Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa - Philip Lymbery - ebook

Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa ebook

Philip Lymbery

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Za wszystkim, co jemy, kryje się jakaś historia.

Właśnie teraz gdzieś na świecie zabitych zostaje 4 tysiące zwierząt. W ciągu ostatnich dziesięcioleci zwierzęta hodowlane znikały z naszych łąk i pastwisk, bo rozrastający się przemysł hodowlany zamknął je w klatkach i boksach. Rocznie pochłania on dziesiątki miliardów niewinnych istot hodowanych na mięso, mleko i jaja, które codziennie zjadamy.

Przez 3 lata Philip Lymbery podróżował po świecie i przyglądał się temu, jak wygląda „od kuchni” przemysłowa hodowla zwierząt i jak wpływa ona na ludzi, zwierzęta i planetę. Lymbery odwiedza m.in. fabryki w USA, Peru, Chinach i Meksyku. Pokazuje, jak umyślnie pogarszana jest jakość jedzenia, które trafia na nasze stoły: od sztucznego przyspieszania wzrostu zwierząt, poprzez używanie ogromnych ilości środków chemicznych, antybiotyków i leków hormonalnych, po nadprodukcję zboża na paszę.

Farmagedon jest wołaniem do naszego sumienia, wezwaniem do ujrzenia w hodowli przemysłowej jednej z najbardziej przerażających przyczyn marnowania żywności, cierpienia zwierząt, wymierania zagrożonych gatunków, zanieczyszczenia wód oraz rosnącej liczby chorób cywilizacyjnych. Autor nie zostawia jednak czytelnika wyłącznie z bulwersującym obrazem przemysłu żywieniowego – pokazuje, jak w prosty sposób każdy konsument może uchronić się przed jedzeniem mięsa, jajek i mleka pozyskiwanych w tak skandaliczny sposób. Oto wstrząsajacy obraz produkcji jedzenia, które ląduje na naszych talerzach – obowiązkowa lektura dla wszystkich, których obchodzi, czym karmią siebie i swoich bliskich na co dzień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 631

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pamięci Petera i Anny Robertsów

SŁOWO WSTĘPNE

Jest środek kwietnia w Pensylwanii, wiosna w pełnym rozkwicie. Ptaki śpiewają, a żonkile wdzięczą się bujnym kwieciem przy frontowych drzwiach obitego deską szalunkową białego wiejskiego domu. Wyglądam przez okno pokoju dziecinnego świętej pamięci Rachel Carson, matki współczesnego ruchu ekologicznego, i patrzę na dolinę Allegheny, gdzie dorastała. Wyobrażam sobie młodą dziewczynę, natchnioną pięknem otaczającej ją przyrody: zrywającą owoce w sadzie jabłoniowym albo spacerującą wśród lasów czy górskich zboczy i dokonującą po drodze niezliczonych odkryć. Wpatrując się w światło poranka, dostrzegam 2 ogromne kominy, buchające dymem w błękitne niebo. Carson dorastała w świecie, w którym przemysł był równorzędną częścią wiejskiego krajobrazu. Jednak w ciągu jej życia granice zaczęły się przesuwać, a metody przemysłowe przeniknęły do rolnictwa, przynosząc ze sobą niszczycielskie skutki.

W 1962 roku Rachel Carson jako pierwsza podniosła alarm, ostrzegając przed niebezpieczeństwem zagrażającym żywności i wsi. Jej książka Silent Spring (Milcząca wiosna) rzuciła światło na skutki stosowania oprysków chemicznych, które stały się częścią nowej, uprzemysłowionej koncepcji rolnictwa.

Był to ostatni etap mojej podróży, podczas której pragnąłem osobiście doświadczyć rzeczywistości kryjącej się za marketingowym sloganem o „tanim” mięsie i przekonać się, jak mocno wokół jedzenia na naszych talerzach owijają się długie macki globalnej gospodarki żywnościowej. Chciałem sprawdzić, co się zmieniło przez pół wieku, na co teraz zwracamy uwagę i co się stało z naszą żywnością. W trakcie tej podróży przemierzyłem całe kontynenty: od upalnej Kalifornii do rozświetlonego Szanghaju, od południowoamerykańskich wybrzeży Pacyfiku i lasów deszczowych do plaż Bretanii.

W latach 60. XX wieku apel Carson dotarł aż za Atlantyk, do Petera Robertsa, hodowcy bydła mlecznego z Hampshire w Anglii. Był on jednym z pierwszych Europejczyków mówiących o inwazji intensywnych metod gospodarki rolnej, które docierały z Ameryki do Europy. Doglądając swoich pól i dojąc krowy, Roberts z niepokojem obserwował to, co się działo. Widział, jak zwierzęta hodowlane znikają z pastwisk i przenoszone są do ogromnych bezokiennych budynków, prasa rolnicza przyklaskuje powojennej rewolucji agrarnej, a rolnicy są bombardowani ponagleniami do wstąpienia na drogę uprzemysłowienia. Czuł, że trzeba coś z tym zrobić.

Roberts, rozeźlony zinstytucjonalizowanym okrucieństwem wobec zwierząt hodowanych na fermach przemysłowych, zwrócił się do najważniejszych ówczes­nych organizacji charytatywnych działających na rzecz zwierząt, domagając się zaangażowania z ich strony. Spotkał go jednak zawód: organizacje były zbyt skupione na walce z okrucieństwem wobec kotów, psów i koni. Przygnębiony, lecz nie zniechęcony, podzielił się swoimi przemyśleniami ze znajomym prawnikiem.

– Cóż, Peter, przynajmniej wiesz, na czym stoisz – usłyszał w odpowiedzi. – Po prostu będziesz musiał sam się tym zająć.

W 1967 roku Roberts założył organizację charytatywną, dla której obecnie pracuję: Compassion in World Farming. Stało się to jesienią, a biuro nowej organizacji mieściło się w domu Robertsów; jeden człowiek z żoną i trzema córeczkami przeciwko przemysłowi napędzanemu polityką rządu, dotowanemu z pieniędzy podatników, kierowanemu przez doradców rolniczych, wspieranemu przez liczne firmy chemiczne i farmaceutyczne oraz producentów sprzętu. Szanse na wywarcie jakiegokolwiek wpływu były nikłe.

Ale początki problemu sięgają znacznie głębiej. W latach 40. XX wieku świat był rozdarty chyba najkrwawszym konfliktem w historii ludzkości – II wojną światową. Wkrótce miała się ona okazać nie tylko olbrzymim przełomem w polityce globalnej, ale także zwiastunem bodaj największej rewolucji w najnowszej historii żywności i rolnictwa. Podczas gdy polami bitwy wstrząsały bomby, kładziono podwaliny pod industrializację wsi.

Już trzy dekady wcześniej, w 1910 roku, dwaj niemieccy naukowcy opracowali metodę, dzięki której z azotu atmosferycznego uzyskuje się amoniak, najważniejszy składnik zarówno nawozów sztucznych, jak i trotylu.

W czasie II wojny światowej Niemcy udoskonalili masową produkcję neurotoksycznych związków organofosforanowych jako broni chemicznej, chociaż nigdy ich nie użyto. Po 1945 roku firmy amerykańskie wykorzystały tę technologię w przemyśle rolnym. Cytując Carson: podczas „opracowywania związków na potrzeby wojny chemicznej odkryto, że niektóre stworzone w laboratorium substancje, które były często wykorzystywane do testowania związków chemicznych jako czynników śmiercionośnych dla człowieka, są zabójcze dla owadów (...)”. Grunt został przygotowany i niszczycielska broń stała się przedmiotem masowej produkcji w rolnictwie.

Wielki kryzys w latach 30. XX wieku i poważny zastój w gospodarce, który trwał aż do wybuchu wojny, doprowadziły Kongres Stanów Zjednoczonych do przyjęcia w 1933 roku pierwszej ustawy o rolnictwie – pakietu dotacyjnego, który do dziś pozostaje główną metodą wywierania wpływu przez rząd federalny na sposób produkcji żywności. Ustawa ta została wprowadzona, aby pomóc amerykańskim rolnikom borykającym się z niskimi cenami zalewających rynek zbóż. Zawierała zobowiązanie rządu do wykupienia nadwyżek ziarna, dzięki czemu produkcja przestała być hamowana.

Niektóre z najbogatszych krajów doświadczyły w czasie wojny niedoborów żywności, ponieważ korzystanie z zagranicznych źródeł zaopatrzenia było utrudnione przez działania wroga. W ten sposób państwa te poznały wartość samowystarczalności. Kiedy nastał pokój, wiele z nich skoncentrowało się na powiększaniu własnych zapasów żywności. W 1947 roku w Wielkiej Brytanii przyjęto ustawę rolną, obiecującą rządowe fundusze i wsparcie dla nowych sposobów masowej produkcji opartej na intensyfikacji: zwiększanie wydajności gruntu przy użyciu najnowszych środków chemicznych i farmaceutycznych oraz maszyn. W USA wchodzące w skład amerykańskiej machiny wojennej zakłady zbrojeniowe przekształcono w fabryki produkujące nawozy sztuczne. Pestycydów wywodzących się z neurotoksycznego gazu stworzonego do celów wojennych zaczęto używać w walce z nowym wrogiem: szkodnikami roślin. Odpowiednie techniki upraw pozwoliły zwiększyć produkcję kukurydzy, co doprowadziło do obniżenia jej ceny. Produkowano jej tak wiele, że stała się tanim źródłem karmy dla zwierząt.

Kraje uprzemysłowione miały środki i motywację do przekształcenia produkcji rolnej w proces masowy, co poważnie, choć w sposób niezamierzony, wpłynęło na żywność i wieś. Jakość zastąpiono ilością, która stała się głównym motywatorem. Rolników zachęcano raczej do spełniania minimalnych standardów rynku towarowego, a nie do osiągania jak najlepszej jakości produktów. Dopuszczono stosowanie antybiotyków w hodowli zwierząt, co pozwoliło zmniejszyć zachorowalność wynikającą z trzymania zbyt wielu zwierząt w za małych pomieszczeniach. Leki były też źródłem zwiększonego tempa wzrostu, co w połączeniu z hormonami umożliwiło szybsze tuczenie zwierząt przeznaczonych do uboju.

W całym kraju stare mozaiki gospodarstw mieszanych, gdzie uprawiano różne rośliny i hodowano różne zwierzęta, stały się reliktem przeszłości, zastąpionym przez monokultury – gospodarstwa specjalizujące się w masowej produkcji jednego gatunku roślin lub zwierząt. Rolnictwo nie musiało już pozostawać w harmonii z naturą. Te same rośliny mogły być uprawiane w tej samej glebie raz za razem. Sztuczne nawozy stały się szybkim remedium na wyjałowione pola, a niepożądane chwasty, owady i inne szkodniki można było opryskiwać licznymi chemikaliami. Zwierzęta hodowlane zniknęły z pól, przeniesione do fabrykopodobnych budynków; rolę odświeżania zmęczonej gleby pól i sadów, do tej pory odgrywaną przez nawóz naturalny, uzurpowały sobie nawozy sztuczne. Zaczęto mówić o nowym typie rolnictwa, zastosowaniu w hodowli zwierząt metody linii produkcyjnej oraz pozbawionych widoku słońca zwierzętach, spędzających życie w ciemności i bezruchu. W swojej przełomowej publikacji z 1964 roku Ruth Harrison opisała pokolenie ludzi, którzy w zwierzęciu hodowlanym widzieli „tylko jego współczynnik przeliczeniowy na ludzką żywność”1. Narodził się chów przemysłowy.

Kolejne rządy dopilnowały, aby ten nowy reżim był powszechnie stosowany, udając, że nie dostrzegają jego ukrytych kosztów i konieczności zainwestowania znacznych zasobów w jego rozpropagowanie. Wszystko nabrało przyspieszenia w wyścigu produkcji. Firmy zaczęły specjalizować się w szybko rosnących odmianach zwierząt, takich jak kurczaki, które z małych piskląt przekształcają się w groteskowo wielkie osobniki zaledwie w sześć tygodni – dwukrotnie szybciej niż wcześniejsze pokolenia. Armia doradców i „specjalistów” opłacanych przez rząd nakazała rolnikom włączyć się do tego nurtu albo stanąć w obliczu ruiny. Pamiętam, jak Peter Roberts opowiadał mi o dniu, w którym jeden z tych doradców zapukał do jego drzwi. Było to na początku lat 60. Odbyli wówczas długą rozmowę, ale przekaz był prosty: jeśli chcesz rozwijać swój interes, musisz przejść na intensywną hodowlę drobiu. Powiedziano mu, że oznacza to specjalizację w produkcji dużych ilości kurczaków w wielkich budynkach przemysłowych. Może kupić ptaki i karmę od dużej firmy, a kiedy kurczaki staną się w pełni dorosłe – co nie zajmie zbyt wiele czasu – będzie mógł odsprzedać je tej samej firmie, która zajmie się ich ubojem i sprzedażą. Cały proces miał być sterylny, uprzemysłowiony i zintegrowany. Do niego należało tylko podpisać kontrakt i hodować kurczaki.

Chociaż Roberts hodował już kilkaset kurczaków, poczuł się nieswojo. Uznał, że musiałby zrezygnować ze swojego prawa jako rolnika do decydowania o tym, jak wykonywać swoją pracę. Nie wydawało mu się to właściwe. Tego wieczoru omówił ten temat z żoną Anną. Jej reakcja była natychmiastowa i instynktowna:

– Peter, jeśli zamierzasz to zrobić, nie będę cię powstrzymywać, ale chcę, żebyś wiedział, że się z tym nie zgadzam.

W przeciwieństwie do Robertsa, wielu innych uległo tej akwizytorskiej gadce.

Aby pchnąć rolnictwo w nowym kierunku, w którym podąża do dziś, użyto pieniędzy podatników. Bardzo krytykowana Wspólna Polityka Rolna (WPR) Unii Europejskiej została wprowadzona w życie w 1962 roku i obecnie pochłania prawie połowę budżetu UE. Na wsparcie finansowe dla rolników stosujących się do wytycznych przeznacza się rocznie 50 miliardów euro. Podobnie na mocy ustawy rolnej w USA wydaje się około 30 miliardów dolarów2 w postaci dotacji dla rolników, przy czym 3/4 trafia do zaledwie 1/10 gospodarstw – na ogół najbogatszych i największych. Kukurydza nadal jest najbardziej dotowaną uprawą, stanowiąc fundament hodowli taniego mięsa, opartej na produktach uzyskiwanych ze zwierząt karmionych zbożem i soją, a nie trawą i paszą na łąkach i pastwiskach.

Patrząc wstecz, widać, że zasady funkcjonowania kieratu, do którego zaprzęgano rolników (produkować coraz więcej, coraz mniejszym kosztem, a często za coraz mniejsze wynagrodzenie), nie do końca były jasne. Produkcja masowa nieuchronnie doprowadziła do znacznego ograniczenia cen uzyskiwanych za produkty i wielu dostało bolesną nauczkę, że kuszący nowy system wcale nie był taki cudowny, jak obiecywano. Po prostu zbankrutowali.

Kiedyś hodowla zwierząt i uprawa roślin szły ze sobą w parze. Uprzemysłowienie je rozdzieliło. Pojawili się „baronowie jęczmienni”, którzy uprawiali zboża w wielkich monokulturach. Rozmiary pól rosły, a żywopłoty znikały. Protesty przyrody przeciwko zniszczeniu różnorodności – owady i chwasty kontrolowane dotąd środkami naturalnymi – zduszono pestycydami. Glebę zmuszano do coraz większego wysiłku. Naturalnych siedlisk było coraz mniej, a zaczął rosnąć uchwycony w alarmującej książce Carson lęk przed milczącą wiosną – zanikiem śpiewu ptaków pośród pustyni przemysłowych upraw. Dzisiaj trudno znaleźć na ziemi zakątek, którego nie dotknął w jakimś stopniu rozwój intensywnego rolnictwa.

W ciągu ostatnich dziesięcioleci zaszło wiele zmian, niektóre z nich na lepsze. Na przykład we wszystkich państwach UE zakazano trzymania cieląt od urodzin aż do śmierci w wąskich kojcach, a na całym świecie zabroniono stosowania w gospodarstwach toksycznego i niezwykle szkodliwego pestycydu DDT.

Ale 50 lat po pierwszych ostrzegawczych apelach Carson i Robertsa sposób produkcji żywności znowu stanął na rozdrożu, co najtrafniej ukazuje propozycja wybudowania megafermy mleczarskiej w stylu amerykańskim w Lincolnshire w Anglii. Planowano przenieść na stałe 8 tysięcy krów z pól do budynków z betonu i piasku. Była to nowa granica do pokonania w walce o brytyjską wieś. Wspólny sprzeciw zjednoczył społeczność lokalną, smakoszy, znanych szefów kuchni oraz organizacje ekologiczne i obywatelskie. Ostatecznie wycofano się z planów. Ale widmo nowej fali intensyfikacji docierającej na wieś zostało wywołane. Czy ten amerykański styl „megahodowli i upraw”, ze swoją olbrzymią skalą i super­intensyfikacją, już zagościł na trawnikach Europy? Jak dalece już się rozprzestrzenił? I jakie skutki wywołał w samych Stanach Zjednoczonych?

Mam zaszczyt być dyrektorem generalnym Compassion in World Farming – wiodącej międzynarodowej organizacji charytatywnej założonej przez Petera Robertsa, która działa na rzecz poprawienia dobrostanu zwierząt hodowlanych. Jej biura i przedstawiciele znajdują się w Europie, USA, Chinach i RPA. W 201 roku prezes CIWF Valerie James postawiła przede mną trudne zadanie odkrycia, dlaczego przemysł, który powstał z tak dobrych intencji – wykarmienie ludzi na całym świecie – tak bardzo zbłądził, zbyt często przedkładając zyski nad cel. Jakiemu wpływowi poddawani byli ludzie, zwierzęta i cała planeta, a także co można w tej sprawie zrobić? Narodził się pomysł na niniejszą książkę.

Za cel postawiłem sobie dotarcie do sedna dzisiejszej gospodarki żywnościowej. Przyjąłem rolę dziennikarza śledczego badającego tropy i poufne informacje, uchylającego rąbka tajemnicy intensywnej produkcji żywności, występującego zawsze w charakterze oficjalnym, a czasem wykorzystującego swoją wizytówkę CIWF, żeby wykaraskać się z kłopotliwych sytuacji.

Przez 2 lata podróżowałem z Isabel Oakeshott, redaktorką działu polityki w „Sunday Times”, i ekipą telewizyjną, badając złożoną sieć gospodarki rolnej, rybnej, produkcji przemysłowej oraz handlu międzynarodowego, która ma wpływ na żywność znajdującą się na naszych talerzach. Wykorzystywałem swoje kontakty na całym świecie, aby jak najdokładniej określić, dokąd powinienem się udać i z kim rozmawiać. Sporządziliśmy listę krajów i miejsc do odwiedzenia w oparciu o ich udział w zglobalizowanym świecie gospodarki żywnościowej. Kalifornia była oczywistym wyborem, nie tylko ze względu na jej rolę w szerzeniu kultury, na przykład za sprawą Hollywood, ale także z powodu czegoś, co niektórzy postrzegają jako futurystyczne metody gospodarki rolnej. Chiny są rosnącą potęgą i krajem o największej populacji ludzi i świń. Argentyna jest największym na świecie eksporterem soi przeznaczonej na karmę dla zwierząt. Chciałem przekonać się na własne oczy, jak niekontrolowane uprzemysłowienie wsi wpływa na mieszkańców często odległych krajów, zaopatrujących nas w pasze, składniki lub żywność trafiającą na nasze talerze. Chciałem dowiedzieć się tego z pierwszej ręki, od ludzi zaangażowanych w ten proces, i tych, którzy znajdują się pod jego wpływem. Przedstawiona w niniejszej książce historia jest w równym stopniu ich, jak i moja.

Philip Lymbery

WPROWADZENIE

Stary MacDonald

Będąc u szczytu swej potęgi, przewodniczący Mao wydał wojnę wróblom. W ramach realizacji swej misji, mającej na celu turbodoładowanie chińskiej wydajności, komunistyczny przywódca stwierdził, że ptaki te zjadają za dużo ziarna. Pewnego zimowego dnia w 1958 roku zmobilizował ludność Chin do ich wytrzebienia. Kampania przeciwko wróblom została skoordynowana równie bezlitoś­nie, co przeciw każdemu innemu wrogowi.

Wydano instrukcje, zgromadzono broń, a media nieustannie grzmiały o tym, jak ważne jest zwycięstwo. Wyznaczonego dnia o świcie młodzi i starzy, w miastach i wioskach zebrali się, aby przeprowadzić symultaniczny atak. Każdy miał swoją rolę: od staruszków, którzy stali pod drzewami, wymachując flagami i waląc w garnki i patelnie, aby wypłoszyć ptaki, poprzez uczennice wyposażone w strzelby i przeszkolone, jak strzelać do wzbijających się w powietrze wróbli, aż po nastoletnich chłopców, którzy wspinali się na drzewa i niszczyli gniazda, rozbijali jaja i zabijali pisklęta3. Wszyscy rzucili się do wykonania zadania, podjudzani przez miejscowych biurokratów partyjnych i zachęcani rozbrzmiewającym w Radiu Pekin hymnem narodowym.

W zetknięciu z takim szturmem ptaki nie miały żadnych szans. Według pewnej relacji prasowej, zanim pierwszy dzień dobiegł końca, w samym tylko Szanghaju zabito „w przybliżeniu” 194 432 sztuki4. W całych Chinach populacja wróbli została zdziesiątkowana. Miliony ptaków leżały martwe.

Rządzący zbyt późno uświadomili sobie, że wróble nie były szkodnikami podkradającymi zbiory, lecz ważnym ogniwem łańcucha pokarmowego. Kiedy zniknęły, obficie rozmnożyły się owady, którymi ptaki się żywiły. Błyskawicznie wzrosła populacja szarańczy i konika polnego. Owady pożarły uprawy, co doprowadziło do klęski głodu. Przewodniczący Mao odwołał więc kampanię i wróble pozostawiono w spokoju. Ale odnowa gatunku zajęła dziesiątki lat. W tym czasie równowaga w przyrodzie była zachwiana do tego stopnia, że zastanawiano się nad importem wróbli ze Związku Radzieckiego.

Wyobraźmy sobie, że premier Wielkiej Brytanii albo prezydent Stanów Zjednoczonych spróbowałby zrobić coś podobnego dzisiaj. Pomyślelibyśmy, że stracili rozum. A jednak skutki polityki rolnej w Europie i Amerykach w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci są niemalże dokładnie takie same, jak czystka przeprowadzona przez Mao. W ciągu ostatnich 40 lat populacja wróbla polnego – tego samego gatunku, który był na celowniku przewodniczącego – zmniejszyła się w Wielkiej Brytanii o 97%, głównie z powodu intensyfikacji rolnictwa. Dane dotyczące innych lubianych ptaków, takich jak turkawka i potrzeszcz, są nie mniej alarmujące. Współczesne rolnictwo stało się tak „wydajne”, że wieś jest obecnie zbyt sterylna dla ptaków, których naturalnym siedliskiem była jeszcze niedawno. Mamy do czynienia z sytuacją krytyczną do tego stopnia, że brytyjski rząd oferuje rolnikom dopłaty za montowanie na terenie swoich gospodarstw karmników, aby nie dopuścić do wyginięcia pewnych gatunków ptaków z głodu5.

Gwałtowny spadek liczebności populacji ptaków to tylko jedna z wielu niepokojących konsekwencji polityki rolnej opartej na intensyfikacji. Proces ten postępuje od dziesięcioleci, a obecnie niektórzy chcieliby go celowo przyspieszyć w imię „zrównoważonej intensyfikacji”. Dokąd nas to zaprowadzi? Celem jest otrzymywanie więcej mięsa z każdego zwierzęcia hodowlanego i uzyskanie jeszcze wyższych plonów z każdego akra ziemi, więc aby zapewnić zwrot kosztów inwestycji, pompuje się pieniądze w system intensywnego rolnictwa wysokonakładowego, opartego na masowej produkcji. Doprowadziło to do powolnego zaniku tradycyjnych gospodarstw mieszanych (w których trawę i glebę wykorzystywano naprzemiennie na potrzeby hodowli zwierząt i uprawy roślin, dzięki czemu następowała regeneracja) i dominacji gospodarstw specjalizujących się w podtrzymywanych nawozami uprawach monokulturowych lub w hodowli wewnętrznej.

Oczywiście ptaki nie są jedynymi ofiarami tej cichej rewolucji. Niepohamowany pęd do uzyskiwania większej wydajności przy niższych nakładach realizowany jest kosztem wielu innych zwierząt i owadów, zdrowia publicznego, a często także ludzi oddalonych nawet o tysiące kilometrów.

To nie jest książka „o biednych zwierzątkach” – chociaż kurczaki, świnie, bydło i ryby cierpią straszne katusze na fermach przemysłowych. Nie propaguje też wegetarianizmu. Nie jest wymierzona przeciwko spożywaniu mięsa, inżynierii genetycznej samej w sobie ani nawet korporacjom. Zadaje pytanie, czy w rolnictwie „duże” musi oznaczać „złe”. Wnika w sedno zagadnienia, czy fermy przemysłowe są „najwydajniejszą” metodą produkcji mięsa i jedynym sposobem na wykarmienie świata.

Zdradziecki koszmar rolnictwa przemysłowego nastąpił niemal niepostrzeżenie, jeśli nie liczyć środowisk, których jego skutki dotknęły natychmiast. Być może właśnie dlatego obecnie w tak dużej mierze ta działalność prowadzona jest dosłownie za zamkniętymi drzwiami. Bez zamieszania i fanfar zwierzęta hodowlane powoli zniknęły z pól i zostały przeniesione do ciasnych, dusznych hangarów oraz obór.

Ludzie mogą mieć mgliste pojęcie o tych zmianach, ale wolą wierzyć, że gospodarstwa są nadal godziwymi miejscami, gdzie kury grzebią w ziemi na podwórku, kilka świnek drzemie i pochrząkuje w błotnistych zagrodach, a zadowolone krówki coś przeżuwają. To mit często wpajany dzieciom już od najwcześniejszych lat. Ta fikcja zaczyna się, zanim jeszcze nauczą się chodzić i mówić, od kolorowych obrazków w książkach, pokazujących szczęśliwe zwierzątka pasące się nad stawem dla kaczek, wśród bujnej zieleni. W tych bajeczkach rumiany gospodarz z żoną są okazami zdrowia, a u ich boku hasa dwójka ślicznych dziatek i psotny piesek. W przedszkolu ta fałszywa idylla jest umacniana poprzez wierszyki i książki z bajkami. Następnie, podczas szkolnych wycieczek i dni otwartych spędzanych z rodziną w gospodarstwach, ukazywany jest kolejny całkowicie nierealny obraz pracy w gospodarstwie. Wśród atrakcji dla odwiedzających oferuje się rundkę traktorem przez łąki pełne przepięknych wiosennych kwiatów, okazję pogłaskania nowo narodzonych prosiąt i jagniątek, przejażdżki na kucyku i osiołku, a nawet wyścigi świń – wszystko w pięknym wiejskim otoczeniu. Są to wspaniałe miejsca, pełne śmiechu i zabawy, ale przeciętne gospodarstwo przypominają nie bardziej niż ckliwy hollywoodzki romans przypomina zwykły związek.

W rzeczywistości zaledwie 8% gospodarstw w Anglii to gospodarstwa „mieszane”, gdzie hoduje się więcej niż 1 rodzaj zwierząt i gdzie jednocześnie prowadzi się uprawy6. Toczą rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Nazbyt często zastępuje się je gospodarstwami, które specjalizują się tylko w określonym typie produktu, którym jest zboże, jaja, kurczaki, mleko, wieprzowina czy wołowina. Miejsca te okazałyby się ponurym celem wycieczki dla wszystkich i wstrząsem dla większości uczniów. Mit Starego MacDonalda nie jest już wiarygodny.

Na szczęście w Wielkiej Brytanii wciąż istnieje spory odsetek gospodarstw, w których zwierzęta mogą zachowywać się zgodnie z naturą: swobodnie chodzić lub paść się na trawie7. Ale jeśli polityka intensyfikacji będzie postępowała i nie zostanie zakwestionowana, wkrótce jedynymi gospodarstwami, w których zwierzęta będą hodowane na wolnym wybiegu, a przy tym w lepszych warunkach, staną się te stanowiące atrakcje turystyczne albo zachcianki bogaczy. Rolnicy w Wielkiej Brytanii oraz Europie wciąż są raczej nowicjuszami w tej grze intensyfikacji, ale polityka rolna zachęca ich do stosowania wątpliwych i kontrowersyjnych praktyk, które są już na porządku dziennym w USA i nie tylko. Jeśli nie zmienimy kursu, wkrótce normą staną się megaświniarnie, mleczarskie megafermy, „bateryjny” chów krów, a także genetycznie modyfikowane uprawy i zwierzęta.

Ktoś, kto odwiedza miejsca, gdzie takie systemy są powszechnie stosowane, od razu dostrzega reperkusje. Dla wsi często oznacza to tak duże wyjałowienie i naruszenie gleby, że może się tam rozwijać niewiele więcej niż zwierzęta i uprawy stanowiące sedno produkcji. Dla zwierząt hodowlanych intensyfikacja oznacza często straszne cierpienie i skutkuje produktem gorszej jakości. Co roku na świecie hodowanych jest około 70 miliardów zwierząt, z czego 2/3 na fermach przemysłowych. Trzymane są stale w zamknięciu i traktowane jak maszyny produkcyjne, przymuszane do ciągłego przekraczania swych naturalnych ograniczeń, selektywnie rozmnażane, aby dawały więcej mleka czy jajek, albo tuczone, aby umożliwić ubój w coraz młodszym wieku. Typową mleczną krowę z chowu przemysłowego zmusza się do produkcji tak dużych ilości mleka, że często jest wyczerpana i bezużyteczna już w wieku 5 lat – przynajmniej o 10 lat szybciej niż wynosi jej naturalna długość życia.

Dla ludzi nieporuszonych tym cierpieniem znajdą się też inne powody, aby jeszcze raz przyjrzeć się temu marnotrawstwu i żałośnie niskiej jakości tłustego mięsa, które są efektem tego typu praktyk. Ponieważ zwierzęta nie są już hodowane na wolnym wybiegu i nie mają dostępu do trawy oraz naturalnej paszy, karma dla nich jest transportowana czasem aż z innych kontynentów. Konsumują łącznie 1/3 światowych plonów zbóż8, 90% mączki sojowej i do 30% globalnych połowów ryb9 – czyli cennych zasobów, którymi można by wykarmić miliardy głodnych ludzi10.

Tymczasem obory, w których zwierzęta są hodowane, to często siedliska chorób – nic dziwnego, skoro tyle zwierząt stłoczonych jest na tak niewielkiej powierzchni. Ten biznes uzależniony jest od olbrzymich ilości antybiotyków – zużywa połowę ich światowej produkcji11. Jedną z konsekwencji jest rozwój odpornych na działanie antybiotyków „superbakterii” oraz dziwnych i śmiercionośnych nowych wirusów, których powstanie wiąże się z rolnictwem przemysłowym.

Konsumenci stają się kozłami ofiarnymi, rzekomo korzystającymi z dobroczynnego przemysłu produkującego „to, czego pragniesz”. A jednak – dzięki przemysłowi, który sprzeciwia się lepszemu etykietowaniu – są zmuszeni przemierzać alejki w supermarkecie jak z zawiązanymi oczami, często nie będąc w stanie odróżnić produktów pochodzących z upraw bardziej naturalnych od tych, których „świeżość” jest efektem masowej produkcji. Sposób wytwarzania żywności ma kluczowe znaczenie dla jej jakości, nie tylko z etycznego punktu widzenia, lecz także ze względu na jej wartość odżywczą i smak. Skutkiem karmienia zwierząt ziarnem, zamiast ich wypasania, jest często tłuste mięso. Krótko mówiąc, konsumenci często nie wiedzą, co kupują, a przemysł żywnościowy chce ten stan rzeczy utrzymać.

Od czasu do czasu rąbka tajemnicy uchyli jakaś afera żywnościowa. Skandal z koniną w 2013 roku potwierdził obawy konsumentów, że nie zawsze wiedzą wszystko o żywności, którą kupują, a sensacja szybko przerodziła się w szaleńcze obwinianie się nawzajem. Koniną zastąpiono wołowinę, wywołując w słynących z miłości do koni Brytyjczykach oszołomienie i nieufność. Aby zetrzeć skazę wywołaną tym gradem sensacji, brytyjski premier David Cameron obwinił supermarkety, które obarczyły winą swoich dostawców, a ci wskazali na handlowców z odległych krajów. Konsumentom pozostała wściekłość i mętlik w głowie.

Jako pierwszy alarm podniósł Irlandzki Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności, który ujawnił odkrycie koniny w produktach oznakowanych jako wołowina. Po tym, jak kupiony w tym sklepie hamburger wołowy „Everyday Value” okazał się zawierać 29% koniny, w sprawę został zamieszany supermarketowy gigant Tesco, największy w Wielkiej Brytanii. Winny burger wyprodukowano w Irlandii z mięsa podobno pochodzącego z Polski. Afera dotknęła również inne supermarkety. W ciągu kilku dni 10 milionów burgerów – dość kalorii, aby nakarmić milion ludzi przez 1 dzień – zostało usuniętych z półek sklepowych przez zaniepokojonych sprzedawców12.

Odkryto przekręt z fałszywymi etykietami o zasięgu europejskim13. Codziennie nowe rewelacje odnosiły się do kolejnych znanych marek. Konsumenci zaczęli unikać mrożonych burgerów; ich sprzedaż w Zjednoczonym Królestwie spadła o 43%. Tesco publikowało w prasie o zasięgu ogólnokrajowym całostronicowe reklamy z nagłówkiem: „Przepraszamy”14, doświadczając najpoważniejszego spadku udziałów w rynku od 20 lat15.

W „Horsegate”, jak nazwano ten skandal, chodziło o zaufanie. Konsumenci stracili zaufanie, a firmy lizały rany na reputacji. Część sieci przyznała się do utraty kontroli nad łańcuchem dostaw, który z biegiem lat stał się dłuższy i bardziej złożony, a żywność mogła przechodzić przez kilka rąk, zanim trafiała do supermarketu. Niektórzy widzieli przyczynę w nieustannych żądaniach niskich cen podczas globalnej recesji, która zaczęła się w 2007 roku. „Supermarkety muszą teraz przestać przeczesywać świat w poszukiwaniu jak najtańszych produktów” – grzmiał przewodniczący Krajowego Związku Rolników (NFU)16.

„Horsegate” to największy skandal, jaki uderzył w brytyjski rynek żywnościowy od czasu „choroby szalonych krów”, czyli BSE, która 20 lat wcześniej spowodowała 10-letni zakaz eksportu brytyjskiej wołowiny. BSE, wywołana przekształceniem zwierząt roślinożernych – krów – w mięsożerne wskutek karmienia ich mączką mięsno-kostną, okazała się dla rolnictwa przemysłowego prawdziwie samobójczym golem. Niestety nie ostatnim.

Oczywiście dzięki temu systemowi niektórzy, na przykład firmy, które rozprowadzają produkty obiecujące rolnikom coraz większe zyski, wygrywają. Jednak takie nowe technologie mogą być skuteczne na krótką metę, ale prędzej czy później ktoś poniesie konsekwencje. Na przykład w Indiach od 1997 roku około 200 tysięcy rolników popełniło samobójstwo, przeważnie z powodu zaciągniętego zadłużenia.

Zadłużają się po uszy i kupują „magiczne” nasiona modyfikowane genetycznie, by poniewczasie odkryć, że zupełnie nie nadają się one do uprawy w lokalnych warunkach. Zbiory są nieudane. W Zjednoczonym Królestwie kilkadziesiąt samobójstw rolników poruszyłoby cały kraj; w Indiach ta tragedia rozegrała się niemal w milczeniu.

W trakcie zbierania materiałów do tej książki w Stanach Zjednoczonych stałem wśród migdałowców rosnących w idealnych rzędach na tysiącach akrów i wdychałem powietrze tak ciężkie od oprysków chemicznych, że zapachem przypominało płyn do mycia naczyń. Nie było tam ani źdźbła trawy, ani jednego motyla czy owada. W oddali widniała jedna z wielu działających w tym stanie megaferm mleczarskich. Tysiące apatycznych krów o wymionach wielkości piłek plażowych stały w błocie, czekając, aż zostaną nakarmione, wydojone albo nafaszerowane lekami. Nie brakowało ziemi, nie było żadnego logicznego powodu, dla którego nie mogłyby przebywać na pastwiskach. Co ciekawe, ten system wcale nie działał na korzyść samych rolników. Na giełdzie zwierząt hodowlanych w pobliskim mieście pewien rolnik płakał, opowiadając, jak mleczarska megaferma jego znajomego zbankrutowała, a zrozpaczony właściciel odebrał sobie życie.

W Argentynie stałem na polu modyfikowanej genetycznie soi, a wokół mojej głowy latały tysiące komarów. Nie zauważyłem tam stojącej wody ani żadnych warunków zazwyczaj kojarzonych z tak wielką liczbą owadów. Coś było nie tak.

W Peru widziałem niedożywione dziecko, pokryte ranami związanymi z zanieczyszczeniem powietrza przez przemysł przetwórstwa rybnego, a lekarze powiedzieli mi, że ta dziewczynka mogłaby być zdrowa i dobrze odżywiona, gdyby dostała lokalne sardele, przeznaczone na karmę dla zwierząt z ferm przemysłowych w Europie.

We Francji rozmawialiśmy z rodziną robotnika, który zmarł na skutek zatrucia toksycznymi oparami, kiedy oczyszczał nieskażoną niegdyś plażę z zielonych świecących glonów. Maź, jaka obecnie każdego lata atakuje wybrzeże Bretanii, stanowi najbardziej widoczne oblicze zanieczyszczenia, którego źródłem są megaświniarnie znajdujące się w tym regionie.

W Wielkiej Brytanii pomagałem przy kampanii wymierzonej przeciwko założeniu pierwszej w kraju mleczarskiej megafermy, mającej pomieścić 8 tysięcy krów. Tę walkę wygraliśmy – ale na jak długo?

Istnieje powszechne i głęboko zakorzenione założenie, że uprzemysłowienie rolnictwa – traktowanie tej delikatnej sztuki hodowli zwierząt i pracy na roli, jakby była niczym niewyróżniającą się działalnością, podobną do produkcji gadżetów czy gumowych opon – jest jedyną metodą produkcji mięsa w przystępnych cenach. Już zbyt długo tę elementarną supozycję uznaje się za całkowicie bezsprzeczną. W przekonaniu, że wszystkim wyświadczają przysługę, rządy czym prędzej zaczęły tworzyć warunki, w których klienci mogą kupić kurczaka za 2 funty. Jednak realia produkcji taniego mięsa pozostają ukryte.

Niniejsza książka zajmuje się niezamierzonymi konsekwencjami przedkładania zysku nad wyżywienie ludzi. Zadaje pytanie, jak coś, co powstało z tak dobrych intencji, jak wykarmienie ludzi na całym świecie, mogło się tak popsuć.

Poddaje w wątpliwość racjonalizm działań polegających na stłoczeniu milionów zwierząt w zamkniętych pomieszczeniach i utrzymywaniu ich przy życiu poprzez faszerowanie antybiotykami, aby następnie wydawać olbrzymie sumy na sprowadzanie dla nich karmy, choć mogłyby być hodowane na wolnym powietrzu.

Kwestionuje oszczędność przestrzeni w systemie, w którym przeznacza się miliony akrów żyznej gleby na uprawianie paszy w miejscach oddalonych często o setki tysięcy kilometrów od fermy.

Zadaje pytanie, cóż mądrego jest w konieczności wywożenia gór obornika z betonowych pomieszczeń i szukania sposobu na pozbycie się go, skoro, gdyby zwierzęta przebywały na zewnątrz, ich nawóz samoistnie wróciłby do gleby, wzbogacając ją tak, jak chciała natura.

Każe się zastanowić, czy ma jakikolwiek sens zachęcanie ludzi do jedzenia dużych ilości taniego drobiu, wieprzowiny i wołowiny ze zwierząt wybranych właśnie ze względu na ich zdolność do tak dużego wzrostu, że wytwarzane mięso jest tłuste.

I wreszcie, stawia pytanie, czy scenariusz Farmagedonu – śmierć naszej wsi, plaga chorób i miliardy głodujących – jest nieunikniony? Ta książka rzuca światło na sprawy, które chciano przed tobą ukryć, i pyta, czy możliwa jest lepsza droga.

I

Przykre niespodzianki

Od czasu do czasu wydarza się coś, co wstrząsa fundamentami tego, jak postrzegamy naszą żywność. „Horsegate” – skandal, który sprawił, że naród miłośników koni odkrył, iż po cichu pożera swój obiekt sympatii – był jedną z takich chwil. Fakt, że wołowinę w naszym łańcuchu pokarmowym na tak szeroką skalę zastąpiono koniną, przekonał wielu, jak mało wiemy o żywności: co w niej jest i jak jest produkowana. Można się wręcz obawiać, że stopień tej niewiedzy jest przeogromny: ponad 1/3 młodych, dorosłych Brytyjczyków nie wie, że bekon pochodzi od świni, mleko od krowy, a jajka od kury17.

Znaczna część mięsa na licznych półkach supermarketów kryje mroczny sekret, którego nie znajdziesz na etykiecie – sposób, w jaki zostało wyprodukowane. Dla producentów niewiedza części konsumentów, że mięso czy mleko pochodzi od zwierzęcia, które kiedyś żyło i oddychało, jest wygodna, więc nie ma mowy o uświadamianiu kogokolwiek, jak przebiegała jego hodowla. Niektórzy producenci zadają sobie wiele trudu, aby to się nie zmieniło; aby zasłona pozostała szczelnie zaciągnięta. Być może najbardziej skrajnym przykładem są istniejące w Stanach Zjednoczonych ruchy, które mają na celu wprowadzenie tak zwanych ustaw „ag-gag”, zakazujących robienia zdjęć i filmowania działań intensywnego rolnictwa bez zezwolenia, a w konsekwencji utrudniających ujawnianie złych praktyk i wykroczeń. Powstaje pytanie: co mają do ukrycia?

Nazbyt często utrwalana jest bajkowa wizja rolnictwa – zwierząt baraszkujących na tle nieskazitelnego wiejskiego krajobrazu. Sam dopiero przed dwudziestką zacząłem odkrywać, że to nie zawsze tak wygląda i że ta wizja bardzo daleka jest od rzeczywistości. Ta świadomość zmieniła mój sposób myślenia o tym, co znajduje się na talerzu – mam nadzieję, że na lepszy. 30 lat później wyruszyłem w świat, aby dowiedzieć się, jaką rolę różni ludzie, często mieszkańcy odległych krajów, odgrywają w produkcji naszej żywności. Gdzież indziej mógłbym zacząć, jeśli nie w Kalifornii, krainie mlekiem i miodem płynącej? Postanowiłem wyjść poza kuszący blichtr i blask najatrakcyjniejszych miejsc Słonecznego Stanu i wyruszyłem do zakurzonych dolin rodzących znane na całym świecie plony. Właśnie przez to lustro z Alicji w Krainie Czarów miałem przejść do miejsca, które zdawało się przynależeć do innego świata. W mojej głowie powstało kolejne pytanie. Czy była to osobliwa nieprawidłowość, czy przyszły kierunek rozwoju rolnictwa?

ROZDZIAŁ 1

KALIFORNIJSKIE ŚLICZNOTKI: wizja przyszłości?

Kalifornia, USA: zdaniem grupy The Beach Boys, kraina najpiękniejszych dziewczyn na świecie. Przyjechałem tam, aby przekonać się, jak będzie wyglądała nasza planeta, jeśli kalifornijski styl rolnictwa stanie się normą na całym świecie. Od legendarnego hitu z lat 60., żeńska populacja w Złotym Stanie znacznie się powiększyła, ale nowo przybyłe nie tryskają zdrowiem i nie mogą pochwalić się wysportowaną sylwetką opalonych ślicznotek z tamtej piosenki. Są to krowy mleczne, a celem ich życia jest masowa produkcja nadnaturalnych ilości mleka, zanim zostaną przerobione na hamburgery.

Hollywood obsypało Kalifornię złotem, przyciągając miliony turystów na skąpane w słońcu plaże, do migoczących świateł miasta i słodkich winnic w Napa Valley. Prawdziwą potęgę, Central Valley – amerykański róg obfitości i chyba największe skupisko megaferm mleczarskich na świecie, widuje niewielu turystów. W Kalifornii18 hodowanych jest 1,75 miliona krów mlecznych, stłoczonych w surowych zagrodach na maleńkich skrawkach ziemi, które są istną kpiną w zestawieniu z olbrzymimi przestrzeniami w tej części Ameryki. Co roku oddają mleko o wartości prawie 6 miliardów dolarów19 i wytwarzają tyle odchodów w postaci łajna i uryny, co 90 milionów ludzi20. Dzięki kombinacji selektywnego rozmnażania, skoncentrowanej diety i hormonów wzrostu, której celem jest zmaksymalizowanie produkcji mleka, zmusza się krowy do tak groteskowego przekraczania swych naturalnych ograniczeń, że są w stanie przeżyć zaledwie 2 lub 3 lata oddawania mleka, zanim zostaną przeznaczone do uboju.

Megafermy mleczarskie w stylu amerykańskim, często od 20 do 100 razy większe niż przeciętne fermy brytyjskie, są bliskie wprowadzenia do Zjednoczonego Królestwa i innych części świata. Z tego powodu i ponieważ przyjęto tutaj intensywne rolnictwo z niespotykanym entuzjazmem i dyscypliną, Central Valley stanowi wizję wiejskiego krajobrazu, która wkrótce może stać się rzeczywistością także gdzie indziej. Chciałem to zobaczyć.

Nie byłaby to moja pierwsza wyprawa do amerykańskiej mleczarskiej megafermy. W trakcie skutecznej walki o zablokowanie planów stworzenia pierwszej brytyjskiej megafermy tego typu, mieszczącej 8 tysięcy krów placówki w Lincolnshire w Anglii, pojechałem do Wisconsin, aby przyjrzeć się fermie, na której wzorowano te plany. Ta krótka wizyta była rezultatem zobowiązania podjętego w ogólnokrajowej stacji radiowej w kulminacyjnym momencie kampanii. Na miejscu ujrzałem bezduszną i wyśrubowaną operację produkcji mleka, gdzie krowy równie dobrze mogłyby być robotami kuchennymi, które połykają składniki, by wypluwać je w innej postaci, i to przez 24 godziny na dobę, aż padną z przegrzania. Tamto przygnębiające odkrycie dało mi pewien obraz tego, czego mogę się spodziewać w Kalifornii, ale nic nie przygotowało mnie na ogromną skalę tego, z czym miałem się zetknąć tym razem.

W towarzystwie niewielkiego zespołu, w skład którego wchodziła Isabel Oakeshott i ekipa filmowa, poleciałem do Kalifornii w listopadzie, mając nadzieję, że uda nam się zobaczyć w Central Valley jak najwięcej w niespełna tydzień. W końcu, o mały włos, nasze plany wzięłyby w łeb – przez kanapkę z kurczakiem, którą moja koleżanka kupiła w jednym ze sklepów Pret A Manger na lotnisku Heathrow na wypadek, gdyby jedzenie w samolocie okazało się kiepskie. Nie zjadła jej tam, ale zatrzymała ją, jeśli w motelu nie byłoby nic do jedzenia.

Czekaliśmy na odbiór bagażu na lotnisku w San Francisco, kiedy podbiegł do niej gorliwy pies policyjny. Wywęszył kanapkę w jej bagażu podręcznym. Nie minęło kilka sekund, a na scenie pojawił się przewodnik psa i staliśmy się obiektem poważnego alarmu, podczas którego kanapkę przebadano, jakby była niewybuchem, a bagaże całej naszej ekipy sprawdzono i prześwietlono.

Zanim kanapkę odesłano do zniszczenia, poddano ją dalszym badaniom kryminalistycznym. Wreszcie mogliśmy ruszyć w dalszą drogę – ale przedtem musieliśmy jeszcze wysłuchać długiego wykładu na temat choroby szalonych krów. Było to bardzo dobitne przypomnienie, że chociaż Zjednoczone Królestwo uznało BSE za wielce niechlubny rozdział w swojej historii, Ameryka ani nie przebaczyła, ani nie zapomniała. Ten incydent wydał się jeszcze dziwniejszy nieco później, kiedy byliśmy świadkami pozornie przypadkowego lekceważenia zdrowia publicznego, które idzie w parze z megahodowlami bydła mlecznego w Kalifornii.

Nie pałętaliśmy się po San Francisco, lecz ruszyliśmy w drogę do Central Valley. Około 5 godzin jechaliśmy na południe, przez bezbarwne tereny rolnicze. Zbliżając się do doliny, zauważyliśmy na horyzoncie dziwny żółtawoszary smog. Przypominał zanieczyszczenie, które unosi się nad dużymi miastami, ale nie było tam żadnego miasta – jedynie fermy mleczarskie wydzielające tyle wyziewów, że jakość powietrza była chyba gorsza niż w zasnutym smogiem Los Angeles.

Oprócz utrzymywania armii krów, Central Valley wytwarza co roku, mimo tak mizernych opadów, że teren ten jest formalnie klasyfikowany jako półpustynia, niewiarygodne ilości owoców, orzechów i warzyw. Są tam pola granatów, sady pistacjowe, winnice21 i drzewa morelowe. Rosną pomidory i szparagi, a całe akry obsadzone są krzewami czerwonych, różowych oraz żółtych róż. Kilometrami ciągną się gaje pomarańczowe i cytrynowe. Migdałowców jest tyle, że pochodzi stamtąd 4 na 5 konsumowanych na świecie migdałów. Brzmi to jak opowieść o Ogrodach Edenu. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że jest to miejsce głęboko niepokojące, gdzie – poza prywatnymi ogrodami i bezlitośnie wytyczonymi polami – nie wyrośnie ani jedno źdźbło trawy, drzewo czy żywopłot.

Fenomenalna produkcja owoców i warzyw jest możliwa tylko dzięki koktajlowi chemikaliów i plądrowaniu kryształowo czystych rzek spływających z gór Sierra Nevada. Poprzez bezlitosne katowanie wysuszonej gleby nawozami, środkami owadobójczymi, chwastobójczymi i fumigantami, a także zmiany naturalnego biegu rzek rolnicy zdołali dokonać wartej wielu miliardów dolarów magicznej sztuczki, pozwalającej wycisnąć plony z gleby, która jest tak wyjałowiona z naturalnych składników odżywczych, że równie dobrze mógłby ją zastąpić brązowy polistyren.

Wszystkie te chemikalia sprawiają, że powietrze pachnie bardzo dziwnie. Ściskało mnie w gardle i wywoływało wrażenie, jakby pełzło coraz niżej, do płuc. W tej położonej między górami i wybrzeżem bezwietrznej czarze środki chwastobójcze i owadobójcze rozpylane z przemysłowych opryskiwaczy powoli osiadają na uprawach, pozostawiając w powietrzu delikatną mgiełkę toksyn. W niektóre dni, przy określonej kombinacji temperatury i ciśnienia powietrza, można zobaczyć wiszące nad roślinami chmury chemikaliów. Wszystkie te owoce powinny przyciągać ptaki, pszczoły, motyle i inne owady. My jednak praktycznie wcale ich tam nie widzieliśmy.

Na tej chemicznej pustyni bez wyrazu znajdują się mleczarskie megafermy: fabryki mleka, gdzie zwierzęta są tylko maszynami, które szybko się psują i są zastępowane nowymi. Fermy te pojawiły się w Central Valley w latach 90. XX w., kiedy zostały wypchnięte z przedmieść Los Angeles. Ziemia na peryferiach miasta stawała się coraz cenniejsza, a wraz ze wzrostem populacji pozbywanie się nieczystości wymagało od rolników coraz większych nakładów. Wielu z nich, zachęconych przez pośredników w handlu nieruchomościami, sprzedało wszystko i przeniosło się na prowincję, gdzie szybko odkryli, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, aby robić, co uważają za stosowne.

Rolnictwo było wówczas zwolnione z obowiązku przestrzegania kalifornijskiej ustawy o czystym powietrzu. Dopiero pod koniec lat 90., kiedy kuzyni George i James Borba wystąpili o pozwolenie na budowę 2 placówek, które miały pomieścić po 14 tysięcy krów na przyległych terenach w hrabstwie Kern, co w rezultacie pozwoliłoby stworzyć fermę mleczarską mieszczącą 28 tysięcy krów, zaczęto zwracać baczną uwagę na potencjalne skutki ekologiczne i zdrowotne takich działań. W pierwszej chwili plany Borbów zostały zatwierdzone, ale ich potężna skala zelektryzowała ludzi, którzy już wcześniej byli zaniepokojeni tym, co obserwowali w Central Valley. Po przedłużającej się batalii sądowej bojownicy zmusili władze do przeprowadzenia pełnej oceny skutków ekologicznych, której wyniki okazały się tak alarmujące, że na zawsze zmieniły reguły gry. Podobne oceny stały się standardową procedurą przy kolejnych podaniach o pozwolenie na budowę, a kalifornijskie wyłączenie rolnictwa z ustawy o czystym powietrzu zaczęło budzić coraz więcej wątpliwości.

Politykę zmieniono wreszcie w 2003 roku, kiedy wprowadzono nowy system udzielania zezwoleń. Teoretycznie rolnicy muszą obecnie stosować się do surowych przepisów dotyczących zanieczyszczenia powietrza i wody, co uważają za brzemię i gorzko nad tym ubolewają. W praktyce usłyszeliśmy – a także zobaczyliśmy – niepokojące dowody, że wielu stale lekceważy te przepisy, a przeciążone władze przymykają na to oko.

Przez kilka dni jeździliśmy po Fresno, Tulare i Kern, 3 hrabstwach, w których wytwarza się najwięcej płodów rolnych w całej Ameryce. Wkrótce natknęliśmy się na naszą pierwszą megafermę mleczarską, składającą się z szeregu gigantycznych hangarów ze stalowej blachy falistej w błotnistych zagrodach. Była jesień 2011 roku; panowała przyjemna temperatura, a na czystym błękitnym niebie świeciło słońce. Część krów przepychała się, szukając cienia pod wiatami. Inne stały w słońcu i wyglądały na znudzone. Nie było trawy, tylko gruba warstwa ziemi i nawozu. Z daleka trudno było odróżnić krowy od stosów gumowych opon piętrzących się na podwórzu.

Podjechaliśmy, żeby się lepiej przyjrzeć. Przez jezdnię przebiegł wielki czarny żuk – był to praktycznie jedyny nielatający owad, na jakiego natknęliśmy się w ciągu 5 dni, kiedy to zawsze towarzyszyły nam chmary czarnych much. Pojawiły się, jak nam powiedziano, w tym samym czasie, co megafermy mleczarskie, a obecnie stanowią istną plagę, atakując domy, szkoły oraz biura, i zmuszając mieszkańców do zakładania siatek ochronnych w oknach i uszczelek wokół drzwi.

Obserwowaliśmy widok, nie wysiadając z samochodu. Odór nawozu powalał – to nie był słodkawy, ziemisty zapach krowich placków, znany nam z angielskich wsi, ale przyprawiający o mdłości smród, w niczym nieprzypominający strawionej trawy. Krowy niewiele się poruszały, zbyt nabrzmiałe od mleka. Jeśli szły, to kołyszącym się krokiem, szeroko rozstawiając nogi wokół różowo-szarych wymion wielkości piłek plażowych. Widywaliśmy te fermy co kilka kilometrów, a w każdej z nich po kilka tysięcy krów wśród błota, blachy i betonu. Większość hangarów wyposażonych była w zardzewiałe wiatraki, żałosną ochronę przed letnim skwarem. Między porami karmienia i dojenia zwierzęta mogły jedynie czekać – na paszę, na dojenie, ewentualnie na leki.

W pobliżu miasta Turlock ujrzeliśmy kilka mleczarskich megaferm, położonych w sąsiedztwie elektrowni – groteskowe przeciwieństwo tradycyjnego pojęcia fermy. W tych terenach nie było niczego wiejskiego: były to olbrzymie, przemysłowe areały z charakterystycznymi ogromnymi instalacjami do karmienia zwierząt i przetwórniami mleka, buchającymi oparami. Obok przebiegały tory kolejowe, po których jeździły pociągi towarowe długie na pół kilometra.

Podejmowaliśmy próby umówienia się na oficjalne zwiedzanie jakiejś fermy, ale na próżno. Okazało się jednak, że to niepotrzebne: większość mleczarskich megaferm umiejscowiona jest tuż przy drogach publicznych. Jedynymi obiektami, których nie udało nam się zobaczyć, były dojarnie, często przypominające gigantyczne, obracające się karuzele. Krowy stoją w kolejce, wchodzą na koło i są podpinane do mechanicznych dojarek. Kiedy wymiona zostaną opróżnione, krowy schodzą z karuzeli, robiąc miejsce kolejnym zwierzętom, i wracają do swoich surowych zagród.

Krajobraz był tak płaski, że trudno było zachować poczucie skali, więc wynajęliśmy samolot, małą 4-miejscową cessnę, aby przyjrzeć się fermom z powietrza. Kosztowało to mniej niż obiad dla 2 osób w londyńskiej restauracji. W recepcji żona pilota zapewniła nas, że jej mąż lata od 50 lat bez żadnych incydentów. „Kocha swoje wnuki” – powiedziała – „i nie ryzykuje”. Pokazaliśmy swoje paszporty, zapłaciliśmy i z otrzymanymi słuchawkami lotniczymi wyszliśmy na pas startowy. Odbyło się to dziwnie nieformalnie, co było miłe. Zupełnie, jakbyśmy mieli wskoczyć do autobusu miejskiego.

W tylnej części samolotu ledwo mieściły się 2 osoby. Wepchnąłem się za siedzenie pilota, założyłem słuchawki i przygotowałem do startu. Po krótkiej wymianie zdań przez radio pilot zwiększył obroty silników i już pędziliśmy pasem startowym, by po chwili wzbić się w powietrze. Wyrównał lot na wysokości około 600 metrów. Wciśnięty w przedni fotel pasażera i obłożony sprzętem kamerzysta otworzył okno, aby zrobić kilka ujęć z powietrza, a przy okazji zafundował nam tak potężny podmuch, że mojej koleżance o mało nie wypadły szkła kontaktowe.

Kiedy wyjrzałem przez okno, krajobraz w dole sprawiał wrażenie, jakby przejechał po nim ogromny walec, spłaszczając każdy pagórek czy wzniesienie i ścierając na proch każdą napotkaną roślinę oraz stworzenie. Pozostało tylko olbrzymie puste płótno, pocięte na równe odcinki. Na tych oczyszczonych polach rosły plony: pomarańcze i migdały, które miały trafić na stoły na całym świecie. Z powietrza fermy mleczarskie wyglądały jak ogromne połacie brudu naszpikowane czarno-białymi kropkami i dziwnymi dachami z blachy falistej. Widziałem szczyty gór z kiszonki przykrytych białą plastikową folią, połyskującą w popołudniowym słońcu. Przy każdej fermie znajdował się zbiornik śmierdzącej, żółtawobrązowej gnojówki. Jej zapach wyczuwałem nawet w samolocie. Która szanująca się krowa chciałaby zostać kalifornijską ślicznotką?

Po wylądowaniu wyszedłem z samolotu z uczuciem dziwnego upojenia – lot sprawił mi przyjemność. Ale to popołudnie przyniosło też bardziej przygnębiające widoki, w tym najgorszą megafermę mleczarską ze wszystkich. Znajdowała się na terenie przemysłowym, wciśnięta między gigantyczną wytwórnię pasz a podstację elektryczną. Wyglądała na podupadłą, ogrodzenie było zardzewiałe i w rozsypce, a blaszane hangary – niezwykle niskie, być może z oszczędności. Kawałek dalej znajdowała się olbrzymia fabryka kurczaków z chowu przemysłowego, a w powietrzu unosiła się mieszanka ostrych zapachów ptasich odchodów i krowiego nawozu.

Obok fermy stało parę zapuszczonych niskich budynków na skrawku porośniętego krzakami ugoru. Po podwórzu walały się stosy rdzewiejącego złomu, starych opon i zepsutych plastikowych zabawek. Z ulicy widać było rzędy podejrzanie wyglądających drewnianych skrzynek. Poszedłem się im przyjrzeć i okazało się, że zawierają około 200 kogucików. Właściciel, Meksykanin, tylko trochę mówił po angielsku, ale było jasne, że są one przeznaczone do walk kogutów, nielegalnej, ale popularnej rozrywki biednych społeczności w tych stronach. Oglądałem tę okolicę o zmierzchu, a nade mną kłębiły się ciemniejące chmury. Na tle wieczornego nieba widać było zarys wyczerpanej krowy, garbiącej się na kupie nawozu. Przywodziło to na myśl scenę z Apokalipsy.

Oczywiście sam przemysł widzi to inaczej. Kalifornijska Rada Mleczarska (CMAB – California Milk Advisory Board) utrzymuje, że z przemysłem mleczarskim związane są 443 tysiące pełnoetatowych miejsc pracy w Kalifornii i że przemysł ten generuje co roku aż 63 miliardy dolarów zysku.

Najwidoczniej wkład typowej krowy wynosi 34 tysiące dolarów. Strona internetowa tej organizacji to kawał zgrabnego PR: kolaż zdjęć zadowolonych krów na zielonych pastwiskach, zdrowo wyglądające jedzenie i stereotypowo amerykańskie rodziny rolnicze, których członkowie obejmują się, pozując do zdjęć, jakby chcieli powiedzieć, że zajmowanie się tą działalnością daje szczęście oraz spełnienie w życiu – i zapewne niektórym to właśnie daje.

Od 1969 roku CMAB prowadzi coroczny konkurs piękności „Mleczna Księżniczka” dla młodych kobiet z rodzin mleczarskich. 20 zwyciężczyń cieszy się roczną kadencją ambasadorek przemysłu mleczarskiego, udzielając wywiadów radiowych i telewizyjnych, występując podczas akademii szkolnych i pojawiając się na spotkaniach czy festynach rolniczych. Celem tych działań jest przedstawienie w lepszym świetle tego bardzo wątpliwego przemysłu, a zwłaszcza jego wpływu na zdrowie publiczne, środowisko naturalne i dobrostan zwierząt.

Ta megaferma mleczarska położona była niedaleko największej jednoobiektowej fabryki sera na świecie, wizytówki kalifornijskiego przemysłu. Nad luksusową herbaciarnią, oferującą kuszący asortyment atrakcyjnie zapakowanych serów, ciast i słodyczy, znajduje się centrum informacji dla zwiedzających, wychwalające korzyści z mleczarskich megaferm. Z okna na górnym piętrze można obejrzeć halę fabryczną, gdzie robotnicy w białych fartuchach i czepkach pracują przy ogromnych kadziach jasnopomarańczowego sera. Skosztowałem go później. Był pozbawiony smaku i gumowaty.

Obok wystawy materiałów „edukacyjnych” na temat tego przemysłu na ekranie telewizora wyświetlano zdjęcia uśmiechniętych rolników z żonami i dziećmi, siedzących w stodołach pełnych siana. Znalazły się też wzruszające fotografie karmionych butelką nowo narodzonych cieląt oraz badanych przez troskliwych weterynarzy krów. Według serwowanych jednocześnie informacji, mleczarze „dbają o wodę, troszczą się o powietrze, ziemię i środowisko naturalne”, a także, rzecz jasna, wspierają lokalną gospodarkę. Ktokolwiek zmontował ten film reklamowy, nie był na tyle bezczelny, by pokazać krowy na pastwisku.

Naturalnie w centrum informacyjnym dla zwiedzających raczej nie dotykano tematu ogromnych problemów ekologicznych i zdrowotnych wywoływanych przez megafermy mleczarskie. Było tam kilka tablic informacyjnych ze schematami ilustrującymi systemy zagospodarowania odpadów. Wynikało z nich, że jest to proces nieszkodliwy i czysty.

Co za rażące przeinaczenie. Co piąte dziecko w Central Valley ma zdiagnozowaną astmę – oto konsekwencja zanieczyszczenia powietrza przynajmniej częściowo związanego z działalnością megaferm mleczarskich. Średnia krajowa zachorowalność dzieci na astmę jest tutaj przekraczana niemal trzykrotnie. Szacuje się, że prawie 1/3 liczącej 4 miliony populacji Central Valley stoi w obliczu wysokiego zagrożenia środowiskowego, zarówno z powodu zatrutego powietrza, jak i zanieczyszczenia wody.

Biorąc pod uwagę ilość produkowanego gnoju, nie ma się czemu dziwić. Zwierzę wytwarza 50-krotnie więcej odchodów niż człowiek, a to oznacza, że w przypadku mieszczącej około 10 tysięcy krów mlecznej megafermy jest ich tyle, ile w sporym mieście w Zjednoczonym Królestwie, na przykład Bristolu. Według CMAB, w listopadzie 2011 roku w Kalifornii istniało 1620 ferm mleczarskich, mieszczących w sumie 1,75 miliona krów. Łącznie produkują zatem więcej odchodów niż cała ludzka populacja Wielkiej Brytanii i Irlandii.

Znalezienie miejsca składowania tych wszystkich krowich placków może przyprawić o potężny ból głowy. W większości są odprowadzane do wielkich zbiorników znajdujących się na fermach. Wydzielają trujące gazy i przenikają do ziemi. Nawet jeśli te zbiorniki są wyłożone gliną, pozostają nieszczelne. Władze USA zdają się akceptować te nieuniknione znaczące wycieki. Chciałem porozmawiać z ludźmi mieszkającymi w pobliżu tych ferm o zanieczyszczeniu i problemach zdrowotnych. Spotkaliśmy się z Tomem Frantzem, emerytowanym nauczycielem matematyki, który mieszka w hrabstwie Kern przez całe życie. Żyje w przytulnym domu obitym deską szalunkową, w otoczeniu sadów migdałowych, razem z dwoma ruchliwymi psami i kilkoma hałaśliwymi gąskami. Wśród tych sterylnych akrów komercyjnie uprawianych drzew, jego ogród jest maleńką oazą, pełną kwiatów o jaskrawych barwach i bujnych zielonych krzewów rosnących pod strzelistymi palmami.

Tom mówi, że umrze właśnie w hrabstwie Kern – być może o 10 lat za wcześ­nie, jeśli wierzyć wynikom ostatnich badań naukowych nad zanieczyszczeniem Central Valley.

– Wiem, że prawdopodobnie pożyję o 10 czy nawet 15 lat krócej, niż gdybym się wyprowadził, ale ja stąd pochodzę. Nigdzie się stąd nie ruszę – oświadczył rzeczowym tonem.

Niedawno Frantz zauważył, że nabawił się dziwnego wysięku z nosa. Nie ma wątpliwości co do jego przyczyny.

– Mieszkanie w pobliżu megaferm mleczarskich jest niebezpieczne. Dla zdrowia to potencjalna katastrofa. Przewiduję, że pojawi się jakiś nowy szczep E. coli, coś w rodzaju zarazy z Central Valley. To najgorszy z możliwych scenariuszy. Wydaje się to czymś odległym, ale obawiam się, że jest bardzo blisko. Nikt się tym nie przejmie, dopóki nie będzie za późno.

Ze swoimi rozczochranymi szorstkimi włosami i upodobaniem do muzyki reggae, Frantz przypomina starzejącego się hippisa, ale temat mleczarskich megaferm i środowiska naturalnego tak bardzo go ekscytował, że recytował skomplikowane fakty i liczby dotyczące lotnych i azotowych związków organicznych z przekonaniem kogoś, kto całymi latami studiował dane. W ciągu minionej dekady stał się solą w oku mleczarzy w hrabstwie Kern, nieustannie obserwując ich poczynania i domagając się wyjaśnień, kiedy odkrywał dowody świadczące o tym, że lekceważą przepisy dotyczące środowiska naturalnego. Tam, gdzie agencje rządowe są zbyt zajęte lub niefrasobliwe, by podjąć działanie, on zaczyna zbierać oficjalne skargi, a w razie potrzeby wnosi sprawę do sądu. Szybko pojął, że dopóki nie zaangażuje się prawników, nikt nie będzie słuchał. To Ameryka, trzeba kogoś pozwać.

Obecnie w obrębie 13 kilometrów od domu Frantza istnieje 10 ferm mleczarskich. Pierwsza powstała w 1994, a reszta przed końcem 2002 roku. Oficjalnie mieszczą łącznie 70 tysięcy krów. Jednak ich prawdziwa liczba jest prawdopodobnie znacznie wyższa: fermy muszą przedstawić jedynie liczbę krów dojonych w danym czasie, a to oznacza, że nie muszą liczyć zwierząt, które znajdują się w okresie spoczynku, podczas tzw. zasuszenia (bez laktacji). Według Frantza, tym, co ludzie zauważyli w pierwszej kolejności, kiedy pojawiły się megafermy mleczarskie, był napływ much. Najbardziej ucierpiała pewna szkoła, położona nieco ponad kilometr od pierwszej fermy. Kiedyś nauczyciele otwierali latem drzwi i okna, ponieważ w szkole nie było klimatyzacji. Dzisiaj jest to wykluczone.

– W klasach roiło się od czarnych much. Przez ich brzęczenie dzieciom trudno było się uczyć. W pierwszym roku używali rolek taśmy klejącej, żeby je łapać. Później założyli siatki we wszystkich oknach i uszczelnili drzwi.

Tym, co niepokoi Frantza najbardziej, jest zanieczyszczenie powietrza. Przez większość roku smog jest tak gęsty i ciężki, że z dna doliny nie widać gór Sierra Nevada, które mają wysokość 3 tysięcy metrów. Mało kto tutaj mieszka, ale pod względem jakości powietrza to miejsce przypomina Pekin. Oczywiście ma w tym swój udział wiele fabryk, od spalin jeżdżących autostradą tam i z powrotem ciężarówek, które przewożą płody rolne oraz inne produkty, aż po emisje z przetwórni pasz. Oto sprawcy jawnego zanieczyszczania środowiska. Wpływ megaferm mleczarskich jest mniej widoczny, lecz ze względu na trujące gazy z nawozu i kiszonki równie podstępny.

Frantz i inni zaniepokojeni miejscowi organizują comiesięczne zebrania, podczas których dyskutują, co należy zrobić. Współpracują z przychylnymi prawnikami, którzy podejmują się prowadzenia spraw pro bono. Wygrana może oznaczać nałożenie wielomilionowych grzywien na firmy odpowiedzialne za naruszenie przepisów dotyczących środowiska naturalnego. Bojownicy nic na tym nie zarabiają: pieniądze wypłacane są organizacjom ekologicznym.

Dla wielu małych społeczności mieszkających w Central Valley najpilniejszą kwestią nie jest jakość powietrza, lecz jakość wody. Badania wykazały też bezpośrednią korelację między intensywną hodowlą bydła mlecznego a skażeniem wody w studniach, zwłaszcza bakterią E. coli oraz azotanami22. W trakcie naszej wycieczki zauważyliśmy pewną studnię znajdującą się w odległości kilku metrów od granicy megafermy. Zaopatrywano z niej lokalne społeczności w wodę do użytku domowego. Nic dziwnego, że tzw. nakazy gotowania – ogłoszenia lokalnych władz zakazujące mieszkańcom picia wody z kranu bez jej wcześniejszego przegotowania – są tutaj na porządku dziennym.

Maria Herrera, matka czwórki dzieci, prowadzi Centrum ds. Wody dla Społeczności Lokalnej w mieście Visalia, w sercu San Joaquin Valley. Ta organizacja działa na rzecz powszechnego dostępu do bezpiecznej wody pitnej. Wydawałoby się, że w kraju takim jak Ameryka to sprawa oczywista. A jednak w niektórych częściach Central Valley woda pitna stała się luksusem. W niewielkich społecznościach latynoskich, które powstały, aby dostarczyć siły roboczej na potrzeby ferm, tylko nieliczni mają odwagę pić wodę z kranu. Herrera powiedziała nam:

– Wody gruntowe są tutaj bardzo zanieczyszczone, głównie przez azotany, choć istnieją też obawy co do arszeniku, którego obecność może być związana z niektórymi nawozami i który jest czasami stosowany jako dodatek do pasz dla bydła. Na organizowanych przez nas spotkaniach zawsze są tłumy mieszkańców. Mleczarze i ich lobbyści przychodzą, aby zaprzeczać, że mają z tym cokolwiek wspólnego, ale dowody świadczą, że jest inaczej.

System udzielania zezwoleń rolnikom wprowadzono, by utrzymywać zanieczyszczenie wody na bezpiecznym poziomie. W praktyce okazało się jednak, że kiedy każdy ze znajdujących się przy megafermach zbiorników ma wielkość basenu olimpijskiego, zapobieganie wyciekom gnojówki jest niemożliwe.

– Te zbiorniki nie są odpowiednio wyłożone i stąd te wycieki – powiedziała nam Herrera. – To obłęd: ludzkie odchody nie mogą zanieczyszczać zasobów wody, ale pozwala się, aby przedostawały się do nich nieczystości od krów. Bez sensu.

Kiedy poziom azotanów jest zbyt wysoki, mieszkańcy otrzymują listy od firm wodociągowych, ostrzegające przed piciem wody z kranu. Herrera zabrała nas na spotkanie z rodzinami, które mieszkają na małym kempingu karawaningowym otoczonym polami drzew cytrusowych, kilka kilometrów za Visalią. Zatrzymaliśmy się pośród prostych drewnianych bungalowów, z których część była tak prymitywna, że toalety znajdowały się na zewnątrz. Pomimo panującej tam oczywistej biedy było to gościnne miejsce. Przyczepy kempingowe i wiaty samochodowe pomalowano ładnymi pastelami, wokoło dreptały dzieci i kocięta, a wszyscy się znali.

Przedstawiono mnie Luisowi Medellinowi, przystojnemu 25-latkowi, który pracuje na megafermie mleczarskiej, ale nie podoba mu się to, co te fermy robią z zasobami wody w jego społeczności.

– Prawdę mówiąc, tutaj woda nie pachnie zbyt dobrze. Jest mętna i cuchnie chlorem. Nie można jej ufać. Od czasu do czasu piję ją prosto z kranu, choć wiem, że jest skażona, ale najczęściej kupuję wodę butelkowaną. Myślę, że w niektórych krajach Trzeciego Świata mają bezpieczniejszą wodę niż my tutaj.

Co tydzień Medellin wyrusza z dwoma olbrzymimi plastikowymi butlami, które rodzina trzyma w kuchni, aby napełnić je przefiltrowaną wodą. Jej koszt wynosi około 4 dolarów, ale to niebagatelna suma dla rodziny, której warunki życiowe (przeludniona przyczepa z kiepską wentylacją, oświetlana kilkoma gołymi żarówkami zwisającymi z gołymi przewodami) przyprawiłyby o wstrząs większość nadzianych Amerykanów.

Według Centrum ds. Wody dla Społeczności Lokalnej, w obrębie kilku kilometrów od domu Medellina istnieje przynajmniej 6 osiedli, w których jakość wody stanowi poważny problem. Ten młody człowiek walczy o czystą wodę od czasów szkoły średniej. Ma świadomość ironii faktu, że zarabia na życie pracą w przedsiębiorstwie, które jest odpowiedzialne za zanieczyszczanie zasobów wody:

– Nie podoba mi się, że muszę tam pracować. Ta ferma ma dwa wielkie zbiorniki pełne gówna (inaczej nie da się tego ująć) i ciągle myślę, jak psuje to naszą wodę.

Wytrzymuje to, bo na szczęście ma dobrego szefa, który troszczy się o swoich pracowników i wydaje się dbać o krowy. Jego ojciec pracuje na tej samej fermie od 14 lat. Tak się tutaj żyje, ale nie oznacza to, że ludzie nie chcą czegoś więcej ani że nie obchodzą ich szkody wyrządzane przez te przedsiębiorstwa.

Opowiedziano nam o coraz liczniejszych dowodach naukowych mówiących o zagrożeniach dla zdrowia związanych z życiem w pobliżu mleczarskich megaferm. Ostatnie badania wskazują, że średnia długość życia ludzi mieszkających blisko ferm przemysłowych jest krótsza aż o 10 lat. Kevin Hamilton, zarejestrowany terapeuta oddechowy w Clinica Sierra Vista we Fresno, z którym rozmawialiśmy, mówił bez ogródek. Jego doświadczenie na polu medycyny pierwszego kontaktu sprawiło, że został zagorzałym aktywistą, walczącym z megafermami mleczarskimi.

– Mówimy o chorobach serca, wadach okołoporodowych i opóźnionym rozwoju płuc u dzieci, które spędzały dużo czasu na dworze, uprawiając sport. Mówimy o wysokim ciśnieniu krwi i zwiększonym ryzyku udaru. Mamy drugi w kolejności najwyższy poziom dziecięcej astmy w całych Stanach Zjednoczonych. Jeszcze 15 lat temu nie można było tego stwierdzić z pełnym przekonaniem. Obecnie dowody są przytłaczające. To przerażające.

Grupami najbardziej narażonymi są dzieci i kobiety w ciąży, które mogą ponosić długotrwałe skutki zdrowotne nawet w rezultacie krótkiej styczności z zanieczyszczeniami związanymi z fermami mleczarskimi. Podobnie warunki te działają na ludzi po 65. roku życia. Te grupy wysokiego ryzyka stanowią znaczący procent populacji Central Valley. Szkodliwy wpływ odczuwają też pracujący na fermach robotnicy, którzy każdego dnia mają styczność z trującymi gazami.

– Są atakowani dosłownie co chwilę – mówił Hamilton. – Mieszkają w domach o niskim standardzie, w których drzwi i okna nie są uszczelnione, a na fermach bardzo ciężko pracują. Im ciężej oddychają, tym więcej tego świństwa wchłaniają. Ci robotnicy są biedni i bezsilni. Wielu z nich przebywa tu nielegalnie. Mówi się, że jeśli zaczną robić zamieszanie, zostaną deportowani. To się zdarza.

Hamilton powiedział nam, że jedna z jego koleżanek lekarzy wyprowadziła się niedawno z tej okolicy, ponieważ jej syn poważnie zachorował na astmę.

– Wyjechała do Kolorado. Pół roku temu dostałem od niej pocztówkę, w której napisała, że odkąd wyjechali z tego miejsca, jej syn nie potrzebuje żadnych lekarstw.

Hamilton uważa, że megafermy mleczarskie to odrażający symbol groteskowo nienaturalnego rolniczego systemu produkcji żywności.

– Aby wydusić z gleby wielokrotne plony, potrzeba bardzo dużo środków chemicznych. Jeśli spojrzeć na oficjalne dane wskazujące ilość pestycydów stosowanych na kilometr kwadratowy, te liczby okażą się ogłuszające. Nie sądzę, aby ludzie o tym wiedzieli. W organizmie człowieka pestycydy te są w stanie przeniknąć aż na poziom genomu – a to oznacza, że mogą wpływać na sam budulec ludzkiego ciała.

Moja rodzina pochodzi z Kansas, gdzie zbieraliśmy jeden plon rocznie i byliśmy za to naprawdę wdzięczni. Niektórzy ludzie powiedzą, że dzięki systemowi CAFO (Concentrated Animal Feeding Operations – Skoncentrowane Operacje Tuczenia Zwierząt) możemy wyżywić świat. Odparłbym, że świat całkiem nieźle radził sobie w wyżywieniem na długo, zanim rozpoczęto tego typu działania. Wyprowadziliśmy rolnictwo z pól, gdzie jego miejsce, i przenieśliśmy je tam, gdzie musimy działać wbrew naturze. Jeśli w ogóle potrzebne nam są megafermy, to dlaczego są lokowane w miejscu takim jak Central Valley, ta duszna misa? Ten proces dokonał się w nienaturalnym tempie. Straciliśmy nad tym kontrolę.

To, co usłyszałem w gabinecie Hamiltona, wycieńczyło mnie i zmusiło do zastanowienia się, kto w tym systemie jest wygranym. Łatwo byłoby obwinić rolników, ale przecież nie jest tak, że każdy z nich zarabia kokosy. Większość staje się obiektem ataków aktywistów ekologicznych i urzędników na skalę, jakiej nigdy się nie spodziewali i na jaką się nie pisali, kiedy porzucali swoje małe fermy na peryferiach Los Angeles.

Megahodowle bydła mlecznego to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, narażone na globalne podwyżki i wahania cen. Dane wskazują, że dużo trudniej im przetrwać recesję niż hodowlom mniejszym, opartym na wypasie. W latach 2011-2012 ceny pasz uległy niemal podwojeniu, przywodząc niektóre hodowle na skraj załamania finansowego. Według jednego z raportów, stworzonego z inicjatywy samego przemysłu rolnego, w Zjednoczonym Królestwie megafermy mleczarskie stałyby się konkurencyjne jedynie w hipotetycznej sytuacji, w której cena mleka pozostaje stała przez 10 lat. Ponieważ to niemożliwe, w raporcie stwierdzono, że prawdopodobieństwo przyniesienia zysków jest większe w przypadku hodowli opartych na wypasie. Wygląda na to, że ten system nikomu nie przynosi zawrotnych korzyści.

Dopiero ostatniego dnia naszej wyprawy w pełni zdałem sobie sprawę z tego, jak niewdzięcznym przedsięwzięciem mogą być megafermy. Byliśmy w Turlock w hrabstwie Stanislaus, gdzie odwiedziliśmy giełdę zwierząt hodowlanych. Chciałem się przekonać, jak krowy z mleczarskich megaferm wyglądają pod koniec swego życia. Dość dokładnie wiedziałem, czego mogę się spodziewać: smutnych, wychudzonych i znużonych czarno-białych zwierząt o obwisłych, wysuszonych wymionach, wyglądających na 5 razy starsze, niż są w rzeczywistości.

Turlock, nazywane „Sercem Doliny”, było przygnębiającym miejscem: zwykłym ciągiem urozmaiconym stacjami benzynowymi walących się domów i sklepów, lokalików z kiepskim jedzeniem oraz dziwacznym salonem tatuażu i gabinetem wróżenia z ręki. Okolicę szpeciły betonowo-stalowe urządzenia służące do intensywnej produkcji rolnej. Zlokalizowanie giełdy było nieco za trudne dla naszej nawigacji satelitarnej i dwukrotnie musiałem się zatrzymywać, aby zapytać o drogę. Spotkaliśmy niewiele przyjaznych twarzy, a ludzie z trudem rozumieli mój akcent. Zastanawiałem się, jak miejscowi zareagują na naszą obecność i czy będziemy świadkami jawnego okrucieństwa. Doświadczenie nauczyło mnie, że najprawdopodobniej wzbudzimy podejrzliwość. Przedstawiciele branży hodowli przemysłowej dobrze znają Towarzystwo Humanitarne Stanów Zjednoczonych, największą i najskuteczniejszą amerykańską organizację działającą na rzecz ochrony zwierząt, a większość jest przygotowana na jego niechciane wizyty. Ostatecznie wszystko było w porządku. Chociaż właściciel Chuck Cozzi zachował nieufność, był dostatecznie zaintrygowany nieoczekiwanymi gośćmi z Anglii, aby nas wpuścić. Nie tylko zgodził się nas oprowadzić, ale nawet pozwolił filmować, co w tego rodzaju obiekcie zdarza się niezwykle rzadko.

Dom aukcyjny sprawiał wrażenie małomiasteczkowego klubu futbolowego z zaniedbanym biurem i garkuchnią sprzedającą śniadaniową specjalność dnia, czyli 2 przyrządzone w dowolny sposób jajka, 2 paski bekonu, 2 kiełbaski i 2 naleśniki, całość w cenie 3,99 dolara. W sali aukcyjnej, trochę przypominającej niewielki teatr, stały surowe drewniane ławy dla klientów, mały ring dla zwierząt i budka na podwyższeniu z tyłu, w której siedział licytator.

Usiadłem, czując się aż do bólu nie na miejscu wśród tych ogorzałych mężczyzn w kowbojskich kapeluszach. Zaczęła się licytacja, której wysłuchałem ze zdumieniem. To nie wygląd zwierząt był niezwykły, lecz zawrotne trajkotanie licytatora, które dla niewprawnego ucha brzmiało dziwnie urzekająco, jakby ktoś śpiewał popularny przebój muzyki country „Cotton-Eyed Joe”. Okazało się, że właśnie zakwalifikował się do mistrzostw świata licytatorów bydła.

Pałętałem się po giełdzie, dopóki nie zobaczyłem, jak na ring wychodzi, zataczając się, kilka wyglądających na wyczerpane krów mlecznych. Kiedy zostały sprzedane na tanie mięso do rzeźni, odprowadziło je dwóch uzbrojonych w plastikowe pagaje robotników. Na zewnątrz kowbojka na srokatym koniu cwałowała w tę i we w tę po zagrodzie, zaganiając zwierzęta na ring, a jej blond włosy rozwiewały się w pędzie. Rzucający się w oczy drewniany znak na parkingu dla ciężarówek informował rolników, aby nie przywozić zwierząt tak chorych, że nie mogą chodzić o własnych siłach. Ku mojej uldze, nie zauważyłem żadnych oczywistych oznak okrucieństwa.

Członkowie mojej ekipy filmowej przeprowadzili wywiad z Cozzim, przygotowani, że usłyszą znajome narzekania na niskie ceny mleka i błyskawicznie rosnące koszty paszy dla zwierząt. Całkowicie ich zaskoczyło, kiedy Cozzi, mający ponad 1,90 metra wzrostu typowy Amerykanin, znienacka wybuchnął płaczem. Opowiedział o bliskim przyjacielu, który był właścicielem wielkiej fermy mleczarskiej, ale nie poradził sobie z presją finansową.

– No wiesz, miał dość. Chyba się zastrzelił, wiesz, i zostawił rodzinę. Wiesz, dzieciaki. To takie smutne. – Wstał, zażenowany, i odwrócił się od ekipy. Kiedy się uspokoił, dodał: – Wiesz, myślę, że może miał tyle długów, że się poddał, no wiesz. Brakło mu sił. Myślę, że nic nie może być tak straszne, żeby ktoś miał zrobić coś takiego, ale dla niego musiało być.

To był przejmujący moment. Wszyscy bardzo mu współczuliśmy i podziękowaliśmy za tak szczerą wypowiedź.

To zdarzenie przypomina, że na tym dziwacznym wypaczeniu rolnictwa cierpią nie tylko kalifornijskie krowy mleczne. Owszem, bydło umiera w młodym wieku, ale zbyt często umierają również ludzie, którzy się nim zajmują. Wszyscy walczą o przetrwanie – nawet rolnicy, którzy powinni przecież zgarniać swoją działkę z zarabianych co roku na mleku kalifornijskim miliardów dolarów.

W skomplikowanej sieci presji gospodarczej i korporacyjnych interesów, które dały początek fermom przemysłowym, nic nie jest czarno-białe. Ale jedno wydaje się jasne. W krainie megaferm mleczarskich – znajdujących się niebezpiecznie blisko domów – ludzie, bydło oraz środowisko naturalne tańczą w rytm ponurej melodii wyzysku i wyczerpania. Każde z nich jest tylko frajerem do wydojenia.

ROZDZIAŁ 2

KURA DOMOWA: prawda ukryta pod etykietą

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej