Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Wydany po raz pierwszy w 1975 r. pisarski debiut Małgorzaty Musierowicz, ostatecznie, po latach,na skutek nalegań czytelników, fabularnie włączony do kultowej poznańskiej sagi autorki. Mimo że początkowo narracja ta nie miała z Jeżycjadą nic wspólnego, odnaleźć w niej można wszystko, co zdecydowało o popularności przygód Borejków i ich przyjaciół – cięty dowcip, wartką akcję oraz ciekawych bohaterów, których nie da się nie lubić. Perypetie rodzeństwa Ptaszkowskich – Munia, Tunia i małej Moniki, zwanej Rzodkiewką – rozpoczynających nowe życie w Śmietankowie, do dziś bawią, choć w starszych czytelnikach wywołują też tęsknotę za inną, nieco może prostszą rzeczywistością, beztroskim dzieciństwem i prawdziwą wakacyjną przygodą.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Małomównyi rodzina
Ryknęła krowa.
Jej ciepły, nabrzmiały uczuciem głos poniósł się łagodnie przez ciszę poranka i bez przeszkód osiągnął poddasze dużego starego domu na wzgórzu.
Okno na poddaszu było szeroko otwarte i tęskna krowia wypowiedź wpłynęła tam na lekkim podmuchu wiatru. Mały pokoik zalany słońcem wypełniało smaczne posapywanie śpiących dzieci.
Było ich troje: dwaj chudzielcy – czternastoletni Munio i młodszy o rok Tunio – oraz ich pulchna, pyzata i rumiana sześcioletnia siostrzyczka, z oczywistych powodów zwana w rodzinie Rzodkiewką.
Właśnie uniosła z poduszki potargany łepek i trąc zaspane oczy, usiłowała zrozumieć, co też to za dziwny a straszny dźwięk wyrwał ją ze snu. Rzecz nie do wiary: Rzodkiewka nigdy dotąd nie widziała – a tym bardziej nie słyszała przez sen – żywej krowy. Urodzona i wychowana w wielkim mieście, nigdy jeszcze nie oddaliła się od niego na odległość większą niż pięć kilometrów. Nigdy nie wyjeżdżała na prawdziwe wakacje, każde lato spędzając w podmiejskich parkach.
Kiedy Rzodkiewka była rocznym niemowlęciem, jej ojciec zginął w wypadku. Mama, polonistka i bibliotekarka, chcąc wyżywić troje dzieci, zmuszona była obarczyć się tyloma obowiązkami, że nie mogła sobie pozwolić na luksus wyjazdu na wakacje. Tunio i Munio jeździli, owszem, na kolonie i obozy letnie, ale Rzodkiewka była na to za mała.
W trzy miesiące po śmierci pana Ptaszkowskiego matka pani Marii spakowała swój skromny dobytek i z drugiego krańca Polski przybyła na ratunek. Od tej pory życie osieroconej rodziny bardzo się polepszyło. Babcia przywiozła z sobą spokój i pogodę ducha, cięty dowcip i nieustanną troskliwość. Jak nikt potrafiła dbać o wnuki, dogadzała im, pomagała w nauce, gotowała obiady, opowiadała bajki i pocieszała w trudnych chwilach. Była już na emeryturze, więc cały swój czas z radością poświęciła jedynej córce i jej dzieciom.
Rodzina dochodziła do równowagi po strasznym wstrząsie. Tylko Mama – kiedy dzieci spały – płakała w poduszkę. Po upływie roku koleżanki z pracy zaczęły radzić, by ponownie wyszła za mąż. Od wszystkich jednak argumentów pani Maria odwracała się z niechęcią. Sama wychowa swoje dzieci, sama na nie zapracuje. I nie będzie ich zmuszała, żeby zapomniały o ojcu, którego tak kochały.
Minęło pięć ciężkich lat i pani Maria była jednak strasznie zmęczona. Po całym dniu pracy wracała do domu wieczorem, widywała dzieci tylko przy kolacji i w niedziele. Tak dłużej trwać nie mogło. Kiedy więc któregoś dnia nadszedł list od siostry męża, pani Klimkowej, mieszkającej w małym miasteczku wśród lasów, Mama uznała to za pierwszy od lat uśmiech losu. Pani Klimkowa zawiadamiała bowiem, że w miejscowej bibliotece jest wolna posada.
Ale co ważniejsze: wolne całe piętro domu – pisała. – Warunki naprawdę niezłe, duży ogród, skończyłoby się wreszcie to twoje wynajmowanie mieszkania, mielibyście własny kąt. Napisz, a najlepiej przyjedź sama.
I Mama pojechała na zwiady. Wróciła rozpromieniona. Tego dnia padał deszcz, było zimno i ponuro, więc Babcia upiekła dzieciom placek drożdżowy dla poprawienia nastrojów. Mama, zmarznięta i blada, weszła do pachnącego ciastem mieszkania właśnie w momencie, gdy wszystko było gotowe do podwieczorku.
– Dobre nowiny, dobre nowiny! – wołała już od progu radosnym głosem.
Obskoczyli ją natychmiast.
– Co, co?
– Najpierw herbaty! – zażądała Mama. Zrzuciła kalosze i płaszcz, po czym wskoczyła na kanapę.
– Grzejemy starowinę? – rzucił Munio.
– Grzejemy! – wrzasnęli Tunio i Rzodkiewka, po czym wszyscy razem przywalili Mamę ciężarem trojga ciał, z których tylko jedno było miękkie i przytulne.
– Zaduszą! – stęknęła Mama, bardzo zadowolona. – Zabierzcie te spiczaste kolanka, bo nic nie powiem!
Munio i Tunio posłusznie zabrali te spiczaste kolanka.
– Mów! – rozkazał Tunio.
– No, to mówię. Jeśli wszyscy się zgodzicie – a powinniście! – pod koniec czerwca przeniesiemy się do Śmietankowa. Jest to po prostu raj na ziemi. Władujemy się do wielkiego wozu meblowego, po czym znikniemy na zawsze z tego okropnego miasta.
– Z forsą jest krucho – zauważyła Babcia, nalewając herbatę.
W oczach Mamy była niezmącona pogoda.
– Wiecznieprzezniewidzialnąosaczonysforę – powiedziała.
– Supervielle – odgadła Babcia.
– Supervielle? – nachmurzył się Munio. – Nie czytałem.
– Bo jesteś jeszcze za młody. Stanowczo za młody – wyjaśnił mu Tunio i napchał w usta placka.
– Poeta francuski, także prozaik, 1884–1960 – pouczyła babcia wnuki.
Tunio poklepał ją po ramieniu.
– Jesteś imponująca – pochwalił ją, rozsiewając okruszki. – Umysł niemłody, ale bardzo encyklopedyczny.
– Nie jedz z pełnymi ustami – odpaliła Babcia, powodując wybuch śmiechu.
– Klimkowie – przebiła się przez hałas Mama – Klimkowie już się ofiarowali z pożyczką. Będzie świetnie. Będzie wspaniale. Zobaczycie. Pensję będę miała taką jak tu, ale o wiele mniejsze wydatki. No i przecież nie muszę rezygnować z tych wszystkich tłumaczeń. Poradzimy sobie.
Munio przetarł okularki.
– Zbulwersowany – rzekł. – Wstrząśnięty. Pod silnym wrażeniem nowin utracił właściwą mu równowagę ducha. Edmund Ptaszkowski musi teraz się namyślić.
– Zostawić kumpli z klasy? – Tunio uniósł jasne brewki nad czarnymi oczami, takimi samymi jak Mamine. Miał też jej jasnozłote włosy i jej uśmiech, tyle że bardziej zawadiacki. – Wyjechać w nieznane?
– Będziemy tam ciągle razem – namawiała Mama. – Biblioteka mieści się na parterze naszego domu! A dom stoi nad jeziorem, a na jeziorze jest wyspa, a wokół takie wspaniałe lasy…
– Grzybki!!! – zakrzyknęła zelektryzowana Babcia.
– A łódka tam jest? – dla Munia to było najważniejsze. Ten wątły mózgowiec o wrażliwej, delikatnej twarzy i wielkich oczach przesłoniętych okularami żywił tajemne uwielbienie dla sportu i atletycznych wyczynów. – Bo rozumiesz, kochana, po co nam jezioro bez łódki?
Mama wyznała, że jakoś się za tym nie rozglądała.
– Ostatecznie, zbuduję łódkę sam – pocieszył się Munio z niezachwianą wiarą we własne możliwości. – Indiańską łódź z wydrążonego pnia.
– Naturalnie tratwę z bali – dorzucił Tunio z pełnymi ustami.
– Jadę! – zdecydował się Munio.
– Ja też! – pospieszył Tunio, rozsiewając okruszki.
Rzodkiewka, wtulona w Mamę, wystawiła spod jej łokcia miłą okrągłą buzię z miłą kluseczką nosa i miłymi szparkami burych oczu.
– Ja też! Mnie się bardzo podoba ta nazwa: Śmietankowo! Jest taka… słodziutka. – Oczywiście, wszystkich to strasznie rozśmieszyło. Nie zdążyła im wyjaśnić, że nazwa miasteczka skojarzyła się jej z pulchnymi lśniącymi zwałami bitej śmietany, otaczającymi dom i rozpływającymi się w czekoladowym jeziorze. Ale to może i lepiej, bo śmieliby się jeszcze bardziej, jak zwykle, gdy mówiła o jedzeniu.
No i właśnie wczoraj przyjechali do tego Śmietankowa. Munio i Tunio skończyli rok szkolny i długo się żegnali ze swymi niezliczonymi kolegami, więc oczywiście w ostatecznym pakowaniu pomogli dopiero w sam dzień wyjazdu. Pakowali się i pakowali, kierowca się niecierpliwił, wskutek czego wszystko wszystkim leciało z rąk – wreszcie ruszyli i dotarli do Śmietankowa około północy. Zasypiające na stojąco dzieci ułożono czym prędzej do snu i ledwie Rzodkiewka przyłożyła głowę do poduszki – już był ranek.
Siódma rano, pierwszy dzień w Śmietankowie.
Rzodkiewka wyskoczyła z łóżka, przeszła boso po skrzypiącej podłodze i wyjrzała przez okno.
Oczywiście nie było bitej śmietany. Dom otaczały rozłożyste drzewa owocowe i to było równie piękne: skoro tylko Rzodkiewka wychyliła głowę z okna, uśmiechnęły się do niej złotoróżowe kulki dojrzałych czereśni, gęsto rosnących na wielkim drzewie. Ogród był duży, cienisty, szumiący i tajemniczy. Ktoś kiedyś zasiał tu piękną trawę, posadził irysy i krzewy róż, ale teraz wszystko ginęło w rozwichrzonej, pachnącej gęstwinie ziół i chwastów. Za rozwalonym płotem zieleniła się spadzista łączka, schodki z drewnianych bali wiodły na plażę. Dalej leniwie pluskało jezioro, a słońce nad nim wyglądało jak świeżo wymyte.
Rzodkiewka poczuła, że nie wytrzyma w domu ani chwili dłużej. Starając się nie skrzypnąć podłogą, przeskoczyła śpiących na materacach braci, ubrała się szybko i wyszła z pokoju.
Już na schodach stało się jasne, że to Mama wstała pierwsza. Jej radosne pogwizdywanie dobiegało z kuchni na parterze wraz z zapachem jajecznicy na boczku.
– Słyszałam, jak wstałaś – powiedziała Mama, roześmiana i bardzo ładna w szafirowym szlafroczku. – W tym naszym nowym domu podłogi skrzypią ze starości. – Pocałowała córkę w rumiany policzek i postawiła przed nią jajecznicę, chleb z masłem i ogromną michę, aż po brzegi wypełnioną najpiękniejszymi czereśniami.
Tymczasem zapach smażonego boczku dotarł aż na piętro, przedostał się przez uchylone drzwi i kusząco połechtał dwa zgodnie posapujące nosy. Munio i Tunio obudzili się jednocześnie. Munio sięgnął po okulary, które – pedantyczny jak zwykle – schował wieczorem do kieszeni bluzy. Przez ich grube szkła rozejrzał się po otoczeniu i spytał leniwie:
– Jakiżmięaniołz łożakwiatówbudzi?
– Co to, Słowacki od rana?
– Szekspir, Szekspir, niedouczku.
Tunio odgarnął skudłaconą przez noc białą grzywkę.
– Idziemy na łódki, mistrzu?
– Pytanie, czy tu w ogóle są łódki, mój malcze – rzekł z powątpiewaniem Munio, wciągając skarpetki na patykowate odnóża. – Warto by rzecz zbadać.
– Coś pachnie bardzo milutko…
– Jakoby śniadanko.
– Wskazany jest pośpiech – oznajmił Tunio przezornie. – Rzodkiew już znikła.
Z łomotem zbiegli po schodach – cóż to były za schody! Nie żaden beton, skądże! Drewniane, dudniące pod stopami, okolone wyślizganą poręczą, zbiegały szerokim łukiem do mrocznego hallu. Stamtąd wchodziło się już do kuchni, wypełnionej bursztynowym światłem. W kuchni – oczywiście – urządziła się już Rzodkiewka. Siedziała za wielkim stołem z desek i pracowicie ruszała szczękami.
– Uszanowanko dla pięknych pań – rzekł szarmancko Tunio. – Jak apetycik, luba Rzodkiewciu? Czyżbyś przez nieuwagę zostawiła nam jakieś ochłapy?
Rzodkiewka nadęła się, ale zanim zdołała wybuchnąć z całą mocą, Mama postawiła przed chłopcami talerze.
– Zostawcie niebożątko w spokoju. Lepiej sami jedzcie.
Munio poprawił okulary i przyjrzał się bacznie zawartości niebieskiego kubka.
– Czy to dalszy ciąg tego koszmaru, co mnie gnębił w nocy? Skąd tu mleko o tej porze? A już się cieszyłem, że choć raz mi się uda nie pić paskudztwa.
– Mleko na wsi rzecz normalna – wyjaśniła Mama. – Jajka też. Przyniosła wszystko pani Adamska, która sprząta w bibliotece. Mieszka niedaleko stąd i obiecała, że co rano będziemy mieć świeżutkie mleczko.
– Cóż, robię to tylko dla twego dobra – oznajmił Munio męczeńsko, zatkał nos i wychylił kubek jednym haustem.
Przez chwilę siedział skrzywiony, z przechyloną głową, czekając, aż mleko spłynie do żołądka. Potem twarz mu się wygładziła.
– Jednakże – rzekł – ten płyn smakuje tu jakoś inaczej.
– No i mamy czereśnie! – wrzasnęła jego siostra. – I w ogóle wszystko w ogrodzie jest nasze!
Drewniane schody zaskrzypiały z respektem: jak zwykle elegancka spływała po nich Babcia: zgrabna, przytulna i niebieskooka.
– Cześć, rodzino – powiedziała. – Widzę, że okropnie zaspałam, wszyscy już na nogach. Co wam się śniło? Bo podobno pierwszy sen na nowym miejscu zawsze się sprawdza.
– Niemożliwe – orzekł Munio. – Mnie się śniło, że stworzyłem teorię względności. To się nie może sprawdzić, bo już to zrobił Einstein. No chyba żebym stworzył jakąś nową.
Rodzeństwo wpatrzyło się w niego z niemym podziwem. Ten Munio – jakie on miewa sny!
– A mówiłeś, że koszmar cię gnębił! – zaśmiała się Mama.
– Bo gnębił. Jak już wymyśliłem teorię względności, to zgubiłem zeszyt, gdzie wszystko było zapisane, i ktoś – nie wiem kto – wlepił mi dwóję. Nie mogłem tego strawić i męczyłem się całą noc.
– Mnie się śniło – wyznał Tunio – że sobie kupiłem jacht i samotnie przepłynąłem ocean.
– No, nie wiem, to może się sprawdzi – powiedziała Babcia pocieszająco.
Rzodkiewka przełknęła ostatni kęs chleba.
– To jednak mój sen był najlepszy. Śniło mi się, że leżę w łóżku.
– I zaraz ci się sprawdziło! – Tunio prychnął śmiechem.
– Ale to jeszcze nie koniec! – Rzodkiewka była bliska wybuchu. – Czego się czepiasz, czego? Nie przerywaj!… No więc, leżę sobie w łóżku, a przede mną na ścianie taka wielka szafa z szufladkami. Leżę sobie i przyciskam guziczek, a tu z szafy wyjeżdżają szufladki: tu iryski, tu miętówki, tu pralinki mleczne… czekoladki z orzechami… i ja sobie tylko wyciągam rękę i mogę wziąć cukiereczków, ile chcę…
– I oczywiście bierzesz… – dorzucił Tunio.
– Cicho, Tuniek, sen Rzodkiewki jest naprawdę najlepszy. I w dodatku zaraz się sprawdzi, popatrzcie wszyscy! – to mówiąc, Babcia wysunęła szufladkę kredensu i wyjęła z niej torebkę krówek. – Munio, weź tę łapę! Ty jeszcze nie jadłeś śniadania!
Niskie szerokie okna kuchni wychodziły na jezioro i las. Przez cały czas śniadania Rzodkiewka miała je przed oczami, jak kolorowe zaproszenie. Może kogo innego już dawno wywabiłoby to na dwór, ale ona musiała przede wszystkim skończyć jeść. Dopiero gdy pochłonęła ostatnią czereśnię ze swej porcji, zerwała się, rzuciła „dziękuję!” i wybiegła na ganek.
Chłopcy nie mogli być gorsi. Nasypali sobie czereśni do wszystkich kieszeni i pognali za nią. Już po chwili Mama ujrzała ich w oddali biegnących ku jezioru. Odwróciła się do Babci i roześmiała.
– No widzisz – powiedziała Babcia i zaczęła zbierać naczynia.
*
Okazało się, że w zatoczce jest przystań z desek i dwie łodzie. Bracia, drętwiejąc ze szczęścia, wskoczyli do nich natychmiast i zaczęli je nieprzytomnie opukiwać. Rzodkiewka przyjrzała się temu z lekką pogardą i ruszyła dalej wzdłuż brzegu. Sąsiadująca z plażą soczyście zielona łączka usiana była gęsto złocistymi mleczami i jaskrami. Rzodkiewka nazbierała ich sobie niezły bukiet, nim natknęła się znienacka na autorkę porannej pobudki. Dorodna czarno-biała krowa pasła się majestatycznie pod samym lasem. Za nią, pobrzękując, wlókł się łańcuch, którego koniec umocowano do wbitego w ziemię kołka.
Prawdziwa krowa!
Rzodkiewka przystanęła zafascynowana. Po chwili rozważnego namysłu podeszła bliżej i ostrożnie podsunęła bydlątku swój złocisty bukiet, czując przy tym w ramieniu lekki skurcz strachu (a nuż bestia połakomi się na jej rękę?). Krowa jednakże spojrzała bardzo serdecznie i okrągłym ruchem szorstkiego jęzora wymiotła z małej łapki poczęstunek. Następnie przeżuła go z namysłem i podziękowała jeszcze jednym poczciwym spojrzeniem. Serce Rzodkiewki wezbrało falą miłości. Przytuliwszy się z całą ufnością do ciepłego boku zwierzęcia, zaczęła je głaskać po rogatym łbie.
– Jestem Monika – przedstawiła się uprzejmie. – W domu nazywają mnie Rzodkiewka, ale ja tego nie lubię. A jak ty masz na imię, króweczko?
– Krasula – odparł zakatarzony głos.
Rzodkiewka kwiknęła i podskoczyła. Mimo wszystko nie spodziewała się odpowiedzi. Właściwie miała ochotę uciec, zanim jednak doszło do tej kompromitacji, zza krzaka wyłoniła się ruda kędzierzawa łepetyna i ten sam zakatarzony głos zapytał:
– Skąd się wzięłaś na naszej łące?
– A co? – spytała Rzodkiewka zaczepnie. – Nie wolno chodzić po trawie?
Rudy łepek porzucił stanowisko za krzakiem.
– Jakby każdy głupek deptał po trawie, toby krowa nie miała co żryć!
Konflikt narastał.
– Żryć! – parsknęła wzgardliwie Rzodkiewka. – Jak ty się wyrażasz?!
– Jak mi się podoba – pociągnął nosem rudy. – A bo co, ty rzodkiewo jedna?
– Zabraniam ci! – wrzasnęła Rzodkiewka, zadraśnięta w godność.
– Hy-hy! – powiedział rudzielec z nieopisanym lekceważeniem.
– Dla ciebie jestem Monika, rozumiesz? – Musiało być coś groźnego w minie Rzodkiewki, bo jej przeciwnik niespodziewanie skapitulował.
– No pewno… co krzyczysz? Może być Monika.
– No! Bo jak nie, to cię po prostu stłukę!
– No dooobra…
– A kto ty właściwie jesteś, co? – Rzodkiewka już miała przewagę.
– Ja? Adamski Waldemar – powiedział posłusznie rudy łepek.
W najlepszej zgodzie zajęli się teraz opowieściami o swoich rodzinach i o sobie. Rzodkiewka była zadowolona. Waldemar okazał się bardzo sympatyczny przy bliższym poznaniu i potulnie nazywał ją Moniką, ani razu nie używając obrzydłego przezwiska. Ale nagle Adamskiemu Waldemarowi znów odbiło. Oczy mu się zaokrągliły, spąsowiał.
– Wyłaźcie no lepiej z tej łodzi! – wrzasnął.
Munio i Tunio zamarli na swych pozycjach; starszy brat, naturalnie, w pozie władczej rozciągnięty był na rufie. Tunio, po kolana w wodzie (niestety, w wymarzonej łodzi nie było wioseł), występował w charakterze siły napędowej, pchając łódź wzdłuż brzegu. Obaj spojrzeli na siebie.
– Dziecko, jakmałyaniołekw obrazku. Słowacki – powiedział Munio, kiwając głową z ubolewaniem. – Taki młody, a taki arogancki. Pójdź, dziecię, pogawędzimy chwilę.
Waldemar, nieco tylko zbity z tropu, przybliżył się śmiało. Za nim, jak kokosz, której odebrano pisklę, podążała niespokojna Rzodkiewka.
– Niby o czym? – rzucił młody Adamski.
– Na przykład o tym, dlaczego mielibyśmy wyłazić z tej łodzi?
Waldemar siąknął niepewnie nosem.
– Zostawcie go w spokoju, dobrze? – zdenerwowała się Rzodkiewka, chwytając chłopczyka w opiekuńcze ramiona. – To jest mój przyjaciel, mój i tylko mój!
– Ile też latek liczy sobie twój przyjaciel? – spytał pobłażliwie Munio.
– Pięć i pół! – rzekł twardo Waldemar, usiłując się wyswobodzić z uścisku Moniki, po czym natychmiast wziął odwet. – Łódka jest nasza. Tylko głupki pchają łódź, zamiast iść po wiosła do naszego taty! – Udało mu się wreszcie oderwać od szyi zaborcze ramiona Rzodkiewki i odskoczyć na bezpieczną odległość. – Ale jak tata was zobaczy w łódce, to pożałujecie. Ja też nie mogę pływać, tylko sam tata może i Stefan, to mój brat, ale całkiem już duży.
– A gdybyśmy poprosili o wiosła? Przecież obaj mamy karty pływackie!
– Spróbować można – rzekł z namysłem Waldemar. – Ale ja bym musiał iść z wami. Beze mnie nawet nie zaczynajcie.
– Waldemar! – jęknęła Rzodkiewka, przeczuwając bliskie rozstanie.
– Idziemy? – spytał jednocześnie Munio.
– Możemy iść. – Rudzielec z godnością podciągnął spodnie. – Ale łódkę trzeba najpierw popchnąć do przystani.
– No, to jazda! – zerwali się chłopcy ochoczo.
Waldemar bez namysłu dołączył do nich, zapominając całkowicie o porzuconej na brzegu Rzodkiewce i o krowie. Ta ostatnia nie zareagowała na odejście opiekuna nawet kiwnięciem ogona, natomiast Rzodkiewka poczuła rozdzierający żal. Zajęci swoimi idiotycznymi sprawami bracia oddalali się z wolna, uprowadzając jej nowego przyjaciela. O niej zapomniano całkowicie.
Ale nie miała racji.
Munio, jako najstarszy brat, pełen był poczucia odpowiedzialności. Obejrzał się teraz, a na widok osamotnionej małej postaci z buzią w podkówkę poczuł wyrzut sumienia.
– Hej, Rzodkiew! – krzyknął tonem wodza. – Do mnie!
Mała postać uparcie rzuciła głową i patrząc w bok, nie ruszyła się z miejsca.
– No, chodź! – powtórzył Munio z tym samym rezultatem.
– Nie zostawiaj nas, Monisiu, bez opieki! – wtrącił Tunio, patrząc znacząco na brata. Tunio był przebiegły jak lis. Przyćmiewany nieco przez wybitną osobowość starszego brata, reprezentował, jako jedyna zresztą osoba w rodzinie, spryt i zaradność życiową. Specjalnością Munia za to były odkrywcze i oderwane od rzeczywistości pomysły.
– To idę – powiedziała łaskawie Rzodkiewka, z wolna ruszając ku chłopcom. – Tylko nie myślcie sobie, że wam pomogę pchać tę głupią łódkę!
*
Dom Adamskich mieścił się niedaleko, po drugiej stronie piaszczystej drogi, biegnącej skrajem lasu, za biblioteką. Był to porządny, murowany biały domek, wokół którego suszyły się sieci i biegało mnóstwo kur. Rzodkiewka przeżyła tu nagłe olśnienie, widząc rojące się wszędzie domowe ptactwo, dotychczas spotykane tylko na półmisku, w towarzystwie zielonej sałaty i kartofelków. Oszołomiona, potykając się co chwila, podążała za chłopcami, którzy podchodzili już pod sam dom.
– Waldek! – rozległo się spod chlewika. – A krowa gdzie?
– Uwiązana – rzekł uspokajająco rudy. – Tata jest?
– Jest, jeszcze nie wyszedł. – Zza sieci wyjrzała tęga kobieta z koszem na ręce i nie dostrzegłszy gości, pieszczotliwie potargała Waldka za rudy loczek. – No, mów szybciutko, co ty jesteś mamusi?
– Mała różyczka – odparł Waldemar z pewnym zniecierpliwieniem. – Koledzy do mnie przyszli.
– Edmund, Antoni i Monika – kolejno zgadywała Adamska, z uśmiechem przypatrując się dzieciom. – Wasza mama opowiadała mi o was całe rano. A ja jestem mama Waldka. – Miała bardzo miły uśmiech, dołki w policzkach i wesołe oczy.
Waldek przytulił się do niej przelotnie, po czym odstąpił z powagą.
– A czegóż wy chcecie od naszego taty? – spytała pani Adamska, usiłując poprawić Waldkowi koszulkę.
– Męska sprawa – rzekł Waldemar z godnością i siąknął nosem.
– No, to lećcie do domu, tata pewnie jeszcze je śniadanie.
Tata Waldka wstawał właśnie od stołu i sięgał po czapkę, kiedy czworo dzieci wyrosło przed nim jak spod ziemi i stanęło rzędem w zbożnym milczeniu. Było na co popatrzeć! Pan Adamski był olbrzymem, z jego ogromnych ramion wyrastał gruby kark, na którym opierała się ruda głowa. Masywny tułów podpierały potężne słupy nóg, a cały pan Adamski piętrzył się jak góra, sięgając nieomal sufitu.
Bracia Ptaszkowscy milczeli, onieśmieleni całkowicie. Wobec tego Waldek, robiąc w ich kierunku minę zdającą się wyrażać coś w rodzaju „a nie mówiłem?”, wyjawił ostrożnie:
– To moi kumple. Chcieliby czasem popływać łódką.
– Tylko ze mną albo ze Stefanem – padła krótka odpowiedź. – Żadnych topielców. Coś jeszcze?
– Nie, tata. To wszystko.
– To cześć. – Już od drzwi obejrzał się człowiek-góra i jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. – Dziś wieczorem zbieram sieci, możecie przyjść. Popływamy.
I odszedł, odprowadzany zachwyconymi spojrzeniami.
Przed domem tymczasem zaszły pewne zmiany. Pani Adamska zniknęła w chlewiku, natomiast pojawiła się nowa postać: rudy olbrzym lat około dwudziestu, nieco zmniejszona kopia ojca, rąbał drewno na szczapki i składał je pod pochyłym daszkiem.
To jest Stefan! – Waldek najwyraźniej był bardzo dumny ze swej rodziny.
Zafascynowani Ptaszkowscy podsunęli się bliżej.
Stefan błysnął białymi zębami i machnął toporkiem. Polano rozpadło się ze stukiem na dwie równiutkie części.
Miny mieszczuchów wyrażały zachwyt.
– No, co? – odezwał się po chwili Stefan, odkładając na stos nowe naręcze szczap. – Chcielibyście spróbować?
– Bardzo chętnie – rzekł Munio zarozumiale. – Przecież to dziecinnie proste.
Przyjął z rąk Stefana błyszczące narzędzie i bez śladu tremy przystąpił do pracy. Wydawało mu się, że dokładnie podpatrzył kolejność czynności. Ku jego wielkiemu zdumieniu, efekt działania był zupełnie inny: polano, nietknięte siekierą, spadło na ziemię, natomiast ostrze narzędzia wbiło się głęboko w pieniek. Munio poleciał do przodu, uderzył kolanem w pień, ocierając je do krwi, a następnie z impetem wjechał głową wprost w równiutko poukładany stosik drewna, rozsypując na wszystkie strony połupane szczapy.
Trudno było o większą kompromitację.
Munio podniósł się z ziemi z płonącymi uszami, oczekując straszliwych szyderstw. Jednak oblicze wspaniałego Stefana rozjaśniło się pocieszającym uśmiechem.
– Nic, nic… jak na pierwszy raz, wcale nieźle.
Od strony chlewika rozległ się okrzyk grozy.
– Stefan! Czyś ty zwariował!? Chcesz, żeby sobie dzieciak ręce poobcinał?
– Eee tam! – Machnął ręką olbrzym. – Zaraz poobcinał. To przecie już nie dzieciak, mamusia, to już kawał chłopa.
Obaj chłopcy pokochali go w tym momencie jak brata.
Rzodkiewka patrzyła na drogę. Z trudem przebijając się przez piach, pedałując z wysiłkiem, jechał na rowerze młody człowiek, chyba listonosz. Miał kolorową koszulę, czapkę z daszkiem i skórzaną torbę na ramieniu. Skoro tylko przystanął przy furtce, pani Adamska wytarła szybko ręce i podeszła do płotu.
– Co pan ma dla nas dobrego, panie Luteczku?
– Ja mam same dobre rzeczy, pani Adamska – odparł pan Luteczek ze swawolnym chichotem i jął wydobywać z pękatej torby listy i przesyłki.
– Stefek! – zawołała pani Adamska. – Paczka do ciebie!
Młody olbrzym ruszył niechętnie w stronę furtki, otoczony podskakującymi wielbicielami. – Gdzie podpisać? – spytał z widocznie złym humorem, a twarz pana Luteczka powlokła się wyrazem urzędowej powagi.
– Tu, tu, o – tutaj. – Postukał długim paznokciem w blankiet i z nieprzyjemnym uśmiechem dorzucił: – Pewnie pan zamówił prezencik dla ukochanej? – I w tej samej chwili, rażony spojrzeniem spod rudej grzywy, zawinął się w miejscu i oddalił pospiesznie, w biegu niezgrabnie dosiadając roweru.
– Błazen – mruknął pod nosem Stefan i już chciał się odwrócić, gdy listonosz z bezpiecznej odległości wypuścił zatrutą strzałę:
– Bo to wkrótce Haliny, nieprawdaż?… – Nie skończył jeszcze ostatniego słowa, gdy Stefan skoczył przez płot i złapał go pełną garścią za kołnierz.
– Do widzenia, drogi panie Luteczku – powiedział spokojnie i odrzucił przerażonego listonosza wraz z rowerem na odległość ramienia. Następnie odwrócił się i najspokojniej powrócił na podwórko, tym razem używając furtki.
Podczas gdy zhańbiony pocztylion znikał za zakrętem, Stefan niedbale rozerwał paczkę. Interesująca wszystkich zawartość okazała się plikiem druków, do których załączony był list. Uśmiechając się, Stefan wyjaśnił, że w paczce są skrypty, które mu odsyła kolega z roku. Waldemar natychmiast wyłonił się zza nogi brata i wyjaśnił swym kumplom, że Stefan studiuje.
– Przyjechał tylko na wakacje, odpocząć trochę, pomóc ojcu – dodała pani Adamska, spojrzała ukradkiem na syna i zamyśliła się głęboko.
Skrzypnęła furtka i na podwórze wpadła niewielka, chyba dwunastoletnia dziewczynka. Miała dwa grube płomienne warkocze i jasnoniebieskie oczy.
– Aha! To wy tu jesteście! – zawołała, wieszając na kołku pusty koszyczek. – Ty jesteś Rzodkiewka, tak?
– Monika – poprawił siostrę Waldemar.
– A który z was jest Munio?
– Ja nie – przemówił niedorzecznie Tunio, gapiąc się na dziewczynkę z zachwytem.
– To znaczy, że jesteś Tunio.
– Tunio – zgodził się chłopiec posłusznie. – A ty…? Kto ty jesteś?
– To jest nasza Tereska. – Waldek tym razem ukazał się pod lewym łokciem Stefana, obejmując brata w pasie.
– Właśnie byłam u was w domu – informowała Tereska, trochę się rumieniąc pod spojrzeniem Tunia. – Wasza mama was szuka i bardzo się martwi, żeście się potopili. Ale ja zaraz powiedziałam, że jak Krasula sama się pasie, to znaczy, że poszliście gdzieś z Waldkiem. Przyszła do was ciocia z całą rodziną. Siedzą wszyscy w ogrodzie i myślą, gdzie wy możecie być.
– To już chyba musimy wracać – powiedział Munio.
– Ano tak – westchnął Tunio i raz jeszcze z upodobaniem popatrzył na Tereskę.
– Aha! – przypomniała sobie dziewczynka. – Pani Ptaszkowska mówiła, że chce kupić kurczaka, bo goście chyba zostaną na obiedzie. To może byśmy go teraz wybrały, mamo, byłoby po kłopocie.
– Dobrze, dobrze, moja ty pociecho kochana. – Pogłaskała ją matka. – O wszystkim pamiętasz, co ja bym zrobiła bez ciebie? To chodźmy po tego kurczaka. – Zwróciła się do dzieci: – Może sami wybierzecie ładną sztukę?
– Na tym to my się nie znamy – rzekł bezradnie Munio w chwilę później, patrząc na biegające bez sensu po podwórku chmary kur. – To może złapiemy pierwszego z brzegu?
Pani Adamska machnęła ręką.
– Sama wam wybiorę. – I już za chwilę trzymała w fachowym uchwycie trzepoczącego się białego kurczaka. – No, ładny?
Chłopcy spojrzeli z powątpiewaniem na malutką główkę i bezdennie głupie oko, widoczne spod łokcia pani Adamskiej. Milczeli niezdecydowanie.
– Śliczny! – wykrzyknęła Rzodkiewka z entuzjazmem. – Cudowny! Jedyny! On będzie mój! Tylko mój!
– No, dobrze – powiedziała pani Adamska, trochę zdziwiona. – Może być twój. To co, zarżnąć go?
Rzodkiewka zamarła.
– Nigdy! – krzyknęła wreszcie z mocą. – Nigdy!
– No, to wobec tego wasza mama będzie go musiała ukatrupić – stwierdziła pani Adamska, wzruszając ramionami.
– Nie dam!! – wrzasnęła Rzodkiewka, trzęsąc się z irytacji. – Taki śliczny kurczaczek, taka kochana ptaszyna! – Bez namysłu porwała w objęcia drącego się kurczaka i krzyknęła tylko: – Do widzenia! – Po czym jak najspieszniej wypadła za furtkę.
Bracia znaleźli ją za zakrętem, już blisko domu. Siedziała przy drodze i z wniebowziętą miną obcałowywała kurczaka po głowie.
– Zlituj się, Rzodkiew – jęknął Tunio i to było wszystko, co zdołał powiedzieć.
– On się nazywa Franio – oznajmiła Rzodkiewka, wpatrując się nadal w kurczaka rozkochanym wzrokiem.
– Jak, jak?
– Franio. Franuś. Franciszek – powiedziała Rzodkiewka, nie zmieniając wyrazu twarzy.
– Litości! – wyszeptał Tunio. – Ona zwariowała.
– To nie może być Franciszek – rzekł zdecydowanie Munio, poddając oględzinom łebek kurczaka.
– Więc może Edmund? – zaproponowała ironicznie Rzodkiewka.
– Edmund też nie. Może Monika.
– Hę?!
– Ponieważ ten kurczak jest kurą. Kurczakiem płci żeńskiej.
– Ach, głupstwo, nie szkodzi – odparła pogodnie Rzodkiewka. – On już jest dla mnie Franusiem…
– Ona.
– …ona jest już dla mnie Franusiem i pozostanie nią…
– Pozostanie nim…
– Pozostanie nim na zawsze.
– Temu zwierzęciu i tak wszystko jedno – zgodził się Tunio.
– Fakt. Patrzy jakoś głupio i jest małomówne.
– Słusznie, mój bracie. Franciszek Małomówny.
– Franciszka Małomówna, mój bracie.
– Najlepiej niech biega jako F.M. To pasuje niezależnie od płci. – Munio parsknął śmiechem. – F.M. Zatwierdzam – powiedział.
F.M. wzbudził zrozumiałe zainteresowanie towarzystwa zgromadzonego na trawniku przed domem. Szczególnie Babcia, odpowiedzialna za dzisiejszy obiad, podejrzanie długo – zdaniem Rzodkiewki – zajmowała się jej pupilem, w nieprzyjemny sposób obmacując i poszczypując Franusia. Na wszelki wypadek Rzodkiewka oświadczyła głośno, że Franuś jest jej syneczkiem i biada temu, kto go tknie.
Ciocia Lucynka, zażywna dama o dostojnym obliczu i posągowym podbródku, usłyszawszy to oświadczenie, rzuciła mężowi znaczące spojrzenie i subtelnie odkaszlnęła. Subtelne odkaszlnięcia stanowiły rodzaj kodu, którym państwo Klimkowie porozumiewali się w sytuacjach towarzyskich. Mama doskonale o tym wiedziała. Pani Lucyna Klimkowa, z domu Ptaszkowska, uważała bowiem od początku, że jej brat palnął głupstwo, żeniąc się z tą postrzeloną Marią, i niejeden już raz dawała temu wyraz przy pomocy subtelnych odkaszlnięć. Trochę z ich powodu, a trochę dlatego, że bardzo kochała swoje postrzelone dzieci, Mama wstała i udała się do domu, gdzie wydobyła ze swojej walizki powiewny, długi, połyskliwy szalik w pięknym kolorze fioletowym. Ten to szalik zawiązała następnie na szyi Franusia jednym końcem, drugi wręczając Rzodkiewce.
– Proszę – powiedziała – to jest smycz dla twojego syneczka. Nie może przecież biegać bez opieki, zanim nas wszystkich nie polubi.
– Muszę powiedzieć, droga Marysiu… – zaczęła pani Klimkowa, ale Babcia, jak zwykle taktowna, przerwała jej, mówiąc:
– Wspaniały ten pani tort, pani Lucynko. Zresztą, zawsze, jak pamiętam, piekła pani zupełne arcydzieła.
Mile pogłaskana ciocia Lucynka uśmiechnęła się wreszcie i wygodniej rozsiadła w krześle, specjalnie dla niej wykopanym spod stosu gratów w hallu. Pan Klimek, na co dzień urzędujący w białym kitlu za ladą apteki, dziś nosił piękny garnitur wizytowy. I dla niego wydobyto krzesło, gdyż był gruby, zasapany i godny. Wszyscy inni siedzieli po prostu na trawie: dwulatek Jacunio, zwany Dzidziusiem, zupełny aniołek, jego brat Witalis – tęgi trzynastoletni osiłek, oraz Halinka, piękna dziewczyna o aksamitnym spojrzeniu i czarnych lokach, najstarsze i pełnoletnie dziecko państwa Klimków. Właśnie przysiadła na trawniku między Mamą a Babcią, wiła wianuszek ze stokrotek i prowadziła przy tym rozmowę na tematy zawodowe. Do wczoraj pełniła obowiązki bibliotekarki, dzieląc czas między tę pracę a prowadzenie świetlicy w śmietankowskiej szkole.
– Mamy piękny księgozbiór – mówiła. – Pan Zieliński, który założył tę bibliotekę i przez wiele lat ją prowadził, to był prawdziwy bibliofil. Sprowadzał mnóstwo książek, często i za własne pieniądze, całą okolicę wciągnął do czytania. Po jego śmierci, zgodnie z jego życzeniem, wszystkie książki pana Zielińskiego stały się własnością biblioteki. Zobaczy ciocia, co my tutaj mamy! A ja już ledwie dawałam radę ostatnio, czytelnicy domagali się, żeby biblioteka była czynna codziennie. Obsługujemy nie tylko miasteczko, ale i kilka okolicznych wiosek.
– Pracowałaś jeszcze z panem Zielińskim, czy tak?
– On bardzo ciężko chorował – odparła Halinka. – Przez ostatnie miesiące przed śmiercią prawie się nie podnosił z łóżka. To wtedy zaczęłam tu pracować. Ale teraz to już za wiele dla mnie, zostawiam ciocię z tym kłopotem. Oczywiście z początku chętnie pomogę, w szkole teraz przecież wakacje. Tu jest tyle do zrobienia!
– Wszyscy ci pomożemy, kochana Marysiu! – wtrącił z uczuciem wujcio Klimek. – Moim zdaniem, trzeba z miejsca zabrać się za malowanie waszego mieszkania. Licz na mnie.
– Wszyscy mi pomagają – wzruszyła się Mama. – Ta pani Adamska taka miła, przybiegła tu dziś rano z mlekiem i obiecała przysłać tu jutro swojego najstarszego syna. To podobno duży chłopiec i chętnie nam pomoże.
Halinka nagle spuściła głowę i zaczęła majstrować przy klamrze sandałka. Natomiast bracia Ptaszkowscy ryknęli śmiechem.
– Duży chłopiec! Oj, oj, nie mogę!
– O rety, mamo, ten Stefan wcale nie jest duży! On jest wielkolud, mamo!
– Student! Bary ma o – takie! – Napompował się Munio.
– Taaaką klatę! – piał Tunio.
Halinka wciąż poprawiała klamerkę, a uszy, wyglądające spod czarnych loków, zrobiły się jej purpurowe.
Pani Klimkowa przyglądała się jej podejrzliwie, ale tylko przez chwilę. Jej uwaga została odwrócona, i to na dobre. Dzidziuś, którym jakoś nikt się nie zajmował, potuptał sobie po zielonej trawce w kierunku niskiego stolika, na którym stał przyniesiony przez Klimków tort hiszpański oraz dzbanek z kompotem. Dzidziuś popatrzył na wiśnie, czekoladę i mnóstwo kremu na torcie, zdjął sprawnie ze stołu talerz z hiszpańskim arcydziełem i zastanowił się. Jego serduszko wezbrało uczuciem sympatii ku owej miłej starszej pani w ładnej szarej sukience. Siwa pani rozmawiała żywo z Halinką i – z uwagi na rosnącą tuż koło jej nosa okazałą brodawkę – stanowiła obiekt najbardziej interesujący.
Wypinając mocno brzuszek dla uzyskania równowagi, Dzidziuś pobrnął z tortem przez wysoką trawę, dotarł do celu i uśmiechnął się promiennie. Z bliska Babcia podobała mu się jeszcze bardziej, więc już całkiem śmiało, z rozmachem, umieścił tort na jej kolanach, talerzem do góry. Zaledwie dwa razy zdołał przyklepać krem do kolan swej wybranki, gdy ta zerwała się z młodzieńczą żywością, wznosząc piskliwe, bardzo zajmujące okrzyki. Oczywiście, niestety, tort odkleił się powoli od sukienki Babci i klapnął w trawę. Jacunio ruszył więc z kopyta ku stolikowi, z zamiarem uszczęśliwienia Babci również kompotem z dzbanka. Nie zdołał jednak wprowadzić w czyn swojego pomysłu, gdyż jego mama już biegła ku niemu z okrzykiem grozy; nie chcąc tracić tak dobrej okazji, Jacunio wylał zawartość dzbanka na własną głowę, piersi i brzuszek. Następnie spojrzał na rodzicielkę niewinnymi oczętami i uśmiechnął się rozbrajająco.
Pani Klimkowej opadły ręce.
– Cuniopójdziemyciewodosiam! – powiedział Dzidziuś z szybkością karabinu maszynowego i zdawał się oczekiwać odpowiedzi.
– Witusiu! – jęknęła ciocia Lucynka. – Co on mówi?
Witalis, który jako jedyny w rodzinie rozumiał mowę Dzidziusia, przybliżył się z ważną miną.
– Jacunio pójdzie myć się wodą sam – przetłumaczył biegle.
– Siam! Siam! – uradował się Jacunio. – Duzejduzejwodymycie!
– On chce się umyć w bardzo dużej wodzie – przełożył Witalis z wprawą zawodowca i niedbałą miną.
– W bardzo dużej wodzie? – przestraszyła się jego matka. – Chyba nie w jeziorze? Jacuniu, tylko nie to! Nie wolno!
– Tseba, tseba – rzekł stanowczo Jacunio i skończył z pustą gadaniną, pozostając przy własnej opinii.
Pan Klimek nie takie rzeczy widywał na co dzień.
– Wracając do sprawy remontu, kochana Marysiu – powiedział, jakby nic nie zaszło – dziś w aptece zastępuje mnie kolega, mógłbym więc ci pomóc choćby zaraz. Zwłaszcza że, jak widziałem, do drogerii właśnie rzucili emulsję. Może byśmy poszli i kupili parę puszek, za dwa, trzy dni byłoby już po malowaniu.
– Masz rację – zgodziła się Mama. – Od pierwszego zaczynam pracę, to ostatnia okazja, żeby w spokoju pomalować mieszkanie.
– Idziemy?
– Jazda! – Zerwali się Tunio i Munio. – Trzeba zobaczyć to nasze miasto!
– Chodź, syneczku – powiedziała czule Rzodkiewka i delikatnie pociągnęła za fioletową smycz.
– Zostawcie mi Dzidziusia – zaproponowała Babcia, która już zdołała odzyskać spokój ducha. – Umyję i jego, i siebie, a potem zajmę się obiadem.
– A co będzie na obiad? – zainteresowała się Rzodkiewka, jak zwykle pojawiając się tam, gdzie była mowa o jedzeniu.
– Franuś – odparła Babcia ponuro.
– Nie! Nie! – wrzasnęła Rzodkiewka. – Po moim trupie, po moim trupie!
Ciocia Lucynka obejrzała ją sobie dokładnie i westchnęła, ze współczuciem kiwając głową.
– Ja tylko żartowałam makabrycznie – wyjaśniła Babcia. – Odejdźcie oboje, odkładam topór wojenny.
Ciocia przeniosła wzrok na Babcię, lecz powstrzymała się od westchnienia.
– Na obiad będą pierogi z czereśniami – zdecydowała Babcia. – I kompot z czereśni. I zupa czereśniowa, bo nie jesteśmy kanibalami i nie zrobimy rosołku z Franusia.
– No, to w drogę! – rzucił komendę pan Klimek.
Ciocia Lucynka zawahała się, nie wiedząc, czy powinna zostać z Dzidziusiem, czy podążyć za mężem i dopilnować, by nie dawał się wodzić za nos. Ostatecznie podjęła decyzję, ujęła męża pod ramię i zarządziła:
– Ty, Halinko, zostaniesz. Pomożesz umyć Dzidziusia. – Po czym uformowała czoło pochodu i ruszyła przed siebie, wsparta na ramieniu małżonka.
*
Słońce stało już wysoko na czyściutkim niebie, wiał świeży, pachnący kwiatami i miętą wiatr. Ścieżka prowadząca przez las do miasteczka była sprężysta i wilgotna, przyjemnie szło się po niej w sandałkach. Monika westchnęła głośno i radośnie i ciągnąc za fioletową smycz, na której drugim końcu wlókł się beznadziejnie Franuś, powiedziała smakowicie:
– Ale tu fajnie, co? Powietrze jest takie… landrynkowe!
– Już nie – zadowcipkował Munio. – Przeszłaś, pogadałaś, wytchnęłaś dwutlenek węgla i skaziłaś atmosferę.
– Co, co ja wytchnęłam? – obraziła się Rzodkiewka.
– Dwutlenek węgla – powtórzył Munio przemądrzale. – Wypuściłaś go w powietrze w dużej ilości.
– Ja?! – krzyknęła Rzodkiewka, dotknięta do żywego. – Nie wypuszczałam żadnego butlenku!
– Mnóstwo.
– Całe chmury – dołączył Tunio.
– Przestańcie, wy podłe węże! – ryknęło niespodziewanie miłe dotąd dziewczątko. – Mundek, nie łżyj, bo ci odgryzę nos! – Z jej, poczciwych zazwyczaj, brązowych oczek wyzierała wściekłość, dobroduszna gębusia poczerwieniała jak burak, a pulchna piąstka wywijała w powietrzu zamaszyste młyńce (z drugiej nie wypuszczała smyczy Franusia). Była w ogóle tak groźna, że obu braciom natychmiast odechciało się żartów. Rzodkiewka wpadała w furię raczej rzadko, lecz jeśli się już to zdarzyło, była to furia ślepa, wściekłość ostateczna nielicząca się z nikim i niczym. W takim stanie, o ile nie została umiejętnie ułagodzona, Rzodkiewka mogła istotnie posunąć się do rękoczynów. Parę razy już tak się zdarzyło. Chłopcom nie wypadało bić się z młodszą siostrą, toteż obrywali od niej zdrowe cięgi.
Teraz Munio wyczuł, że moment krytyczny jest tuż-tuż. Albo udobrucha rozeźloną Rzodkiewkę, albo na oczach Witalisa rozegra się przykra scena rodzinna. A to na pewno zniweczy ów podziw, jaki czytał Munio w oczach grubasa.
– Monisiu – zaczął dyplomatycznie. – Chyba nas źle zrozumiałaś…
– Zaraz ci wszystko wyjaśnię – wtrącił Tunio. – Otóż, kiedy wciągasz powietrze…
– Nic nie wciągam – zaznaczyła Rzodkiewka dobitnie i stanowczo. – I nic nie skaziłam. Mam was dość, żegnajcie – to mówiąc, porwała w ramiona oszołomionego Franciszka i tuląc go z całej siły, aż nieszczęsnemu kurczakowi oczka wyszły z orbit, odmaszerowała energicznie pierwszą boczną ścieżką, jaka się nadarzyła.
Munio i Tunio stali z głupimi minami. Witalis patrzył na nich wyczekująco.
– Wariatka – powiedział wreszcie Munio dość niepewnie. – Co ją ugryzło?
– Nadepnąłeś jej na ambicję – domyślił się Tunio. – Ona w takich wypadkach staje się niebezpieczna.
– Ty też jej nadeptywałeś. – Munio był zirytowany. – Nie będziemy jej przecież gonić. To jest właśnie to, czego by chciała. Raz jej ustąpić – i już zawsze będzie stosowała te numery.
Z daleka dobiegł głos Mamy, idącej z przodu wraz z Klimkami.
– Dzieci, idziecie?
– Idziemy, idziemy! – odkrzyknął Tunio.
– Proponuję posiedzieć tu na trawce – powiedział Munio. – Tylko momencik. Zaraz z krzaków wyleci Rzodkiew z językiem do pasa i będzie nas gonić w okropnym pośpiechu.
– To pewne – zgodził się Tunio.
– Możemy posiedzieć. – Witalis ociężale klapnął w trawę.
Mijały chwile, a Rzodkiewka jakoś się nie pojawiała.
– Chyba się przeliczyłeś – bąknął Witalis do Munia. – A w ogóle, głupio wyszło.
Munio lubił być podziwiany. Krytyki po prostu nie znosił.
– Głupio? Co głupio? – zezłościł się. – Z własnej siostry pożartować już nie można? Pleciesz, przyjacielu. To nasza jedyna broń. Monika to straszna despotka. Leje nas, a my się nawet nie możemy bronić.
– Ani poskarżyć – użalił się Tunio. – Bo Mama i Babcia zawsze są po jej stronie.
– A Mama to zaraz by płakała. I wszystko skrupia się na mnie, bo Babcia zawsze w końcu wypomni, że obiecałem tatusiowi opiekować się Mamą i Moniką.
– Obiecałeś? – zaciekawiony Witalis zerknął na Munia. – Jak to było?
Munio milczał, zasępiony. Potem zerwał się nagle i poszedł szybko ścieżką, którą poprzednio oddaliła się Rzodkiewka.
*
Uczynił to w samą porę. Rzodkiewka bowiem, która do tej pory siedziała posępnie na polance, tuląc do piersi Franusia, popadła w niespodziewane tarapaty.
Ni z tego, ni z owego krzaczki otaczające jezioro rozchyliły się i wylazły zza nich dwie postacie, obarczone butelkami z piwem. Jedna z postaci – niedomyty szesnastolatek o konopiastej czuprynie i błyszczącym obliczu wydał z siebie głos.
– Te! A ta co za jedna?
– To jest ta… – rzekł drugi. – Od tej… z biblo… biblo… teki.
– Te, mała, chodź no tu.
Rzodkiewka była przestraszona, chociaż sama nie wiedziała czym.
– Nie! – powiedziała i nadęła się, przyciskając mocniej Franusia.
– Te! – Zaśmiał się ten drugi. – Zobacz, Prokop, co ona ma.
– Kurę ma. Głupia czy co? Chodź no tu, mówię. Dawaj no tego kuraka.
– Idźcie sobie! – zawołała drżącym głosem Rzodkiewka. – Nie jesteście mili!
– Oddaj kuraka! Już!
– Nie oddam! – wrzasnęła dzielnie Rzodkiewka i pociągnęła nosem, a jej prześladowca wzniósł pięść.
Drugi wyrostek psyknął ostrzegawczo.
– Co jest? – odwrócił się konopiasty. Młodszy kiwnął kciukiem w kierunku ścieżki, skąd donosiło się pogwizdywanie Munia.
– Ktoś idzie…
– To idzie mój starszy brat! – powiedziała Rzodkiewka z błyskiem w oku. – I on wam teraz pokaże!
Na te słowa obaj piwosze zdecydowanym krokiem opuścili polankę, bezpowrotnie przepadając w krzakach. Munio natomiast, który wyłonił się spoza leszczyny, doznał niemałego wstrząsu. Przygotowany na to, że będzie musiał długo i żmudnie Rzodkiewkę przepraszać, został całkowicie zaskoczony jej zachowaniem. Siostrzyczka mianowicie porzuciła Franusia, pędem rzuciła się ku Muniowi, zawisła mu na szyi i zaczęła go całować, co dawno już się nie zdarzyło, ponieważ Munio nie lubił „oślizłych pieszczot”.
– Jak dobrze, że po mnie przyszedłeś, mój kochany – wychlipała, zraszając jego twarz łzami ulgi.
– O Boże – powiedział Munio, który niespodziewanie się wzruszył. – Przestań mnie moczyć, moja droga. I zejdź już z mojej szyi, bo pachniesz kurą.
– Franuś! – przypomniała sobie Rzodkiewka i zwolniła uchwyt. – Tacy dwaj pryszczaci chcieli mi go zabrać, wiesz?
– Uhm – powiedział Munio nieuważnie. – Spieszmy się, musimy dogonić Mamę. Na pewno zaraz zacznie nas szukać.
Miał rację. Mama czekała już na nich przy wylocie ścieżki, wraz z Klimkami i Tuniem.
– No i gdzie wy przepadacie? – spytała z wyrzutem.
– Moja Mario – odezwała się ciocia Lucynka. – Musisz jednak im pozwolić na większą samodzielność. Tu im nic nie grozi.
Wuj Klimek chrząknął i zwrócił uwagę Mamy na biały, piętrowy budynek, wznoszący się za drzewami, po drugiej stronie pylistej drogi – tej samej, która biegła obok biblioteki i domku Adamskich.
– Tu jest nasz ośrodek zdrowia. Blisko, jak widzisz. W razie czego – pięć minut drogi.
– Tylko lekarza mamy kiepskiego – westchnęła ciocia Lucynka.
– Wcale nie! – oburzył się wujek.
– Zupełnie nieodpowiedzialny – ciągnęła niewzruszenie ciocia. – Ma już pod czterdziestkę, a zachowuje się jak wyrostek. Jeździ jak wariat na motocyklu, zapuścił takie dziwne wąsy, a co najgorsze – wcale nie myśli o ożenku. Dziwaczny typ.
– Z tego, co mówisz – raczej sympatyczny – zaśmiała się Mama.
– Jeździ tu po wszystkich górkach na tych swoich nartach, skacze do wody z urwiska – no, co to za lekarz! Nigdy nie wiadomo, kiedy mówi poważnie, a kiedy się śmieje.
– Nie plotkuj! – przerwał stanowczo wuj. – Bratek jest bardzo dobrym lekarzem, a ty go nie lubisz, bo ci powiedział, że jesteś zdrowa.
– Tego nie powiedział!
– Że serce masz zdrowe, tylko otłuszczone. Popatrzcie, dzieci, tam dalej jest już apteka, a nad nią, na piętrze – nasze mieszkanie. Potem droga zakręca i już się zaczyna właściwe Śmietankowo.
Miasteczko było ładne i czyste. Pośrodku rynku czerwieniał klomb z szałwią, a wokół, jak zwyczaj każe, rozmieszczono sklepy i inne ważne instytucje. Punkt skupu wełny sąsiadował tu z komisem, którego okno wystawowe, zarzucone sweterkami, kosmetykami i gąbkami, natychmiast przyciągnęło panią Klimkową. Mama i Munio wlepili wzrok w wystawę Domu Książki, porozumieli się kilkoma monosylabami i sprawnie dokonali zakupów w sklepie.
Rzodkiewkę natomiast zainteresowała wystawa pod okazałym szyldem Europejska-Restauracja-Kawiarnia-Lody. Niestety, wszyscy członkowie bliższej i dalszej rodziny minęli obojętnie przybytek rozkoszy smakowych i nie dostrzegając wymownych spojrzeń dziewczynki, weszli do sąsiedniego sklepu, którym była drogeria. Pochód zamykali Mama i Munio, którzy minęli Monikę obojętnie, wpatrzeni w kupione przed chwilą książki.
Wobec tego Rzodkiewka wzgardziła ich towarzystwem i opierając się o nagrzaną słońcem barierkę, zaczęła podziwiać ułożone w oknie „Europejskiej” pomarszczone pączki i ciastka, zdobne w figlaski z żółtego kremu. Brzęczały muchy, słońce przygrzewało coraz mocniej, było sennie i przytulnie.
Wtem drzwi restauracji otwarły się z trzaskiem, wyrzucając obłok pomieszanych, dziwnych woni oraz dwóch kłócących się panów.
– …mówiłem, żeby załatwić jak najszybciej, prawda? – doleciał Monikę strzęp zdania. – Ale ty oczywiście zwlekałeś. Przeszkadzało ci, że dom nie jest pusty, co? To teraz masz lepszą sytuację? Kupa bab i dzieciaków, zawsze ktoś się będzie pałętał po domu!
– Nie moja wina! – zdenerwował się drugi. – Wczoraj przyjechali, a Prokop dawał głowę, że będą za tydzień!
– Prawdziwy pech, że muszę jechać do Warszawy – złościł się pierwszy. – Musisz to załatwić sam. Najlepiej dziś w nocy. Im wcześniej, tym lepiej, skorzystaj z zamieszania, póki się jeszcze nie urządzili na dobre. Zresztą, rób, co chcesz, byle nie było kłopotów z milicją. Cześć!
Rzodkiewki nie zajmowała ta rozmowa. Słyszała każde słowo, ale uważała, że są to zwykłe bajdy, jakie zazwyczaj opowiadają sobie dorośli. Ziewając, obróciła się leniwie i ujrzała, jak jeden pan skręca za róg ulicy, podczas gdy drugi znika znów w drzwiach restauracji. I żaden głos nie ostrzegł Rzodkiewki, że dzieje się coś ważnego. Z drogerii wypadli chłopcy, obładowani puszkami i pędzlami wszystkich rozmiarów, i Monika momentalnie zapomniała o zasłyszanej rozmowie.
– Co się dzieje, Rzodkiew? – zgorszył się Tunio. – Biegiem do sklepu po swój przydział!