Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każda kultura ma swoje mity i legendy, ale tylko jeden mit jest wspólny i wzbudza lęk we wszystkich. W Epoce Mitów, Epoce Mieczy i Epoce Wojny mistrz literatury fantasy Michael J. Sullivan porwał czytelników swoją opowieścią o nietypowych bohaterach toczących rozpaczliwą walkę o ocalenie ludzkości. Po latach wojny ludzie uzyskali przewagę i odepchnęli Fhrejów do granic ich ojczyzny, ale nie zdołali posunąć się dalej. Nadchodzi kluczowy moment. Persefona pragnie wykorzystać impas, by rozpocząć rozmowy pokojowe, ale jej plan rujnuje niespodziewana zdrada, która może zapewnić zwycięstwo Fhrejom i zarazem naraża kogoś jej bliskiego na śmiertelne niebezpieczeństwo. Ostatnia nadzieja tkwi w pewnej legendzie o wiedźmie, zapomnianej pieśni oraz prostych drzwiach w ogrodzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 517
Od Autora
Jeśli czytacie te słowa, zakładam, że skończyliście Epokę Mitu, Epokę Mieczy i Epokę Wojny. Jeśli nie, proszę przerwijcie lekturę i nadróbcie braki. W przeciwnym razie ta opowieść sprawi Wam znacznie mniej radości. A jeśli przeczytaliście te książki, ale chcecie je sobie odświeżyć, znajdziecie ich streszczenia na stronie www.firstempireseries.com/book-recaps. Możecie także zapoznać się ze słowniczkiem znajdującym się na końcu tego tomu. Jest pozbawiony spoilerów i uaktualniany po każdej kolejnej książce, by stale zapewniać nowe informacje.
No dobrze, co mogę Wam powiedzieć o tej książce? Jednym z moich celów podczas pisana tej serii było opowiedzenie o fundamentach świata Elan i w dużym stopniu udało mi się to w poprzednich trzech tomach. Ale pewnego dnia, gdy byłem skupiony na pracy, jedna z postaci – która na razie pozostanie anonimowa – powiedziała śmiertelnie zabawny żart. Moi bohaterowie czasami to robią, ale tym razem opadła mi szczęka i natychmiast zacząłem pisać.
A gdyby to nie był żart?
Tak jak Wielki Wybuch w jednej chwili zrodził cały wszechświat, tak w mojej głowie natychmiast objawił się zupełnie nowy kierunek, w którym mogła podążyć cała historia. „Naprawdę mogę to zrobić?”, pomyślałem z wypiekami na twarzy i natychmiast sobie odpowiedziałem: „Muszę przynajmniej spróbować”. Właśnie w ten sposób narodziła się druga połowa tej serii. Zszedłem aż do korzeni świata Elan, by stworzyć coś, co uważam za wyjątkowe i nietypowe. Mam nadzieję, że podzielicie moje zdanie.
W tej drugiej połowie kilka rzeczy zamierzam zrobić inaczej i od razu chcę Was o tym ostrzec. Pierwszą zmianą są ramy czasowe. Wojna elfów z ludźmi trwała sześć lat, ale opowiadanie o wszystkich wydarzeniach, które miały wtedy miejsce, jest niepotrzebne i nie służy budowaniu fabuły. Kiedy zabrałem się do pisania Epoki Legend, pierwotnie umieściłem jej akcję pełne sześć lat po Epoce Wojny. Ale potem pierwsza czytelniczka, czyli moja żona Robin, zapoznała się z powieścią i stwierdziła, że to zbyt daleki skok w przyszłość. Relacje międzyludzkie dojrzały, o rozmowach, które powinny się odbyć przed laty, teraz prawie się nie wspomina, a kilkuletni odstęp utrudnia śledzenie wydarzeń. Dlatego akcja książki zaczyna się bezpośrednio po Epoce Wojny. Druga część rozgrywa się rok później, a trzecia część przeskakuje do przodu o kolejne pięć lat. Niektórzy czytelnicy, którzy chcą oglądać wszystkie ważne zdarzenia w życiu swoich ukochanych bohaterów, będą rozczarowani, że opuszczam tak długi okres, a ja bardzo ich za to przepraszam, ale uważam, że zasługujecie na przeczytanie jak najlepszej opowieści, a rezygnacja z tego zabiegu zaowocowałaby nadmiernie poplątaną i rozmytą fabułą. Najlepszym sposobem na uniknięcie tego problemu było wycięcie niepotrzebnych elementów i pisanie tylko o tym, co konieczne, by popchnąć historię naprzód.
To pierwsza sprawa. Druga kwestia dotyczy faktu, że ta książka nie jest aż tak odrębnym dziełem jak poprzednie. Owszem, składa się z początku, rozwinięcia i zakończenia, ale kiedy dotrzecie do ostatniej strony, zapoznacie się jedynie z pierwszą odsłoną dramatu rozpisanego na trzy akty. Tak się składa, że druga część serii zabierze nas w podróż w zupełnie nowym kierunku, a opowiedzenie tej historii wymaga trzech pełnowymiarowych powieści, z których każda ma wyraźnie zdefiniowaną konkluzję. Mówiąc w skrócie, ta powieść kończy się jak Wyprawa Tolkiena, zamyka bowiem pewien etap opowieści, lecz cała historia daleka jest od zakończenia.
Wiem, że niektórym czytelnikom to się nie spodoba. Niewielu spośród dziś żyjących musiało czekać, aż Tolkien wyda drugą część Władcy Pierścieni, a chociaż żałuję, że będziecie musieli zaczekać na zaspokojenie ciekawości, mogę Was zapewnić, że seria już została ukończona i kolejne dwa tomy ukażą się w niedługim czasie. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego nie wydam ich od razu, mam ku temu dwa powody. Po pierwsze, gotowy maszynopis to jeszcze nie gotowa książka. Chociaż lwia część pracy została wykonana (nie licząc drobnych poprawek), moi redaktorzy, beta-czytelnicy, publicyści, autorzy okładek czy projektanci wciąż muszą włożyć wiele wysiłku w to, by końcowy efekt miał odpowiednią jakość. Możecie jednak być pewni, że wypuścimy obie części najszybciej, jak to będzie możliwe, a nawet wyślemy je wcześniej osobom, które wspierały nas na Kickstarterze, tak jak zrobiliśmy z tym tomem.
To wszystko, co powinniście wiedzieć, siadając do lektury drugiej połowy serii. Zatem powtórzę coś, co już pisałem w innych uwagach od autora: jestem niezwykle wdzięczny za wszystkie cudowne e-maile, zatem dalej ślijcie je na adres michael@michaelsullivan-author.com. Każdego pisarza cieszy odzew ze strony czytelników – to dla mnie prawdziwy zaszczyt i przywilej.
Skoro nasz wstęp już dobiega końca, zasiądźmy razem wokół wiecznego płomienia i posłuchajmy, a ja zaproszę Was jeszcze raz do epoki mitów i legend, do czasów, gdy ludzi nazywano Rhunami, a elfy uważano za bogów. W tym konkretnym przypadku zabiorę Was do Epoki Legend.
Część I
Rozdział pierwszy
Utracona niewinność
Jakże dziwnym skarbem jest niewinność, cnotą dla starych i przekleństwem dla młodych, tak wysoko cenioną, lecz chętnie żegnaną – bogactwem pięknej skóry przehandlowanym za mądrość odcisków.
Księga Brin
Suri siedziała samotnie z mieczem na kolanach, wpatrując się w coś, co większość nazwałaby smokiem, ale co dawna mistyczka dahlu Ren postrzegała jako kawałek swojego złamanego serca. Jej serce pękło już nie raz i jego fragmenty były rozsiane po dwóch kontynentach. Ale część, na którą patrzyła tego ranka, była olbrzymia i jako jedyną dawało się ją zobaczyć.
Od wielu dni Suri obserwowała przypominającą smoka istotę, która leżała na szczycie wzgórza. Jako że sama ją stworzyła, czuła się odpowiedzialna za jej poczynania. Bacznie śledziła swoje dzieło, ale od czasu ocalenia mieszkańców Alon Rhist, poprzez zmasakrowanie wrogiej armii, jej twór trwał w bezruchu. Nie drgnął mu nawet ogon. To cieszyło, ale zarazem martwiło niemal wszystkich. Większość miała nadzieję, że niegdyś cudowny – a teraz niepokojący – smok wylegujący się na ich progu po prostu odleci. Pragnęli, by ich potworny wybawca wrócił do tajemniczego miejsca, z którego przybył. Niewielu znało pochodzenie istoty, chociaż krążyły plotki o udziale Suri w całej sprawie. Mistyczka podejrzewała, że Gilarabrywn wzbudzał niepokój, niczym gniazdo os na werandzie – gdyby osy mogły kruszyć kamień i ziać ogniem. Bestia leżała nieruchomo, zwinięta w kłębek, jak gigantyczna rzeźba albo nietypowa formacja skalna. Cichy śpiący smok, choć nieidealny, stanowił mniejsze zło.
Z miejsca, w którym siedziała Suri, sylwetka Gilarabrywna, oświetlana przez wschodzące słońce, zlewała się ze skalistym zarysem Wilczego Łba i trzeba było wytężyć wzrok, by dostrzec jej kształt. Suri nie pamiętała, gdzie znajdują się ogon i głowa stwora, ale skrzydeł nie dało się przeoczyć. Nawet złożone wystawały ponad szczyt wzgórza – niczym dwa spiczaste maszty flagowe. Suri czuła na kolanach ciężar ostrza i zastanawiała się, czy nie podejść bliżej. Wiedziała, że w końcu będzie zmuszona uwolnić istotę, ale stale odkładała to na kolejny dzień. Dlatego tylko siedziała na skale obok martwego drzewa, na dnie morza winy.
Jeśli tam wejdę, on otworzy oczy. Suri była o tym przekonana. Te potężne ślepia skupią się na niej, wpatrując się w nią z… Czym? Nienawiścią, strachem, współczuciem? Suri nie była pewna i nie wiedziała, czy zdołałaby rozpoznać różnicę. Najgorsze w Gilarabrywnie jest to, że muszę go zabić dwukrotnie.
Mimo że przez kilka dni padał ulewny deszcz, pole bitwy przy Wielkim Moście pozostawało splamione. Beżowe skały i piach były naznaczone rdzawym odcieniem, a powietrze cuchnęło, zwłaszcza gdy wiał zachodni wiatr. Nie wszystkie ciała pogrzebano; wielu Fhrejów pozostawiono, by zgnili. Było zbyt wiele do zrobienia i za mało rąk do pracy, a grzebanie wrogów znajdowało się nisko na liście priorytetów.
– To paskudne miejsce – powiedziała, patrząc na bestię. – Ale zawsze o tym wiedziałaś, prawda?
Poczuła surowość równin Dureyi, zanim nastał dzień, w którym przepowiednia śmierci Raithe’a o mało jej nie przytłoczyła. Sztuka zapewniała jej dar jasnowidzenia, szósty zmysł. Arion czasami nazywała to trzecim okiem, ale to nie było właściwe określenie. Te doświadczenia nie miały nic wspólnego z wizjami. Przynosiły tylko odczucia, impresje i zazwyczaj były całkowicie chaotyczne. Najsilniejsze doznania przeważnie odznaczały się na tle szumu, ale tutaj panował ogłuszający zgiełk. Na tej ziemi walczyły i ginęły całe pokolenia.
I nic się nie zmieniło.
Suri trzymała w dłoniach czapkę Arion. Przesunęła kciukami po niewielkich otworach w luźnym splocie z grubej wełny i przypomniała sobie głos Arion. „Mimo wszystko nadal czuję tę cienką nić, która rozciąga się pomiędzy tobą a zawarciem pokoju. Kiedy na ciebie patrzę, wyczuwam nadzieję. Jesteś jak światełko w ciemnościach i codziennie świecisz coraz jaśniej”. Arion wypowiedziała te słowa zaledwie kilka dni wcześniej, ale wydawało się, że to było w innym życiu. Suri wcale nie czuła się jaśniejsza.
Za sobą usłyszała jakiś ruch. Ktoś szedł z ruin fortecy po splamionej krwią glinie. Malcolm. Nie musiała patrzeć ani korzystać ze Sztuki, by go widzieć. Tylko on nie bał się gniazda os na werandzie ani mistyczki, która je przywołała, a poza tym spodziewała się jego odwiedzin.
Od pogrzebu Raithe’a i Arion Suri spędzała w tym miejscu większość czasu. Ona i Gilarabrywn byli jak złączone ze sobą nietypowe bliźnięta. Suri czasami wyruszała na poszukiwanie jedzenia, ale starannie unikała spotkania z kimkolwiek. Nie chciała z nikim rozmawiać, odpowiadać na pytania ani znosić spojrzeń pełnych współczucia – czy raczej strachu. Nie chciała także rozmawiać z Malcolmem. Chociaż nie miał nic wspólnego ze śmiercią Arion, nakłonił ją do zabicia Raithe’a i stworzenia Gilarabrywna.
– Dziwne, prawda? – odezwał się, podchodząc. – Nawet proste drobiazgi, na przykład wełniane czapki, z czasem mogą się dla nas stać ważne i na swój sposób magiczne.
Suri popatrzyła na czapkę i pokiwała głową.
– Nosiła ją bardzo krótko, podobno wełna ją drażniła. Ale taką ją zapamiętałam.
Malcolm usiadł obok niej, a jego duże kolana sterczały jak u konika polnego.
– Jesteś…? – Chciała powiedzieć Miralyithem, ale w połowie zdania uświadomiła sobie, że tak nie jest. Miralyithowie emanowali światłem i gorącem, jakby nadawali sygnał. Malcolm był taki jak inni, tylko bardziej. Nigdy wcześniej tego nie zauważyła, ale gdyby był drzewem, to na pewno nie byle jakim. Byłby idealnie kształtnym dębem okrytym liśćmi, jaki wszyscy sobie wyobrażają, gdy myślą o drzewach. Z pewnością nie był pospolity i niełatwo było go zrozumieć. Równie dobrze można próbować pojąć chmurę. Suri już dawno dała za wygraną. Nie każdą zagadkę trzeba rozwiązać, a z niektórych rzeczy jest więcej szkody niż pożytku. Uważała, że tak jest w jego przypadku.
– Czym?
– Niczym. – Pokręciła głową. – Nieważne.
– Jak się czujesz? Nic ci nie jest?
– Nie.
Siedzieli w milczeniu, podczas gdy suchy wiatr bez powodzenia namawiał kruchą trawę do tańca.
– Powiedz mi, czy to już wszystko? – spytała Suri. Malcolm wyjawił, że potrafi oglądać przyszłość, a ona nie wiedziała, jak wiele jeszcze może znieść.
– Musisz mówić bardziej konkretnie.
Sądziła, że będzie wiedział, o co jej chodzi, że odczyta jej myśli, ale może traktowała go nieuczciwie – w końcu ją także ludzie podejrzewali o zdolność czytania w myślach.
– Arion była przekonana, że gdyby fane wiedział, że Rhunowie mogą opanować Sztukę, między naszymi ludami zapanowałby pokój. – Wskazała głową Gilarabrywna. – Widział to na własne oczy, więc wojna powinna dobiec końca, czyż nie?
Malcolm ze smutkiem pokręcił głową.
– Niestety nie.
– Więc dlaczego… – Łzy napłynęły jej do oczu. – Skoro wiedziałeś, że to nie wystarczy, dlaczego poświęciliśmy Raithe’a?
– Już znasz odpowiedź. Siły fane’a by nas przytłoczyły i wszyscy by zginęli. Raithe nas ocalił. Ty nas ocaliłaś. A poza tym…
– Poza tym co?
– Tamto było niezbędne, by mogło się wydarzyć to, co dopiero nadchodzi.
– A co ze mną? Czy moja rola dobiegła końca? Przecież zrobiłam wszystko, czego chciała Arion i czego ty chciałeś, więc chyba nie mam już nic do roboty?
Suri nie dbała o przyszłość, skoro przeszłość ją zdruzgotała. Osiągnęła szczyt pogardy dla samej siebie po tym, jak zabiła dwie najbliższe osoby i nie zdołała ocalić trzeciej. Tak nie postępuje ktoś szlachetny. Okazało się, że motyle wcale nie są piękne, a kawałki pękniętego serca stają się potworami. Niewinność nie tylko została utracona, ale też bezlitośnie zmiażdżona, a Suri czuła się nie tyle samotna, ile porzucona. Zamierzała wrócić do Głogowej Dolinki, zaszyć się w lesie i już nigdy nie zbliżać się do ludzi.
Malcolm zmarszczył czoło.
– Myślisz o ucieczce?
No tak, teraz nauczył się czytać w myślach.
– Nie możesz. Jeszcze nie. Przykro mi to mówić, ale zrobiłaś tylko kilka kroków na drodze, którą musisz kroczyć. – Westchnął. – Żałuję, że nie mogę cię zapewnić, że teraz już wszystko będzie dobrze albo że najgorsze minęło…
– Będzie gorzej? – Wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem.
Malcolm znów zmarszczył czoło.
– Chodzi o to…
– Jak może być jeszcze gorzej?
– Powinnaś się skupić na tym, że ostatecznie wszystko będzie…
– Tego warte? – wtrąciła gwałtownie. – Nic nie może wynagrodzić mi tego, co już się stało… Nic! – Nawet nie zauważyła, kiedy wstała. – Minna nie żyje. Arion nie żyje. Raithe nie żyje. Zabiłam ich wszystkich!
– Nie zabiłaś Arion, ona…
– Znalazła się w Alon Rhist z mojego powodu!
– Suri, musisz się uspokoić.
– Nie chcę się uspokoić! Nie mam takiego zamiaru…
– Suri! – Malcolm ostro jej przerwał i wskazał palcem w stronę wzgórza.
Gilarabrywn podniósł łeb i otworzył ślepia. Chociaż Suri nie potrafiła odczytać wyrazu pyska zaklętej istoty, była przekonana, że bestia nie jest zadowolona.
Mistyczka wzięła kilka głębokich wdechów, otarła łzy z oczu i usiadła.
– Nie prosiłam się o to wszystko – wyszeptała.
– Wiem, ale i tak to otrzymałaś. Nie mamy niczego poza drogą, która rozciąga się pod naszymi stopami, a nasz wybór często ogranicza się do tego, czy będziemy stać, czy iść naprzód. A stanie w miejscu donikąd nas nie doprowadzi.
– Nie możemy się cofnąć?
Malcolm pokręcił głową.
– To, co uważasz za odwrót, tak naprawdę jest wędrówką naprzód, tylko w innym kierunku. Obie ścieżki są równie niebezpieczne.
– No to co mam zrobić?
– Na razie wystarczy, jeśli nie uciekniesz. – Popatrzył na Gilarabrywna, który znów ułożył się na skale. – I jeszcze go nie uwalniaj.
– Nie? – Suri przerażała myśl, że będzie musiała przebić mieczem swój twór. Chociaż tak naprawdę nie dokonałaby zabójstwa, właśnie tak by to odebrała. Przekonanie jej, by się wstrzymała, nie było trudne.
Malcolm pokręcił głową.
– Tak jak ty, on również ma jeszcze wiele do zrobienia. Zresztą pewnie cię ucieszy, że nie musisz tego robić sama. Daj mi miecz. Kiedy nadejdzie czas, ja się tym zajmę.
Wręczyła mu ostrze z czarnego brązu, na którego płazie wytrawiono prawdziwe imię Raithe’a.
– Skoro więc nie mogę się udać do Głogowej Dolinki, to co powinnam zrobić?
– Odkryjesz swoją nową ścieżkę, gdy do niej dotrzesz. Na tym polega piękno wędrówki, że wszystkie drogi dokądś prowadzą.
Malcolm wstał, jakby chciał podkreślić swoje słowa. Uśmiechnął się do niej – to był dobry uśmiech, idealny w tej chwili – a ona poczuła się lepiej. Ruszył w stronę ruin Rhist, a potem przystanął i jeszcze raz skupił wzrok na Gilarabrywnie.
– Arion nauczyła cię, jak go stworzyć?
To zaskoczyło Suri, która sądziła, że Malcolm wie o wszystkim, co ma związek ze stworzeniem Gilarabrywna. Z pewnością sprawiał wrażenie doskonale obeznanego z sytuacją tamtej nocy w kuźni, gdy Raithe został przemieniony.
– Splot, którego użyłam, był wyrzeźbiony na tabliczkach z Agawy.
Malcolm zmrużył oczy, wyraźnie zbity z tropu, jakby on i Suri przestali rozmawiać tym samym językiem.
– Tabliczkach z Agawy?
Suri pokiwała głową.
– Kamiennych płytach głęboko w Neithu. Brin przetłumaczyła znajdujące się na nich napisy.
– Skąd się wzięły te tabliczki?
Suri wzruszyła ramionami.
– Prastary je wyrzeźbił. – Teraz to ona była zaskoczona. Zmarszczyła czoło. – Jak możesz o tym nie wiedzieć? Myślałam, że wiesz wszystko.
Z ust Malcolma zniknął idealny uśmiech.
– Ja też.
***
Brin siedziała przy małym biurku w gołębniku i opierała się plecami o kamienną ścianę. Wokół niej w osobnych klatkach gruchał tuzin ptaków. Persefona poprosiła ją, by wypatrywała odpowiedzi od fane’a, a skoro gołębnik był jednym z niewielu miejsc, które nie ucierpiały podczas bitwy, Brin postanowiła w nim zamieszkać. Miała tam idealne warunki do pracy nad książką. W gołębniku stało biureczko, przy którym pisano wiadomości wysyłane do posterunków Fhrejów.
Była tak pochłonięta pracą, że nie zauważyła Malcolma, dopóki ten nie odchrząknął.
– Jak ci idzie pisanie księgi?
Skąd wiedział, że tutaj jestem? Obejrzała się, oszołomiona.
– Tak ją nazywasz, prawda? Księgą? – spytał.
– Tak. Księgą Brin.
Malcolm pokiwał głową.
– Roan i Persefona często o niej wspominają, i to z wielką dumą. To cudowny pomysł, by sporządzić trwały zapis wszystkich wydarzeń. Ale musisz być ostrożna. Nie pozwól, żeby osobiste opinie zniekształciły fakty.
Brin pochyliła się na stołku i oparła na łokciach.
– Chodzi ci o Gronbacha? Ten podły zdrajca zasłużył na wszystkie złe rzeczy, które o nim napisałam.
– O tamtego karła? – Malcolm przez chwilę się zastanawiał. – Nie chodziło mi konkretnie o niego, ale skoro już o nim wspominasz, to powinienem zaznaczyć, że ryzykujesz ukazanie całej rasy w tym samym negatywnym świetle, co może mieć nieprzewidziane skutki w przyszłości. Mam na myśli, że powinnaś być jak najbardziej rzetelna, ponieważ twoja relacja może się okazać jedyną.
Brin brała to pod uwagę. Zapoczątkowała ten projekt właśnie po to, by stworzyć pojedynczą i kompletną relację, wspólne źródło, z którego mogliby korzystać przyszli Strażnicy.
– Nigdy bym nie skłamała. Honor zobowiązuje Strażników Praw do skrupulatności i precyzji.
Malcolm pokiwał głową i uśmiechnął się krzywo.
– A jednak wielokrotnie zdarzało im się błędnie zachowywać przeszłość.
– O czym ty…
– Weźmy na przykład Gatha z Odeonu. Jest legendą w waszym klanie, czyż nie?
Wyczuwając, że odwiedziny Malcolma właśnie się przedłużyły, zamknęła kałamarz i wyprostowała się na stołku.
– Tak.
– A czym jest legenda?
Brin uznała to pytanie za zdumiewające. Malcolm próbował wykazać coś, co najwyraźniej miało jej się nie spodobać. Szukał czegoś konkretnego, ale ona nie miała pojęcia, co to może być. W końcu poddała się i wzruszając ramionami, podała oczywistą odpowiedź.
– Ważną opowieścią lub osobą.
Malcolm westchnął. Wyraźnie nie o taką odpowiedź mu chodziło.
– Rozumiesz, że nie wszystkie opowieści są prawdziwe?
– Owszem, wiem, że niektórzy ludzie kłamią. Ale już powiedziałam, że ja nigdy…
Malcolm uciszył ją uniesieniem dłoni, a potem wskazał drugi stołek w pomieszczeniu.
– Mogę?
Brin wykonała zapraszający gest, zdziwiona, że w ogóle zapytał. To nie był jej gołębnik.
Przyciągnął stołek i usiadł po drugiej stronie biurka, po czym nachylił się i oparł łokcie na kolanach.
– Brin – zaczął łagodnie. – Zdarza się, że ludzie wcale nie kłamią, a jednak opowiadają o czymś, co się nie wydarzyło. Czasami wierzą, że to prawda, czasami popełniają błąd. Może się też zdarzyć, że ktoś ich okłamał, być może nawet w dobrej wierze. Same historie też mogą się zmieniać wraz z upływem czasu. Strażnicy ubarwiają je, by stały się bardziej emocjonujące. – Przez chwilę się zastanawiał. – Albo po to, by czegoś dowieść.
Brin sprawiała wrażenie zbitej z tropu.
– No dobrze, wróćmy do Gatha. Jest postrzegany jako mądra i bohaterska postać, prawda? To on wyprowadził Dziesięć Klanów ze wschodu, gdy nadeszła wielka powódź. Gath jest uznawany za wybawiciela Rhunów i nie bez powodu. Nie widzi się w nim przeciętnego człowieka, który w czasie kryzysu znalazł w sobie odwagę i determinację, by namówić wszystkich do odejścia. Opowieści czynią z niego kogoś ważniejszego.
– Kto już w dzieciństwie rozwiązywał liczne zagadki?
– Właśnie. Może rzeczywiście był nieprzeciętnie bystry, a może ta część jego historii została dodana później, by ukazać go jako mędrca. Niewykluczone, że wcale nie był bystry. Kiedy się nad tym zastanowić, czynienie z niego kogoś wyjątkowego psuje cały efekt. Tak naprawdę każdy może osiągnąć wielkość, ale wielu nawet nie próbuje, ponieważ uważa się za przeciętnych.
Brin przypomniała sobie dzień, dawno temu, w którym Konniger zorganizował pierwsze zebranie loży. Persefona próbowała go przekonać do przemieszczenia klanu, ale Maeve, ówczesna Strażniczka, pogrzebała ten pomysł, mówiąc: „Gath z Odeonu był sławnym mężem jeszcze przed powodzią. Tacy bohaterowie już nie chodzą po świecie”.
Jednakże nie miała racji. A może, jak sugerował Malcolm, bohaterowie się nie rodzą, lecz wyrastają ze zwykłych ziaren nawożonych ciężkimi czasami?
Malcolm kontynuował:
– Księga Brin uchroni naszą historię przed zapomnieniem oraz zbędnymi upiększeniami, co może czynić z niej najważniejsze ludzkie przedsięwzięcie. Ale jeśli nie będzie dokładna, może spowodować nowe problemy. Twoja książka będzie postrzegana jako naoczna relacja, którą niełatwo podważyć. To ogromna odpowiedzialność, musisz więc uważać na to, co piszesz. Zgodzisz się ze mną?
Brin pokiwała głową, szczerze wystraszona. To, co pierwotnie miało być ułatwieniem dla Strażników, zmieniło się w potencjalnie groźne przedsięwzięcie. Czuła się jak dziecko, które przyniosło do domu niedźwiedziątko, ponieważ uznało je za urocze. Popatrzyła na stronice rozłożone na biurku i przestraszyła się tego, co może się stać, gdy niedźwiedziątko dorośnie.
Malcolm również popatrzył na pergaminy.
– Jak daleko dotarłaś?
– Nie tak daleko jak poprzednio. – Nagły przypływ frustracji prawie doprowadził ją do łez. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, jej emocje były jak mleko w przepełnionym wiadrze: zbyt łatwo się wylewały. – Miałam znacznie więcej, ale wszystko zostało zniszczone podczas ataku Miralyithów. Tak ciężko pracowałam, a teraz… – wskazała kartki na biurku – …mam tylko to. Musiałam zacząć od początku.
– Rozumiem. – Malcolm z powagą pokiwał głową, a potem uśmiechnął się pocieszająco. – Ale drugie próby zazwyczaj są lepsze od pierwszych.
Zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad jego słowami.
– Właśnie opisuję Bitwę pod Rhen i… – Wzruszyła ramionami. – Całkiem dobrze mi idzie. Bardzo możliwe, że lepiej niż za pierwszym razem.
– Skończyłaś opisywać swój pobyt w Neithu? – Zatrzymał wzrok na największej stercie kartek.
Westchnęła.
– Jeszcze nie.
– Ale wciąż to pamiętasz?
– Jestem Strażniczką… na tym polega moje zadanie.
– Oczywiście. Opowiesz mi o tym? Chodzi mi o Neith. A dokładnie o kamienne tabliczki.
Brin pokiwała głową.
– Dobrze.
Malcolm uśmiechnął się i poprawił na stołku.
– Znaleźliśmy kamienne tabliczki z jakimiś napisami. – Brin uśmiechnęła się niepewnie. – Widzisz, tak naprawdę wcale nie wymyśliłam tego, co Airon nazywa „pisaniem”. Próbowałam to robić, ale bez powodzenia, dopóki nie znalazłam tabliczek. Niemal wszystko, co teraz robię, opiera się na tamtym odkryciu.
– W jaki sposób zrozumiałaś znaki na kamieniach?
– To nie było trudne. Tabliczka na szczycie sterty służyła jako przewodnik. Znajdowała się na niej lista symboli pogrupowanych według dźwięków, którym odpowiadały. Kiedy już zrozumiałam każdy znak, łatwo było dokonać podmiany.
Malcolm sprawiał wrażenie zagubionego.
– Nadal nie rozumiem. Patrzę na to, co zrobiłaś, i wygląda to pięknie, ale nie umiem powiedzieć, co oznacza. Jak ty to robisz?
– Oczywiście, że nie umiesz. Nie studiowałeś przewodnika. Ja go zapamiętałam, więc nie sprawia mi to kłopotu. Pozwól, że ci pokażę. – Wskazała stronę, nad którą pracowała. – Widzisz, ten znak odpowiada dźwiękowi „mu”, jak w słowach „muzyka” czy „musieć”, a ten dźwiękowi „ur”, jak w słowie „szczur”. Kiedy je połączysz, otrzymasz „mur”. – Poklepała ścianę za swoimi plecami.
Pokiwał głową.
– To ma sens, ale skąd wiesz… – wskazał jeden z symboli – …że on brzmi jak „mu”?
– To przecież oczywiste. Symbole są uniwersalne. – Ponownie wskazała kartkę. – Kiedy po raz pierwszy napisałam „słońce”, użyłam okręgu, by oddać dźwięk „sss”. Każdy by to zrobił, prawda? Okrąg to uniwersalny symbol tego dźwięku. Gdy zapoznałam się z przewodnikiem, wiedziałam, że jestem na właściwym tropie.
Malcolm pokręcił głową.
– To miałoby sens tylko, gdyby wszyscy na świecie mówili po rhunicku. U Fhrejów słońce nazywa się arkum a u Belgriklingrejanów halan. Gobliny nazywają je rivik. Więc dlaczego okrąg nie oznacza dźwięku „ar”, „ha” albo „ri”?
Brin przez chwilę się nad tym zastanawiała.
– Nie wiem, ale na pewno mam rację, ponieważ to zadziałało. Kiedy dokonałam podstawienia symboli, słowa nabrały sensu. Nawet imiona się zgadzały.
– Imiona?
– Tak. Tabliczki opowiadały o stworzeniu świata. Wspominały o Ferrolu, Dromie, a nawet Mari. Musiałam zatem znaleźć właściwe dźwięki. Podejrzewam, że pisarz mówił po rhunicku.
Malcolm znów pokręcił głową.
– Te imiona akurat brzmią tak samo we wszystkich językach, nawet po ghazelsku, ale to nie tłumaczy innych słów. Masz rację. Nie da się zaprzeczyć, że poprawnie je odszyfrowałaś. A więc… – Malcolm odwrócił kartkę, by przyjrzeć się jej z właściwej strony. Brin nie miała pojęcia, co ma nadzieję na niej zobaczyć. Dla niego były to tylko ciągi niezrozumiałych znaków. – Istnieje tylko jedno wyjaśnienie. Te tabliczki zostały stworzone dla ciebie.
– Dla mnie? To niemożliwe.
– Oczywiście, że tak. Zanim Gifford przyszedł na świat, Tura powiedziała Paderze, że pewnego dnia wygra wyścig, by ocalić ludzkość. On sam… jak zresztą wszyscy… uważał to za niedorzeczne, a jednak właśnie tak się stało. Prawdziwość tego proroctwa jest niepodważalna, ponieważ się wypełniło. Skoro odczytałaś tabliczki, moja hipoteza ma sens.
– Ale to nie znaczy, że chodziło właśnie o mnie, prawda? – Brin nie podobała się myśl, że jakaś przedwieczna istota, która była w stanie stworzyć potwora takiego jak Balgargarath, zostawiła dla niej osobistą wiadomość. To było straszne jak Tet. – Każdy, kto zna rhunicki, mógł je odszyfrować. To nie musiałam być ja.
– Czy nauczyłaś kogokolwiek swoich symboli? Czy ktoś poza tobą zna związki między tymi znakami a dźwiękami?
– Nie, ale…
– A zatem ten, kto to napisał, był pewien, że je znajdziesz. Chyba że… – Z namysłem postukał się palcem w usta.
– Chyba że co?
– Mogli wiedzieć, że twój alfabet stanie się tak popularny, że każdy będzie mógł odczytać tabliczki. To by sugerowało, że twoje symbole naprawdę staną się uniwersalne. Tak czy inaczej, autor niewątpliwie miał dar widzenia przyszłości. Ale skoro to ty odczytałaś tabliczki i niemożliwe, by to był zwykły zbieg okoliczności, skłaniam się ku swojemu pierwszemu wnioskowi: przeznaczono je wyłącznie dla ciebie.
Brin zaczynała żałować, że Malcolm odwiedził ją tego ranka. Siedział u niej dopiero od kilku minut, a ona już przeraźliwie bała się swojej książki oraz tego, że jakaś potężna pradawna istota znała jej imię.
– Suri wspominała o Agawie. Co to takiego? – spytał Malcolm.
– Ach… To pewna komnata głęboko pod Neithem. Deszcz mówił, że to jak koniec świata, a przecież jest górnikiem. Tam uwięziono Prastarego. To on napisał tabliczki. Nauczył karły wytwarzać brąz i żelazo, zapłacił tymi sekretami za swoją wolność. Ale one nie dotrzymały słowa. Jestem przekonana, że mają to we krwi. W każdym razie ostatecznie zaproponował im nasiono Pierwszego Drzewa i zapowiedział, że jeśli zjedzą jego owoce, będą żyli wiecznie. Kiedy chcieli zabrać nasiono, Prastary uciekł i zostawił Balgargaratha, by ukarać karły i powstrzymać innych przed wejściem do Neithu.
Malcolm sprawiał wrażenie zmartwionego, jak ojciec, który stracił z oczu dzieci i usłyszał w oddali wycie wilka.
– Malcolmie, coś się stało?
– Tak sądzę. Właśnie odpowiedziałaś na wiele pytań, nad którymi zastanawiałem się od dawna, ale także podsunęłaś mi mnóstwo nowych. Będę musiał na jakiś czas odejść.
– Odejść? Wybierasz się do Neithu?
Pokiwał głową.
– Owszem, na początek. Sprawdzę, czy uda mi się znaleźć te tabliczki. Jeśli tak, to czy je dla mnie przetłumaczysz?
– Oczywiście! – Na ustach Brin wykwitł szeroki uśmiech. Zakręciło jej się w głowie z podniecenia na myśl o przeczytaniu wszystkich tabliczek. – Zanim odejdziesz, spotkaj się z Roan. Ona da ci węgiel drzewny oraz welin i pokaże, w jaki sposób wykonać odbitki z tabliczek. Jest ich zbyt wiele, by je zabrać. Zresztą są za ciężkie… – Wróciła do rzeczywistości i posmutniała. – Ale i tak do nich nie dotrzesz! Suri zawaliła całą górę. Nie da się tam wejść.
– Być może, ale i tak spróbuję.
– Dlaczego?
Malcolm roześmiał się i pokręcił głową.
– Zbyt długo musiałbym tłumaczyć, a nie mam… nie mamy aż tyle czasu.
– Jeśli dotrzesz do Caric, uważaj na Gronbacha. Nie ufaj mu. Ten karzeł to podły kłamca.
Malcolm uśmiechnął się z rozbawieniem.
– Będę ostrożny, ale ty też miej się na baczności. W tej chwili jesteś jedyną osobą, która potrafi odczytać tabliczki oraz tę księgę. Będziesz musiała to zmienić, w przeciwnym razie to nie ma sensu. Pod moją nieobecność nauczaj innych, aby twoje symbole rzeczywiście stały się powszechnie znane.
– Długo cię nie będzie?
– Tak sądzę. Jeśli, tak jak mówisz, nie zdołam się dostać do Neithu, być może będę musiał odnaleźć Prastarego.
– Odnaleźć go? Przecież on nie żyje, prawda? A może uważasz, że nie kłamał w kwestii nieśmiertelności?
– Właśnie się dowiedzieliśmy, że ktoś, kto przez tysiące lat żył na dnie świata, zostawił dla ciebie wiadomość, którą odebrałaś. Myślę, że nie można niczego wykluczać.
– Czy pomogłoby ci, gdybyś znał jego imię?
– Inne niż Prastary?
– Tak go określały karły, ale na tabliczkach nazywał siebie Drzewem.
Malcolm ponownie wytrzeszczył oczy.
– Naprawdę muszę wyruszyć.
Rozdział drugi
Exodus
Na początku nasze klany były wędrowcami. Potem osiedliliśmy się w dahlach i przez całe pokolenia się z nich nie ruszaliśmy. Wojna znów uczyniła z nas włóczęgów.
Księga Brin
Persefona upierała się, że będzie w stanie podróżować pieszo, ale Moya stanowczo się nie zgodziła. Tarcza keeniga przemawiała z rękami na biodrach, podkreślając powagę swoich słów za pomocą takiego samego surowego spojrzenia, jakie posłała Udgarowi tuż przed tym, jak przeszyła mu krtań strzałą. Moya była piękną kobietą, ale potrafiła być groźna jak Jędza Tetlin.
– Zamówiłam dla ciebie wóz – oznajmiła, jakby to kończyło dyskusję.
– Wszyscy inni będą szli. Nie mogę jechać na wozie jak jakaś uprzywilejowana…
– Sef, nie możesz chodzić. Niecały tydzień temu cię wypatroszono. Ledwo stoisz na nogach i wciąż jesteś blada jak gęsie jajo. Będziesz miała szczęście, jeśli dotrzesz bez pomocy do bramy. – Moya westchnęła i nieco złagodniała. – Wiem, że zależy ci na wizerunku i pozorach, ale wyobraź sobie, jak to będzie wyglądało, jeśli przewrócisz się na twarz. Jesteś keenig, naszą nieustraszoną przywódczynią. Nie popsuj wszystkim zabawy, całując się z ziemią. Poza tym to ładny wóz. Sama go wybrałam i wszystko zorganizowałam. Jest na nim mnóstwo poduszek i koców, a do tego wino, ser, dziewczyna, która będzie trzymać twój kielich i ocierać ci czoło, chłopiec z wachlarzem, muzykant oraz przystojni mężczyźni bez koszul, którzy będą stali po obu stronach i chronili cię nie tylko przed niebezpieczeństwem, ale także słońcem, ponieważ trzymają baldachim, abyś mogła podróżować w wielkim stylu.
Persefona popatrzyła na nią z przerażeniem.
– Uspokój się, żartuję. Na Mari, kiedy straciłaś poczucie humoru?
Persefona doskonale wiedziała kiedy i Moya również znałaby odpowiedź, gdyby tylko się zastanowiła. Nie zrobiła tego jednak. Na razie nikt nie miał ochoty o tym myśleć, zakładając, że później będzie mnóstwo czasu na refleksję. Wszyscy próbowali czymś się zająć: pracowali, kopali, zbierali, pakowali i stale się przenosili. Groza bitwy wciąż była świeża; gdyby się zatrzymali, smutek miałby okazję ich dogonić. Dopóki mieli coś do roboty, mogli odraczać myśli o utracie domów i najbliższych i udawać, że życie toczy się jak dawniej. A przynajmniej prawie jak dawniej.
Przykuta do łóżka Persefona nie miała tego luksusu. Mogła tylko rozmyślać o popełnionych błędach, straconych istnieniach i piętrzących się wyrzutach sumienia.
Moya postukała się palcem w usta.
– Chociaż kiedy teraz o tym myślę… – zaczęła z łobuzerskim uśmiechem – …ten pomysł z mężczyznami trzymającymi baldachim brzmi całkiem kusząco. Żałuję, że rzeczywiście o nich nie poprosiłam. – Ponownie skupiła wzrok na Persefonie i wskazała ją palcem. – Ale nie żartuję w kwestii wozu.
Persefona została zakwaterowana w najlepszej ocalałej komnacie w byłej fortecy, która po trzech dniach bitwy obróciła się w ruinę. Moya upierała się, by ranna keenig zamieszkała w jak najlepszych warunkach. Dopóki Persefona leżała w jednej z malutkich cel pod zburzonym Verenthenonem, miała świadomość, że Alon Rhist nie zostało doszczętnie zniszczone.
Komnata, pośpiesznie wysprzątana i ozdobiona zasłonami, była tak mała, że nie zmieściło się w niej nic poza łóżkiem, zatem Moya musiała stać na korytarzu. Przez kilka dni przypominające labirynt cele więzienne, znane jako duryngon, służyły za komnaty mieszkalne i centrum administracyjne „Sił Zachodu”. Persefona wymyśliła tę nazwę z konieczności. Nie mogła nazywać tych, którymi dowodziła, Dziesięcioma Klanami ani Hordą Rhunów, ponieważ wtedy wykluczyłaby swoich fhrejskich sojuszników oraz trzy karły. Poza tym Siły Zachodu to potężna nazwa.
– Jak idą przygotowania? – spytała.
– Dobrze – odrzekła Moya, ale Persefona zastanawiała się, czy ta zdawkowa odpowiedź nie zrodziła się z chęci oszczędzenia jej nerwów. Moya być może wyczuła, że keenig oczekuje czegoś więcej, ponieważ dodała: – Dokąd się udajemy?
– Chyba do Merredydd, ale najpierw będę musiała porozmawiać z Nyphronem. Odwiedziłam tylko Alon Rhist i nie wiem, które z pozostałych fortec Fhrejów najlepiej nadadzą się do naszych potrzeb. Merredydd podobno leży najbliżej. Ale czy pomieścimy się tam wszyscy? Alon Rhist była główną fortecą Instarya, więc zakładam, że jest największa, ale biorąc pod uwagę wszystkich Gula, którzy do nas dołączyli, nawet ona będzie zbyt ciasna. Jeśli żaden z posterunków nie pomieści naszej armii, lepszym wyjściem może być Rhen.
– Rhen nie ma murów – zauważyła Moya. – Już nie.
– Na razie, ale możemy je odbudować.
– Mamy tyle czasu? No i na co się zdadzą drewniane mury?
– Pomyślałam, że Mróz, Powódź i Suri mogą nam pomóc.
– Suri nie lubi murów.
– To prawda, ale i tak nas wesprze. Najważniejsze, że Rhen jest niedaleko, jest tam mnóstwo miejsca, drewno, woda, zwierzyna w lesie i pola uprawne. Kto wie, co znajdziemy w innych osadach Instarya.
– Nie powinniśmy po prostu zostać tutaj? Suri nie może wszystkiego przywrócić do pierwotnego stanu?
– Wątpię. Nie wiem, jak działa Sztuka, ale na pewno łatwiej jest niszczyć niż odbudowywać. Wiedziałabyś, gdzie należy umieścić każdy kamień i drzazgę? Myślisz, że ona to wie? Pewnie mogłaby w czymś pomóc: uprzątnąć gruz, może postawić nowe mury, ale skoro i tak podejmujemy taki wysiłek, to równie dobrze możemy zacząć od nowa w innym miejscu, gdzie trupy nie będą naszymi fundamentami. Nie, nie możemy tutaj zostać. Chcę wyruszyć, gdy tylko Nyphron wróci.
Moya uniosła brwi.
– Wrócił wczoraj.
– Naprawdę?
Kobieta zrobiła kwaśną minę.
– To źle wróży, prawda? To, że nie wiesz.
– O czym ty mówisz?
– Słyszałam, że zamierzacie wziąć ślub. – Moya się skrzywiła, jakby spodziewała się spoliczkowania.
– Kto ci tak powiedział? – spytała oszołomiona Persefona.
– Nyphron. – Moya sprawiała wrażenie nieco zbitej z tropu. – Według niego o tym rozmawiacie.
– Owszem, rozmawiamy, od mniej więcej roku, ale wcale się nie zgodziłam.
– No tak, teraz rozumiem dlaczego. Wraca i nawet nie wpadnie, żeby się przywitać. Gdyby Tekchin to zrobił, chybabym…
– Jak wam się układa? – Persefona chciała zmienić temat i uniknąć rozmowy o małżeństwie, ale jako że rozważała podobny układ z Nyphronem, była szczerze zaciekawiona.
– Tekchinowi i mnie?
Persefona pokiwała głową. Z tego, co wiedziała, Moya i Tekchin byli jedyną w historii parą złożoną z Rhunki i Fhreja. Pod wieloma względami nie miało najmniejszego sensu, że arogancki fhrejski wojownik, który miał tysiąc sto lat, uznał dwudziestosześcioletnią Rhunkę za godną partnerkę, ale z drugiej strony było to całkiem logiczne. Oboje byli nieokrzesani: pełni pasji, agresji i ambicji. Bardzo siebie przypominali – byli swoimi odbiciami zrodzonymi w różnych rzeczywistościach. Chociaż wydawało się to wątpliwe, z jakiegoś powodu idealnie do siebie pasowali.
Persefona dostrzegała podobieństwa między ich związkiem a swoją relacją z Nyphronem. Ona i Nyphron przede wszystkim widzieli w sobie nawzajem przywódców. Skupiali się na rolach, które odgrywali w kształtowaniu przyszłości, a nie na osobistych wygodach i pragnieniach. Nawet to, że Nyphron od razu jej nie odwiedził, miało mnóstwo sensu. Po powrocie musiał w pierwszej kolejności wysłuchać raportów obrońców, których zostawił, a nie sprawdzać, co u niej słychać.
Gdyby jej narzeczony był Rhunem, być może popędziłby do niej wiedziony emocjami i potrzebą upewnienia się, że nic jej nie grozi. Sentyment zmąciłby jego osąd sytuacji. Ale nie było powodu bać się o jej bezpieczeństwo. Była dobrze chroniona i takie obawy byłyby niedojrzałe i nieracjonalne w porównaniu z licznymi troskami dotyczącymi skutków druzgocącej bitwy. Nyphron nie był dzieckiem i zawsze kierował się logiką.
Raithe był jego przeciwieństwem i za to go kochałam.
Tak naprawdę Persefona chciała się dowiedzieć od Moyi, czy związki między Fhrejami i ludźmi mają szansę powodzenia. Czy taka para może ze sobą wytrzymać?
– Wszystko między nami w porządku. – Moya swobodnie poruszyła ramionami. Potem zamilkła i zmrużyła oczy. Na jej ustach znów pojawił się uśmiech, któremu tym razem towarzyszył cień satysfakcji. – Pytasz o to, jak…
– Na Wielką Matkę, nie! – Persefona gwałtownie podniosła ręce, uciszając Moyę.
Uśmiech Moyi stał się jeszcze bardziej łobuzerski.
– Myślę, że byłabyś mile zaskoczona odkryciem, że Fhrejowie są jeszcze bardziej…
– Przestań! Przestań natychmiast! Nie chcę nic o tym wiedzieć. Chodziło mi o to, że… to całkowicie odmienna kultura. Ciekawiło mnie, czy… eee…
Moya skrzyżowała ręce na piersiach i z rozbawianiem patrzyła na zmagania Persefony.
– W końcu fhrejskie kobiety są takie…
– Nudne? – podpowiedziała Moya. – Właśnie takie są. A przynajmniej tak je postrzegają Fhrejowie.
– Chciałam raczej powiedzieć…
– Mówię poważnie. Tekchin cały czas to powtarza. Jasne, fhrejskie kobiety są śliczne, ale zarazem nieciekawe. My, prości Rhunowie, żyjemy tak krótko, że nie mamy czasu być monotonni. Przynajmniej wiem, że mnie to dotyczy. A w moich oczach Tekchin znacznie przewyższa ludzkiego mężczyznę, zwłaszcza w łóżku. Jest… ach… naprawdę jest jak bóg… tylko nigdy mu nie mów, że to powiedziałam.
Moya nagle tak się zafrasowała, że Persefona nie mogła powstrzymać uśmiechu. Uświadomiła sobie, że nie uśmiechała się od czasu…
– Wyjdziesz za Nyphrona, prawda? – Teraz to Moya zmieniła temat i nagle ich rozmowa zaczęła przypominać grę w wyzwania.
– Pewnie tak, kiedy tylko staniemy na nogi.
– Cudownie. – Głos Nyphrona odbił się echem w korytarzu.
– Cicho. – Persefona przyłożyła palec do ust.
Po chwili przywódca Galantian pojawił się na progu obok Moyi, która przesunęła się, by również mógł stanąć w drzwiach.
– Jak dużo usłyszały twoje fhrejskie uszy? – spytała zmartwiona Persefona.
Nyphron wyszczerzył zęby.
– Wystarczająco dużo, by wiedzieć, że Tekchin jest bogiem w łóżku. Będzie zachwycony.
Moya popatrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami. Nyphron dał jej chwilę na ripostę, ale Tarcza keeniga nic nie powiedziała.
– A także, że będę musiał wyprawić ucztę po rozbiciu nowego obozu w Dolinie Wzniesionej Włóczni. – Popatrzył na Persefonę. – Tak to robimy w społeczności Fhrejów. Ogłaszamy publicznie nasze połączenie, a następnie wszyscy obecni jedzą i piją do upadłego.
– Nasze połączenie?
– Połączenie, małżeństwo, jak zwał, tak zwał.
Oburzona Persefona popatrzyła na Moyę.
– Widzisz, co muszę znosić?
– Tekchin jest gorszy. Nie chce żadnej uroczystości i nie zamierza powiedzieć, że mnie kocha. Zawsze powtarza, że czyny znaczą więcej niż słowa.
– No i w tym akurat ma rację – stwierdził Nyphron. – Wyznania to frywolna głupota. Ale w tym wypadku publiczna prezentacja będzie nieunikniona.
– Jak to? – spytała Moya.
– Polityka – wyjaśnił Nyphron. – Ona jest keenig, a ja dowódcą szczepu Instarya, więc wszyscy powinni być świadkami naszych zaślubin. Ludzie muszą zobaczyć w nas zjednoczoną drużynę, usłyszeć nasze przysięgi i poznać powód.
– Prawdziwy romantyk, nieprawdaż? – skwitowała Persefona.
Mimo doskonałego słuchu Nyphron najwyraźniej tego nie usłyszał. Wskazał kciukiem coś za swoimi plecami.
– Zauważyłem, że zaprzęgacie konie do wozów. Co się dzieje?
Persefona chciała wierzyć, że zmienił temat, ponieważ rozmowa o miłości go peszyła, ale Nyphron nigdy się nie peszył. Był po prostu skoncentrowany jak zwykle i uznał, że spędził już wystarczająco dużo czasu na towarzyskich pogawędkach.
– Roan wpadła na pomysł, że konie mogą je ciągnąć – wyjaśniła Persefona. – Jedno zwierzę jest silniejsze od grupy ludzi.
– Konie zechcą to robić? Wiem z doświadczenia, że są dość płochliwe. Lepiej nie polegać na głupich zwierzętach. Czy nie wywrócą wozów? Pewnie je popsują i przy okazji połamią sobie nogi.
– Roan i Gifford pracują z ocalałymi zwierzętami i podobno osiągają dobre rezultaty. – Popatrzyła na Moyę. – Prawda?
– Początkowo napotkali pewne komplikacje, ale już sobie z nimi poradzili. Och, zapomniałam powiedzieć. – Twarz Moyi wyraźnie się rozpromieniła. – Gifford wczoraj zabrał mnie na przejażdżkę swoim dwukołowym wozem, który Roan zbudowała razem z karłami. Zaprzągł do niego Naraspur i, na słodką Mari, pomknęliśmy przez równinę tak szybko, że łzawiły mi oczy. Ścigaliśmy stado jeleni! Gdyby była z nami Audrey, napełnilibyśmy magazyn.
– Naprawdę? – Nyphron sprawiał wrażenie zaintrygowanego. – Myślisz, że zdołałabyś ustrzelić jelenia z łuku, jadąc na wozie?
– Mogę ustrzelić wszystko i wszędzie. – Moya się do niego uśmiechnęła. Teraz to ona czekała na ripostę, ale ponownie żadna się nie pojawiła. Może ta dwójka szukała sposobów na pokojowe współistnienie.
– Moyu, muszę porozmawiać z Nyphronem na osobności. Możesz przekazać wszystkim wieści, że niedługo wyruszamy?
– Jak sobie pani życzy, Madam Keenig. – Moya uśmiechnęła się i ukłoniła Persefonie, która w odpowiedzi przewróciła oczami, gdy jej Tarcza już wyszła.
Nyphron powiódł wzrokiem za Moyą. Gdyby był kimkolwiek innym, Persefona mogłaby podejrzewać, że podziwia jej urodę, ale umysł Nyphrona już nad czymś pracował i nie miało to nic wspólnego z oddalającą się kobietą.
– Co się stało? – spytała Persefona.
Odpowiedział dopiero po chwili.
– Hmm? Słucham?
– Fane? Co się stało, kiedy go dogoniliście?
Nyphron przeczesał palcami włosy przyklepane przez hełm.
– Ach, o to chodzi. Nie dogoniliśmy go. Reszta jego oddziałów nie stawiła silnego oporu, ale zapewniła mu czas na ucieczkę. Prawdę mówiąc, nie oczekiwałem tak znacznego zwycięstwa. To, w jaki sposób go rozgromiliśmy… – Pokręcił głową. – Zostawiłem żołnierzy w Dolinie Wzniesionej Włóczni, gdzie zbierzemy wszystkie siły przed kolejnym etapem.
– A na czym on będzie polegał?
– Przygotujemy się do natarcia. Gula przybyli, gdy tylko zobaczyli ogniska sygnałowe, i większość z nich nie zabrała nawet koców. Będziemy potrzebować miesięcy, by zorganizować łańcuch zaopatrzenia dla naszych połączonych sił, zanim przejdziemy do ofensywy. Do tego czasu nadejdzie zima, a to nie jest dobry czas na wojnę. Jeśli właściwie to rozegramy, możemy zaatakować Lothiana następną wiosną. Wtedy już będziemy w znacznie lepszej kondycji.
– Nie powinniśmy się schronić za murami? Czy nie po to przybyliśmy do Alon Rhist?
Poklepał dłonią kamienną ścianę.
– Staruszka spełniła swoje zadanie, ale los się odwrócił i teraz my jesteśmy myśliwymi. To fane musi ukryć się w fortecy, a my powinniśmy napierać i walczyć z nim na jego terenie. Dlatego przenosimy się do doliny.
– Czy na otwartej przestrzeni będziemy bezpieczni?
– Tak. Fane nie będzie w stanie przeprowadzić ataku, niezależnie od tego, gdzie będziemy stacjonować. Stracił większość wojowników i pozostała mu tylko garstka Miralyithów. Najlepsze zaś, że znaczące odbudowanie sił zajmie mu co najmniej trzy pory roku. My z kolei mamy aż nadto wojowników i do tego czasu będziemy doskonale zaopatrzeni i uzbrojeni. No i nie zapominajmy o smoku. Wiesz, że stworzyła go ta dziewczyna, Suri?
– Opowiadałam ci o niej. Nie wierzyłeś mi?
Zmarszczył czoło.
– To nie tak, że posądzałem cię o kłamstwo, ale nie wyglądała na zdolną do takich wyczynów. Początkowo sądziłem, że miał z tym coś wspólnego Malcolm, ale okazało się, że ona jest mistyczką. Nie podejrzewałem, że coś takiego jest możliwe. W zimie będzie musiała stworzyć ich więcej. Wojna zapewne skończy się o tej samej porze w przyszłym roku.
Pierwszy Gilarabrywn kosztował życie Minny. Raithe zapłacił najwyższą cenę za drugiego. Ale prawdziwy koszt spadł na ramiona Suri. Persefona była przekonana, że nic nie przekona mistyczki do stworzenia trzeciego smoka. Chciała wyjaśnić to Nyphronowi, to jednak nie była właściwa chwila, zwłaszcza że zasygnalizował chęć do rozmowy, na którą czekała od chwili jego odejścia.
– Myślałam o tym… to znaczy o końcu wojny. Powiedziałeś, że poradziliśmy sobie wyjątkowo dobrze, a fane uciekł, prawda? Pewnie jest wystraszony?
– Przerażony. Wie, że zostało mu niewiele czasu.
– Właśnie. – Pokiwała głową. – Czy w takim razie nie byłby otwarty na porozumienie pokojowe?
Nyphron się roześmiał.
– Co takiego?
– Arion kiedyś o tym mówiła. Uważała, że gdybyśmy udowodnili, że… gdyby inni Fhrejowie zrozumieli, że nie jesteśmy bezmyślnymi zwierzętami, moglibyśmy zyskać ich szacunek i nauczyć się wspólnie żyć. W czasie natarcia, kiedy sądziłam, że przegraliśmy, wysłałam propozycję rozmów pokojowych. Nie otrzymałam odpowiedzi, ale…
– Co zrobiłaś? Jak?
– Posłałam ptaka do Estramnadonu. Wiedziałam, że fane’a tam nie ma, ale gdyby wrócił tam ze świadomością, że odparliśmy jego atak, być może coś by nam to dało. A teraz mamy jeszcze silniejszą pozycję. Zmusiliśmy go do ucieczki, więc…
– Masz rację, pokonaliśmy fane’a. Ucieka do Erivanu z podwiniętym ogonem. Nie ma nic. Ale mylisz się co do negocjacji. Nie musimy tego robić. Wygraliśmy. Jaki sens mają rozmowy? Nie mamy powodu, by w czymkolwiek ustępować i zawierać kompromisy. Wystarczy, że przekroczymy Nidwalden i podpalimy Leśny Tron. Zamierzam stracić Lothiana na jego arenie przy pełnej widowni. Zwycięskie armie nie negocjują. Pokój nastanie, kiedy Lothian i wszyscy jego Miralyithowie zginą.
Persefona nie powinna być zaszokowana. Nyphron był wojownikiem, a brutalni mężczyźni tacy jak on sprowadzali wszystko do prostej zasady: „Zabijmy ich, żeby nie mogli zabić nas”. Wcielali w życie niepodważalną prawdę, podsycaną okrucieństwem i niosącą nieprzewidziane konsekwencje. Ale Persefona nauczyła się, że zaprzyjaźnienie się z wrogiem jest znacznie skuteczniejsze od taktyki spalonej ziemi.
– Nie musimy zabijać…
– Owszem, musimy. Zaufaj mi. Znam Lothiana. Myślisz, że fane mnie ułaskawi po tym, jaką rolę odegrałem? Nie sądzę. Wiem, co kryje się w jego sercu i umyśle, ponieważ jesteśmy do siebie podobni, gdy chodzi o podejście do tych, którzy nas skrzywdzili. Jeśli pozwolimy mu żyć, pożałujemy tego.
– Ale Arion chciała, żeby nasze ludy…
– Arion nie żyje.
Ton, jakim to powiedział, zimny i obojętny, natychmiast ją uciszył. Nie była gotowa na kolejną bitwę. Moya miała rację w kwestii ran Persefony: stale sprawiały jej ból, nie tylko fizyczny. Nyphron rozpoczynał przygotowania, co oznaczało zawieszenie walk. Wciąż miała czas, by go przekonać.
– Przepraszam, masz rację. Mamy wiele do zrobienia i najlepiej będzie skupić się na przygotowaniach do przeprowadzki.
– Dobrze. – Wyprostował się i ponownie popatrzył wzdłuż korytarza, w kierunku, w którym oddaliła się Moya. – Myślisz, że ona mówiła prawdę w kwestii strzelania z łuku z wozu zaprzężonego w konia?
– Sądziłam, że zaczynasz rozumieć Moyę. Ta kobieta nie wie, co to wstyd, i nie potrzebuje słów, by manipulować mężczyznami. Nie ma zwyczaju przesadzać.
– Fascynujące. – Nyphron pokiwał głową, ponownie zatapiając się w myślach.
– Co takiego?
– Pamiętam wóz z waszym kamiennym bogiem, który zjechał ze wzgórza i przebił bramę dahlu Tirre. Zmiażdżył wszystkich i wszystko na swojej drodze.
– Nie przypominaj mi. Ostatnio mam wrażenie, że…
– Wybacz – przerwał jej Nyphron i zostawił ją samą.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, mój drogi – wyszeptała, słuchając jego oddalających się kroków.
***
Gifford stał na ulicy, oszołomiony, i wpatrywał się w jeden z fascynujących przykładów ironii losu. Tylko Dom Beznadziei przetrwał zagładę, która spotkała wszystkie pozostałe budynki w Małym Rhen. Niemal każdy ze ślicznych domów obrócił się w stertę gruzów, a wiele spaliło się na popiół. Ale paskudny gmach, w którym mieszkali miejscowi wyrzutkowie: Gifford, Habet, Mathias i Gelston, jakimś cudem pozostał nietknięty.
– Wiesz, co najbałdziej mnie łusza? – spytał, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Nie mam w śłodku ani jednej rzeczy, któłej potrzebuję. Wszyscy tak wiele stłacili, a ja… – wskazał idealnie zachowany dom – …nie mam niczego do spakowania.
Wokół nich ocaleńcy ze łzami w oczach układali na wozach to, co udało im się wydobyć z gruzów: ubrania, talerze, rośliny, dywany. Przeważali wśród nich Fhrejowie.
My, ludzie, mamy jedną przewagę: Jesteśmy bardziej doświadczeni w przeżywaniu straty.
Wszyscy przygotowywali się do odjazdu. Wielu cywilów z Alon Rhist udawało się do Merredydd, ale Rhunowie i Instarya kierowali się na wschód do krainy Gula. Na wschodzie leżała Dolina Wzniesionej Włóczni, gdzie toczyła się wojna.
Gifford i Roan wybrali się na ostatni spacer po mieście, a raczej po tym, co z niego zostało. Ona przez ostatnie kilka dni zajmowała się budową wozów. Odzyskali większość drewna ze zburzonych domków, a nawet teraz Roan rozglądała się po okolicy za jakimiś użytecznymi przedmiotami.
Wcale się nie zmieniła, pomyślał. Potem popatrzył na ich swobodnie splecione dłonie i zmienił zdanie. No, może trochę. Uśmiechnął się tak szeroko, że aż zabolały go policzki.
Po tym, jak wciągnął ją na grzbiet Naraspur, a dziewczyna po raz pierwszy się do niego przytuliła, nie rozdzielili się ani na chwilę i niemal cały czas trzymali się za ręce. Spali pod jednym kocem, a Roan mocno go obejmowała. Pierwszej nocy oboje płakali. Wydawało się, że wszyscy to robili. Gifford nie wiedział, co doprowadziło Roan do płaczu. Przyczyn mogło być wiele: wyrzuty sumienia, ulga, poczucie winy, wyczerpanie. Ale doskonale wiedział, dlaczego sam płacze. Aż do tamtej nocy nie zaznał łez radości.
Nie próbował jej pocałować, jeszcze nie. Gifford, który był teraz oficjalnie znany jako Najszybszy Człowiek na Świecie, posuwał się z szybkością ślimaka, ponieważ nie chciał zburzyć tego kruchego i cudownego snu, w którym się znalazł. Nie był pewien, w jakim stopniu Roan się zmieniła ani jak wiele jest w stanie znieść. Wiedział tylko, że teraz może jej dotknąć, nie ryzykując, że dziewczyna znieruchomieje albo się cofnie. Trzymanie jej za rękę było pierwszym krokiem w tym nowym wspaniałym świecie. Kiedy miał na sobie zbroję Roan, lśniącą we wschodzącym słońcu, czuł, że wszystko jest możliwe.
Powinienem był ją wtedy pocałować. Z perspektywy czasu wszystko wydawało się jasne. Pozwoliłaby mi. To byłoby takie łatwe, ale teraz…
Jeszcze raz popatrzył na ich splecione dłonie, jakby doświadczał cudu.
To więcej, niż mogłem sobie wymarzyć. A jeśli to będzie wszystko… wystarczy mi na całe życie.
– Tutaj jesteś – odezwał się Nyphron, wspinając się po kamieniach obok południowych schodów, które prowadziły z górnego dziedzińca do miasta.
Skupiał się na Roan, co nie zdziwiło Gifforda. Większość ludzi go ignorowała, a dla Fhrejów mógłby nie istnieć.
– Moya mówi, że znalazłaś sposób na zaprzęgnięcie konia do wozu. Czy to prawda?
Roan pokręciła głową.
– Gifford to zrobił. – Popatrzyła na garncarza. – Ja tylko wymyśliłam sposób mocowania. To on zna się na koniach.
– On? – Nyphron z zaskoczeniem popatrzył na powykręcane ciało kaleki. – Ty jesteś Gifford? Chyba nie jesteś tym człowiekiem, o którym cały czas opowiada Plymerath, Nocnym Bohaterem, który przejechał przez obóz fane’a?
Roan z entuzjazmem pokiwała głową, nie przestając uśmiechać się do Gifforda, i wyrecytowała fragment relacji Brim z bitwy:
Nocny Bohater w lśniącej zbroi
Rozgłasza prawdę, wroga się nie boi,
Niesie nadzieję, dobrych wieści moc
Przez ciemną, nieprzyjazną noc.
Nyphrom przez chwilę patrzył na nią, jakby postradała zmysły. W końcu otrząsnął się i zwrócił do Gifforda.
– Jesteś pierwszym Rhunem, który dosiadł konia. – Galantanin ponownie przyjrzał się poskręcanemu ciału Gifforda. – Nigdy bym nie zgadł. – Znów skupił się na Roan. – Moya powiedziała, że zbudowałaś mały szybki wóz. Ciekawi mnie, czy można go używać w walce.
– Co pan ma na myśli?
– Podobno na twoim wozie mieszczą się dwie osoby. Pomyślałem, że gdyby jedna z nich kierowała końmi, a druga w tym samym czasie używała łuku albo oszczepów, byłoby to śmiercionośne rozwiązanie. Ale wóz musiałby być pokryty symbolami Orinfar. Możesz zbudować więcej pojazdów takich jak ten, którym jechała Moya?
Roan pokiwała głową.
Nyphron zwrócił się do Gifforda.
– A czy ty uważasz, że konia można kontrolować w bitewnym chaosie?
– Kiedy kiełowałem Nał-as-puł, atakowano nas załówno oszczepami, jak i magią. Nie była zachwycona, ale dała ładę. Zwierzęta aż tak nie łóżnią się od ludzi. Dzięki tłeningowi wszystko jest możliwe.
Nyphron wyszczerzył zęby.
– Ta wojna będzie łatwiejsza, niż podejrzewałem. Zupełnie jakby bóg wskazywał mnie palcem i mówił: „To twój czas”.
Gifford znów popatrzył na swoje palce splecione z dłonią Roan i pokiwał głową.
– Tak, dobrze wiem, co pan ma na myśli.
***
Tressa tak jak pozostali niosła swój dobytek, idąc po jednym z siedmiu mostów przecinających rozpadlinę, w której płynęła rzeka Bern. Wybrała ten położony najdalej na południe, ponieważ był najmniej zatłoczony. Nie miała wiele: kilka worków z jedzeniem, za cienki koc i stary breckon mor, tak wytarty, że już nie można było go uznać za porządny. Dźwigała także tykwę z wodą i resztkę dobytku Gelstona, który jej towarzyszył. Prowadziła go przez most jak kozę na pastwisko. Stary pasterz nigdy nie doszedł do siebie po trafieniu błyskawicą Miralyithów i teraz podążał za nią bez słowa.
Tressa specjalnie trzymała się na końcu pochodu i na środku mostu. Nie chciała, by ktoś podkradł się do niej od tyłu i ją zepchnął. Wiedziała, że stary dobry Gelston jej nie pomoże. Stałby tylko i głupio się gapił.
Tressa potrafiłaby wymienić ponad tuzin osób, które chciałyby zgotować jej taki los. Moya, Tarcza keeniga, znajdowała się na szczycie tej listy. W dahlu Rhen Tressa próbowała zmusić ją do poślubienia Hegnera. Moya już wcześniej jej nie lubiła, ale ten nieudany plan przepełnił czarę goryczy i zmienił niechęć w czystą nienawiść. To nie powinno mieć znaczenia. Moya była nikim, pyskatą ślicznotką bez rodziny. Ale Persefona również miała być nieistotna.
Ta cała sytuacja to jakiś koszmar. Niemożliwe, żeby kobieta została keenigiem i kto by pomyślał, że Moya będzie jej Tarczą? Oto jak absurdalne staje się życie, gdy bogowie dopuszczają tę dwójkę do władzy.
Tressa zawsze wiedziała, że życie jest niesprawiedliwe, ale dopiero niedawno uświadomiła sobie, że los wyjątkowo ją doświadcza. Może powinnam być wdzięczna, że poświęca mi tyle uwagi… Gdybym zniknęła, nikt by tego nie zauważył, nawet Gelston. Zupełnie jakbym nie istniała.
Dotarła na drugi brzeg bez przygód. Moya, Nyphron i Persefona – która była tak uprzywilejowana, że podróżowała wozem – prowadzili ich na wschód. Kiedy Tressa przekroczyła rzekę, czoło pochodu znajdowało się już w odległości ćwierci mili. Trzymała się z tyłu, gdy maszerowali Dureyą, zapyloną, nierówną, płaską połacią kamienia, błota i gliny. Obok Persefony zasiadała ta stara wiedźma Padera, a skoro Gifford jeździł teraz wszędzie konno, Tressa i ten otępiały żółw Gelston podróżowali na samym końcu kolumny. Z każdą minutą powiększała się odległość między nimi a ludzką masą wędrującą na wschód. Tressa nie próbowała ich dogonić. Nie chciała tego. Wolała nie wdychać ich pyłu.
Kiedy czoło pochodu dotarło do Wilczego Łba, grupa się zatrzymała. Znaleźli się obok leża smoka. Ominęli go łukiem i najwyraźniej o czymś dyskutowali.
– Nyphron chce się upewnić, że smok do nas dołączy! – zawołał ktoś z tyłu.
Tressa o mało nie wyskoczyła ze skóry. Sądziła, że ona i Gelston są sami. Pasterz w ogóle nie zareagował. Śledził wzrokiem lot trzmiela. To przynajmniej było bezpieczniejsze od wpatrywania się w słońce, co robił na tyle często, że martwiła się, że oślepnie. Obróciła się na pięcie i zobaczyła Malcolma. Gdyby to był ktokolwiek inny, mogłaby rzucić obelgą, by ukryć zaskoczenie, ale tylko padła na kolana.
– Co robisz? – spytał Malcolm nieco poirytowanym tonem.
Nie podnosiła wzroku, tylko wpatrywała się w jego stopy.
– Wiem, kim jesteś.
– Oczywiście, że tak, znasz mnie od ponad roku.
– Chodzi mi o to, że… wiem, czym jesteś.
Zapadła między nimi cisza, a Tressa spodziewała się, że Malcolm zacznie upierać się, że jest zwykłym człowiekiem. Nie wiedziała, jak by na to zareagowała. Nie miała zamiaru nazywać go kłamcą.
– Rozumiem – odrzekł Malcolm.
Przyjęła to słowo z ulgą, ale zarazem zamarła. Niemal bez przerwy rozmyślała o wydarzeniach w kuźni w nocy, gdy zginął Raithe i powstał Gilarabrywn. Doszła do wniosku, że Malcolm był bogiem udającym człowieka. Nigdy tego nie przyznał, ale nie ulegało wątpliwości, że znał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość każdego z nich. Tamtej nocy Tressa przeżyła coś niezwykłego. Gdy tylko oddała pierścień, co wypełniło jego wcześniejsze proroctwo, poczuła coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Kiedy uśmiechnął się do niej z uznaniem, zapłonęło w niej zaskakujące uczucie. Była z siebie dumna; nie tak, jak po osiągnięciu jakiegoś celu, ale jak po dokonaniu czegoś dobrego i właściwego. Poczuła się jak bohaterka.
Przecież tylko oddałam głupi pierścień, który nie należał do mnie, ale Malcolm zmienił to w akt cnoty.
Wciąż nie wiedziała, dlaczego i jak to się stało. Miała wrażenie, że to jakaś czarodziejska sztuczka, dar, który uczynił ją mniej samotną i sprawił, że po raz pierwszy poczuła się szlachetna. Tylko że wcale taka nie była. Nadal uważała się za paskudną osobę. Wszyscy inni podzielali jej zdanie i właśnie dlatego miała się na baczności na moście. Tamta chwila w kuźni była tylko pojedynczą iskrą w mroku istnienia, przebłyskiem innego świata, do którego nie pasowała.
Zwykły człowiek nie mógłby sprawić, by poczuła się w taki sposób.
Malcolm pokiwał głową, jakby rozmawiał ze sobą w myślach i nie był zadowolony z efektów tej wymiany zdań.
– To powinno ułatwić sprawę – rzekł.
Jego słowa ją przeraziły. Zepchnięcie z mostu wydało jej się zachęcające w porównaniu z tą zapowiedzią.
Zebrała siły, ale kiedy zacisnęła pięści i zęby, Malcolm popatrzył na nią z rozbawieniem i odrobiną smutku.
– Nie skrzywdzę cię, Tresso. Wybrałem cię do czegoś ważnego.
– Nie jestem dobrą osobą – odpowiedziała pośpiesznie, choć sama nie wiedziała dlaczego. Mimo że to była prawda, nie spodziewała się, że powie to na głos.
Malcolm ponownie się uśmiechnął – nie kpiąco ani triumfalnie, tylko ze współczuciem.
– Sądzisz, że jesteś w tej kwestii wyjątkowa?
Tressa przypomniała sobie męża, a potem inne osoby w swoim życiu.
– Pewnie nie, ale dlaczego wybrałeś akurat mnie?
– Gdybym pracował tylko ze szlachetnymi ludźmi, miałbym niewielki wybór. Kiedy chce się zbudować ścianę, najlepiej jest poprosić o pomoc murarza.
Tressa wiedziała, że nigdy w pełni nie zrozumie słów Malcolma, ale wcale na to nie liczyła.
– Czego ode mnie wymagasz?
– W tej chwili… niczego.
– Ale w końcu będziesz czegoś chciał.
– Owszem, ale dopiero za kilka lat.
– Więc dlaczego przychodzisz do mnie teraz?
– Ponieważ zamierzam odejść i nie wiem, kiedy wrócę. Muszę się upewnić, że będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie ta chwila.
Tressa ponownie przygotowała się na złe wieści.
– Czy to będzie… czy to będzie coś strasznego?
– Widzę, że masz o sobie bardzo złe mniemanie.
Wzruszyła ramionami.
– Wielu ludzi mnie nienawidzi.
– Mnie także.
To wyznanie ją zaskoczyło.
Malcolm westchnął, a na jego twarzy ponownie odmalował się smutek.
– Obawiam się, że to, o co cię poproszę, nie będzie przyjemne.
Przygryzła wargę i pokiwała głową.
– Na pewno nie będzie gorsze od tego, co spotkało Raithe’a. Nie mogłabym zmienić się w smoka, prawda? To by nie zadziałało, ponieważ nikt nie kocha mnie tak, jak Suri kochała jego.
Głos Malcolma stał się mroczny i lodowaty.
– Nie, nie chodzi o to… ale o coś gorszego. Jak już mówiłem, kiedy chce się postawić ścianę, wzywa się murarza.
Nadal nie rozumiała, co to znaczy, ale bała się tych słów.
Malcolm zdjął z szyi cienki łańcuszek. Wisiał na nim kawałeczek nierówno przyciętego metalu, długi na nieco ponad cal.
– Weź to. – Podał jej wisiorek.
– Co to jest? – spytała, przyjmując osobliwy przedmiot.
Malcolm uśmiechnął się gorzko.
– Być może najcenniejsza rzecz na świecie, więc musisz jej dobrze pilnować.
Tressa przyglądała się kawałkowi metalu na końcu łańcuszka, zafascynowana słowami „najcenniejsza rzecz na świecie”. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, tylko by się roześmiała, ale skoro to był Malcolm, poczuła na sobie ogromny ciężar odpowiedzialności. Czuła w głębi serca, że go nie udźwignie.
A jakie będą konsekwencje, jeśli się okaże, że to prawda?
– To klucz. Wiesz, co to takiego, Tresso?
Pokręciła głową, ale zapamiętała to słowo: klucz.
– Istnieją miejsca zakazane, drzwi, których nie da się otworzyć, zamknięte drzwi. Klucza używa się do ich otwarcia. A to, co trzymasz w dłoni, to nie jest zwykły klucz, lecz wyjątkowy klucz uniwersalny, który otwiera wszystkie drzwi.
– Mam się dostać do jakiegoś zakazanego miejsca? Nie mówię, że to będzie problem. Nigdy nie miałam w zwyczaju przestrzegać zasad.
– Jeśli się zgodzisz, to tak, będziesz musiała wybrać się do miejsca, do którego nawet ja nie mogę się dostać.
Pokiwała z powagą głową, jakby składała przysięgę.
– Będziesz musiała zabrać ze sobą innych… dokładnie siódemkę.
– Siódemkę? – Popatrzyła na klucz, a potem na niego. – Niby jak mam… Ledwo udało mi się namówić Gelstona, żeby za mną podążał. Jestem znienawidzona. Nikt nie…
– Zaufaj mi. Kiedy przyjdzie właściwy czas, wszystko nabierze sensu. Nie będziesz musiała się starać, ponieważ elementy układanki same trafią na swoje miejsca. Już się o to postarałem. Jesienią za kilka lat, gdy wszystko zacznie iść źle, Tesh przyniesie wieści dotyczące klatki i nikt nie będzie wiedział, co robić. Wtedy ty wkroczysz do akcji. Zrobisz do dla mnie?
Pokiwała głową, chociaż wciąż nie miała pojęcia, czego od niej oczekuje.
– Zanim odejdę, muszę ci coś powiedzieć. Są dwie rzeczy, o których musisz wiedzieć. Czy słyszałaś pieśń „Za wzgórzami i lasami”?
– Chyba nie.
– Zaczyna się tak…
Za wzgórzami i lasami, za górami niczym kły,
Skryta na bagnistej wyspie, którą spowijają mgły,
Mieszka pośród czarnych stawów, gdzie bluszcz pełza niczym wąż,
W oczach blask zielono-szary, włosy ciemne niby brąz.
– Nie brzmi zbyt wesoło – zauważyła Tressa nerwowo. – Raczej nie nadaje się do tańca.
– To prawda. Znasz ją? Jest bardzo stara.
Pokręciła głową.
– W takim razie cię jej nauczę. Będziesz musiała ją zapamiętać. W całości, każde słowo.
– Muszę zapamiętać piosenkę?
Pokiwał głową z miną znachora, którego matka pyta o swoje zmarłe dziecko. Jego poważny wyraz twarzy sprawił, że Tressa zdołała wykrztusić tylko jedno słowo.
– Dobrze.
– Druga rzecz, o której musisz wiedzieć, Tresso, to że w Estramnadonie znajdują się pewne drzwi…
Rozdział trzeci
Powrót fane’a
Duma to wysokie i śliskie urwisko, a upadek z takiej wysokości może cię zmiażdżyć.
Księga Brin
Imaly siedziała w swoim pokoju dziennym i patrzyła przez okno na drzewa w ogrodzie. Pąki zaczynały się otwierać lub, jak zwykła mawiać jej prababka, „drzewa się przeciągały”. Staruszka była lekko zbzikowana. Musiała być – żadna normalna osoba nie mogłaby zostać pierwszą fane.
Jako potomkini Gylindory Fane Imaly odziedziczyła dom prababki. Ten zaskakująco skromny bungalow co prawda stał w sercu miasta Estramnadon, ale dzięki otaczającemu go ogrodowi cieszył się przyjemnym odizolowaniem.
Gdyby Gylindora żyła, teraz siedziałaby w ogrodzie i plotła koszyk, pomyślała Imaly.
Właśnie tym się zajmowała, zanim została przywódczynią sześciu szczepów, a także potem w stresujących chwilach. Mówiła, że ją to uspokaja. Imaly nigdy nie nauczyła się wyplatania koszyków i bardzo tego żałowała.
Miałabym ich teraz całą stertę.
Usłyszała ciche szuranie stóp. Dom nie był duży, ale Makareta wciąż się w nim gubiła. Kolejne hałasy świadczyły o tym, że weszła do kuchni. Potem zapadła cisza, a po kolejnej porcji szurania dziewczyna zajrzała do pokoju dziennego. Młoda Fhrejka miała głowę ciasno owiniętą chustą. Nosiła ją dniem i nocą, jak najmocniej zaciśniętą, chowając pod spodem każdy kosmyk włosów.
Tydzień wcześniej Imaly zgodziła się przyjąć dziewczynę, która zbuntowała się przeciwko fane’owi i zabiła kilku Fhrejów podczas krótkotrwałego Powstania Szarych Płaszczy. Zaraz po przybyciu do jej domu, jeszcze zanim poprosiła o coś do jedzenia, Makareta błagała Imaly o brzytwę.
– Po co ci coś takiego? – spytała gospodyni, podejrzewając, że dziewczyna może zechcieć zrobić sobie krzywdę.
– Żeby się tego pozbyć! – syknęła Makareta, chwytając kosmyk włosów, jakby to był pasożyt przytwierdzony do jej głowy.
– Nie mogłabyś po prostu użyć magii, żeby… – Imaly wskazała swoją głowę i zakręciła palcem.
– Każde użycie Sztuki można wykryć, a nawet wytropić. Nie mogę ryzykować nawet najmniejszej fali. Każdego dnia te kudły robią się coraz dłuższe, a ja nie mam czym ich obciąć. Próbowałam je wyrwać, ale to za bardzo boli.
Imaly się skrzywiła, wyobrażając sobie, jak Makareta płacze w lesie, próbując rwać włosy z głowy.
– Po prostu niech je pani zetnie – odezwała się dziewczyna błagalnie.
– Nie – odrzekła Imaly. – Musisz je zachować.
– Ale… obiecałam, że zrobię wszystko, o co pani poprosi.
Imaly chwyciła ją za rękę.
– To nie jest kara. To dla twojego własnego dobra. Łysa głowa u młodej damy kojarzy się tylko z jednym: z Miralyithami. Jeśli ktoś cię zobaczy, chociażby przez okno, obie możemy zostać stracone. Chcesz tego?
Dziewczyna pokręciła głową, a potem zacisnęła zęby i zadrżała. Włosy zakołysały się w rytm jej ruchu.
Po tej rozmowie Imaly ustanowiła zasady: włosy mają zostać na głowie, należy unikać okien, Makareta nie może opuszczać domu i w żadnym wypadku nie wolno jej używać Sztuki. Biorąc pod uwagę, jak bardzo Miralyithowie polegali na magii, i zakładając, że jej użycie rzeczywiście można wykryć, Imaly uważała tę ostatnią zasadę za kluczową.
Makareta się zgodziła i chyba dotrzymywała słowa. Imaly kupiła trochę tanich ubrań pochodzących od szczepu Gwydry: szorstkie, wytrzymałe i proste stroje robocze bardzo różniły się od asyk Miralyithów. Ubrana w tunikę i spodnie, które wyglądały, jakby uszyto je z takiej samej tkaniny jak namioty, Makareta była doskonale zamaskowana.
– Mogę napić się herbaty? – spytała, usiadłszy na kanapie w kącie, jak najdalej od okna wykuszowego wychodzącego na ogród.
Imaly westchnęła.
– Oczywiście, jeśli sama ją zaparzysz.
Początkowo Imaly traktowała biedną Fhrejkę jak gościa, ale jej szczodrość zaczynała się wyczerpywać i nie zamierzała usługiwać jednej z Miralyithów.
Makareta popatrzyła na nią zatroskana.
– Nie… nie umiem.
– Zagotuj wodę i zalej nią liście. To nic trudnego.
Makareta popatrzyła w stronę kuchni, jakby właśnie spełnił się jej najgorszy koszmar.
Imaly wstała i zaprowadziła ją do pieca.
– Pokażę ci.
Pokazała dziewczynie cały proces, a skończywszy, powiedziała:
– Kiedy następnym razem będziesz miała ochotę na herbatę, możesz sama ją przygotować.
Makareta nie wyglądała na pewną siebie, ale chętnie przyjęła kubek z gorącym naparem i upiła łyk.
– To doświadczenie naprawdę może ci się przydać. Tak bardzo polegałaś na magii, że stałaś się bezradna. Dziwne, że jesteś w stanie się wykarmić.
– To nie jest magia – odparła Makareta. – Nazywamy ją Sztuką.
– Nieważne. – Imaly lekceważąco machnęła ręką. – Posłuchaj, wiem, jak bardzo się nudzisz. Może poszukamy czegoś, co pomoże ci zabić czas? Co lubisz robić?
Makareta wzruszyła ramionami.
– Czy ty nie… Wydaje mi się, że malowałaś.
Dziewczyna pokiwała głową.
– Oraz tworzyłam rzeźby, ale to było, zanim…
– Zanim wzięłaś udział w spisku przeciwko fane’owi i wywróciłaś całe swoje życie do góry nogami? – Imaly zmarszczyła czoło. – Tak, widzę, że malowanie pejzaży i misek z owocami nie jest równie kuszące jak wzniecanie powstań. Ale może jednak spróbujemy? Przygotuję dla ciebie materiały, glinę i farbę. Możesz urządzić swoje studio w salonie. Przydałoby mi się kilka ładnych obrazów i statuetek. Dasz radę. Zgoda?
Makareta pokiwała głową, ale w jej oczach próżno było szukać entuzjazmu. Po prostu była uprzejma dla swojej gospodyni.
Dziewczyna wciąż jest oszołomiona, pomyślała Imaly.