Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Historia opowiedziana w Febliku bardzo mocno splata się fabularnie z narracją poprzedniej części serii. Porzucony przez McDusię Ignacy wciąż szuka miłości. W tych poszukiwaniach odkrywa na nowo swoją gimnazjalną sympatię, Agnieszkę, która wydaje się być właśnie tą jedyną, prawdziwą bratnią duszą romantycznego z natury syna Gabrysi. W tle perypetii sercowych młodzieży, nie brakuje także wydarzeń z życia starszych pokoleń klanu Borejków, zawsze, bez względu na okoliczności, trzymającego się razem.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
FEBLIK
Agnieszka źle znosiła upały.
Zwykła niedola jasnych blondynek! – nawet jeśli po maturze blondynka taka obetnie warkocz i przefarbuje się radykalnie na kolor hebanu.
Dobrze jej było w tej czarnej, świetnie przyciętej fryzurce, lecz szkoda, że nie mogła zmienić jeszcze i karnacji. Aga miała cerę jasną, łatwo się rumieniła i ulegała oparzeniom słonecznym. Dziwnie łatwo też mdlała, niczym anemiczne bohaterki dawnych powieści. Ale nie stwierdzono u niej anemii; lekarz powiedział, że jej omdlenia to pozostałość dużej emocjonalności wieku dojrzewania, a najpewniej tego, że tak szybko i znacznie wtedy urosła, podczas gdy serce nie nadążyło.
Cóż, sama od pewnego czasu podejrzewała, że jej serce nie nadąża. Wszyscy ludzie w jej wieku szamotali się już bezradnie w sidłach Amora, tylko ona nie miała zamiaru.
Doktor, rzecz jasna, nie wypowiadał się w tej sprawie, lecz poradził unikać upałów i nosić latem nakrycie głowy, więc kupiła sobie letni kapelusik i starała się jak najwięcej przebywać w cieniu. Teraz też spoczywała z książką na leżaku, pod osłoną wielkiej lipy; obok miała termos z lodowatą lemoniadą, a także wentylator obrotowy, przez okno podłączony do gniazdka. Dobrze tu było i żadna potęga by jej stąd nie ruszyła. Tak jej się przynajmniej zdawało.
To było wyjątkowo gorące lato.
Upał przybył prosto znad Afryki i zaległ ze swym płomiennym szaleństwem nad umiarkowaną Wielkopolską, wysuszając do cna jej i tak już suche gleby. Rzeka Warta zanikła do połowy, jeziora zmniejszyły swą objętość, zaś spokojna zwykle i jakże pracowita ludność popadała w przewlekłe fazy apatii, a wręcz lenistwa lub przeciwnie: demonstrowała iście latynoskie wybuchy temperamentu.
W Poznaniu spiekota była już taka, że życie w nim zamarło. Kto jeszcze nie zamarł, uciekał z murów miasta, lecz niewiele zyskiwał: tropikalna gorączka z równą zaciekłością atakowała też wsie i miasteczka, w tym – niedużą Neklę, położoną na rozległej nizinie, pośród pól.
A w Nekli najgoręcej było właśnie tu, gdzie znajdowała się Agnieszka: na tyłach dziewiętnastowiecznej chłopskiej chałupki, zagubionej w szeregu okazalszych domków i domów.
Zarastało tu suchym zielskiem podwórko z samotną lipą i pojedynczym (kompletnie odwodnionym) krzaczkiem agrestu; od płotu do płotu zamknięte było drewnianą stodołą. Mieściła się w niej pracownia rzeźbiarska, która stanowiła najbardziej rozżarzony punkt w okolicy – z całą pewnością, ponieważ nigdzie indziej w Nekli nie było dużego pieca do wypalania ceramiki, który by w dodatku aktualnie pracował.
Wypiekała się w nim teraz nowa seria waz i amfor, poszkliwionych na szlachetne kolory. Przed piecem (zaglądając mu groźnie w okienko) znajdowała się Tekla, starsza siostra Agnieszki – muskularna blondynka o ostrych rysach, bosa i odziana tylko w bikini. Tekla była artystką rzeźbiarką; była też osobą trudną. Wchodziła w konflikt z każdym, kto się jej sprzeciwiał, a zwłaszcza z tym, kto nie miał ochoty się jej sprzeciwić. W dodatku trenowała karate, żeby się w razie czego obronić.
Mimo tego niełatwego usposobienia (oraz wbrew radom matki) Tekla wyszła za mąż. Następnie, oglądając oferty biur nieruchomości, została oczarowana rozmiarami drewnianej stodoły i kupiwszy za grosze tę podupadłą posesję, porzuciła stolicę województwa. Tekla w Nekli! To się jej podobało i nawet od razu wypisała sobie taki szyld na pracowni. Zamierzała wieść w tym zaciszu zrównoważone życie artystyczne i rodzinne. Lecz, jak się można było spodziewać, nie znalazła tu spokoju, bowiem niepokój przybył do zacisza wraz z nią.
Mąż Tekli nie wytrzymał tu długo, zrobił tylko piękną renowację (był plastykiem), potem totalną demolkę (był histerykiem) i odszedł w dal, zabierając większość gotówki (był nikczemnikiem).
Matka Tekli (i Agnieszki) zawsze wiedziała, że tak będzie i dość często lubiła to powtarzać. Gardziła mężczyznami z powodu ich niestałości, brutalności, zarostu oraz innych wad wrodzonych. Ale, rzecz dziwna, gardziła również kobietami, a to z powodu ich stałości, łagodności, powodzenia, zarówno osobistego, jak zawodowego, oraz innych wad niewybaczalnych. Była osobą jeszcze trudniejszą niż Tekla: także muskularną blondynką, także plastyczką i także porzuconą, nawet dwukrotnie. Pilnie trenowała sztuki walki. Mieszkała w Poznaniu, prowadziła galerię sztuki. Była też stale zajęta pracą twórczą, która przysparzała jej wielu stresów, tym bardziej że, niestety, nikt nie chciał kupować jej obrazów, choć przecież były tak boleśnie szczere i gorzkie.
Agnieszka miała dla niej dużo czułości. Być może jako jedyna na świecie.
Matka rzadko widywała się z Teklą, bo obie działały sobie na nerwy. Chyba były zbyt podobne do siebie. Natomiast Agnieszka, córka dużo młodsza (ale, rzecz dziwna, dużo wyższa), mieszkała wytrwale z mamą. Kursowała między obiema artystkami jak gołąb pocztowy, przenosząc wiadomości i rozkazy; a był też z niej zarazem istny gołąbek pokoju i pojednania, z wiecznie zieloną gałązką oliwną w jakże słabym i nieskutecznym dzióbku.
Mama i Tekla zgadzały się w jednym tylko, jedynym punkcie: że wszystkie wspaniałe kobiety w ich rodzinie są od pokoleń porzucane, a dzieje się tak zapewne z powodu jakiejś klątwy.
Ten przesąd, w pewnej mierze, udzielił się Agnieszce, choć przecież nie wierzyła w żadne zabobony; jednak na wszelki wypadek zachowywała dystans wobec rówieśników. I właściwie wobec całego świata. Toteż była samotna.
Ale to jej raczej nie przeszkadzało.
Nie zamierzała pielęgnować rodzinnej tradycji w żadnym aspekcie. To dlatego wolała już nie być blondynką, dlatego odmówiła kształcenia się w sztuce samoobrony i dlatego nie chciała być artystką. Cóż jednak można zdziałać wbrew genetycznemu dziedzictwu? Niewiele. Ostatecznie Aga nie dostała się na prawo, a bez najmniejszego trudu zdała na wydział malarstwa. Ale postanowiła, że przynajmniej, dla odróżnienia, nie będzie się zbytnio przejmować swoim powołaniem. Nie była nawet ambitna, jak one dwie. Chciała po prostu sobie spokojnie malować. Dla czystej przyjemności.
A tu właśnie przed stodołą odbywano spektakularne męki twórcze. Tekla mianowicie siedziała teraz za kołem garncarskim, ustawionym w pełnym słońcu (pewnie po to, by proces tworzenia był bardziej dotkliwy). Obie dłonie ułożyła na wirującej bryle gliny i w ostentacyjnym natchnieniu formowała amforę o długiej szyjce. Ale jej nie szło. Z powodu jakiegoś niedostrzegalnego błędu amfora stała się znienacka podobna do grzechotnika, który wygina łeb w kierunku południowo-wschodnim i artystka wpadła w zły humor, zaklęła, unieruchomiła koło, po czym jednym morderczym ciosem (kant dłoni) zdruzgotała pokrakę.
Zadzwonił telefon komórkowy, wiszący na drewnianych wrotach, i Tekla warknęła:
– Odbierz!
– Ty masz bliżej – zauważyła Aga, której się nie chciało opuszczać lipowego cienia i wyłazić na spiekotę podwórka. Siostra ze złością wytarła ręce w bikini, po czym skoczyła do telefonu, który powtarzał uparcie swój sygnał (fanfara bojowa).
Wtem rozległ się wielki krzyk i soczyste przekleństwo. A to Tekla stąpnęła na kawałek rozbitej szyby.
– No bo czemu tu chodzisz na bosaka – pospieszyła na ratunek Agnieszka. – W trawie jest pełno gruzu, pokaż, ooo! Oooo!
Ostry odłamek szkła wbił się w miękkie podbicie stopy, co wyglądało bardzo przeraźliwie. Sterczał z niej niczym płetwa grzbietowa rekina.
– Wyjmij mi to, wyjmij mi to – domagała się ranna, stojąc na jednej nodze, a drugą wyciągając przed siebie pod kątem prostym. – Albo daj, cholera, komórkę!
Komórka ucichła, lecz zaraz znów zaczęła trąbić. Krew się lała. Adze zrobiło się ciemno przed oczami, jak zawsze, kiedy zrywała się nagle z pozycji leżącej; poczuła, że jest jej słabo, i osunęła się na zydel.
– Tak, zemdlej mi tu, jeszcze tego brakowało! – krzyknęła siostra. – Jazda z mojego stołka!
Dopiąwszy swego, siadła, wsparła bok stopy na udzie drugiej nogi i jednym stanowczym ruchem wyrwała sobie odłamek z ciała. Oj, twarda z niej była sztuka.
– Leć po apteczkę! – rozkazała.
Aga ruszyła do łazienki, porwała opatrunki i już była z powrotem, przez cały czas słysząc rozmowę siostry.
– Tak, pamiętam, oczywiście – mówiła skrzywiona z bólu Tekla, krwawiąc swobodnie na wszystkie strony, a po wyszukanym i ugrzecznionym tonie jej głosu dało się poznać, że dzwoni ktoś z klientów. – Tak, jest taki sam jak ten w galerii. Tak, i kształt, i wielkość, i kolory, wszystko takie samo. No, nieomal, bo wie pan, że w ceramice przypadek też gra rolę… W istocie rzeczy każde z moich dzieł jest unikalne… Ale tak, tak, tak, tak, z daleka oba takie same. Tak, tak, tak! Przywiozę jutro, jak obiecałam.
Skaleczona stopa była bardzo brudna, bowiem Tekla lubiła chodzić na bosaka od rana do wieczora. Zdenerwowana Aga szybko odkręciła kurek w ścianie, sięgnęła po nagrzany wąż ogrodowy i skierowała strumień wody na krwawą i zanieczyszczoną ranę.
– Aaa! – wrzasnęła artystka, zasłaniając telefon. – Wrzątek, idiotko!!! – Po czym wróciła do uprzejmej rozmowy: – Jak to, dziś? Ach, naprawdę? Koniecznie? Będzie to dla mnie pewien kłopot, bo… aha, aha. Goście? Aha. Przyjęcie.
Aga zrobiła się czujna. I słusznie.
– Wyślę siostrę – rzekła Tekla. – Sama przyjechać nie mogę. Jak trzeba, to trzeba. Tak, wieczorem będzie go pan już miał, nawet, jak sądzę, wcześniej.
– Nawet mnie nie spytasz – bąknęła Agnieszka na stronie.
– Musisz! – Tekla wyłączyła telefon i sięgnęła po bandaż.
– W taki upał?
– To z twojej winy mam kontuzję.
– Z mojej?!
– Gdzie nie stąpniesz, tworzą się napięcia!
– Ale to ty stąpnęłaś.
– Przez ciebie! Bo ty masz w sobie fatalizm! – burzyła się Tekla. – Masz to, co lud nazywał „urocznym okiem”. Wystarczyło, że spojrzałaś, a już mi amfora nie wyszła. Wlazłam na szkło, bo nie chciałaś mi podać komórki. No, to teraz pomagaj. Trzeba jechać do miasta, a ja nie mogę. A ty i tak musisz wracać.
– Ale w mieście jest okropnie, chciałam tu posiedzieć aż do poniedziałku!
– Nie możesz. Jedziesz do bogacza z Sołacza. Mówiłam ci o nim. Nie? Zobaczył mój wielki dzban w galerii i od razu kupił. Dwa tysiące wyłożył bez mrugnięcia okiem, a mama potem żałowała, że nie powiedziała: trzy. I uważaj, kupił to dla żony, a potem pojął, że jeden dzban to za mało, powinno być do pary. Bo oni wszystko w salonie mają symetrycznie! – To mówiąc, Tekla nałożyła na ranę opatrunek z maścią jodynową, niedbale obandażowała nogę i oparła ją na skrzynce. – Powiedziałam mu, że to jedyny egzemplarz i że może trudno będzie zrobić identyczny, a on mówi: zapłacę dwa razy tyle, tylko niech się pani postara, bo to jest druga rocznica naszego ślubu. Sama widzisz, co za okazja, spłacę najnowszy debet w banku i jeszcze mi zostanie. Cha, cha, co za frajer, sześć tysięcy za dwie skorupy! Co prawda – genialne! – Artystka dumnie wystawiła rękę i szarym od gliny palcem wskazała wnętrze stodoły.
Aga weszła tam z ciekawością, lecz na krótko. W pracowni było piekielnie gorąco. Pod ścianami biegły proste drewniane półki, na których poustawiano wielkie ilości naczyń ceramicznych, wazonów, amfor, figur i figurynek, pater, kubków, a nawet broszek – suszących się i tych już wypalonych, i tych czekających na szkliwienie oraz tych, które już zostały wypieczone wraz ze szkliwem. Gotowy obiekt przeznaczony dla bogacza z Sołacza wyeksponowany był na wielkim stole.
Agnieszka spojrzała z szacunkiem.
To był przepiękny dzban.
W centrum mrocznej stodoły lśnił niczym klejnot – bardzo duża kulista forma z finezyjnym dzióbkiem. Z boku wykwitał cienki zawijas ucha – nienagannie wyważony, z podgiętym koniuszkiem – i doskonale uzupełniał sylwetkę dzbana.
Zdolna bestia z Tekli. Świetne, wyszukane proporcje. A kolory! Te intensywne kolory! Szkliwo u podstawy było szafirowe. Wyżej barwa wtapiała się w pas głębokiej zieleni, który w najbardziej pękatym miejscu kuli rozjaśniał się do czystego turkusu, by następnie stopniowo zaniknąć w ciemnej ultramarynie.
– Cudo. Jakby świecił od środka – zauważyła Aga, a jej siostra wydała z siebie zadowolone prychnięcie.
– Zapakuję go i pojedziesz – rzuciła władczo. – Zadzwonię ci po taksówkę – a co! Stać mnie teraz.
Ale jedyny miejscowy taksówkarz właśnie przy sobocie pojechał był na rybki, grzybki i grilla, a jego żona nie wiedziała, kiedy będzie miał dosyć.
Wobec tego pozostawał już tylko transport publiczny. Tekla sprawdziła w internecie: sobotni autobus odjeżdżał o trzynastej czterdzieści osiem.
– Przed trzecią będziesz w Poznaniu. Bierz taksówkę z ronda i jedź do bogacza z Sołacza. Tu masz – a co mi tam! – stówę. Klient ma gest, zapłacił z góry. Tylko ostrożnie! Patrz na te swoje maślane łapy! I myśl, co robisz! Nie wpadnij pod coś! Dostarcz paczkę i jesteś wolna. Tylko nie zwlekaj, wieczorem oni mają gości, a jak mają gości, to musi być symetrycznie.
2
Już jechał! Już mknął! Już pędził, pędził!
Podwieziony do samego Kostrzyna, zobaczył z dala, że autobus do Poznania już czeka, a nawet – że za chwilę ruszy.
Wyskoczył jak nieprzytomny, uwolnił się od szorstkich pieszczot ciotki i w tym okrutnym skwarze pobiegł do przystanku jak przez sen. W pewnej chwili skonstatował jedynie, że zdążył i że – spocony jak dziki mustang – wpadł do autobusu w absolutnie ostatniej chwili przed jego startem.
Drzwi zatrzasnęły się za nim ze świstem, cudem nie miażdżąc mu nerek. Umknął o włos, zapłacił silnie rozdrażnionemu kierowcy za bilet i w tym samym nieomal momencie pojazd ruszył wśród drgawek – miał już swoje lata i strasznie kołysał, co stojącemu pasażerowi utrudniało nie tylko posuwanie się naprzód, lecz właściwie każdą inną możliwą czynność. Nawet tak prostą, jak stanie w miejscu.
Poczuł, że dłużej nie ustoi, gdyż na domiar złego obie ręce miał zajęte.
Więc, zziajany, usiadł – tam, gdzie stał. W garści dzierżył bilet, pod pachą zaś dwie książki. W lewej ręce ściskał kurczowo pałączek koszyczka, wyładowanego wiśniami – dostał je na drogę od życzliwej gospodyni. Wiśnie zaczęły się wysypywać już wtedy, gdy biegł, a teraz, kiedy usiadł z niezamierzonym rozmachem, sypnęły się znowu, choć wcale nie powinny – wprost na wyłaniające się spod czerwonej sukienki kolana pasażerki z naprzeciwka.
Były to kolana wyjątkowo kształtne, gładkie i białe; były to wytworne kolana, były to kolana z prawdziwą klasą.
– Przepraszam! – zakrzyknął i na tym poprzestał. Był bowiem bardzo skonfundowany i czuł, że palą go uszy. Odstawił koszyczek na puste siedzenie pod oknem, tamże czule ułożył swe książki, po czym odważył się spojrzeć szybkim zezem w stronę pięknych kolan, by ustalić, co dalej pocznie z wiśniami.
Ale już ich tam nie ujrzał.
Owoce znajdowały się teraz na dygoczącej podłodze autobusu. Podskakiwały i turlały się na wszystkie strony, gotowe do zdeptania przez wąskie stopy w białych sandałkach. Katastrofa!
Wyciągnął rękę.
Pasażerka przesunęła się bez słowa pod okno po swojej stronie. Przy siedzeniu stał tam spory pakiet, obwiązany czerwonym sznurkiem. Musiała więc ułożyć długie, zgrabne nogi nieco ukośnie, co dodało im nowego uroku.
Nie chciał przecież wyglądać na obleśnego satyra (nie był nim! W żadnym razie! – po prostu był wyjątkowo wrażliwy na piękno, w tym: kobiece), więc pochylił się, odwracając twarz od widoku smukłych kończyn, a oczy wbijając w dwuszereg foteli przeciwległych – po czym sięgnął w prawo i raczej po omacku zaczął zbierać ruchliwe owoce.
Troszkę to trwało.
Spocony, czerwony, lepkimi palcami wyrzucał to, co zebrał, do śmietniczki. Kiedy się wyprostował, autobus właśnie hamował na przystanku koło przydrożnej hurtowni mebli tapicerowanych. W tych nowych okolicznościach jego poszukujące spojrzenie trafiło na jeszcze cztery dorodne wiśnie, które w najlepsze zwisały sobie parami z uszu właścicielki kolan. Wygięte rondo białego kapelusza ocieniało na ukos jej twarz, a z cienia patrzyło lśniące oko, lodowate i fascynujące.
Chciał od niego oderwać swoje oczy, lecz nie mógł. Cóż miałby z nimi zrobić, gdyby je oderwał?
Ach tak: mógłby je wlepić w podłogę. Lub też w okno.
Ale wtedy wyglądałoby na to, że umyka wzrokiem, że nie może wytrzymać tego arktycznego spojrzenia. (Nie mógł w istocie).
Na szczęście do autobusu zaczęła się wpychać gromada rozdrażnionych obywateli, wnoszono wędki, kosze, misie, wózek spacerowy, rowerek, torby oraz walizkę. Wrzeszczało dziecię. Żmudnie uiszczano należność za bilety, szukano drobnych et cetera, a obsłużeni pasażerowie, dążąc w głąb autobusu, przeciskali się i potrącali wzajemnie, powiększając nieznośne gorąco i zamęt.
Wytarłszy ręce po wiśniach, z ulgą przyjął pretekst do opuszczenia powiek: w kieszeni umiejscowionej na nogawce jego krótkich a szerokich spodni zadzwonił telefon.
Miło było usłyszeć ten dźwięk po dziesięciu dniach wakacji przebytych w leśnej głuszy, poza zasięgiem sieci. Jako człowiek miasta był miłośnikiem komfortu oraz technicznych ułatwień życia. Nagła reanimacja telefonu sprawiła, że przyjemny skądinąd okres wilegiatury w jednej chwili odpłynął na dalekie tło jego pamięci i świadomości. A wręcz – podświadomości.
– Halo? – powiedział, starając się patrzeć na własne jedynie nogi (wystające dramatycznie z nogawek i wciąż jeszcze noszące ślady biegu przez pamiętne jeżyny).
W tym momencie zdarzyło się parę rzeczy naraz: dygoczący niecierpliwie autobus znów zamknął te swoje upiorne drzwi, podskoczył i ruszył z miejsca, telepiąc się na boki; pasażerowie, którzy jeszcze stali, potracili równowagę, a na wolne siedzenie obok pasażerki w kapeluszu padła z plaśnięciem obfita dziewczyna w szortach, objuczona potężnym plecakiem.
– Ku…! Ale szarpło! – zakrzyknęła. – Sorki! – dodała w jego stronę, bo w istocie mocno go potrąciła, padając.
Zdjęła plecak i ustawiła go sobie na grubych brązowych kolanach, po czym zaczepnie spojrzała spod splątanej grzywy, zasłaniającej jej pół twarzy. Miał więc oto przed sobą aż czworo żeńskich kończyn dolnych, odmiennych w barwie oraz stylu, i tylko dwoje patrzących w niego oczu, a każde z nich innego koloru. Bokiem umysłu uznał, że to sytuacja zabawna i nieco absurdalna. A skądinąd – urocza. Ogarnął go nastrój z lekka niefrasobliwy, a nawet – figlarny. Świat był pełen pięknych kobiet, a jedna z nich właśnie na niego czekała!
– Szarpnęło – skorygował mimo woli, łagodząc skrupulatność uśmiechem i żartobliwie kierując palec w stronę dziewczyny z plecakiem. Nigdy nie mógł się powstrzymać od korekty, kiedy słyszał lub widział jakiś rażący błąd. Książki czytał zwykle z ołówkiem w dłoni, by móc poprawiać literówki. Lubił, żeby wszystko było jak trzeba. Szczerze mówiąc, był chyba klasycznym perfekcjonistą.
– Halo? Halo? – powtarzał ciepły głos w telefonie. – To ty?
– To ty!!!! – wybuchnął uszczęśliwiony i natychmiast zapomniał o wszystkim, co go otaczało: o autobusie, o korektach, o pasażerach, a nawet o ich kolanach. – To znaczy, tak, to ja.
– Nareszcie! Komórkę miałeś wyłączoną czy co?
– Nie, przecież wiesz, byłem na wakacjach.
– Na pustyni?
– Raczej tak. Ale już jadę do ciebie, Magdusiu, jadę! Czekaj cierpliwie. Jestem już za Kostrzynem. We Wrocławiu będę po południu. Tak się cieszę!
– Hmmm – z wahaniem powiedziała ona. – Ja właśnie w tej sprawie. Ja jestem przecież w Paryżu.
– Jak to, w Paryżu?
– Słuchaj, no nie wiem, co ci powiedzieć, no, najlepiej powiem prawdę. Mam powiedzieć prawdę?
– Tak, proszę, ona zawsze jest najlepsza – rzekł, a serce w nim zamarło w przeczuciu czegoś niedobrego.
– To wszystko przez Maryśkę! Wiesz, bliźniaczka to jest bliźniaczka. Ona ciągle mi włazi na pocztę i czyta wszystkie maile.
– Moje też?
– Zwłaszcza.
– Ten ostatni… też przeczytała?
– Tak – odrzekła Magdusia, po krótkiej chwili niezręcznego milczenia dodając w końcu: – I odpisała. Trochę dla żartu, a trochę…
– Jak… jak to?
– Bo wiesz – do niej nikt nie pisze.
– A więc – dotarło do niego – to nie ty pisałaś i to jest nieprawda, że na mnie czekasz?
– Przecież wiesz.
– Nie, właśnie nie wiem – rzekł gorzko.
– No jak to, przecież my się już dawno rozstaliśmy.
– Myślałem, że… po prostu… – zaczął i nagle zagryzł wargę. Przełknął też ślinę i szybko zamrugał. Mężczyźni nie płaczą. Przez kobiety. No, przynajmniej ci, którzy mają choć trochę godności. No i nie przed innymi kobietami. Dwiema.
– A ja… – ciągnęła swobodnie Magdusia na tle odgłosów paryskiej ulicy – …no cóż… właśnie tu do mnie przyjechał Patryk. Wiesz, ten, który kiedyś… no i tak dalej. Wróciliśmy do siebie.
– Wróciliście do siebie! – powtórzył, usłyszał dziwny zgrzyt w głębi swej zranionej duszy i umilkł.
– Halo? – odezwał się wreszcie niepewny głosik przy jego płonącym uchu. – Jesteś?
Nabrał tchu. Czy mu się zdawało, czy też rzeczywiście w tym autobusie zaczynało brakować tlenu?
Z naprzeciwka oko niebieskie przyglądało mu się badawczo. Oko piwne śmiało się do niego. A może – z niego? Jeśli tak, to raczej słusznie.
– A jestem, Magdusiu, jestem – odpowiedział z nagłą mocą. – Tylko przecież dla ciebie to bez znaczenia, czy jestem. Ale rozumiem to. Gratulacje dla Patryka.
I wyłączył komórkę, po czym schował ją na powrót do kieszeni.
3
Aga poznała go od razu.
To znaczy, od razu, gdy tylko usiadł naprzeciwko niej. Przedtem, kiedy wyglądała przez okno na rozprażonym przystanku w Kostrzynie, dostrzegła najpierw pędzący tuman kurzu, a następnie – hamującego z piskiem wysłużonego mercedesa vito, z którego wyskoczyła impetyczna ruda kobieta z obandażowaną nogą. I to ten właśnie bandaż przyciągnął uwagę Agnieszki. Pomyślała mianowicie, że być może jest to Dzień Urazów Kończyn Dolnych.
Potem z samochodu wylazł jakiś rozmemłany stary obdartus, a dopiero na końcu wysiadł wysoki chłopak – smukły, a jednak barczysty brunet, pokryty opalenizną w kolorze czekolady.
Wzrok Agnieszki momentalnie jakoś przywarł do niego.
Brunet od razu się potknął o własną nogę i omal nie upadł, ale obdartus go podtrzymał, wręczając mu zarazem koszyk. Ruda kobieta złapała chłopca znienacka za ucho, energicznie przyciągnęła do siebie jego głowę i cmoknęła go w policzek, po czym w ułamku chwili jednocześnie wzniosła oczy do nieba, pokręciła niedowierzająco głową i dała dryblasowi kuksańca na zapęd. A on posłusznie wystartował do biegu.
Dopiero, kiedy wpadł i obsypał jej kolana wiśniami, Aga go poznała – po uszach.
Ignacy Grzegorz Stryba!
On zawsze od nich zaczynał się rumienić.
Poza tym zmienił się nie do poznania.
Zmężniał.
Wyprzystojniał!
Urósł!
Był teraz na pewno wyższy od niej, choć w szkole, jako pryszczaty nastolatek, zwyczajnie nie dogonił jej wzrostem. Przez dwa lata gimnazjum wychowawczyni sadzała ich w jednej parze, ale kiedy Aga nagle wyrosła do metra osiemdziesiąt i stała się najwyższa w klasie, musiała się przesiąść do ostatniej ławki.
I coś się wtedy stało Ignasiowi, może dlatego, że poczuł się mniejszy? – już jej nie zagadywał, nawet jakby się zdystansował, w końcu w ogóle przestał na nią zwracać uwagę. A potem już przyszła pora na liceum i powędrowali w różne strony. Nie zmartwiło jej to specjalnie, bo strasznie był dziecinny, a ponadto – zawsze, kiedy z nim rozmawiała, musiała, chcąc nie chcąc, wpatrywać się w ten jego trądzik. Przeszkadzał jej, irytował ją, zakłócał normalny wygląd twarzy Ignasia; może niezbyt był okazały, ten trądzik, ale przecież wyrazisty. A ona była estetką. Tak, to z pewnością było niegrzeczne, ale wbrew wszystkiemu i wbrew własnej woli – nie mogła nie patrzeć. Zwłaszcza odkąd rudy zabijaka Józek, jego o rok młodszy kuzyn, zdradził kiedyś na przerwie tonem smakosza, że Ignacy Grzegorz wciera codziennie w swe ciało specjalną maść, że robi to przed lustrem i że na ogół słucha wtedy organowej muzyki klasycznej. Głównie Bacha.
Cóż, jak się okazuje, słusznie robił, że wcierał! Nastąpiła oczekiwana metamorfoza. Teraz wyglądał ładnie. Cerę miał gładką, rumianą i opaloną, choć trochę był – no, coś podobnego! – a to nowość! – nieogolony. Bujne, ciemne włosy z charakterystycznym loczkiem na czole właśnie puszyście musnęły jej kolano, gdy Ignacy żmudnie zbierał swoje wiśnie.
Chciało jej się śmiać.
Ignaś u jej stóp!
I nawet nie wie, biedak, czyje to stopy.
Zawsze był troszkę gapa, ale oczywiście przy tym – myśliciel, człowiek wrażliwy, zdecydowanie niezwykły. Uczył się świetnie (ona gorzej…) i bardzo był ambitny. Aga, mimo wszystkich jego dziwactw i śmieszności oraz widocznych gołym okiem idiosynkrazji, nawet go lubiła. To był dżentelmen, w przeciwieństwie do całej gromady prostaków w klasie.
Autobus podskakiwał. Ignacy wciąż na ślepo obmacywał podłogę.
Aga wzięła dwie zrośnięte pary wiśni i, jak zawsze, zrobiła sobie z nich kolczyki. Kiedyś ją, tak przystrojoną, zobaczył piętnastoletni Ignaś i z miejsca zacytował stosowny wiersz, co było dla niego bardzo charakterystyczne. Jaki to był wiersz? – nie pamiętała. Natomiast przypomniało jej się, że w odpowiedzi zaśpiewała mu tę ładną starą piosenkę: „Ja nie tęsknię za nikim i nie kocham nikogo, robię to, na co tylko mam ochotę! Noszę z wiśni kolczyki, chodzę, jaką chcę drogą…”. I powiedziała mu: – To o mnie.
A on wtedy wyraźnie zmarkotniał.
Ciekawe, czy teraz mnie pozna po tych wiśniach – pomyślała.
Podniósł na nią właśnie te mądre, trochę smutne czarne oczy – zobaczyła w nich aprobatę, ale i obawę. I zdawało jej się, że coś w nich zaiskrzyło. Ale nie, to nie było rozpoznanie.
Zaraz potem umknął wzrokiem. Wydobył paczkę chusteczek i zaczął sobie wycierać poplamione sokiem palce. Wycierał niezgrabnie i wycierał, z takim zaangażowaniem, jakby nie wiadomo co od tego zależało.
W Paczkowie wsiadła rubaszna dziewczyna z plecakiem i z miejsca wzięła Ignacego na celownik. Kokietowała go bez ustanku, lecz on tego zupełnie nie zauważał. Zachowywał się tak, jakby go zaszczepiono przeciwko podobnym doświadczeniom.
Gdy odebrał telefon, sytuacja się wyjaśniła. Natychmiast zajaśniał szczęściem jak żarówka. Ach, to tak. Była więc szczepionka, była. I to skuteczna. Ignacy Grzegorz Stryba był oto zakochany. Zdradzał to i mową, i miną, i każdym poruszeniem. Cały promieniował radością i oddaniem.
I właśnie, na oczach wszystkich, został odrzucony.
Co za okropność!
W autobusie (zwłaszcza gdy przystawał, a robił to tym częściej, im bliżej był miasta) słychać było nie tylko to, co Ignacy mówił, lecz także – większość tego, co wygadywała jego niewierna rozmówczyni.
Rubaszna dziewczyna z plecakiem przysłuchiwała się temu jawnie i z największym zaangażowaniem; natomiast Aga była aż do bólu zakłopotana. Oto Ignaś, niepomny faktu, że może go obserwować i słuchać jakieś pół setki znudzonych pasażerów, jak zwykle był całkowicie otwarty, a więc – bezbronny i tak bardzo się odsłaniał! Nie tylko tym, co mówił, lecz także – tym, jak się zachowywał. Nigdy nie umiał udawać, ten Ignaś. Był tak bardzo ufny.
Człowiek dobrze wychowany wstałby i odszedł, żeby nie uczestniczyć w tak osobistej rozmowie. Ale w tych warunkach to było niemożliwe. Aga musiałaby wziąć swój ciężki karton z dzbanem i przecisnąć się z nim gdzie indziej, gdy tymczasem autobus stawał się coraz bardziej i bardziej wypchany. Tak więc, usilnie patrząc w okno na znak, że nic jej to wszystko nie obchodzi, wysłuchać musiała wszystkiego.
Biedny chłopak był zbyt pochłonięty przyswajaniem trucizny, którą mu przez telefon wlewano w ucho, by w ogóle zwracać uwagę na resztę świata. Całkowicie go zaabsorbowała ta – najwyraźniej silnie dramatyczna – rozmowa. Na jego wrażliwej twarzy malowały się kolejno wszystkie doznawane uczucia i niespodziewanie Aga zaczęła odczuwać żywą przykrość razem z nim.
Skończył. Wyłączył telefon. Widziała, że był zraniony do żywego – poczerwieniał, usta mu zadrżały; marszczył brwi i w końcu gryzł wargę, żeby się opanować. A ona nagle zobaczyła – wcale nie głęboko ukrytego w tym dryblasie z zarostem – tamtego małego, grzecznego i ufnego chłopca.
Przypomniała go sobie tak wyraźnie! – tego wzorowego ucznia, tego ekscentryka i erudytę, tego zamyślonego wielbiciela poezji, zmuszonego pobierać nauki pośród zwykłych miejskich łobuzów. Zawsze był przez nich lekceważony z powodu swoich dobrych manier, wysokiej inteligencji i śmiesznych dziwactw. Przez te wszystkie szkolne lata był klasowym brzydkim kaczątkiem, które boleśnie szczypała i dziobała byle gęś.
Aga rozumiała go może najlepiej, bowiem i jej się ciągle czepiali.
Nazywali go: Profesorek – i był to jeszcze najłagodniejszy z epitetów, choć w ich mniemaniu i tak wysoce obraźliwy.
Patrząc na to, jak duży teraz Ignacy reaguje na wyrządzoną mu krzywdę (a reagował właśnie tak samo, jak wtedy mały Ignaś: z tą samą szczerością i godnością…), Agnieszka odczuła poryw współczucia. Miała ochotę pogłaskać biedaka i nawet pocałować go w czoło. Albo po prostu jakoś inaczej go pocieszyć, choćby powiedzieć mu coś, co by go podniosło na duchu i dodało mu wiary w siebie. Ale od chęci do czynu droga była niezmiernie daleka; trzeba by przerwać mur własnej rezerwy, tak starannie wzniesiony. A za tym murem było przecież bezpiecznie i cicho.
Tymczasem dziewczyny z plecakiem nie hamowało nic absolutnie.
– Co, wystawiła cię? – palnęła i zwiniętą pięścią szturchnęła Ignasia w ramię. – Ale głupia. Ja bym ci tego nie zrobiła.
– Słucham? – bąknął nieuważnie, oczywiście nie słuchając, bez reszty pochłonięty przeżytym rozczarowaniem.
Aga starała się już na niego nie patrzeć, żeby go nie krępować; wzrok utkwiła w pejzażu podmiejskim. Ale jednak, od czasu do czasu, spod osłony kapelusza, błyskawicznie sprawdzała, co się z chłopcem dzieje. Najpierw widziała, że Ignaś wciąż jeszcze walczy ze łzami; potem, gdy już mężnie opanował żal, twarz jego wyraziła jakieś postanowienie, ale zarazem – tęsknotę. Wreszcie przestał mrugać! – wziął jedną ze swoich książek (Tatarkiewicz! – Dzieje sześciu pojęć) i nienaturalnie rozszerzonymi oczami wpatrywał się w jej kartki, gęsto pokreślone znaczkami oraz zapiskami. Ale jego wzrok wcale się nie przesuwał po rządkach liter. Był nieruchomy, jakby osłupiały. Czasem tak człowiek odpowiada na doznany ból, po prostu zamiera. Aga coś o tym wiedziała.
Autobus zatrzymał się w Swarzędzu i znów do jego rozprażonego wnętrza wpakowała się gromada nowych pasażerów, podczas gdy nikt ze starych nie wysiadł.
Nie było już czym oddychać.
Ignacy ocknął się ze stuporu, zamknął starannie książkę, wstał, zbierając swoje rzeczy, i ustąpił miejsca kobiecie z dziećmi. Tkwił teraz w przejściu, wciśnięty pomiędzy dwa grube męskie brzuchy w podkoszulkach, patrzył uparcie w okno, lecz nie miał miny kogoś, kto śledzi uważnie krajobraz. Przebywał duchem zgoła gdzie indziej.
Rubaszna z plecakiem odezwała się do niego jeszcze raz, ale ponieważ, pogrążony w smutnych rozmyślaniach, zupełnie tego nie zauważył – dała wreszcie za wygraną. Żeby się podnieść na duchu po tej porażce, zagadała coś także i do Agnieszki, lecz ona, milcząc, uśmiechnęła się wymijająco i znów przeniosła wzrok na brudną szybę, za którą w bezlitosnym blasku słońca przepływały pomarańczowe koparki, czerwone traktory, niebieskie ciężarówki, żółte góry piachu i inne elementy europejskiej wielkiej budowy. Jedna z ciężarówek właśnie popadła w kłopoty: cofając się, wjechała w koparkę.
Być może – pomyślała Aga – mam naprawdę „uroczne oko”. Powinnam wobec tego zerknąć sobie na rubaszną. Denerwuje mnie jakoś. Dlaczego ona mnie tak denerwuje?
Żałowała, że nie odezwała się do Ignasia od razu, jeszcze przed tym feralnym telefonem. Teraz było za późno. A szkoda. Mogłaby mu powiedzieć na pociechę, że naprawdę nie warto się tak przejmować, nie warto się zakochiwać, a nawet – przywiązywać.
Ludzie dziś właściwie nie umieją odpowiadać na miłość. W efekcie nieustannie powodują katastrofy uczuciowe i dramaty, zdolne innym zrujnować życie. Po co to komu?!
Tak uważała.
4
Ojciec Ignacego znajdował się w tym właśnie czasie w pustym mieszkaniu przy ulicy Roosevelta 5, w secesyjnej kamienicy na Jeżycach.
Pachniało tu wilgotnym tynkiem, farbą emulsyjną i świeżą emalią ftalową, którą pomalowany został kaloryfer w łazience.
Brodaty, z lekka siwiejący szczupły okularnik, ubrany tylko w szorty i koszulkę, spryskany mnóstwem kropelek białej emulsji, białej emalii i takiejż zaprawy, Grzegorz Stryba stał samotny jak palec w jaśniejącym świeżością, długim a wysokim korytarzu, opróżnionym z wszystkich książek i regałów. Tkwił przy okrytym folią malarską stoliku, na którym od dziesięcioleci pokrywał się kurzem ten sam zabytkowy (lata sześćdziesiąte) aparat telefoniczny. Teściowie z uporem nie chcieli się go pozbyć, choć wszyscy członkowie rodziny mieli już oczywiście swoje komórki. Dziadek Borejko utrzymywał, że tylko przez klasyczną słuchawkę z prawdziwą membraną można coś usłyszeć, albowiem w komórkach głos jest dziwnie niewyraźny, często nie ma się zasięgu, zwłaszcza gdy się stanie koło zmywarki, a ponadto stale w nich coś piszczy i przerywa, co może być nawet skutkiem popsucia się satelity, który gdzieś, w bliżej nieokreślonych otchłaniach kosmosu, wysyła (lub nie) swoje sygnały bezprzewodowe. Nie masz jak solidny kabel z wtyczką, konkludował senior rodu. Nie masz jak najprostsze rozwiązania.
Trzeba przyznać, pomyślał Grzegorz, że taki zabytek ma w istocie swoje zalety: kiedy w remontowym bałaganie gdzieś się człowiekowi zapodzieje komórka, nie jest on bynajmniej odcięty od świata. Wystarczy pamiętać, gdzie jest wyjście kabla.
– Cała ściana u nich pękła – powiedział Grzegorz do klasycznej słuchawki z prawdziwą membraną, patrząc przez szeroko rozwarte drzwi pokoju teściów na ten obraz nędzy i rozpaczy. – Głęboka rysa idzie od sufitu do podłogi. A z sufitu sypie się gruz. Sąsiad z góry ma to samo.
– I co teraz? – zmartwiła się jego żona, Gabrysia.
– Przyjdzie komisja budowlana. I zobaczymy – odpowiedział bezradnie.
Rodzice żony na szczęście znajdowali się wraz z nią w bezpiecznym miejscu, czyli na wsi, u córki Patrycji. Miał rację, kiedy postanowił ich tam przewieźć na czas remontu, z całym umeblowaniem i bezcenną biblioteką. Dopieroż by teraz było pandemonium! Wolał sobie nie wyobrażać reakcji teścia na pył, zasypujący Rozmyślania Marka Aureliusza, lub na gruz, miażdżący w drobny mak gipsowe popiersie Seneki. Dziadek Borejko dostałby pewnie udaru.
– Miałeś przebłysk geniuszu z tą totalną przeprowadzką – powiedział w słuchawce głos Gabrysi, która oczywiście odgadła, o czym on właśnie myśli.
– Żebyś wiedziała – odparł i przyznał, że nie wie, co ma robić dalej wobec tej katastrofy. Wszystko rozgrzebane i nie wiadomo, co dalej będzie.
Żona z kolei zastanawiała się, jak ma powiedzieć rodzicom, że czeka ich przymusowy, dłuższy, niż przypuszczali, pobyt poza domem. A potem zadysponowała:
– Grzesiu, przyjedź tutaj na dziś i jutro. Co tam będziesz sam siedział i patrzył w pękniętą ścianę. Tylko smutno ci będzie. Przyjedź na kolację, jestem pewna, że nie jesz nic oprócz sałaty.
– Mam tu jeszcze mnóstwo pracy – westchnął Grzegorz i obiecał, że przyjedzie, jak tylko skończy.
„Smutno ci będzie” – powiedziała. Znała go tak dobrze! Oczywiście, że było mu smutno. Jak zawsze, gdy zostawał bez niej.
I nie dość, że bez niej, to jeszcze w opustoszałym mieszkaniu, bez jednej żywej duszy. Wszyscy wyjechali.
Ignaś, który lubił spędzać lato w mieście i był tu jedyną pociechą dla ojca, został zmuszony do zmiany planów: musiał zawieźć rzeczy ciotce Idzie, pojechał do niej na wieś i przepadł tam na dobre. Szkoda. Grzegorz lubił towarzystwo swojego mądrego syna. Dobrze by im tu było we dwóch. Nawet nie musieliby dużo rozmawiać. Obaj mieli zwyczaj czytać przy jedzeniu, więc tak właśnie wyglądały ich wspólne posiłki – siadali przy dużym stole w kuchni i jedli, co tam było, pogrążeni w lekturze.
Skąd Gabriela wiedziała, że dziś w lodówce jest już tylko sałata? Ignaś wyjechał, a zaraz potem ona wywiozła rodziców wraz z całym ich skromnym dobytkiem, więc Grzegorz nie widział powodu, by chodzić po zakupy, a już tym bardziej gotować dla siebie samego. Jak już bardzo zgłodniał, zamawiał wegetariańską pizzę. Ale oczywiście upały odbierają apetyt, więc po prostu opróżniał stopniowo lodówkę, jedząc po troszku pozostawione przez rodzinę przypadkowe serki, jogurty i kefiry, a nawet koncentrat pomidorowy z sucharkami. Sałata leżała tam już parę dni i codziennie była mniej zachęcająca.
Postanowił, że wieczorem, jak już będzie mniejszy upał, pójdzie do sklepu. Trzeba zrobić zapas wody mineralnej, cytryn i warzyw. I przydałyby się jakieś owoce, skoro już się jest tym Robinsonem na wyspie bezludnej.
Bezludnie było także na dole, pod podłogą, w suterenie kamienicy, gdzie mieściło się mieszkanie Pałysów i skąd zwykle dobiegał gwar oraz rozgardiasz, muzyka, trzaskanie drzwiami, śmiechy, okrzyki oraz stukanie i warkot przeróżnych narzędzi Józka. Teraz było tam cicho. Marek zwykle harował w szpitalu, dniami i nawet nocami, a kiedy wracał, to po prostu walił się spać. A teraz też wyjechał – na tygodniowy urlop, do Idy. Znów szkoda. Marek był spokojnym, mądrym człowiekiem, świetnym lekarzem, a jego towarzystwo było wyjątkowo krzepiące.
Ida z kolei przepadła w lasach na dłużej. Młodsze ich dzieci były na wakacjach u Róży, a znów starszy, Józek, pojechał na wieś, do Patrycji.
To akurat Grzegorza nie martwiło. Nie miał najlepszego kontaktu z tym chłopcem. Pomijając już fakt, że Józinek od niemowlęctwa był niezwykle małomówny, co naturalnie kontakt utrudniało, miało się jeszcze świadomość, że ten rudy łobuziak nieźle obrzydzał życie swemu kuzynowi. Cóż za ciężka próba dla subtelnego Ignasia: mieszkać pod jednym dachem z bitnym rywalem i adwersarzem! Co prawda Gabrysia uważała, że wieczne starcia między tymi dwoma więcej im przynoszą pożytku niż szkody. Na przykład fakt, że Józinek od dziecka nazywał Ignasia miągwą, działał na tego ostatniego jak ostroga na zamyślonego rumaka. Dzięki temu właśnie bodźcowi dał się Ignaś na przykład nakłonić do nauki pływania, a także zrobił – on!!! Któż by uwierzył! – prawo jazdy. I tak dalej. Może Gaba miała rację, twierdząc, że to, co sobie dwaj antagoniści nawzajem dawali, nawet gdy budziło popłoch w rodzinie, było bezcenne. Rozwijali się obaj wspaniale – utrzymywała Gabrysia: każdy na swój sposób, nie kosztem drugiego, lecz – dzięki drugiemu.
Tak mówiła. I to była zapewne prawda.
Ale ojciec identyfikował się z Ignasiem bardzo silnie i nie mógł tak łatwo Józkowi odpuścić. Oczywiście, nie żywił wobec rudzielca uczuć wrogich, te były mu zasadniczo obce; Grzegorz Stryba był człowiekiem melancholijnym, łagodnym i nastawionym pacyfistycznie. Nikomu źle nie życzył, a Józkowi zwłaszcza. Po prostu utrzymywał rozsądny dystans. (Nierozsądny wszelako zdaniem Gabrysi, która za Józinkiem absurdalnie przepadała. Jak wszyscy zresztą, z Ignasiem włącznie).
Grzegorz miał ochotę sięgnąć znów po telefon i porozmawiać sobie jeszcze z żoną. Ale zamiast tego westchnął i poszedł do łazienki, żeby zagruntować ściany i sufit.
5
Na pętli przy rondzie, o tej godzinie, Poznań prezentował się jak silnie zakurzona, wielka i płaska patelnia, na której smażyły się niemrawe tramwaje. Wątłe drzewka wysychały w upale i bezruchu. Samochody, wraz ze swą ledwie żywą zawartością, stały w śmierdzących korkach. Pieszych nie było widać.
Autobus zatrzymał się pod długą wiatą i otworzył z sykiem drzwi, wpuszczając do środka powietrze nieco mniej zużyte, lecz równie gorące. Wymęczeni i spoceni ludzie zaczęli się przepychać, wysiadać – lecz Ignaś tego nie zauważył. Potrącany, nadal stał, patrząc szkliście w okno i nie widząc, że blokuje drogę obu dziewczynom. Kiedy wreszcie rubaszna z plecakiem powstała mu tuż przed nosem – ocknął się i grzecznie usunął na bok.
Poszła sobie.
Aga sięgnęła po swoją paczkę z dzbanem. Ostrożnie uniosła ją za sznurek, podkładając pod spód rozpostartą dłoń, na wszelki wypadek. Dźwignęła, postawiła pudło bezpiecznie na siedzeniu obok, po czym prędko wstała i sięgnęła po torebkę, którą jeszcze w Nekli położyła wysoko, na półce ponad siedzeniami.
Ledwie uniosła ręce – od razu zrobiło się jej słabo. Usiadła znowu.
– Nie mdlej! – powiedziała sobie. I natychmiast zastosowała sposób zalecany przez doktora. Opuściła głowę i ręce jak najniżej, pomiędzy kolana wyciągniętych nóg. W tej pokracznej pozie, z kapeluszem przy podłodze, siedziała przez dłuższą chwilę. Wreszcie karuzela w jej głowie zwolniła, czarne placki przed oczami zaczęły blednąć i ostatecznie zanikły.
Myślała, że wszyscy dawno wysiedli, ale nie.
– Już dobrze? – zapytał Ignacy.
Stał nad nią i przyglądał się jej w zakłopotaniu.
Kiwnęła głową, podczas gdy on jeszcze się zbliżył i pomocnie pochylił.
– Słabo mi się zrobiło – wyjaśniła.
– Domyśliłem się. Sam kiedyś tak zasłabłem. Kiedy jeszcze rosłem. Lepiej wyjdźmy.
Poczekał, aż ona się pozbiera, po czym bez słowa chwycił ten jej wielki, ciężki karton i poszedł przodem. Wysiadł i uprzejmie podał jej rękę, która była równie gorąca, jak wszystko wokół.
Aga chwiejnie zeszła na rozprażony asfaltowy podjazd i stała, oszołomiona, oddychając jak duża ryba na mieliźnie. Znów miała tak silny zawrót głowy, że musiała uchwycić się słupka, by utrzymać równowagę.
– Tu jest chyba z pięćdziesiąt stopni – powiedział Ignaś. – Schowajmy się gdzieś.
I zaprowadził ją do małej budki z lodami, po drugiej stronie linii tramwajowej. Posadził ją przy stoliku koło wentylatora, zamówił dwie wody mineralne z lodówki i usiadł także.
– Paczka? – Rozejrzała się półprzytomnie Agnieszka.
– Jest, jest. – Nalał wody do szklanki. – Proszę.
Posłusznie wypiła. Wentylator mile chłodził, a woda chłodziła jeszcze milej, bo od środka. Było lepiej.
Wtem drzwi budki, pchnięte z zewnątrz, otworzyły się, wpuszczając falę suchego gorąca oraz rubaszną dziewczynę z plecakiem.
– Heja! – powiedziała z zadowoleniem. – Tu jesteście. Ku!… jak nie zjem loda, to padnę – po czym podeszła do znużonej sprzedawczyni, kupiła kolosalny produkt w czekoladzie, zdjęła z ramion ciężki plecak i ciężko zasiadła przy jedynym tu stoliku, bezceremonialnie stawiając swe brzemię na spoczywającym obok, na podłodze, pudle Agnieszki.
Aga i Ignaś milczeli, pijąc bardzo dużo wody i co jakiś czas sennie uśmiechając się do siebie. Dziewczyna z plecakiem spojrzała na nią, potem na niego, w końcu rozerwała opakowanie swojego loda, odgryzła i złapawszy spojrzenie Agi, nagle jakoś się zadławiła. Oczy jej wyszły na wierzch, ale wreszcie przełknęła, odkaszlnęła i znów poddała ich oboje uważnym oględzinom, a następnie wyciągnęła wniosek.
– Ach, takie buty – stwierdziła tonem osoby doświadczonej i wiele rozumiejącej. – To idę.
Wzięła plecak za szelki, wstała, ruszyła, potknęła się o paczkę, po czym złapała równowagę. Już wyglądało na to, że ostatecznie zgubi loda, ale nie – powiedziała: – Heja! – I wyszła.
Ignacy zamówił jeszcze dwie butelki mineralnej, nie pytając nawet Agi o zdanie.
Wypili.
Woda była jeszcze zimniejsza niż poprzednio. Wentylator obracał się monotonnie. Sprzedawczyni, rozłożona niemal płasko na ladzie, rozwiązywała mozolnie krzyżówkę. Aga spoglądała w duże okno, za którym leniwie się przesuwał rozprażony świat. Powłócząc nogami, przeszedł zmęczony pies – temu to dopiero musiało być gorąco! Rubaszna z plecakiem zatrzymała się pod markizą, po drugiej stronie szyby wystawowej, i zamaszyście oblizywała swojego loda. Aga utkwiła w nim długie spojrzenie. Nagle spadł z patyka! Prosto na chodnik. Pies powrócił jednym skokiem i połknął wszystko, choć dziewczyna gwałtownie protestowała.
A tu Aga właśnie poczuła się już całkiem dobrze. Złapała oddech. Otrzeźwiała, zdjęła kapelusik i przegarnęła palcami włosy. Zakołysały się kolczyki z wiśni.
– O! – zakrzyknął nagle Ignacy, patrząc na nią ze zdumieniem.
– Co?
– Agnieszka?! Czy to naprawdę ty, czy ktoś inny? Wyglądasz na kogoś innego, ale skłaniam się ku myśli, że to ty. Tak, to ty. Ojej!
– Nareszcie mnie poznałeś. Ja cię poznałam od razu. Jeszcze w Kostrzynie.
– Nic nie powiedziałaś! A ja… rozmawiałem przy tobie z Ma… przez telefon – przestraszył się Ignacy i nagle zapłonęły mu uszy.
– Tak? Nie zwróciłam uwagi – odparła Aga spokojnie. – Było za gorąco. I taki hałas.
Spojrzał na nią z wdzięcznością.
– Ale co za spotkanie! – rzekł czym prędzej. – Wsiadam do przypadkowego autobusu – a tu Agnieszka Żyra!
– Pyra, jak mnie nazywali nasi wspaniali koledzy. A w lepszych chwilach – Żyrafa.
– Niestety, pamiętam.
– A pamiętasz Bulaja? – spytała Aga.
– Czy pamiętam Bulaja! On mi się śni po nocach.
– Pamiętasz Boksera?
– Jeszcze jak! Pasmo upokorzeń.
– A Bossa?
– Popatrz, to ciekawe, wszyscy nasi prześladowcy obrali pseudonimy na „B” – zauważył mimochodem Ignacy, jak zawsze biegły w tego typu zaskakujących obserwacjach. Aga kompletnie nie zauważyła tej akurat wspólnej cechy byłych kolegów, ale jego myśl zawsze biegła innym torem niż u wszystkich i wyszukiwała niewidzialne dla zwykłych umysłów związki. – B, b, b! – powtórzył w zadumie. – „B” jak bandzior – powiedział, po czym poleciał całą serią, i to w układzie alfabetycznym: – Jak barbarzyńca, bestia, bezczelność, brud, brutal, brzydota, bydlę. O tak, Bokser był najgorszy – dodał, po czym wzdrygnął się i westchnął.
– „Deptanie dla tych stworzeń to pasmo upokorzeń”1 – zanuciła Aga z uśmieszkiem.
1 Jeremi Przybora, Nie deptać trawników.
Ignacy spojrzał na nią ciepło.
– Wciąż lubisz stare piosenki?
– Wciąż. A ty? Wciąż piszesz wiersze?
Łypnął na nią czujnie i krótko, po czym odwrócił na moment wzrok. Wyglądało na to, że zastanawia się nad niełatwą odpowiedzią.
– Chyba się w końcu zniechęcę – odparł wreszcie wymijająco, lekkim tonem. – Im więcej wiem o poezji, tym gorzej mi się pisze. Zresztą, kogo dziś interesują wiersze? Nawet ty… – tu urwał nagle, po czym odchrząknął i mówił dalej: – Hm. Na wakacjach spotkałem taką jedną realistkę, Dorotę, która wręcz słyszeć o poezji nie chciała. Wciąż natomiast mówiła o owadach. Oczywiście, tacy ludzie to sól ziemi, świat ich niewątpliwie potrzebuje, i to na pewno bardziej niż mnie, ale co ja mam zrobić, kiedy wolę sztukę od biologii?
– Właśnie! – słyszałam, że poszedłeś na historię sztuki.
– A ty – na ASP?
– Tak. Niewiele się zmieniłeś.
– A ty – całkowicie.
– Taki był mój zamiar.
– Gdzie warkocz?
– Znudził mi się. Mama nosi warkocz, siostra nosi warkocz, nawet babcia nosi warkocz. Chcę być inna. Jestem inna właściwie. Ale chcę to jeszcze podkreślić.
– Kolor czarny! Silnie podkreśliłaś.
– Jak już, to już. Chyba mi się od razu zmieniła osobowość, słowo daję. Czuję się w każdym razie jakoś inaczej.
– Może dlatego cię nie poznałem. A przecież siedzieliśmy razem przez całe dwa lata i… i… miałem słabość do ciebie, wiesz?… – wyrwało mu się wraz z nerwowym śmieszkiem, po czym najwyraźniej tego pożałował i szybko dodał dla niepoznaki: – Aha! Teraz na wakacjach, na wsi, usłyszałem – wciąż jeszcze w codziennym użyciu, wyobraź sobie! – takie stare słowo: feblik. Pochodzi od francuskiego faible. Słabość.
– Aaa! Słabość. Czyli feblik to tylko – słabostka?
– Tylko. Tylko. Albo może słowo to pochodzi od łacińskiego flebilis. Opłakany, hm. Kopaliński podaje też to źródło – uściślił Ignaś z typową dla siebie miną pedanta, wzbogaconą o równie charakterystyczny wyraz autoironii.
– Wciąż jeszcze czytasz na dobranoc Słownik wyrazów obcych?
– Już dawno przeczytałem. Teraz przed zaśnięciem przeglądam sobie słownik łacińsko-polski. A ty?
– A ja? Ja nie.
– Co czytasz na dobranoc, pytam. Zawsze lubiłaś czytać.
– Nadal lubię. A przed spaniem czytam po kawałeczku Żywoty najsławniejszych malarzy Vasariego.
– A, to starczy ci na długo.
– Cudownie ciekawe. Ale z lekka mnie peszy.
– A to dlaczego?
– No, wiesz… Przeczytałam od pierwszego razu, że dzieło doskonałe może stworzyć tylko człowiek szlachetny i pełny. Trach! No to chyba powinnam odłożyć malowanie na długie lata.
– Wręcz przeciwnie… – zaprotestował natychmiast Ignaś, ale ona ciągnęła:
– A źródeł stylu, jak tam piszą, trzeba szukać w biografii i cechach charakteru twórcy, no więc…
– Co znowu ?
– …no, cóż można dobrego powiedzieć o moim stylu, skoro nawet jeszcze nie mam biografii. Nie mówiąc o charakterze.
– Za to masz świadomość – pocieszył ją Ignaś. – A to najważniejsze. Bo od niej wszystko się zaczyna. Styl zwłaszcza. Nawiasem mówiąc, twój styl zawsze był bezbłędny.
Przypomniała sobie, że w szkole Ignaś zawsze ją pocieszał. Ilekroć miała kłopoty albo chwilę zwątpienia, on znajdował argument, który ją podnosił na duchu. Nie odpłacała mu tym samym, o nie! Przynajmniej nie zawsze. Kiedy napisał dla niej sonet, nie chciała go nawet przeczytać. Wykręciła się! – co musiało go zaboleć. Być może to właśnie był ów punkt zwrotny w ich znajomości. Duży Ignacy jeszcze dziś o tym, najwyraźniej, pamięta. A ona wtedy po prostu się obawiała, że przyjmując jego wiersz – zachęci go jakoś. A nie chciała go zachęcać. Nikogo nie chciała.
– Pokażesz mi kiedyś swoje obrazy? – zapytał teraz.
Zanim pomyślała, już z niej wyskoczył protest:
– Nie!!!
Jak nożem uciął.
Ignacemu wyciągnęła się mina (jak on się wciąż bał odrzucenia! Czy to nie była i jej zła zasługa?), więc Aga, z niejasnym wyrzutem sumienia, szybko dodała, mówiąc w tym pośpiechu więcej, niżby chciała wyznać:
– Nie lubię ich pokazywać. Nikomu. Jeszcze nie są gotowe. Niepodobne do tego, co naprawdę chciałam namalować! Nie to, żebym się specjalnie frustrowała, nie chcę się zgrywać na wielką artystkę i przeżywać żadnych tam twórczych męczarni – tylko, całkiem po prostu, widzę, że jestem jeszcze bardzo nieudolna. I chciałabym to pokonać.
– Aha – rzekł Ignacy. – A czy przypadkiem nie o to właśnie chodzi w twórczych męczarniach?
– Ale w sztuce, tak sobie myślę, doskonalenie się nie powinno być męczarnią. Powinno wymagać wysiłku, owszem, ale wciąż dawać radość i szczęście.
– Daje ci?
– Daje. Mnóstwo.
– Ale daje tylko utalentowanym. Więc sama widzisz.
– Co widzę, to, że moja ręka nie ma jeszcze właściwego połączenia z mózgiem.
– Z duszą – poprawił Ignaś. – To idzie z duszy, nie z mózgu.
Napił się wody, uśmiechnął nagle i oznajmił z satysfakcją:
– I tak pamiętam, jak malowałaś w szkole. Takimi lekkimi, pewnymi liniami. Podobało mi się. Twoje obrazy są na pewno swobodne. Ale też bardzo dyskretne. I na pewno malujesz wydłużone postacie, a kolory kładziesz delikatnie i żywo, tak jak się poruszasz i mówisz. I używasz dużo bieli.
Aga osłupiała.
– Skąd wiesz o bieli?! W szkole tak nie malowałam. Jeszcze nawet przed rokiem tak nie malowałam.
– Zgadłem – powiedział z miną zadowoloną. – Lubię malarstwo. I to JEST prawda, że dzieło podobne jest do twórcy, chociaż teraz to się często neguje. Jest podobne i łatwo to wykryć. Bo wiesz… wszystko jest całością.
– Znasz się na tym. Teraz będzie z ciebie fachowiec całą gębą. Może jednak kiedyś ci pokażę te obrazy. Jak już będę miała czym się pochwalić.
– Zgoda. No, już ci lepiej, prawda? Już nie jesteś taka blada.
– Lepiej mi, dzięki. Zimna woda pomogła. I ty. Ten autobus był koszmarny.
– Skąd ty właściwie jechałaś, też z wakacji?
– Nie, od siostry. Mieszka w Nekli i… aj! – Tu Aga zrobiła wielkie oczy. – Zagadałam się! Muszę pilnie dostarczyć tę paczkę. Na Sołacz. Wezmę taksówkę z ronda.
Ale Ignacy oznajmił, że jej nie wypuści samej na ten upał. Zadzwonił z komórki po taksówkę i zaznaczył, że potrzebny jest samochód z klimatyzacją.
– Ktoś tu zasłabł. Kobieta! – dorzucił tonem znaczącym, naglącym i tajemnym, jakby miał zamiar pilnie wieźć żonę na porodówkę.
A kiedy czekali na radio taxi, zaoferował swe usługi.
– Pojadę z tobą, dobrze? Ta paczka jest ciężka. A potem cię bezpiecznie odwiozę do domu. – I dodał, z rozszerzonymi oczami, jak zawsze, kiedy ponosiła go wyobraźnia, że przecież Agnieszka mogłaby wręcz zemdleć na ulicy, tuż przed pędzącym tramwajem z grubym motorniczym, który ma okulary słoneczne, ale one są zatłuszczone, bo on jadł bułkę ze smalcem i teraz nic nie widzi pod słońce!
6
Na Sołaczu było także gorąco, lecz przynajmniej zielono. Prosta aleja Wielkopolska, z dwuszeregiem ogromnych kasztanowców pomiędzy jezdniami, kończyła się pięknym, bujnym parkiem.
– Czternaście hektarów – powiadomił Agnieszkę Ignacy, pomagając jej wydobyć dzban z taksówki. Sam nie wiedział dlaczego, ale miał ochotę popisać się przed nią czymś, co było jego najmocniejszą stroną: wiedzą. – Pierwsze drzewa posadzono tu w 1907 roku. Wtedy jeszcze Poznań był twierdzą pruską, z fortyfikacjami wokół.
– Skąd ty wiesz takie rzeczy? – spytała z miłym mu podziwem.
– Cóż, to i owo samo wpada człowiekowi w oko – odparł skromnie. – A Sołacz jest ciekawym miejscem. Ludzie mieszkali tu już, zanim powstał Poznań. Pierwsze ślady osadnictwa pochodzą z okresu kultury łużyckiej.
– Łużyckiej!! – zdziwiła się Agnieszka i spojrzała na Ignacego z, jak uznał, szczerym respektem.
Poczuł się bardzo dobrze.
Przeszli ulicą wzdłuż parku i skręcili w prawo, w boczne uliczki.
– W 1909 roku wieś Sołacz wcielono do miasta i zaplanowano tu kolonię willową dla profesorów i inteligencji – objaśniał dalej chętny Ignacy Grzegorz Stryba, któremu podziw zawsze dodawał wigoru, a respekt – skrzydeł. – Od tamtych czasów aż do teraz jest to oczywiście najelegantsza dzielnica Poznania. W każdym razie zjawisko „bogacza z Sołacza” jest stosunkowo nowe i dotyczy, moim zdaniem, drugiej połowy wieku dwudziestego.
W tych bocznych uliczkach ocienionych starymi drzewami, pośród starych ogrodów stały dziesiątki willi – secesyjnych i tych z lat trzydziestych. Z rzadka trafiał się tandetny obiekt z epoki gierkowskiej.
– O! Od tego właśnie okresu datowałbym powstanie zjawiska „bogacza z Sołacza”. Ale lata późniejsze również się w tej dziedzinie zapisały, z tym że już w lepszych materiałach budowlanych. Z kolei moda dwu ostatnich dekad to przejmowanie stylowych a zniszczonych willi i dokonywanie remontu przy użyciu najnowszych technik i produktów. Spacerowałem tędy kiedyś z Mmm… z przyjemnością, zastanawiając się, czy można by zilustrować historię dwudziestego wieku wyłącznie na przykładzie sołackiego budownictwa. Jasne, że by można. Nawet park, zaprojektowany na początku stulecia przez niemieckiego architekta, w latach pięćdziesiątych nosił imię Józefa Stalina. A z kolei wiek dwudziesty pierwszy przyniósł charakterystyczną walkę stowarzyszenia mieszkańców Sołacza z deweloperami, którzy postanowili postawić tuż koło parku wielkie blokowisko. Znaki czasu! Ciekawe, że żyjąc, nie da się uniknąć ich wytwarzania, prawda?
Tak zabawiając Agnieszkę rozmową (a nie było to łatwe w taki skwar!), ofiarny Ignacy oblewał się rzęsistym potem, taszcząc paczkę z dzbanem oraz koszyczek z wiśniami i dwie książki, podczas gdy Aga, wymachując torebką, poszukiwała właściwego adresu.
– To na pewno tu – powiedziała wreszcie, dostrzegając z daleka willę, która wyróżniała się symetrią. I rzeczywiście! – trafiła, na oko. Willa była odnowiona, nieskazitelnie wytynkowana i świeżo pokryta dachówką. Przed wejściem stały dwie donice z identycznymi drzewkami o koronach formowanych w kule. Nawet numer domu, wykonany z gładkich złotych cyferek, umieszczony był na słupkach po obu stronach furtki.
– Ciekaw jestem, jak bardzo symetrycznie jest tam w środku – zauważył z zainteresowaniem Ignaś, spoglądając na idealny ogród ponad idealnie przyciętym żywopłotem. – Może mają identyczne telewizory po obu stronach kominka. No, to już!
Nikt jednak się nie odezwał. Dom był wprost spowity ciszą – był tak cichy, że słyszeli, jak sami do niego dzwonią.
Żar lał się z nieba i nawet w cieniu było nie do wytrzymania.
– Przyszliśmy chyba za wcześnie – oceniła sytuację Aga.
– Może zapomnieli kupić drugiego szampana i pojechali do centrum handlowego – snuł przypuszczenia Ignacy. – Albo zjedli wszystkie białe lody i mają tylko czekoladowe, a w każdym pucharku muszą być po dwie kulki, czarna i biała. Albo nagle jeden z dwóch pstrągów (nie cierpię ryb!) skurczył się drastycznie w pieczeniu, względnie wypadło mu oko.
– Nie – śmiała się Aga. – Bogacze nie pieką sami pstrągów, zamawiają catering. Po co mają siedzieć w domu, pewnie pojechali nad wodę. Przyjęcie mają dopiero wieczorem.
– To co robimy?
– Przyjdę później – postanowiła. – Siądę gdzieś sobie i poczekam.
– To ja z tobą. Nad wodą.
– Nie chcę ci zabierać czasu!
– Cóż – rzekł Ignaś i spojrzał znów na ogród, lecz tym razem bez zainteresowania, a raczej po to, by Aga nie widziała wyrazu jego twarzy. – Mam go nagle pod dostatkiem.
Ale nawet nie widząc, Aga wiedziała, że na tej twarzy pojawił się smutek i wyraz przykrości.
Nic nie powiedziała.
Poszli ze swym ciężarem do parku i znaleźli tam ławkę, ściągniętą ze słonecznej alejki i ustawioną nieprzepisowo tuż nad brzegiem zielonego stawu, w gęstym cieniu. Wokół ławki leżało na piachu dużo niedopałków, butelki po piwie, a także spory szkielet wędzonej ryby, spoczywający (wśród traw, babki lancetowatej oraz koniczyny) na kawałku zatłuszczonej gazety. Ktoś tu niedawno biesiadował, a nie był sam, sądząc po ilości resztek. Sybaryci ustawili ławkę w ten sposób, by można było, siedząc i ucztując, trzymać nogi w wodzie, a odpadki rzucać swobodnie na boki.
Dwie miejscowe kaczki przypłynęły natychmiast, kierując się najwyraźniej rozumem, a ewentualnie wspomnieniami, i wyhamowały znacząco przy samym brzegu, spodziewając się, że ktoś im tu zaraz rzuci bułkę. Ignacy użył patyka i rzucił im szkielet ryby.
Następnie wydobył z kieszeni chusteczkę higieniczną i chwytając przez nią butelki umieścił je w pobliskim koszu na śmieci. Popodnosił przez chusteczkę papiery. Niedopałki zasypał, pracowicie przesuwając piasek stopą, obutą w duży sandał.
– Maximo cum studio2 – powiedział. – Teraz mogę tu posadzić damę.
2 Z najwyższą starannością (łac.).
Odciągnął ławkę od wody, a w końcu wyjął z drugiej kieszeni pakiecik innych chusteczek – nawilżanych mile pachnącym płynem – i dwiema z nich wytarł sobie starannie twarz oraz ręce, zaś kolejną poczęstował Agnieszkę.
– Jestem jak detektyw Monk – powiedział. – Ani kroku bez pełnego ekwipunku. Spróbuj, to bardzo odświeża.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła. Żadnej świeżości.
– Mam swoje zalety.
I zaproponował, by pozbyli się kłopotliwego koszyczka przez zjedzenie wszystkich wiśni, względnie przez nakarmienie nimi ptactwa wodnego i ryb.
Wybrali to drugie rozwiązanie, bo wiśnie już z lekka fermentowały. Ignacy zastanawiał się głośno, co ptactwo zrobi z pestkami (miał trzy koncepcje). A Agnieszka rzuciła rybom swoje wiśniowe kolczyki. Już były niepotrzebne.
Miło było z tym Ignasiem. Aga już prawie zapomniała, jak to jest – siedzieć sobie i beztrosko żartować z kolegą, i to w dodatku dobrze wychowanym, życzliwym i kulturalnym. Dziwna rzecz, jak to w człowieku podnosi poziom poczucia bezpieczeństwa.
Najwyraźniej Ignacemu też było z nią dobrze. Rozparł się spokojnie na ławce, wyciągnął długie nogi, zapatrzył się wzrokiem niewidzącym w połyskującą wodę i unoszące się na niej ptaki. Aga była ciekawa, czy myśli jego są w tej chwili przy owej niewiernej a przewrotnej Mmm…, ale nie śmiałaby oczywiście pytać. Co jej do tego? Zresztą, nie miała zamiaru przerywać błogiej ciszy. Wystarczyło, że robiły to kaczki.
– Rzeczywiście ten drugi egzemplarz jest identyczny? – zapytał nagle Ignaś.
– Skąd mam wiedzieć? – odparła. – Może jedna jest samcem.
– Pytam o dzban, a nie o kaczkę. Zresztą, obie mogą być samcami.
– Lub na odwrót.
– Na jaki znów odwrót?! Ach tak. Ale ja myślę, że to parka. Chociaż trzeba przyznać, że są – pozornie, rzecz jasna! – nie do odróżnienia. Lecz nie wnikajmy w to. Więc co z tym dzbanem?
– Tak, podobno jest identyczny. Słyszałam, jak Tekla mówiła przez telefon. Bardzo piękny dzban zresztą, spodobał mi się. Niezwykłe kolory.
– A to może go zobaczymy? Lubię piękne przedmioty. Paczka nie jest jakaś bardzo ozdobna, można by tu, o, górą otworzyć i zerknąć.
– A zerknij. Tylko ostrożnie.
– Czy można zerkać nieostrożnie?
– Ja bym umiała.
– Wierzę. Jak na mnie zerknęłaś w autobusie, to struchlałem.
– Nic nie było widać.
– Ależ tu dużo węzłów gordyjskich – rzekł zdziwiony Ignacy, oglądając paczkę. – Jeden na drugim. Kto pakował?
– Tekla.
– Tak myślałem. Nie w twoim stylu te dramatyczne zasupłania. Przypuszczam, że ty byś zawiązała schludną, ale fantazyjną kokardkę. Jak już mówiłem, wszystko jest całością. A styl to człowiek, jak mawiała za młodu moja kuzynka Łusia.
– Siostra Józka? Taka mała i ruda.
– Ruda, ale urosła i właśnie jej stuknęło szesnaście lat. Jest teraz z młodszym bratem u ciotki w Oksfordzie. Szkoda, że Józek nie pojechał z nimi, to by mu dobrze zrobiło.
– A co tam u rudego?
– Cóż – rzekł Ignacy z taką miną, jakby komentował słuszny wyrok Sądu Najwyższego, a może Opatrzności. – Józek nie dostał się, biedak, na medycynę. Teraz pracuje na budowie, u wuja. Przez całe wakacje.
Chyba nie udało mu się ukryć tej odrobiny niewinnej uciechy.
– Wciąż ta wasza rywalizacja… – zauważyła Agnieszka z uśmiechem.
– Ależ skąd. Jesteśmy już dorośli, prawda? – odparł pobłażliwie Ignacy, po czym zastanowił się, wspomniał pewną szosę i pewną motorynkę i dorzucił: – Przeważnie.
Postawił pudło pośrodku ławki, przykucnął przed nią i daremnie próbował poluzować gruby sznurek.
Aga znalazła w torebce pilnik do paznokci.
– Masz! Potem zawiążemy na nowo. Na schludną kokardkę.
Ale w końcu sama się musiała tym zająć, bo Ignacy z pewnością miał wiele zalet, lecz nie należała do nich umiejętność piłowania mocnego sznurka malutkim pilnikiem. Jego długie dłonie o smukłych palcach nie zostały stworzone do operowania narzędziami – pomyślała. Pasowało do nich jedynie pióro, i to gęsie.
Odsupłała główny węzeł, stopniowo podważając jego zacisk czubkiem pilnika, zdjęła sznurek, odkleiła taśmę, a Ignacy ostrożnie otworzył karton od góry.
Ukazał się lśniący głęboką ultramaryną otwór dzbana, który wewnątrz był poszkliwiony na kolor turkusowy. Naokoło widać było już tylko mnóstwo kawałków folii bąbelkowej, starannie poupychanych dla zabezpieczenia.
– Wyjmę trochę tej folii – powiedziała Aga. – A zresztą, wszystko wyjmę. Musisz zobaczyć go w całości. Ma świetne proporcje, a szkliwo położyła Tekla jak mistrzyni. Ten turkus w części środkowej jest bajeczny i aż świeci. Cudo, nie dzban.
– Raczej wazon – zauważył Ignacy, zerkając ciekawie do środka.
– Byłby może wazonem, gdyby nie miał ucha. Z uchem jest to dzban.
– Ten dzban – odparł Ignacy, zaglądając głębiej do pudła – nie ma ucha. A więc jest to wazon, jak sama przed chwilą zdecydowałaś.
– Ma ucho, ma.