nimi, gnały pędem.
Trzask!
Piorun walnął w ziemię gdzieś za nimi.
Trzask! Trzask!
Dwie kolejne błyskawice rozdarły powietrze tak blisko, że Persefona poczuła gorąc. Biegnąc ramię w ramię, ona i Arion podążyły za Suri oraz Minną, gdy te wpadły do lasu, przedzierając się przez gęste krzewy, jeżyny i cierniste zarośla. Z trudem łapiąc powietrze, Persefona obejrzała się przez ramię. Seria wypalonych plam znaczyła prostą linię od dębu do miejsca, gdzie teraz stały.
Trzask!
Wszystkie podskoczyły, gdy dźwięk eksplodował bezpośrednio nad nimi. Podobnie jak stary dąb, drzewa w górze zajęły się ogniem. Jeden olbrzymi konar spadł niczym wielka pochodnia – kolejny, który koniecznie chciał powiększyć liczbę wdów na świecie.
– Potrzebujemy schronienia – rzuciła Arion, znów ciągnąc Persefonę za rękę.
– Rol jest blisko! – krzyknęła Suri. – Tędy!
Pognała głębiej w las. Minna sadziła długie susy przy jej boku.
Persefona wprawdzie nie pojmowała mowy drzew, ale rozumiała udrękę. Las krzyczał. Gałęzie łamały się z trzaskiem, pnie jęczały, cała puszcza wrzeszczała, gdy wiatr odzierał ją z zielonych letnich szat. Potem do zgiełku dołączyła nowa nuta: wszechogarniający ryk ze wszystkich stron. Persefona w pierwszej chwili pomyślała, że to ulewa, ale hałas był o wiele za głośny, zbyt gwałtowny. Kule lodu zaczęły przebijać baldachim liści i gałęzi. Pociski wielkości pięści sypały się na las, rykoszetując od konarów i pni. Persefona osłoniła ramionami głowę i wrzasnęła, gdy dwa olbrzymie odłamki lodu trafiły ją w plecy. Oba się odbiły, ale ciosy zapiekły jak smagnięcia batem, a były równie silne, jak uderzenia pięścią.
Suri przystanęła u stóp pionowego skalistego urwiska i uderzyła otwartą dłonią o kamień. Ku olbrzymiej uldze Persefony fragment ściany się rozwarł, ukazując małe pomieszczenie zgrabnie wykute w skale. Mistyczka wskoczyła do środka, a wilczyca zaraz za nią. Suri odwróciła się za progiem i zamachała rękami, zataczając nimi kręgi, żeby wskazać towarzyszkom drogę do bezpiecznego miejsca. Przywódczyni dahlu Rhen i Fhrejka razem przebiegły przez próg, schylając głowy, żeby się nie uderzyć. Gdy już były w środku, Persefona odwróciła się i popatrzyła na niszczycielski żywioł.
Trzask!
Kolejna błyskawica rozdarła powietrze i liście na sekundę zajaśniały stoma odcieniami zieleni, rozświetlone blaskiem jaskrawszym niż słońce.
Trzask!
Pobliska topola stanęła w ogniu. Rozszczepiona na pół zwaliła się w deszczu iskier i płomieni. Wiatr podsycił płomienie wzniecone przez pioruny, tworząc inferno: lód i ogień, wichura i spadające gałęzie. Persefona gapiła się na to wszystko, zagubiona gdzieś pomiędzy grozą a podziwem.
Suri uderzyła dłonią w kamień, który uruchomił mechanizm zamykający, i drzwi się zasunęły.
Na zewnątrz nadal waliły pioruny i tłukł grad, ale już w bezpiecznej odległości, a dźwięki były stłumione. Widząc, że nie odniosły poważniejszych obrażeń, trzy zadyszane uciekinierki wymieniły oszołomione spojrzenia ocalonych. Persefonę zalała fala ulgi… a potem kobieta uświadomiła sobie, że nie są same.
***
Było oczywiste, że Gifford nigdy nie wygra żadnego wyścigu. Chociaż uzmysłowił sobie ten fakt dopiero po osiągnięciu dorosłości, wszyscy inni wiedzieli o tym już w dniu jego narodzin. W lewej nodze brakowało mu czucia, nie była w stanie udźwignąć wagi garncarza i powłóczył stopą. Jego plecy były w niewiele lepszym stanie – paskudnie skręcone, tak że biodra wystawały w jedną stronę, a ramiona w drugą. Większość ludzi żałowała Gifforda, a niektórzy nim pogardzali. Nigdy nie rozumiał ani jednych, ani drugich.
Roan stanowiła wyjątek. To, co innym wydawało się beznadziejną sprawą, ona traktowała jak wyzwanie.
Teraz oboje znajdowali się przed chatą Gifforda, a Roan przywiązywała do jego lewej nogi dziwaczną konstrukcję z drewna i cyny, zaciskając skórzane paski. Klęczała przed nim na trawie, przepasana swoim roboczym fartuchem, ze smugą węglowego pyłu z lewej strony nosa. Kasztanowe włosy dziewczyny były zaczesane do tyłu w kitkę związaną tak wysoko na czubku głowy, że przypominała koguci grzebień.
Wskutek pracy z ostrymi kawałkami metalu jej drobne, zręczne dłonie były pokryte dziesiątkami skaleczeń. Gifford marzył o tym, by je ująć i całować, kojąc ból. Raz spróbował wziąć Roan za rękę i nie skończyło się to dobrze. Dziewczyna wyrwała się, jej oczy rozszerzył strach, a na twarzy odmalowała się zgroza. Roan miała awersję do bycia dotykaną – Gifford dobrze o tym wiedział, po prostu się zapomniał. Nie reagowała w ten sposób tylko na niego. Nie była w stanie znieść niczyjego dotyku.
Roan mocno szarpnęła pasek na wysokości kostki i skinęła głową ze stanowczą, zdeterminowaną miną.
– Tak powinno być dobrze. – Wstała i symbolicznie otrzepała ręce. W jej głosie oprócz entuzjazmu pobrzmiewała też powaga. – Gotów?
Gifford w odpowiedzi wsparł się o swój stół garncarski i dźwignął do pozycji stojącej. Sklecone z deszczułek i metalowych zawiasów ustrojstwo na jego nodze zaskrzypiało. Brzmiało to jak otwieranie maleńkich drzwi.
– Opierasz się na niej całym ciężarem? Spróbuj. Zobacz, czy wytrzyma.
Dla Gifforda każda próba wsparcia się na lewej nodze przypominała chodzenie po wodzie. Jednakże dla Roan mógł z chęcią upaść na twarz. Może uda mu się przeturlać i sprawić, by się uśmiechnęła. Gdyby urodził się z dwiema silnymi nogami, krzepki i zwinny, tańczyłby i wirował jak pajac, żeby ją rozbawić. Może nawet potrafiłby doprowadzić ją do śmiechu. Roan rzadko się śmiała. We własnym pojęciu nadal była niewolnicą, kimś gorszym. Gifford pragnął, by zaczęła widzieć siebie tak, jak on ją postrzegał, ale ponieważ sam był kaleką, stanowił krzywe zwierciadło, które odbijało zniekształcony obraz.
Gifford przekrzywił biodra, przenosząc część wagi na chorą nogę. Nie upadł. Paski okalające jego udo i łydkę napięły się, ale noga wytrzymała. Rozdziawił usta, otworzył szerzej oczy, a Roan się uśmiechnęła.
Na Mari, co za wspaniały widok.
Nie mógł się powstrzymać i odwzajemnił uśmiech. Stał prosto – w każdym razie tak prosto, jak mu pozwalały wykrzywione plecy. Dzięki magicznej zbroi sporządzonej przez Roan Gifford wygrywał niemożliwą walkę.
– Zrób krok – zachęciła go, zaciskając pięści z ekscytacji.
Gifford przeniósł ciężar ciała z powrotem na prawą nogę, uniósł lewą i zrobił wymach w przód. Zawiasy ponownie zaskrzypiały. Postąpił krok do przodu – tak, jak ludzie czynią to miliony razy – i właśnie wtedy rozleciało się rusztowanie podtrzymujące jego nogę.
– O nie! – jęknęła Roan, gdy Gifford poleciał do przodu, omal nie wywracając świeżo pokrytych polewą kubków, które schły w porannym słońcu.
Uderzył policzkiem i uchem o twardą ziemię, aż zabolała go głowa. Jednakże jego łokieć, dłoń i biodro w dużym stopniu zamortyzowały upadek. Dla Roan musiało to wyglądać dramatycznie, ale Gifford potrafił się przewracać. Robił to przez całe życie.
– Tak mi strasznie, strasznie przykro. – Roan padła z powrotem na kolana, nachyliła się nad nim, gdy przekręcał się na bok. Jej uśmiech zniknął. Świat stał się mniej radosny.
– W porządku, nic się nie stało. Nie upadłem na kubki.
– Metal nie wytrzymał. – Przesunęła pokaleczonymi dłońmi po pozostałościach swojego wynalazku, z trudem powstrzymując łzy. – Cyna po prostu nie jest wystarczająco solidna. Tak mi przykro.
– Trzymało się przez chwilę – powiedział, chcąc ją pocieszyć. – Płóbuj dalej. Spławisz, że w końcu zadziała. Wiem, że ci się uda.
– Kiedy robisz krok, obciążenie jest większe. Powinnam była wziąć poprawkę na dodatkowy ciężar, kiedy podnosisz drugą nogę. – Kilkakrotnie palnęła się ręką w bok głowy, wzdrygając się przy każdym uderzeniu. – Powinnam była o tym pomyśleć. Powinnam była. Jak mogłam nie…
Instynktownie złapał ją za nadgarstek, żeby przestała zadawać sobie ciosy.
– Nie łób…
Roan wrzasnęła i wyrwała rękę, odsuwając się z przerażeniem. Kiedy odzyskała spokój, wymienili identyczne zawstydzone spojrzenia. Milczenie przeciągało się nieprzyjemnie aż do chwili, gdy Gifford zmusił się do uśmiechu. Nie był to najszczerszy uśmiech, ale najlepszy, na jaki było go stać.
Żeby delikatnie zakończyć niekomfortową pauzę, wrócił do przerwanej rozmowy, udając, że nic się nie stało.
– Łoan, nie ma możliwości, żebyś wiedziała wszystko, łobiąc coś nowego. Następnym łazem będzie lepiej.
Zamrugała dwukrotnie, patrząc na niego, po czym odwróciła wzrok. Nie patrzyła na nic konkretnego, zatonęła w myślach. Czasem Roan myślała tak intensywnie, że Gifford niemal to słyszał. Zamrugała ponownie, po czym otrząsnęła się ze stuporu. Podeszła do Giffordowego stołu garncarskiego i podniosła jeden z jego kubków. Niezręczna chwila dobiegła końca, jakby nigdy jej nie było.
– Ten wzór jest nowy, prawda? – zapytała Roan. – Myślisz, że dałoby się nadać ten kształt znacznie większemu naczyniu? Jeśli znaleźlibyśmy sposób, żeby…
Uśmiech Gifforda stał się zupełnie szczery.
– Jesteś genialna, Łoan. Czy ktoś już ci to mówił?
Kiwnęła głową, a jej kogucia kitka podskoczyła.
– Ty mówiłeś.
– Bo to pławda – odparł.
Znów wyglądała na zawstydzoną, jak zawsze, kiedy prawił jej komplementy. Reagowała tak, ilekroć ktokolwiek powiedział jej coś miłego. Ten niepokój był znajomy. Popatrzyła na nowy wynalazek i westchnęła.
– Potrzebuję czegoś mocniejszego. Nie da się tego zrobić z kamienia ani z drewna.
– Lepiej nie płóbować z gliną – odparł Gifford, ryzykując żart. – Chociaż złobiłbym ci z niej piękne zawiasy.
– Wiem, że byś zrobił – odparła z absolutną powagą.
Roan nie bardzo rozumiała ideę żartów. Humor często wiązał się z tym, co nieoczekiwane lub niedorzeczne, jak zawiasy zrobione z gliny. Jednak jej umysł nie działał w ten sposób. Dla Roan nic nie było zbyt absurdalne, żaden pomysł nie wydawał jej się zbyt szalony.
– Po prostu będę musiała coś wymyślić – powiedziała, rozpinając sprzączki pasków. – Wynaleźć jakiś sposób, żeby wzmocnić metal. Zawsze istnieje lepszy sposób. Tak mówi Padera, a ona zawsze ma rację.
Roan nie bez przyczyny tak wysoko ceniła opinię Padery. Najstarsza mieszkanka dahlu Rhen widziała już wszystko. Nie miała też oporów przed wyrażaniem swoich myśli na głos, bez względu na to, czy ludzie chcieli znać jej zdanie, czy też nie. Z niepojętych powodów Padera zawsze traktowała Gifforda wyjątkowo szorstko.
Podczas gdy Roan zmagała się ze sprzączką, porywisty wiatr zdmuchnął płachtę ze stołu garncarskiego. Dwa kubki przewróciły się z cichym brzękiem. Napływały gęste, kłębiaste chmury, przesłaniając błękit i zakrywając słońce. W całym dahlu ludzie ruszali truchtem w stronę swoich domostw.
– Zdejmuj pranie! Zdejmuj pranie! – krzyknęła do swojej córki piekarzowa Viv.
Chłopcy Killianów pobiegli zagonić kury, a Bergin pognał schować pod dach kadź ze świeżo naszykowanym zacierem.
– Dosłownie przed chwilą była piękna pogoda – zamruczał gniewnie, spoglądając na niebo spod zmarszczonych brwi, zupełnie jakby mogło go usłyszeć.
Kolejny podmuch wiatru wprawił w ruch wszystkie kubki Gifforda, które pobrzękiwały, uderzając o siebie. Dwa kolejne przewróciły się i potoczyły, zataczając koła na blacie. Pracował intensywnie, zanim zjawiła się Roan, lecz zawsze z radością pozwalał, by go oderwała od obowiązków.
– Musimy pochować twoje wyroby. – Roan ze zdwojoną energią wróciła do prób zdjęcia swojego wynalazku z nogi garncarza, ale nie mogła rozpiąć jednej ze sprzączek. – Zapięłam ją za ciasno.
Wiatr się wzmagał. Flagi na dachu strażnicy łopotały głośno. Płonące drwa w dwóch misach stojących przed posągiem Mari usiłowały nie zgasnąć, ale szybko przegrały tę walkę, pęd powietrza zdławił ogień.
– Niedobrze – powiedział Gifford. – Jak dotąd tylko łaz się zdarzyło, żeby zgasły, i to było wtedy, kiedy wichuła zełwała dach stłażnicy.
Strzecha jego chaty szeleściła. Źdźbła trawy oraz grudki ziemi sypały się na jego twarz i ręce.
Sprzączka nadal stawiała opór. Sfrustrowana Roan sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła jeszcze jeden ze swoich wynalazków: dwa noże, tak oprawione w skórę, żeby można było ciąć oboma jednocześnie. Przecięła nimi paski, uwalniając Gifforda.
– Już. Teraz możemy…
Piorun rąbnął w strażnicę. Najpierw były drzazgi, iskry i smuga białego dymu, a potem huk – tak głośny, że Gifford poczuł go w całym ciele. Masywne bale eksplodowały, a strzecha zajęła się ogniem.
– Widziałaś… – zaczął mówić garncarz i wtedy kolejny piorun rąbnął w strażnicę z drugiej strony budynku. – Ooo!
On i Roan patrzyli w szoku, jak w drewnianą budowlę trafia trzeci, a potem czwarty piorun. Cobb, świniopas, który czasem pełnił obowiązki wartownika przy bramie, zareagował jako pierwszy. On i Bergin pobiegli w stronę studni, łapiąc po drodze tykwy. Wtedy kolejny piorun rąbnął w żuraw studni, który eksplodował w chmurę drzazg. Obaj mężczyźni padli na ziemię.
Z nieba posypało się więcej błyskawic, zarówno wewnątrz dahlu, jak i poza jego obrębem. Po każdym trafieniu rozbrzmiewały wrzaski, pojawiały się płomienie i dym. Wokół Roan i Gifforda ludzie pędzili do swoich domostw. Galantianie – wygnani fhrejscy wojownicy, którzy znaleźli schronienie w dahlu – wybiegli ze swoich namiotów i gapili się na niebo. Wyglądali na równie przerażonych jak reszta mieszkańców, co było nie mniej niepokojące niż sam kataklizm. Do niedawna ludzie z dahlu Rhen uważali Fhrejów za bogów.
Pasterz Gelston przebiegł obok. Błyskawica rąbnęła, gdy znajdował się między stosem drewna opałowego a grządką dojrzewającej fasoli w ogródku Killianów. Gifford niewiele zobaczył – tylko zygzak oślepiającej jasności. Kiedy odzyskał wzrok, Gelston leżał na ziemi, a jego włosy płonęły. Bergin podbiegł do pasterza i oblał mu głowę wodą.
Gifford krzyknął do Roan:
– Musimy się schować w jamie na zapasy! Szybko!
Chwycił swój kostur i dźwignął się na nogi.
– Roan! Giffordzie! – wrzasnął Raithe, śpiesząc ku nim wraz z Malcolmem. Raithe nadal nosił dwa miecze: złamany miedziany na plecach, a u pasa misternie dekorowaną fhrejską broń bez pochwy. Malcolm oburącz trzymał włócznię. – Czy wiecie, gdzie jest Persefona?
Gifford pokręcił głową.
– Nie, ale musimy się dostać do jamy!
Raithe skinął głową.
– Zwołam tam ludzi. Malcolm, pomóż im.
Były niewolnik podszedł do Gifforda, przerzucił sobie jego rękę przez ramię i praktycznie zaniósł garncarza do wielkiej jamy, gdzie mieszkańcy dahlu przechowywali zapasy, Roan zaś podążyła za nimi. Od pierwszych żniw dzielił ich jeszcze ponad miesiąc, więc jama była niemal pusta. Wyłożono ją cegłami ulepionymi z błota i wciąż jeszcze pachniało w niej oblepionymi ziemią warzywami, ziarnem oraz słomą. Już zdążyli się tam ukryć inni mieszkańcy dahlu. Piekarz i jego żona kulili się pod tylną ścianą razem z córką i dwoma synami. Mieli przerażony wzrok. Engleton i rolnik Wedon ostrożnie wyglądali przez otwarte drzwi, obserwując furię burzy.
Brin, nowo mianowana Strażniczka Praw, też tam była.
– Widzieliście moich rodziców? Nie ma ich tu – powiedziała drżącym głosem.
– Nie – odrzekła Roan.
Na zewnątrz bez ustanku huczały i przetaczały się grzmoty. Gifford mógł sobie tylko wyobrazić towarzyszące im uderzenia błyskawic. Siedząc na dnie jamy, nie widział placu osady, tylko mały kwadrat nieba.
– Muszę ich odnaleźć! – Brin skoczyła ku wyjściu ze zwinnością młodej sarny.
W odróżnieniu od kalekiego garncarza Brin potrafiła wygrywać wyścigi. Była bez wątpienia najszybszą biegaczką w całym dahlu. Ta piętnastolatka regularnie wygrywała wszystkie zawody w biegach podczas Letniego Święta. Jednakże Gifford przewidział, co dziewczyna zrobi, i w porę złapał ją za nadgarstek.
– Puść mnie! – Zaczęła się szarpać i wyrywać.
– To zbyt niebezpieczne.
– Nie obchodzi mnie to! – Brin szarpnęła z całej siły, tak mocno, że upadła, ale Gifford nadal ją trzymał. – Puść mnie!
Nogi Gifforda, nawet ta zdrowa, były niemal bezużyteczne, a jego wargi zwisały krzywo, bo nie miał mięśni, które by je podtrzymywały. Ponieważ jednak musiał stale polegać na swoich ramionach i rękach, stały się silne niczym imadła. Gavin i Krier, którzy zawsze mu dokuczali, raz popełnili błąd i wyzwali Gifforda na zawody w ściskaniu dłoni. Upokorzył Kriera, zmuszając go do płaczu. Gavin za wszelką cenę chciał uniknąć podobnego losu, więc wbrew umówionym zasadom użył obu rąk. Gifford potraktował pierwszego chłopca jeszcze w miarę łagodnie, ale nie uznał za stosowne tego, by hamować się w starciu z oszustem. Złamał mały palec Gavina oraz cienką kość biegnącą od stawu palca wskazującego do nadgarstka.
Brin nie miała możliwości się wyrwać.
Jesień, Fig, Killianowie i Tressa, potykając się, wbiegli do jamy. Wszyscy byli zadyszani i z trudem łapali oddech. Zaraz za nimi nadbiegli Heath Coswall i Bergin. Wlekli ze sobą Gelstona, który nadal był nieprzytomny. Stracił większość włosów, a skóra na jego głowie była czerwono-czarna. Pokryty ziemią i źdźbłami trawy Bergin zameldował, że strażnica płonie niczym ogniska zapalane podczas dożynek.
– Czy ktoś widział moich rodziców? – zapytała nowo przybyłych Brin.
Nikt nie odpowiedział.
Jakby wichura i pioruny nie wystarczyły, zaczął padać grad. Bryłki lodu wielkości jabłek spadały ze stukotem na ziemię, wybijając dziury w darni.
Do jamy przybiegło więcej ludzi. Osłaniali głowy rękami i koszykami. Kolejno przechodzili pod tylną ścianę, płacząc i ściskając się nawzajem. Brin obserwowała wszystkich wchodzących, wypatrując, ale nie widząc tych, których szukała. W końcu do środka wpadł Nyphron, a za nim jego Galantianie, zakrywając głowy tarczami. Towarzyszyli im Moya, Cobb i Habet.
– Puść mnie! – błagała Brin, szamocząc się w uścisku Gifforda, ale garncarz był nieubłagany.
– Nie możesz wyjść – zaprotestowała Moya, której włosy były w dzikim nieładzie. – Twój dom płonie. Nic nie…
Na zewnątrz rozległ się ryk przywodzący na myśl kolosalną, wściekłą bestię. Wszyscy zagapili się na drzwi, za którymi niebo pociemniało jeszcze bardziej, a wiatr zadął z większą furią. Chata piekarza rozpadła się na kawałki. Wichura najpierw zerwała strzechę, potem rozpadły się belki więźby dachowej. Na koniec poddały się również ściany z bali i zniknęły wessane przez pęd powietrza. Potem wirująca chmura ziemi oraz szczątków przesłoniła wszystko, co znajdowało się poza jamą.
– Zamknijcie drzwi – rozkazał Nyphron.
Olbrzym imieniem Grygor zaczął je zamykać, ale właśnie wtedy pojawił się Raithe.
– Czy ktoś widział Persefonę? – zapytał, przepatrując ciżbę.
– Nie ma jej tu. Poszła do lasu – odparła Moya.
Raithe stanął przy niej.
– Jesteś pewna?
Skinęła głową.
– Suri, Arion i Sefa poszły rozmówić się z Megdą.
– Ten stary dąb rośnie na szczycie wzgórza na otwartej przestrzeni – rzucił Raithe, nie zwracając się do nikogo konkretnie.
Wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować. Krążyły słuchy, że Dureyanin jest zakochany w przywódczyni dahlu Rhen, ale różne niedawne plotki w większości okazały się nieprawdziwe. Jeden rzut oka na twarz Raithe’a wystarczył, by rozwiać wątpliwości. Gdyby Roan nadal przebywała na zewnątrz, Gifford wyglądałby tak samo.
Wszyscy siedzieli lub klęczeli w ciszy przerywanej tylko popłakiwaniem, podczas gdy ryk na zewnątrz narastał. Teraz, gdy drzwi jamy były zamknięte i pilnował ich olbrzym, Gifford puścił Brin, która padła na ziemię i zaczęła szlochać. Naokoło ludzie dygotali, pojękiwali i wpatrywali się w sufit jamy, bez wątpienia zastanawiając się, czy jej sklepienie też zostanie rozdarte przez wichurę albo się zapadnie.
Gifford stał obok Roan, a tłum spychał ich ku sobie. Garncarz jeszcze nigdy nie spędził tyle czasu tuż obok niej. Czuł jej ciepło oraz woń węgla drzewnego, oleju i dymu – zapachy, które nauczył się kojarzyć z Roan i ze wszystkim, co dobre. Gdyby dach jamy się zawalił i go zabił, Gifford podziękowałby Mari za ten ostatni akt łaski.
Jama była zasadniczo dołem wykopanym w ziemi, ale ponieważ chroniła zapasy żywności całego dahlu, została solidnie zbudowana. Wykorzystano w tym celu najlepsze materiały. Jej ściany były z ubitej ziemi i kamienia, sufit wspierał się na balach wkopanych w grunt. Większość naczyń wykonanych przez Gifforda trafiała właśnie tutaj. W olbrzymich glinianych garncach przechowywano wymłócone zboże: jęczmień, pszenicę i żyto. Wyloty naczyń zalepiano woskiem, żeby chronić zawartość przed myszami i wilgocią. W jamie przechowywano też wino, miód, olej, warzywa oraz zapas wędzonych mięs. O tej porze roku większość garnców była już opróżniona i jama ziała pustką. Mimo solidnej konstrukcji sufit drżał, a drzwi stukotały.
Odrobina światła wpadała tylko przez wąskie szpary w miejscach, gdzie drzwi nie całkiem pasowały do ościeżnicy. Te paseczki bieli migotały intensywnie.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział Gifford do Roan. Szeptem, jakby to był sekret przeznaczony tylko dla jej uszu.
Wokół nich rozbrzmiewało zawodzenie. Szlochały nie tylko kobiety i dzieci. Gifford słyszał, jak Cobb, Heath Coswall, Habet oraz wytwórca lamp Filson też płaczą, nie kryjąc się z tym. Jednakże Roan nie wydała żadnego dźwięku. Nie była taka jak oni; nie przypominała nikogo. Światło wpadające przez szpary wokół drzwi ukazywało kontur jej twarzy. Roan nie wyglądała na przestraszoną. Zamiast tego jej oczy błyszczały, zdradzając, że intensywnie myśli. Garncarz nie wątpił, że gdyby nie tłum dzielący ją od wejścia, otworzyłaby drzwi. Chciała zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Roan zawsze chciała wszystko widzieć.
Zdawało się, że upłynęły całe godziny, nim przycichł stukot gradu. Ulewa trwała nadal – raz się wzmagała, raz słabła tylko po to, żeby po chwili znów łomotać z pełną siłą. Wycie wiatru przycichło. Nawet pioruny przestały tłuc. W końcu światło wpadające przez szpary stało się jasne i już nie drgało.
Nyphron otworzył drzwi i ostrożnie wysunął się na zewnątrz. Po chwili machnął ręką, żeby pozostali poszli w jego ślady.
Wszyscy zmrużyli oczy, próbując coś zobaczyć w oślepiającym blasku słońca. Jedna z flag ze strażnicy leżała na ziemi, brzegi miała postrzępione. Wszędzie walały się rozrzucone bale oraz słoma ze strzech. Ani jedna chata nie przetrwała. Plac zaścielały gałęzie, liście i powykręcane ciała, z których żadne się nie poruszało. Chmury się rozpraszały, odsłaniając błękitne niebo.
– Czy już po wszystkim? – zapytał stojący z tyłu ciżby Heath Coswall.
Jakby w odpowiedzi zabrzmiał głośny huk i brama dahlu zadygotała.
– A to co? – zapytała Moya w imieniu wszystkich.
Rozległ się kolejny potężny huk i brama zaczęła się przekrzywiać w zawiasach.
***
Rol, w którym się schroniły, był podobny do tego pod wodospadem, który Suri pokazała Persefonie przed kilkoma miesiącami, kiedy ukryły się tam przed watahą wilków oraz morderczą niedźwiedzicą imieniem Gryna. Komnata wyrzeźbiona w litej skale dorównywała rozmiarami chatom w dahlu, a pod jej sufitem widniały dziwne znaki. Podczas gdy rol za wodospadem był nieco większy i kwadratowy, ten miał idealnie okrągły kształt i zawierał sześć solidnych kolumn, które otaczały klejnot wielkości garnca do przechowywania zboża. Osadzony w posadzce kryształ emanował nienaturalną zieloną poświatą. Okalało go sześć ciężkich ławek, zupełnie jakby klejnot był ogniskiem, a komnata służyła do snucia opowieści o duchach. Przed ławką umieszczoną najdalej od drzwi stały trzy postacie, które Persefona w pierwszej chwili wzięła za wyjątkowo niskich mężczyzn. Każdy liczył sobie mniej niż cztery stopy wzrostu. Niesamowity szmaragdowy blask oświetlał ich twarze. Może krzyknęłaby, a na pewno by się cofnęła, gdyby ich miny tak ewidentnie nie wyrażały szoku i przerażenia.
– Wi… witajcie – wyjąkała, zadyszana i nieco zawstydzona. – Przepraszamy za to najście. Na zewnątrz jest trochę strasznie.
Żaden nie odpowiedział.
Tak krępi, że ich sylwetki wydawały się kwadratowe, o wielkich dłoniach, płaskich nosach, głęboko osadzonych oczach i krzaczastych brwiach, stali bez ruchu jak posągi. Nosili tuniki z metalowych kółek, a na pobliskiej ławce leżał rząd metalowych czapek. Ponieważ w ich rynsztunku odbijał się zielony blask, wydawało się, że świecą w ciemnościach.
Dhergowie.
Persefona spotykała już przedstawicieli tej rasy. Kilka razy odbyła podróż z karawaną kupiecką do dahlu Tirre i pobliskiego miasteczka portowego Vernes, gdzie Dhergowie mieli swoje sklepy. Ona i jej mąż Reglan handlowali z nimi w imieniu dahlu Rhen, wymieniając jelenie rogi, skóry i wyroby garncarskie na kawałki cyny. Dhergowie byli znacznie mniej onieśmielający niż Fhrejowie, ale jeszcze bardziej nieufni.
Dherg stojący po lewej miał długą białą brodę i miecz przy boku. Ten po prawej również nosił miecz, ale jego broda była szara. Stojący pośrodku nie miał miecza i mógł się pochwalić tylko mizernym zarostem. Nad jego ramieniem sterczał potężny kilof, a szyję otaczał złoty torkwes.
– Czy to wasz rol? – spytała Persefona.
Dhergowie nie odpowiedzieli. Nawet na nią nie spojrzeli. Zamiast tego wszyscy trzej gapili się na Arion z mieszanką nienawiści i zgrozy.
– Nie będzie wam przeszkadzało, jeśli posiedzimy tu z wami, póki burza się nie skończy? – podjęła niestropiona Persefona.
Nadal żadnej odpowiedzi.
Persefona zastanawiała się, czy w ogóle rozumieją rhuński. Nie wszyscy Dhergowie znali język ludzi. Istniały wśród nich ortodoksyjne frakcje, które unikały kontaktu z obcymi i ich zwyczajami, w tym z obcą mową.
– Muszę usiąść – oznajmiła Arion i zataczając się, ruszyła w stronę ławek.
Na ten widok dwaj Dhergowie – ci brodaci – rzucili się biegiem do wyjścia. Jeden walnął dłonią w kamień uruchamiający mechanizm i drzwi zaczęły się rozsuwać. Dobiegający z zewnątrz hałas stał się ogłuszający.
Nie był to ani łomot gradu, ani trzask ognia. Ten dźwięk był głośniejszy, bardziej basowy. Grzmiący ryk trąby powietrznej. Persefona widziała już kiedyś coś takiego. Kiedy była dziewczynką, ojciec wziął ją na ręce wysoko na wałach dahlu, żeby mogła zobaczyć, jak wędrujący palec boga drapie plecy Elan. Wirujący czarny lej powyrywał drzewa z korzeniami na odcinku długości mili. Persefona zastanawiała się wówczas, jakie to uczucie być królikiem albo kretem w samym środku tego kataklizmu. Teraz już wiedziała. Na zewnątrz fruwały liście, trawa, ziemia, kamienie, grad, gałęzie i pnie drzew, zderzając się ze sobą. Gdzieś wśród tego chaosu rozległ się głośny, rozdzierający trzask – złamało się kolejne drzewo. Persefona poczuła szarpnięcie, jakby targnął nią prąd potężnej rzeki – z rolu uciekało powietrze.
Białobrody Dherg też to poczuł i zaparł się nogami w progu. Popatrzył na szalejącą burzę, potem zerknął do tyłu, na Arion, próbując podjąć decyzję. Z targaną wiatrem brodą krzyknął:
– Zamknij je! Zamknij!
Jego szarobrody towarzysz klepnął dłonią w kamień i drzwi się zasunęły. Kiedy skalna płyta powróciła na swoje miejsce, dolatujący z dworu ryk ucichł.
– Ty to robisz! – zawołał oskarżycielsko białobrody Dherg w języku Fhrejów, wskazując drzwi i piorunując wzrokiem Arion.
Siedząca na kamiennej ławce Fhrejka pokręciła ze znużeniem głową.
– To nie moje dzieło, wierzcie mi.
– Nie wierzę ci!
Arion rozpostarła palce. Zaszokowana i zlękniona zmarszczyła brwi. Podniosła dłoń, żeby dotknąć potylicy.
– Wszystko w porządku. To wróci. – Suri wskazała pas run wyrytych wzdłuż górnej krawędzi ścian. – Znaki. – Takie same runy umieściła swego czasu na bandażach, które uniemożliwiły Arion posługiwanie się magią.
Arion powoli skinęła głową. Brwi miała nadal zmarszczone, ale sprawiała wrażenie pełnej ulgi. Widząc, że Dhergowie nadal piorunują ją wzrokiem, wskazała runy i powiedziała:
– Te znaki są wasze, więc wiecie, że nie ja odpowiadam za to, co się dzieje na zewnątrz.
Persefona jeszcze nigdy nie widziała Dhergów wyglądających tak jak oni. Ci, których spotykała wcześniej, nigdy nie ubierali się w metal. Handlarze z Vernes nosili wielkie wełniane kapelusze ognistej lub jaskrawoczerwonej barwy oraz długie tuniki, zazwyczaj ufarbowane na żółto bądź niebiesko. Metale nie występowały powszechnie w południowych krainach, a Dhergowie czcili je niczym święte relikwie. To była ich odmiana magii. Targowali się z uporem nawet o małe kawałeczki cyny. Jednak to ich inne metale były naprawdę zdumiewające: cudowny brąz, z którego można było wykuwać niepokonaną broń, a także złoto i srebro, które lśniły boską światłością. Persefonie przyszło do głowy, że może trzej obcy są władcami albo piastują inne ważne funkcje w społeczeństwie Dhergów. Bez względu na to, kim byli, należało wywrzeć na nich dobre wrażenie. A w każdym razie najlepsze, jakie się da po niefortunnym wpadnięciu do ich kryjówki.
– Jestem Persefona, przywódczyni dahlu Rhen – oznajmiła, doszedłszy do wniosku, że nadeszła pora, by ktoś wykazał się grzecznością. – To jest Arion z ludu Fhrejów. A to… – wskazała mistyczkę – jest Suri. Ach, i jej wilczyca Minna, która jest bardzo miła i nie zrobi wam krzywdy.
Do trzech Dhergów być może dotarło, że Arion nie jest w stanie używać magii, bo wyglądało na to, że wreszcie dostrzegli istnienie Persefony, może dlatego, że odezwała się do nich pierwsza. Popatrzyli na nią równie podejrzliwie jak na Fhrejkę, ale ze znacznie mniejszą obawą.
– No dobrze – powiedziała, obdarzając ich najprzyjaźniejszym uśmiechem, na jaki było ją stać. – Kim jesteście?
Wszyscy raz jeszcze spiorunowali wzrokiem Arion, po czym przemówił ten białobrody.
– Jestem Mróz z Nye. To jest Powódź – oznajmił, klepnąwszy w ramię tego, który stał obok. Szarobrody Dherg zareagował wzdrygnięciem. – A on… – Mróz wskazał Dherga uzbrojonego w kilof, tego, który nie pobiegł do wyjścia – nazywa się Deszcz. Moi towarzysze oczywiście nie pilnowali należycie drzwi.
– My? A co ty robiłeś? – zwrócił się Powódź do Mroza. – Dlaczego pilnowanie drzwi miałoby być naszym obowiązkiem?
– Ja właśnie wyjmowałem kamyk z buta.
– Ostrożnie, może to twój mózg. Jeśli go wyrzucisz, to… no cóż… po zastanowieniu stwierdzam, że chyba nie zauważymy różnicy, więc wyrzucaj śmiało.
Mróz zmarszczył brwi.
– Jesteśmy zaszczycone, mogąc was poznać. – Persefona wykonała formalny ukłon, co wyraźnie zaskoczyło Dhergów.
– A skąd wiedziałyście o naszym rolu? – zapytał Mróz, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – To są tajemne miejsca, bezpieczne kryjówki znane tylko naszemu ludowi.
– Suri jest mistyczką i mieszka w Księżycowej Puszczy od urodzenia. – Persefona spojrzała na dziewczynę. – To ona nas tu przyprowadziła.
Dherg uśmiechnął się złośliwie.
– Od urodzenia? Czyli jak długo?
– Suri jest… no cóż… wyjątkowa. Odnalazła wiele rolów. Prawda, Suri?
Dziewczyna głaskała wilczycę, ignorując konwersację.
– Suri? – Persefona szturchnęła mistyczkę łokciem.
– Co?
– Powiedziałam im, że masz talent do odnajdywania rolów. Czy możesz wyjaśnić, jak to robisz?
Suri wzruszyła ramionami.
– Puste miejsca można wyczuć. Różnią się od wypełnionych ziemią i kamieniami. Ciekawie się szuka punktu, który otwiera drzwi. Tyle że Minna czasem się nudzi, kiedy zajmuje mi to zbyt dużo czasu. Prawda, Minna?
– Przyszłyśmy tu tylko po to, żeby się schronić przed nawałnicą – podjęła Persefona. – Nie miałyśmy pojęcia, że ktoś jest w środku. Mam nadzieję, że nie macie nam tego za złe. Jak sami widzicie, ta burza jest… ta burza jest… – W jej głowie zaświtała myśl, a potem kolejne. Kawałki układanki utworzyły całość: nagłe nadejście burzy, Arion krzycząca, żeby uciekały, i szereg wypalonych przez błyskawice plam na trawie.
Persefona odwróciła się do Artystki i przemówiła w języku Fhrejów:
– Arion, skąd wiedziałaś?
Łysa Fhrejka siedziała na ławce, podpierając głowę rękami.
– Co wiedziałam?
– Kazałaś nam uciekać. A te błyskawice, one… one nie uderzały losowo. Nie wiem, jakim sposobem, ale starały się trafić w nas. Prawda?
– Tak – odrzekła Fhrejka, podnosząc wzrok.
Ulga, która odmalowała się na jej twarzy po wyjaśnieniu przedstawionym przez Suri, już zniknęła zastąpiona wyrazem bólu. Arion potarła swoją wełnianą czapkę.
– Tak właśnie było w czasie wojny. – Zdawało się, że Mróz zwraca się do swoich towarzyszy, ale przemówił po fhrejsku. – Kiedy Fhrejowie atakowali, kryliśmy się w rolach.
– Nie wiesz nic o wojnie – powiedziała Arion. – Ja byłam młoda, ale pamiętam. Ty nie. Znasz tylko opowieści. Dhergowie nie żyją tak długo.
– Nie nazywaj mnie Dhergiem, ty… ty… elfie! – Dłoń Mroza powędrowała ku rękojeści miecza.
Arion uniosła brwi na dźwięk słowa „elf”.
– Czekajcie, czekajcie – powiedziała Persefona. – Może wszyscy powinniśmy się uspokoić. Jestem pewna, że Arion nie chciała nikogo obrazić. Nawałnica jest zbyt groźna, żeby ktokolwiek mógł opuścić to miejsce, więc nie utrudniajmy sobie nawzajem życia. Nie wiemy, jak długo będziemy wszyscy musieli tu tkwić.
Na zewnątrz zahuczał grzmot, a wycie wichru nie cichło.
Persefona poszła zająć miejsce na ławce obok Arion. Gdy siadała, zabolały ją plecy, przypominając, że została trafiona bryłami gradu. Dopiero teraz spostrzegła liczne skaleczenia na rękach i nogach, efekt przedzierania się przez kolczaste zarośla. Bolało ją też lewe ucho, aczkolwiek nie wiedziała dlaczego.
– Możecie równie dobrze usiąść – rzekł do trzech Dhergów.
Mróz i Powódź popatrzyli na siebie, po czym wrócili na ławkę ustawioną za świecącym zielono klejnotem. Deszcz, który nie przestawał się przyglądać runom od momentu, gdy kobiety zwróciły uwagę na ich obecność, zawędrował tymczasem w cień. Stał w pobliżu tylnej ściany rolu i z zadartą głową studiował płaskorzeźby.
– Przepraszam, że pytam, ale jeśli Dher… ee… to słowo, którym określiła was Arion, nie jest prawidłowym określeniem, to jak należy o was mówić? To jedyna nazwa waszego ludu, jaką kiedykolwiek słyszałam.
– „Dherg” to fhrejskie słowo, które znaczy „wstrętny kret”. Jak by się wam podobało, gdybyśmy was nazywali „Rhunami”? – zapytał Mróz. – To też fhrejskie słowo. Wiecie, co ono znaczy, prawda? „Barbarzyńca”, „prymitywny”, „nieokrzesany”? Podoba wam się, kiedy tak o was mówią?
Persefona nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Dla niej, jak i dla pozostałych członków Dziesięciu Klanów, z których niewielu znało fhrejski, słowo „Rhun” było zwykłym, pospolitym określeniem. Nazwą. Teraz, gdy Mróz zwrócił na to uwagę, uświadomiła sobie, że stanowiło obelgę.
– W takim razie jak sami mówicie o sobie?
– Belgriklungrejanie – odrzekł Mróz.
Persefona zaczerpnęła tchu.
– Naprawdę? To… trochę trudne do wymówienia. Zgodzicie się chyba? A co was sprowadza do Księżycowej Puszczy? Nie przypominam sobie, żeby przedstawiciele waszego ludu kiedykolwiek zapuszczali się tak daleko na północ.
Wszyscy trzej wymienili zakłopotane spojrzenia, a później Mróz warknął:
– To chyba nie wasza sprawa, nieprawdaż?
Wysiłek, którego wymagało podtrzymanie tej rozmowy, zaczynał Persefonę irytować. Wyglądało na to, że nawet błaha pogawędka wprawia Dhergów w złość.
Hałasy na zewnątrz przycichły. Burza zelżała, teraz słyszeli już tylko deszcz. Jego stukot nie zwiastował zagrożenia, brzmiał przyjemnie i kojąco. Czy to znaczy, że jest po wszystkim? – pomyślała Persefona, uzmysławiając sobie, że nie jest pewna, czym było „wszystko”.
Ten ranek zaczął się tak dobrze. Czyste niebo i nieśpieszny spacer przez las stanowiły miłą odmianę od narastającego napięcia w związku z potencjalną wojną. Jeszcze przed kilkoma miesiącami jej lud uważał Fhrejów za bogów – uchodzili za nieśmiertelnych. A potem Raithe z Dureyi zabił jednego z nich, podając dotychczasową wiedzę w wątpliwość. Kilka tygodni później zabił Gryndala, pozornie wszechmocnego fhrejskiego Miralyitha, i wszelki sceptycyzm zniknął. Fhrejowie nie byli bogami. Jednakże dysponowali potężną mocą. Ich odwet był tylko kwestią czasu. Niemniej Persefona spodziewała się przybycia armii, a nie błyskawic.
– Głowa boli? – spytała Suri, spostrzegłszy, że Fhrejka masuje skronie.
Arion skinęła głową i wstała. Ten ruch przyprawił obu brodatych Dhergów o dreszcz strachu. Na moment zerwali się na równe nogi, ale kiedy Arion położyła się na podłodze i zasłoniła ręką oczy, odprężyli się.
– Co jest temu elfowi? – zapytał Powódź.
– Nie odzywaj się do nich – warknął Mróz.
– Dlaczego nazywacie ją elfem? – zapytała Persefona.
– Bo tym właśnie są dla nas – odrzekł Mróz. – Koszmarami.
Zafrapowana Persefona stwierdziła:
– Ale elf to fhrejskie słowo.
– Nie ma sensu obrzucać ich wyzwiskami w naszym języku. Po co kogoś obrażać, jeśli ten ktoś nie wie, że to robisz?
– Źle to wymawiacie – powiedziała Arion. – Prawidłowa wymowa to „ylfe”, nie „elf”.
Persefona podeszła do leżącej Fhrejki i uklękła obok niej. Arion przetarła oczy.
– Bardzo boli? – spytała Persefona.
– Tak.
– Czy coś… – Persefona zamilkła, gdy zaczęła się trząść ziemia.
Wszyscy popatrzyli na siebie. Miny mieli jednakowo zaniepokojone.
Ziemia znów zadygotała. Towarzyszył temu stłumiony huk.
– Co to? – spytała Persefona.
Nikt nie odpowiedział.
Dhergowie znów się poderwali i wszyscy trzej spoglądali w górę.
Kolejny huk, tym razem głośniejszy, wstrząsnął rolem. Z sufitu posypały się kamyczki, pył i odłamki skały, odbijając się od klejnotu. Persefona dźwignęła się na nogi i podeszła do Mroza, który wraz z Powodzią znów wycofywał się w stronę drzwi.
– Czy w czasie wojny Fhrejom kiedykolwiek udawało się dostać do wnętrza waszych rolów?
Dwaj Dhergowie popatrzyli na siebie z taką obawą, że Persefona nie potrzebowała dodatkowej odpowiedzi.
– Jak? – spytała, a równocześnie pomieszczenie zadygotało od kolejnego wstrząsu.
Kamienne sklepienie pękło i odpadł od niego wielki kawał skały, za którym posypała się kaskada ziemi. Przez dziurę zajrzało ogromne oko.
Rozdział drugi
Olbrzymie problemy
Pierwszy olbrzym, jakiego kiedykolwiek zobaczyłam, był przyjazny i lubił gotować. Być może drugi też. Nie wiem; nigdy go nie spytałam. Trudno jest formułować pytania, kiedy wrzeszczysz.
Księga Brin
Ogromne oko się wycofało i równie wielka pięść rozwaliła część tego, co pozostało ze sklepienia rolu. Śniada łapa była dziesięć razy większa od ręki zwykłego mężczyzny, kostki palców miała zgrubiałe i oblepione brudem. Persefona i pozostali rozbiegli się, gdy z góry posypały się kamienie i ziemia, lądując na posadzce. Kolejny cios i wielka pięść ponownie przebiła sufit, tym razem wybijając dziurę takiej wielkości, że zmieściłby się w niej tur.
Mróz i Powódź pierwsi dopadli do drzwi.
– Arion! – krzyknęła Persefona.
Fhrejka nadal tkwiła na podłodze. Dźwignęła się do pozycji siedzącej, ale nie zdołała zrobić nic więcej.
Dwie potężne łapy wsunęły się przez otwór. Chwyciły jego krawędzie i zdarły całe sklepienie rolu. Jaskrawy blask słońca zalał wnętrze, a w tym blasku zamajaczyła złowroga sylwetka olbrzyma. Ogromny jak góra stwór klęczał i kopał gołymi rękami, wystawiając w skupieniu czubek języka. Odrzucił na bok garść przerośniętej korzeniami leśnej ściółki i wsadził w otwór grubo ciosaną twarz, ponownie przesłaniając światło. Zajrzał do środka, jakby oglądał zawartość worka. Zielona poświata klejnotu jeszcze pogorszyła wygląd oblicza, które i tak budziło przerażenie. Wąskie ślepia osadzone pod pochyłym czołem wytrzeszczały się z szaleńczą uciechą. Po obu stronach wystającego nosa biegły mroczne kaniony, pod którymi rozwierały się przepastne usta pełne nierównych, przedzielonych szczerbami zębów, przypominających kształtem płyty nagrobne.
– Hag-la! – zaryczał gigant. Jego gorący oddech cuchnął zgniłym mięsem i poziomkami.
Głowa zniknęła, a w jej miejsce wsunęła się łapa.
– Uciekajcie! – wrzasnęła Persefona.
Mróz i Powódź zdążyli już uciec, a Suri i Minna umknęły tuż za nimi, ale Arion nie miała żadnych szans. Olbrzym schwycił ją, gdy usiłowała dźwignąć się na nogi. Gdy zaciskał masywną pięść, Deszcz zamachnął się i wbił w nią ostry koniec kilofa. Kolos puścił Fhrejkę i gwałtownie cofnął łapsko. Przycisnął krwawiącą obficie ranę drugą ręką, spoglądając w dół i warcząc z furią. Persefona i Deszcz wykorzystali tę chwilę, żeby pomóc Arion. Wszyscy troje dali nura przez otwarte drzwi, tuż zanim olbrzym wstał i z rozmachem zburzył stopą rol. Ziemia zadygotała, a z wnętrza kryjówki dobyły się kłęby pyłu.
Drzewa rosnące na zewnątrz zniknęły. Niektóre zostały wyrwane z korzeniami, inne złamane, tak że zostały tylko rozłupane pnie. Okaleczone konary, kłody, gałęzie i liście zaścielały pustą przestrzeń pośrodku lasu.
Mróz i Powódź przeskakiwali zwalone pnie, biegnąc w stronę gęstwiny. Suri i Minna przystanęły przy złamanej hikorze, żeby się obejrzeć, podczas gdy Persefona usiłowała dźwignąć się na nogi w plątaninie gałęzi. W odróżnieniu od pozostałych Arion nie uciekała. Siedziała nieruchomo z wyciągniętymi ramionami i gniewnym wzrokiem.
Olbrzym zawył, szarpiąc się, by uwolnić stopę, która utknęła w pozostałościach zburzonego rolu. Ogarnęła go frustracja, bo mimo wysiłków noga zapadała się coraz głębiej: najpierw po kostkę, potem do połowy łydki. W końcu ziemia pochłonęła ją aż po kolano. Z drugą nogą olbrzyma działo się to samo, zupełnie jakby zryta leśna ściółka zamieniła się w bagno pełne smoły.
– Arg rog! – krzyknął z mieszaniną gniewu i strachu.
Dwie ogromne łapy wsparły się o ziemię, by pomóc mu się dźwignąć, ale wokół nie było ani kawałka stałego gruntu, więc one też uległy wessaniu przez zdradzieckie grzęzawisko. Powoli, nieubłaganie, z okazjonalnym trzaśnięciem gałęzi czy szelestem liści, leśna ściółka wsysała olbrzyma. Zapadł się po pas, potem po ramiona, a gdy zmieszana z liśćmi żyzna ziemia zaczęła pochłaniać jego szyję, Arion opuściła ręce i olbrzym znieruchomiał.
Powódź klepnął Mroza w ramię i wskazał Fhrejkę. Persefona po raz pierwszy zobaczyła, że obaj się uśmiechają.
– Widziałeś to? – zapytał Mróz.
Powódź skinął głową.
– Może rzeczywiście da się wrócić.
Wtedy olbrzym zaczął wrzeszczeć. Wykrzyczał kilkanaście słów, których Persefona nie rozpoznała, a potem zawołał po fhrejsku:
– Pomocy!
– Mówisz w moim języku? – zapytała Arion, która tymczasem zdążyła usiąść na zwalonym pniu klonu.
– Tak! Tak! – krzyknął olbrzym.
– Szczęściarz z ciebie. – Arion wstała i ostrożnie przestąpiła połamane gałęzie. Wypatrzywszy czapkę, którą zrobiła dla niej Padera, schyliła się i podniosła ją, wzdychając na widok liści i grudek ziemi, które przylgnęły do dzianiny.
– Pozwól mi żyć – błagał olbrzym. – Poddaję się. Wygrałaś. Rezygnuję.
– Z czego konkretnie? – zapytała Arion.
Olbrzym się zawahał.
Arion podniosła wzrok znad czapki, marszcząc z irytacją brwi, a olbrzym zaczął się zapadać jeszcze głębiej. Ziemia sięgnęła jego podbródka.
– Z prób zabicia cię! Z prób zabicia cię. Wysłano nas, żebyśmy cię zabili!
Arion skinęła głową, otrzepując czapkę z ziemi i liści. Potem opuściła rękę, zafrapowana podniosła wzrok i ponownie spiorunowała olbrzyma wzrokiem.
– Co masz na myśli mówiąc: my?
***
Gruba belka ryglująca bramę złamała się i wrota dahlu Rhen rozwarły się gwałtownie. Na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy Gifford widział, jak ta brama wita różne dziwne wydarzenia. Wniesiono tędy zwłoki wodza, a wcześniej jego syna; trzykrotnie wkroczyli przez nią Fhrejowie, z których dwoje starło się w magicznej bitwie przed wejściem do strażnicy; tędy przybył też Raithe, słynny Zabójca Bogów. Dotąd Gifford sądził, że widział już wszystko, ale stojąc przed jamą na zapasy, wśród ruin, które pozostawiła nawałnica, uświadomił sobie, że był w błędzie. To, co weszło przez bramę tego popołudnia, stanowiło widok wykraczający poza jego wyobraźnię. Ściślej rzecz ujmując, był to widok, który powinien istnieć wyłącznie w niej.
Olbrzymy. Mnóstwo olbrzymów.
Wszyscy wiedzieli o ich istnieniu, tak samo jak wszyscy wiedzieli o istnieniu bogów, czarownic, goblinów i krimbali. Dahl Rhen już nawet gościł jednego olbrzyma, ale Grygor, który towarzyszył pierwszej przybyłej grupie Fhrejów, okazał się całkiem sympatyczny. Lubił gotować i przez większość czasu trzymał się na uboczu. Ci tutaj byli inni: rozwścieczeni i zajadli. Byli też więksi, znacznie więksi. Nosili kilty oraz kamizele pozszywane byle jak ze skór licznych gatunków zwierząt.
Byli wyżsi niż brama, więc musieli się schylić, żeby przez nią przejść. Stopy mieli tej wielkości, co łóżko Gifforda, i nieśli drewniane młoty, które sporządzono, wtykając grube konary w dziury zrobione w pniu drzew. Olbrzymów było dwanaście i wpadli do dahlu z wyszczerzonymi zębami oraz dzikim wzrokiem. Nadbiegli, wywijając młotami, depcząc sterty słomy ze zniszczonych strzech i potrzaskane bale. Walili w porozrzucane przez wichurę szczątki chat i zmiażdżyli kozę, która przetrwała burzę, ale popełniła błąd, nie uciekając. Kilku poświęciło czas, żeby podnieść słomę i sprawdzić, czy nikt się pod nią nie ukrywa, a potem jeden spojrzał w stronę Gifforda.
Większość ocalałych mieszkańców dahlu Rhen nadal przebywała w jamie. Ci, którzy wyszli na zewnątrz, jak Gifford i Roan, zobaczyli, jak jeden z olbrzymów zawył podekscytowany, wskazując ich palcem. Pozostałych jedenastu się odwróciło i cała grupa rzuciła się biegiem naprzód, wprawiając ziemię w drżenie. Po tym, jaki los spotkał kozę, prawie wszyscy mieszkańcy dahlu zaczęli krzyczeć i rozbiegli się w panice.
Roan nie. Stała bez ruchu, obserwując wszystko ze zgrozą.
Za nią z jamy wypadli fhrejscy wojownicy z bronią w rękach, zbyt niecierpliwi, żeby poczekać kilka sekund, aż olbrzymy nadbiegną. Pierwszym, który zadał celny cios, był Eres, cisnąwszy dwoma oszczepami. Pierwszy przebił gardło najbliższego olbrzyma – Gifford przypuszczał, że była to Grenmorianka, bo miała piersi oraz krótszą brodę.
Drugi oszczep trafił jednego z roślejszych napastników w oczodół, wbijając się tak głęboko, że wystawała tylko tylna część drzewca. Olbrzym zatoczył się, po czym runął twarzą w pozostałości strażnicy, tak że jeden z bali wyfrunął w powietrze, a ziemia zadygotała tak silnie, że Gifford z trudem utrzymał równowagę.
Sebek, Fhrej o krótkich jasnych włosach uzbrojony w dwa miecze, wbiegł prosto w grupę napastników. Minął dwóch pierwszych sprintem. Gifford nie rozumiał czemu, póki nie dotarło do niego, że Galantianin postanowił zaatakować największego. Sebek dopadł swojej ofiary, wbiegł między nogi olbrzyma i wbił po jednym mieczu w każdą z jego stóp. Gigant zawył przeciągle i głucho z wściekłości oraz bólu. Jego wycie przybrało na sile, gdy pochylił się, usiłując oderwać stopy od ziemi. Ostrza wysunęły się z ran, ale wcześniej zdążył stracić równowagę. Gifford znów się zatoczył i omal nie upadł, gdy gigant zwalił się na ziemię. Sebek ze zwinnością zająca chwycił swoją broń i wbiegł na brzuch olbrzyma. Przeskoczył jego pierś i wbił obie klingi w szyję.
Anwir jako następny skutecznie włączył się do walki. Wyciągnął procę, zakręcił nią wokół głowy i uwolnił kamień, trafiając nieco mniejszego olbrzyma, który zatoczył się akurat w chwili, gdy dopadł go Tekchin ze swoją bronią o długiej, wąskiej głowni. Odciął trzy palce łapy dzierżącej młot, po czym wbił klingę w pierś giganta, wycinając w niej półkole, nim wyciągnął broń.
Roan dała krok naprzód. W jej oczach malowały się ciekawość i maksymalne skupienie, coś w rodzaju ślepej fascynacji, której Gifford nie potrafił zrozumieć. Kiedyś złamała sobie kostkę, wpadając do Księżycowego Potoku, bo zagapiła się na motyla. Gifford nie wiedział, co tym razem przykuło jej wzrok, ale podczas bitwy Fhrejów z olbrzymami nie miało to większego znaczenia. Gdyby zawędrowała za daleko, gdyby spróbowała minąć Nyphrona, który zajął pozycję między olbrzymami a ludźmi z dahlu Rhen, żeby stanowić ostatnią linię obrony, Gifford złapałby ją za nadgarstek, tak jak to zrobił z Brin. Owszem, Roan spanikowałaby i zaczęła się bronić, ale chętnie zniósłby ból wywołany jej reakcją, gdyby to był jedyny sposób, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo.
Wyciągnął rękę, ale powstrzymał się, bo ku jego uldze przystanęła. To nie olbrzymy wzbudziły zainteresowanie Roan – wędrowała spojrzeniem od Anwira do Eresa, obserwując bacznie, jak Anwir ładuje do procy kolejny kamień, a Eres ciska następny oszczep. Wymamrotała cicho:
– Zawsze istnieje lepszy sposób.
Ku zaskoczeniu Gifforda Grygor dołączył do pozostałych Galantian w walce przeciwko swoim współplemieńcom. Nie martwiąc się więzami pokrewieństwa, uniósł swój ogromny miecz i jednym ciosem powalił nieco wyższego olbrzyma.
Vorath, jedyny Fhrej, który nosił brodę – zapuścił ją, wzorując się na Rhunach – ruszył naprzód, dzierżąc w jednej ręce łańcuch zakończony metalową kulą z trzema kolcami, a w drugiej buzdygan z głowicą w kształcie gwiazdy. Wkroczył w sam środek zamętu niczym wirujący cyklon śmigającego metalu. Olbrzymy wyglądały na skonsternowane widokiem jego broni do momentu, gdy Vorath rozwiązał zagadkę, miażdżąc ich kolana, a potem czaszki.
Z okrzykiem (mogła to być komenda, której Gifford nie zrozumiał) Grenmorianie zaczęli się wycofywać, wlokąc poległych towarzyszy. Fhrejowie ich nie ścigali ani nie próbowali powstrzymać, nawet kiedy jeden z olbrzymów ruszył ku studni, żeby zabrać zwłoki kompana spoczywające zaledwie kilka sążni od miejsca, gdzie stał Sebek.
Podczas gdy olbrzymy uciekały, Gifford spostrzegł innych mieszkańców dahlu, którzy nie zdołali się schronić w jamie na zapasy, ale mimo to przetrwali nawałnicę. Stary Mathias Hagger stał w pobliżu dołów kloacznych za pozostałościami strażnicy, cały ubabrany gnojem. Arlina i Gilroy, ich trzej synowie oraz córka Maureen tłoczyli się wokół młyńskiego koła, tam, gdzie do niedawna stał młyn. Arlina miała całą twarz we krwi, ale wyglądało na to, że nie odniosła poważniejszych obrażeń. Wielu innych nie miało tyle szczęścia. Wszędzie leżały ciała. Spomiędzy szczątków chat wystawały stopy i ręce. Bitwa dobiegła końca, ale poległych należało dopiero zliczyć.
Rozdział trzeci
Ognisty krąg
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy zginęli moi rodzice. Byłam dzieckiem, miałam piętnaście lat i mój świat został zniszczony. Potem Persefona powiodła nas daleko od miejsca, które stanowiło nasz dom, a moje dzieciństwo dobiegło końca.
Księga Brin
Arion leżała na wznak z zamkniętymi oczami na oczyszczonej z gruzów niewielkiej przestrzeni wewnątrz wałów dahlu Rhen. Kiedy cień padł na jej twarz, niechętnie rozchyliła powieki. W jej głowie nadal pulsował nieznośny ból.
– Spróbuj tego – powiedziała Suri.
Gdyby to był ktokolwiek inny, Arion udawałaby, że śpi, ale Suri nie sposób było oszukać.
Arion otwarła jedno oko. Rhuńska mistyczka stała nad nią, trzymając parującą czarkę. Tuż za nią czekała staruszka imieniem Padera. Ostatnimi czasy działały w duecie, warząc różne prymitywne dekokty w nadziei, że któryś złagodzi dręczący Fhrejkę ból. Żadna z tych receptur nie podziałała. Wiedząc, że obie Rhunki będą ją nękać tak długo, aż wypije, posmaruje się albo wypłucze gardło tym, co przygotowały, Arion usiadła i wzięła czarkę. Jakimś cudem to kruche naczynie, zwane przez mieszkańców dahlu Giffordowym wyrobem, przetrwało atak. Misternie zdobiony kubek wydawał się równie nie na miejscu wśród błota i kłód jak sama Arion.
Suri gestem dała do zrozumienia, że płyn należy wypić. Arion powąchała zawartość czarki i wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
– Jesteś pewna? – zapytała.
– Raczej tak – odrzekła Suri z krzepiącym uśmiechem.
Gorący odwar był gorzki, ale znacznie mniej ohydny niż jego zapach. Pozostawiał w ustach drzewny posmak.
– Co to jest?
– Kora białej wierzby.
– Pomaga na ból głowy?
Suri skinęła głową.
– Nie ma nic lepszego.
Arion wiedziała, że młoda mistyczka nagina prawdę. Gdyby faktycznie nie istniał lepszy lek, Suri z Paderą wypróbowałyby go w pierwszej kolejności, a miały już za sobą prawie pół tuzina prób. Upiła drugi łyk. Ból głowy nie zelżał, ale przynajmniej para unosząca się z czarki przyjemnie grzała. Stara kobieta nie mówiła po fhrejsku, więc Arion zmusiła się do uśmiechu i skinęła głową w jej stronę. Padera zamamrotała niezrozumiale, a jej kwaśna mina stała się jeszcze bardziej skwaszona. Suri zdążyła nauczyć Arion trochę rhuńskiego, podczas gdy Arion starała się poprawić jej znajomość fhrejskiego. Jednakże słownictwo Fhrejki ograniczało się do kilkuset słów, a Padera użyła głównie takich, których Arion nie znała.
– Co ona powiedziała?
– Że nie rozumie, czemu nie zdrowiejesz.
– To znaczy, że jest nas dwie.
Rozejrzawszy się, Arion zobaczyła, że niewiele się zmieniło od czasu, gdy legła na ziemi, pomijając fakt, że schludne rzędy zawiniętych w płótno ciał zostały starannie ułożone w masowym grobie. Wszystkie budynki nadal były obrócone w perzynę. Wszędzie poniewierały się rozrzucone bale, słoma oraz kamienie z fundamentów. Arion rozważała naprawienie zniszczeń, choć nie była pewna, jak poskładać to wszystko z powrotem w całość. Jednakże ostatecznie nie zdecydowała się zaryzykować.
Wcześniej tego ranka, zanim wyruszyła do puszczy, Fhrejka sądziła, że wreszcie wróciła do zdrowia. Ból głowy nie nawiedzał jej już od paru dni, ale teraz pulsowanie pod czaszką sygnalizowało dobitnie, że przedwcześnie uwierzyła w swoje wyzdrowienie.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy przybyła do dahlu, żeby postawić Nyphrona przed sądem, Arion została uderzona kamieniem w głowę przez jednego z osadników. Dotąd nie udało jej się odkryć tożsamości winnego, ale nie miało to znaczenia. To, co było istotne, to jej całkowite odcięcie od Sztuki. Po odniesieniu rany nie była w stanie utkać najprostszego splotu. Dopiero po zdjęciu bandaży spowijających jej głowę Arion odzyskała zdolność posługiwania się Sztuką. Jak się okazało, Suri bała się, że Fhrejka zemści się na dahlu za atak, więc młoda mistyczka wymalowała na bandażach dhergijskie runy, które uniemożliwiły Arion używanie magii.
Kiedy Fhrejka odzyskała dostęp do Sztuki, stoczyła walkę z Gryndalem, ale pod koniec pojedynku ból ją oślepiał. Nie była w stanie chodzić i trzeba było ją zanieść do łóżka. Nie usnęła po tej bitwie, tylko straciła przytomność. Kiedy ocknęła się całą dobę później, Arion była fizycznie chora oraz rozbita emocjonalnie, ale przynajmniej znów dysponowała Sztuką, a w każdym razie tak sądziła.
Użycie Sztuki, żeby zgasić płomienie trawiące Megdę, a później uwięzić olbrzyma, spowodowało nawrót bólu. Tak więc, choć nic już nie powstrzymywało Arion od sięgania po magię, korzystanie z niej było całkiem inną kwestią.
– Nie śpisz. To dobrze. – Nyphron podszedł do niej, brodząc w zwałach słomy, która do niedawna była czyimś dachem. Przywódca Galantian po raz pierwszy od tygodni miał na sobie zbroję. Wypolerowany brąz błyszczał jaskrawo w promieniach popołudniowego słońca. Rosły wojownik górował nad Arion. – Nadal sądzisz, że da się znaleźć dyplomatyczne rozwiązanie? – zapytał agresywnym tonem.
Chciał walczyć – przynajmniej werbalnie. Żadne zaskoczenie. Instarya byli szczepem wojowników.
Suri i Padera oddaliły się śpiesznie, ale Arion nie mogła równie łatwo uniknąć rozmowy z Nyphronem.
Ból napływał brutalnymi falami, zamazując jej pole widzenia, jakby trafiały ją ciosy. Potarła czoło ze zbolałą miną, mając nadzieję, że Nyphron to zauważy i zostawi ją w spokoju.
Nie zostawił.
Wskazał rozciągające się wokół zniszczenia.
– Myślisz, że to był losowy wypadek? Zbójecka banda Grenmorian, którzy zawędrowali jakieś trzysta mil od swojej ojczyzny? Wyjątkowo duża grupa, której udało się uniknąć patroli Instarya i którzy przedefilowali sobie obok Alon Rhist, żeby zmiażdżyć ten dahl dla czystej rozrywki? A burza? Czy to był zwykły wybryk natury?
– Nie, wcale tak nie myślę. – Wymówiła te słowa powoli, ze znużeniem, jej głos się rwał. Nyphron z pewnością widział, jak źle się czuła. Zwykła przyzwoitość powinna kazać mu…
– W takim razie co myślisz?
Nic nie myślała. W tym sęk. Myślenie bolało. Oczywiście, że atak przeprowadzono z premedytacją, ale kto w zasadzie był celem? Rhuńska osada w odwecie za śmierć Gryndala? Nyphron za swój bunt? Nie można też było zaprzeczyć, że pioruny uderzały w sposób celowy. Czy książę Mawyndulë przekonał swojego ojca, że Arion stała się zagrożeniem w związku z rolą, którą odegrała?
– Myślę, że to nie jest odpowiedni moment na tę rozmowę. Jestem zmęczona, boli mnie głowa i chcę tylko odpocząć.
– Twoje wahanie już kosztowało nas cenny czas. Całymi miesiącami ociągaliśmy się i nie podejmowaliśmy żadnych działań. – Wskazał otaczające ich zniszczenia. – Oto efekt. Musimy zabrać tę wojnę do samego fane’a Lothiana.
– Wojnę? – Teraz to w głosie Arion zabrzmiało niedowierzanie. – Jaką wojnę? Owszem, dahl Rhen został zaatakowany, ale naprawdę nie mogę winić za to Lothiana. Ten dahl dał schronienie tobie i twoim Galantianom, a jeden z jego mieszkańców zabił Pierwszego Ministra Gryndala. To był odwet, bez dwóch zdań. Ale wojna? Powinnam teraz rozładować sytuację, a nie dolewać oliwy do ognia.
– Naprawdę jesteś aż tak naiwna? Tu nie chodzi o pojedynczy dahl. Czy oni ci w ogóle powiedzieli, czemu cię wysyłają, żebyś mnie sprowadziła z powrotem? Jakiego przewinienia się dopuściłem?
– Tak. Zaatakowałeś Petragara, nowego komendanta Alon Rhist.
– Postanowiłem uniknąć uwięzienia, które groziło mi za odmowę wykonania rozkazu. Polecono mi zniszczyć wioski Rhunów. Wszystkie. Lothian chce, żeby Rhunowie zniknęli. Fane już wypowiedział wojnę.
Arion przypomniała sobie, że w czasie podróży faktycznie minęła spalone ruiny, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, w jaki sposób tamta osada uległa zniszczeniu i dlaczego.
– Ale nie możesz prowadzić wojny z Estramnadonem. Będziesz zabijał swoich rodaków? Złamiesz Prawo Ferrola? Przecież chyba nie chcesz utracić prawa wstępu do Phyre. Przeżyć resztę życia jako banita to jedno, ale zostać wykluczonym z zaświatów? To nie do pomyślenia.
– Nie muszę nikogo zabijać własnoręcznie. Nauczę Rhunów walczyć. Oni mogą się zająć zabijaniem. Raithe już udowodnił, że to możliwe. Potrzebują tylko przeszkolenia.
– I sądzisz, że kilka lekcji wystarczy, żeby mogli stawić czoła całej potędze fane’a?
Nyphron uśmiechnął się jadowicie, umykając spojrzeniem, tak jakby powiedziała coś komicznego i zarazem budzącego niesmak.
– Fane’a? A co Lothian wie o wojnie? Co wie o wojnie ktokolwiek z tych, którzy mieszkają za rzeką Nidwalden? To my, Instarya, chroniliśmy ich przez stulecia. Jeśli moja armia Rhunów będzie sprawiać odpowiednio groźne wrażenie, Instarya przejdą na moją stronę.
– Naprawdę uważasz, że to takie proste?
– W każdym wypadku moi towarzysze broni odmówią mieszania się w ten konflikt. A bez nich fane nie będzie miał żadnych strategów, żadnych zdolnych dowódców, żadnych wojowników, żadnej armii i żadnego pojęcia o tym, jak walczyć.
– A Miralyithowie? Feneliusa w pojedynkę pokonała całą armię Dhergów w bitwie pod górą Mador. Twoim potężnym Instarya przypadła jedynie rola obserwatorów.
– Wykorzystamy dhergijskie runy. Umieścimy je na każdej tarczy, na każdym hełmie.
Jego słowa zaskoczyły Arion. Przemyślał wszystko dokładniej, niż przypuszczała. Oceniła jego plan jako sprytny, ale pełen luk – ignorancja lub głupota kazały mu zignorować różne kwestie. Przypomniała sobie słowa Feneliusy: „Łatwiej uwierzyć w dziwaczne kłamstwo, które potwierdza twoje podejrzenia, niż w najbardziej oczywistą prawdę, która im zaprzecza”. Najwyraźniej nie tylko Artyści mieli skłonność do okłamywania samych siebie.
– Runy Dhergów nie wygrają dla was wojny – oznajmiła, mrugając, bo ból wyciskał jej teraz łzy z oczu. – Myślisz w sposób ograniczony, skupiając się na tym, czego chcesz, w co potrzebujesz wierzyć. Runy jedynie uniemożliwią Sztuce wpływanie na noszącego. Gdybym chciała cię zabić teraz, w tej chwili, pierwsze, o czym pomyślałabym, to sprawienie, żebyś stanął w ogniu. Ogień jest łatwy i wymaga niewiele wysiłku. To jedna z pierwszych rzeczy, jakich uczą się aspirujący Miralyithowie, ale domyślam się, że nie zadziałałoby, prawda? Płomienie byłyby wyczarowane, a ty już pokryłeś wnętrze swojej zbroi ochronnymi znakami.