Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
W drugim tomie z serii Jeżycjada poznajemy Anielę Kowalik. Młodziutką dziewczynę, która – wimię miłości – rzucawszystko i przenosi się z Łeby do nieznanego sobie miasta – Poznania. Rozpoczyna tam nie tylko naukę w liceum poligraficznym, ale również inicjuje serię przygód, których wspólnym mianownikiem jest… kłamstwo.
Pozostałe tomy z cyklu są w przygotowaniu. Całość będzie dostępna pod koniec roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
KŁAMCZUCHA
1
Wielkie historie miłosne mogą nie mieć końca.
Ale co muszą mieć nieodzownie – to początek.
Oto więc niebanalny początek skomplikowanej i pełnej przeszkód historii miłosnej:
Był piękny dzień majowy.
Niebo było błękitne.
Słońce przygrzewało.
Chłodne fale Bałtyku biły o biały piasek niedalekiej plaży i wydzielały ożywczą woń, niesioną na skrzydłach silnego wiatru po niskich uliczkach Łeby (województwo słupskie, PRL).
Była godzina jedenasta trzydzieści pięć.
Drobna czarnowłosa dziewczyna w wielkich okularach stała na nabrzeżu portu rybackiego, przyglądając się ze znudzeniem i rezygnacją steranemu wiekiem kutrowi „Łe-12”. Na pokładzie tej rozklekotanej jednostki pływającej stali: masywny szyper w czerwonej czapce oraz podpity brygadzista i kłócili się namiętnie o wysokość premii dla załogi kutra.
– Tato!… To ja już pójdę… – pół gniewnie, pół prosząco odezwała się dziewczyna w okularach.
– Masz czekać, Aniela! – groźnie rzucił w jej stronę szyper i natychmiast powrócił do wymiany zdań z brygadzistą.
Aniela westchnęła i wymierzyła lekkiego kopniaka słupkowi do cumowania.
Aniela nie była pięknością.
Nie wyróżniała się też niczym szczególnym, jeśli chodzi o powierzchowność. Miała wszakże dużo tego, co się nazywa urokiem osobistym.
Czarne żywe oczy, iskrzące się wesoło zza grubych szkieł, patrzyły z lekka rozbieżnie i z lekka ironicznie. Czarne włosy otaczały jej głowę jak puszysta czapeczka i kończyły się krótkim, grubym warkoczem, ściągniętym gumką. Policzki miała Aniela różowe, nos spory i zawadiacki, a wyraz jej ust wskazywał na temperament wybuchowy i daleki od łagodności.
Wyglądała na kogoś, kto ma tak zwany charakterek.
Teraz stała, kiwając się na piętach i nudząc się niemiłosiernie i nie miała pojęcia, że oto za chwilę zacznie się w jej życiu coś nowego i nieodwracalnego. Zupełnie jakby palec Losu popchnął w stronę nabrzeża ów wielki, biały samochód, który zatrzymał się z cichym szelestem opon tuż za plecami Anieli.
Łeba jest miejscowością wczasową o statusie kurortu, toteż byle fiat nie wzbudzi tu sensacji. Biały mirafiori nie wzbudziłby jej również, gdyby nie jego sensacyjna zawartość. A zresztą nawet ta zawartość była sensacyjna aktualnie dla jednej tylko osoby: dla Anieli.
Nonszalancko pyknęły drzwiczki i z samochodu wysunął się wysoki złotowłosy chłopak o szafirowych oczach. Ubrany był w czerwone bermudy i biały sweter, miał rzymski profil i był piękny jak Apollo. Kręcąc na palcu kółko z kluczykami, podszedł leniwie do kutra „Łe-12” i z odcieniem ciekawości począł przyglądać się scenie na pokładzie.
– Co oni robią? – spytał w przestrzeń.
Urzeczona jego widokiem Aniela uznała, że pytanie skierowane jest zapewne do niej. Z wyjątkiem załogi kutra, obserwującej z niedużej odległości utarczkę szypra z brygadzistą, w promieniu dwudziestu metrów nie było nikogo innego, kto mógłby uchodzić za adresata tego pytania.
– Oni się kłócą – odpowiedziała zatem i połapawszy się w ułamku ostatniej chwili, że ma na nosie szpecące okulary, błyskawicznie zerwała je i schowała do kieszeni spódnicy. Uczyniła to w samą porę; Apollo właśnie kierował na nią szafirowe reflektory swych oczu.
Aniela stała we wdzięcznej pozie, lśniąc zębami w uśmiechu i ściskając pod pachą torbę z książkami. Złotowłosy chłopak przyjrzał się jej z aprobatą, unosząc lewą brew na widok jej szkolnego fartucha z białym kołnierzykiem.
– Liceum? – spytał.
Jakże miło byłoby odpowiedzieć, że owszem. Niestety, w Łebie nie było liceum.
– Chodzę do ósmej klasy – odparła Aniela, wciąż szczerząc w uśmiechu zęby, o których wiedziała, że są ładne.
– A co ty tu robisz o tej porze? – złotowłosy bezwiednie oddał jej uśmiech.
– Dokładnie to samo co ty… o tej porze.
– Ja jestem na wakacjach.
– Już?
– Przeszedłem zapalenie płuc i mama wysłała mnie nad morze. Jod, rozumiesz, i te rzeczy.
– Chodzisz do ogólniaka?
– Tak – rzekł on, wyjmując papierośnicę. – Kończę drugą klasę. Bezbrzeżna nuda.
– W Gdańsku ten ogólniak? – podpytywała Aniela niby to obojętnie.
– W Poznaniu.
„W Poznaniu! – pomyślała boleśnie. – Tak daleko!”
Chłopak otworzył papierośnicę niezbyt wprawnie, zapalił i cisnął zapałkę za siebie. Odkaszlnąwszy lekko, dodał stłumionym głosem:
– Jutro rano wyjeżdżamy. No, siedzimy tu już, bądź co bądź, ponad dwa tygodnie.
Zapadło milczenie, słychać było tylko gwałtowną orację szypra w czerwonej czapce, wygłaszaną zachrypniętym od argumentacji basem. „Już jutro!” – szarpnęło się coś w piętnastoletnim sercu Anieli, wprawiając je w dziwny, wibrujący ruch, zakończony skurczem żalu. Oto przez dwa tygodnie ten książę z bajki chodził po ulicach jej rodzinnego miasteczka, nudząc się zapewne niemiłosiernie, przez dwa tygodnie przechodził pod jej oknami, a jej ani razu nie przyszło do głowy, że Przeznaczenie zdecydowało przysłać do Łeby ten koncentrat męskiego czaru.
Lecz przecież nie wszystko jeszcze było stracone. „Weźmy za łeb Przeznaczenie” – pomyślała Aniela dziarsko. Była ona osobą energiczną i pełną życiowej dynamiki. Nigdy nie wahała się bez potrzeby w obliczu jakiejś decyzji.
– Jak ci na imię? – spytała rzeczowo.
– Paweł – odparł złotowłosy.
– Masz tu jeszcze co do roboty? Bo ja zaraz lecę.
– Dokąd lecisz? – spytał Paweł, z ulgą wyrzucając papierosa.
– Na plażę. Urwałam się ze szkoły specjalnie w tym celu. Czuję się niedotleniona.
– Podjedziemy wozem – rzekł Paweł niedbale.
Ojciec powierzył mu kluczyki od fiata tylko po to, by odstawił go na parking w porcie, ponieważ pod pobliską restauracją „Perełka”, gdzie mieli zjeść obiad, obowiązywał zakaz postoju. Paweł jednakże nie widział potrzeby dzielenia się tą wiadomością z czarnowłosą tubylczą dziewczyną. Otworzył przed nią drzwiczki z miną tak obojętną, jakby przez całe życie nie robił nic innego, tylko podwoził dziewczyny fiatem mirafiori.
Aniela wsiadła jak w transie.
– A ta znów co?! – wrzasnął na to impetycznie szyper w czerwonej czapce, podskakując ze złością na pokładzie kutra. – Co znów robi ta dziewucha?! Aniela, wracaj no mi tu!
Lecz Aniela nie bała się w tej chwili ojca. Widziała tylko te szafirowe, promienne oczy.
– Jedźmy – wionęła subtelnym szeptem, podczas gdy jej ojciec wydzierał się z pokładu:
– Skórę złoję!! Wracaj!!
– Czego chce ten typ? – zainteresował się Paweł, zapuszczając silnik.
– Zwariował – powiedziała słodko Aniela. – Nie zwracajmy na niego uwagi.
Odjechali.
2
W odróżnieniu od wielu innych (filmowych na przykład) historii miłosnych, które kończą się sceną pocałunku, historia Pawła i Anieli pocałunkiem się zaczęła. Zdarzenie to miało miejsce w okolicy smażalni ryb „Przysmak”, przy ulicy Turystycznej. Smażalnia zresztą o tej porze roku była zamknięta na głucho. Na jej pustym betonowym podjeździe Paweł zaparkował fiata, by dalszą drogę ku plaży odbyć przez las.
Pocałował Anielę, jak tylko wyszli z samochodu. Zaraz też dostrzegł z odrazą jakiegoś umorusanego pętaka, który podglądał zza wywróconej dnem do góry łódki. Drugi taki krył się za pniem sosny.
– Chodźmy stąd – rzekł gniewnie. – Pełno tu jakichś szczeniaków.
Zauważył, że tubylcza dziewczyna spłoszyła się na widok podglądaczy.
– A niech to – powiedziała. – To dzieci sąsiada.
– Chodźmy stąd.
– Chodźmy.
Ruszyli ku plaży asfaltowaną ulicą Turystyczną. Upojona pierwszym w życiu pocałunkiem, jak też i faktem, że Paweł obejmuje ją za ramiona, Aniela natychmiast zapomniała o podglądających synkach piekarza, a niesłusznie.
Chłopcy nie opuścili jej ani na chwilę. Na plaży usiedli opodal i niby to budując zamki, nie spuszczali oka z Anieli i jej kawalera.
Aniela ich nie widziała. Godzina na wietrznej plaży minęła jak sen. Paweł, pokonawszy początkową irytację, postanowił po prostu zignorować pętaków. Deklamował wiersze, co Anielę wprawiło w bezkrytyczny zachwyt. Powiedział też, że zakochał się w niej od absolutnie pierwszego wejrzenia. Poza tym dużo milczeli, patrzyli sobie w oczy oraz trzymali się za ręce.
Potem jakoś nagle Paweł się ocknął i przypomniał sobie, że tatuś czeka na niego w restauracji „Perełka”, gdzie mieli zjeść obiad.
– No to teraz już pewnie nie czeka – powiedziała żartobliwie Aniela, która mogłaby tak siedzieć na plaży choćby i do jutra rana.
On jednakże uznał, że musi wracać. Zapisał sobie adres Anieli i powiedział, że wpadnie po nią zaraz po obiedzie.
– Jaka szkoda, że cię nie spotkałem wcześniej – dodał gorąco. – To straszne, że się jutro rozstaniemy.
– O, tak – westchnęła Aniela, wznosząc na niego oczy pełne łez.
– Masz oczy jak bezbronna sarenka – wzruszył się Paweł i nawet ciche burczenie, jakie rozległo się w jego żołądku, miało jakiś żałosny ton. – Zostało nam tylko jedno popołudnie i wieczór. Musimy je przeżyć bardzo pięknie.
– Na przykład jak? – zainteresowała się Aniela.
– Chodźmy na razie – rzekł on. – Trzeba się rozstać na godzinę. Obowiązek to obowiązek.
3
Aniela odprowadziła go aż pod same drzwi restauracji „Perełka”, z których waliła kwaśna woń piwa i papierosów. Paweł zniknął dość spiesznie w gwarnym wnętrzu – widziała jeszcze, jak siadał przy stoliku obok tęgiego pana o nalanej twarzy i tłumaczył się przed nim, przykładając dłoń do piersi.
„Oho, tatuś czekał” – pomyślała Aniela i czmychnęła spod drzwi restauracji.
Poszła do domu.
Mieszkała z ojcem na pięterku, o trzy bramy dalej. Parter ich niebieskiego domku zajmowała od dwudziestu lat rodzina Kurków.
Aniela zapukała do nich i nacisnęła klamkę w nadziei, że zastanie swoją przyjaciółkę, Kasię Kurkównę, i natychmiast opowie, że Wielka Miłość nareszcie przecięła drogę jej życia swym świetlistym pasmem.
Niestety, prócz zwietrzałej woni smażonej cebuli mieszkanie Kurków nie odpowiedziało niczym na jej stukanie. Natomiast na pięterku słychać było ciężkie kroki ojca Anieli, który kręcił się po kuchni zły, bo głodny.
– A, jesteś nareszcie! – krzyknął ze wzburzeniem na widok wchodzącej córki. – Co to ma być, pytam?! Gdzie ty się podziewasz?? Czy ci nie kazałem czekać? Nie dość, że cię przyłapuję na wagarach, to jeszcze dzieci piekarza mi mówią, że się całowałaś z tym lalusiem!!!
– On nie jest żadnym lalusiem! – wybuchnęła Aniela.
– Jest lalusiem do kwadratu! – wrzasnął ojciec. Był on porywczy i miał duże nadciśnienie. Kochał Anielę, ale nie miał do niej cierpliwości. Od czasu gdy jej matka zmarła, wychowywał dziewczynkę z całym poświęceniem, ale po dwunastu latach tych starań stwierdził, że nie tylko nie rozumie swego dziecka, ale że wręcz wymyka się ono całkowicie jego wpływom. – Obiadu ojcu nie zrobisz, koszule niewyprasowane już drugi tydzień, w kredensie pusto, a ty sobie chodzisz na wagary! Z lalusiami!
– Jajka są – powiedziała Aniela groźnie i ponuro. – Naprawdę nie umiesz usmażyć sobie jajecznicy?
– Dość mam takiego jedzenia! Chodźmy do „Perełki”.
– O, nie, nie. Nigdy w życiu – zlękła się Aniela.
– Zjadłbym kotleta. I gorącej zupy.
– Przecież dziś poniedziałek. Bezmięsne dania. Znów chcesz rybę jeść?
– Za nic.
– Już ja lepiej zrobię naleśniki. Smaczne, szybkie – powiedziała Aniela nieostrożnie. – Potem muszę wyjść, więc…
Józef Kowalik, ojciec piętnastoletniej córki Anieli, nastawił uszu.
– Dokąd wyjść? – zdenerwował się ponownie.
– Do koleżanki. Muszę się pouczyć.
– Czy ta koleżanka ma fiata mirafiori?
– Tato!!!
– No, co, co robisz minki?! Kłamiesz mi tu w żywe oczy, a potem minki, tego…
– Tato, ja muszę wyjść, wierz mi…
– Nigdy! – ryknął ojciec. – Zostaniesz w domu! Zamknę cię, do diabła, na klucz! Już ja ci pokażę kłamać! Z lalusiami na wagary biegać!
– Oni nie są żadnymi lalusiami!
– Jacy oni? Jacy oni, pytam? Widziałem tylko jednego, a tu się okazuje, że więcej znasz takich!
– Nie znam nikogo! – krzyknęła Aniela, łomocąc pięściami w stół. – Spotkałam przypadkiem kolegę, a ty go od razu nazywasz lalusiem!
– A ci inni?
– Jacy inni?
– Inni lalusie!!
– Zwariować można!!
I tak dalej, i tak dalej. Zbędne byłoby przytaczać przebieg całej awantury. Zwłaszcza że niezależnie od jej przebiegu wynik i tak nie ulegał wątpliwości: w próbie sił górą był ojciec. Walnął głównymi drzwiami i zamknąwszy je na klucz z zewnątrz, zbiegł z łomotem po schodach. Udał się do restauracji „Perełka” na obiad złożony z zupy grochowej i morszczuka panierowanego oraz piwa.
Zrozpaczona Aniela została w pustym pokoju, gdzie przeklinając despotyzm ojca i spoglądając co chwila na zegarek, gorączkowo przebiegała w myślach wszystkie możliwości dotarcia do Pawełka, który przecież w każdej chwili mógł zapukać do drzwi.
Zwiać oknem? Niepodobna. Okna ich mieszkania wychodziły na podwórze sąsiedniej posesji, które zabudowane było do połowy chlewikiem z nierogacizną. Gdyby nawet zdołała przejść po wąskim gzymsie pod oknem, zeskoczyć na dach chlewika, a następnie z dachu na ziemię i tak znalazłaby się w potrzasku, bo z podwórza wyjść można było albo przez drzwi domku sąsiadów, albo przez bardzo wysoki mur najeżony odłamkami szkła. Żadna z tych dróg nie wchodziła w rachubę.
Była wszakże jeszcze jedna możliwość. Tuż obok kuchni mieściła się malutka spiżarnia, z której okrągłe okienko, umieszczone pod sufitem w celach wentylacyjnych, wychodziło na klatkę schodową w okolicy półpiętra. Gdyby tylko zdołała się przez nie przecisnąć…
„Muszę!” – twardo postanowiła Aniela. Bez wątpienia trzeba było to zrobić. Ostatnie godziny ostatniego dnia w Łebie powinien Pawełek spędzić z nią. To nie ulegało wątpliwości. Nie darmo Przeznaczenie postawiło na drodze jej życia tego cudownego chłopca. Zmarnować taką szansę – znaczyłoby okazać niewybaczalny bezwład i głupotę.
Zdjęła ostrożnie okulary i odłożyła je na półkę. Rozebrała się do bielizny, by jak najbardziej zmniejszyć swą objętość. Następnie otworzyła okienko w spiżarni. Sweter i spódnicę zwinęła w tobołek, tobołek chwyciła w zęby, wlazła na szafkę, wspięła się na palce i przecisnęła głowę przez okienko.
Od razu zrozumiała, że to, co czytała kiedyś w książkach przygodowych na temat przeciskania się przez różne otwory, odnosiło się raczej do chłopców. Książki przygodowe twierdziły bowiem, że najważniejsze w takiej sytuacji to przecisnąć głowę, a reszta już jakoś się prześliźnie. Zapewne u osób płci męskiej, pozbawionych, jak wiadomo, biustu, zasada ta mogła być słuszna. Natomiast klatka piersiowa Anieli zakleszczyła się w otworze okiennym.
Tak czy inaczej, Aniela utkwiła w okienku na dobre, a wszelkie gwałtowne ruchy, jakie wykonywała, by się z niego wydostać, sytuację tylko pogarszały: teraz nie mogła nie tylko wyleźć na schody, ale nawet cofnąć się do wnętrza spiżarni.
Ten moment wybrało sobie Przeznaczenie, by postawić znów na drodze życia Anieli złotowłosego Pawełka. Pogwizdując, wbiegł on z ulicy na parter, stwierdził, że znajdują się tam tylko drzwi z napisem „Kurka”, i wobec tego wbiegł na pięterko, przeskakując po pięć stopni swymi długimi nogami.
Głowa i biust Anieli, tkwiące w okrągłej ramie tuż pod sufitem na kształt trofeum myśliwskiego, z tobołkiem w zębach i grozą w wytrzeszczonych oczach, szczęśliwie nie znalazły się w polu jego widzenia. Stukał do drzwi i nasłuchiwał, stukał znów i sykał ze zniecierpliwieniem, a wreszcie, po dłuższej chwili bezowocnego czekania, zawiedziony zawrócił.
Tymczasem Aniela, widząc, jak Paweł oddala się i znika z jej domu, a tym samym i z życia, dokonała ostatniego rozpaczliwego wysiłku. Zaparła się czubkami stóp o przeciwległą ścianę spiżarni, napięła mięśnie, odepchnęła się nogami z olbrzymią, z rozpaczy zrodzoną siłą i katapultowała się wreszcie, spadając z głuchym łomotem na schody.
Niestety, zanim doszła do siebie, zanim zreflektowała się, że ma na sobie wyłącznie figi i biustonosz, zanim latającymi z pośpiechu rękami wdziała sweterek i spódnicę i zbiegła po schodach na łeb na szyję – Pawełek zniknął.
Daremnie aż do wieczora szukała go po ulicach, daremnie zaglądała do „Perełki” i „Morskiego Oka”, daremnie słabła na widok białych fiatów. Pawełka nigdzie nie było.
Przetrząsnęła niemal całe miasto, lecz było to zupełnie beznadziejne. Nie wiedziała nawet, czy mieszka on w domu wczasowym, czy w kwaterze prywatnej. Nie wiedziała o nim w ogóle nic. Nie znała nawet jego adresu. Wiedziała tylko, że mieszka w Poznaniu, lecz wobec faktu, że Poznań liczy pół miliona mieszkańców, a ona nie zna nawet nazwiska Pawła, nie miało to najmniejszego znaczenia.
4
Aniela Kowalik
ul. Kościuszki 44 m. 2
84-360 Łeba
woj. słupskie
Poznań, 29 maja 77
Miła Anielko!
Nawet nie wiesz, jak mile Cię wspominam. Tylko przez godzinę mogliśmy być ze sobą, lecz bywają godziny, które znaczą więcej niż lata. Nie wiem, dlaczego nie było Cię w domu wtedy, po obiedzie. Byłem u Ciebie nieraz. Niestety, drzwi były wciąż zamknięte. Wyjechałem bardzo zmartwiony i do dziś nie wiem, czy nie stało Ci się coś złego.
Odezwij się, napisz.
Całuję Cię –
Paweł Nowacki
Mój adres:
Roosevelta 5a m. 2
60-829 Poznań
PS Bardzo mi się spodobał domek, w którym mieszkasz. Stoi w dobrym punkcie, przy głównej ulicy, a jednak niedaleko od plaży. W związku z tym nasunął mi się pewien pomysł: czy u kogoś z sąsiadów, na przykład, nie znalazłby się pokój czteroosobowy do wynajęcia? Chodzi o lipiec. Znajomi rodziców wybierają się nad morze, a sama wiesz, jakie są problemy ze znalezieniem kwatery. Będę Ci bardzo wdzięczny za pomoc.
Napisz szybko.
Paweł
*
Paweł Nowacki
Roosevelta 5a m. 2
60-829 Poznań
Łeba, 2 czerwca 77
Cześć, Paweł.
Dziękuję za list. Sąsiadka z parteru zgodziła się wynająć pokój tym Twoim czterem znajomym osobom. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że spotkaliśmy się, prawda? Szczęśliwy zwłaszcza dla tych znajomych. Gdybyś jeszcze kiedyś potrzebował ode mnie podobnej usługi, pisz śmiało.
Ściskam dłoń – Aniela
*
Aniela Kowalik
ul. Kościuszki 44 m. 2
84-360 Łeba
Poznań, 5 czerwca 77
Kochana Anielko!
Dziękuję za list i załatwienie pokoju! Ale jeśli myślisz, że tylko dlatego pisałem do Ciebie, to znaczy, że mnie jeszcze nie znasz! Pisałem, bo tęsknię za Tobą! Myślę o Tobie! Chciałbym Cię zobaczyć!
Nie umiem pisać listów, ale jeśli się do tego przyzwyczaisz, to może zrozumiesz, co czuje moje serce.
Całuję Cię –
Paweł
*
Liceum Poligraficzno-Księgarskie
Poznań
ul. Różana 17
Łeba, 8 czerwca 77
Szanowna Dyrekcjo,
zwracam się z uprzejmym pytaniem, w jaki sposób mogłabym stać się uczennicą Liceum Poligraficznego. Będę wdzięczna za bliższe informacje. Mieszkam stale w Łebie (woj. słupskie), stąd moje pytanie o internat: czy są wolne miejsca? I od czego zależy przyznanie miejsca w internacie? Czy wymagane jest złożenie egzaminu wstępnego? I kiedy? Muszę dodać, że zależy mi ogromnie na możliwości nauki w Liceum Poligraficzno-Księgarskim, gdyż zarówno poligrafia, jak i księgarstwo są moim życiowym powołaniem.
Uprzejmie proszę o odpowiedź –
z poważaniem
Aniela Kowalik
Kościuszki 44 m. 2
84-360 Łeba
*
Ob. Aniela Kowalik
ul. Kościuszki 44 m. 2
84-360 Łeba
woj. słupskie
Poznań, 16 czerwca 1977
W odpowiedzi na pismo Obywatela/telki sekretariat Liceum Poligraficzno-Księgarskiego informuje, że przyjęcia do tut. Liceum na podstawie konkursu świadectw odbędą się w dniach 27 i 28 czerwca br. Wymagane dokumenty: podanie, 3 zdjęcia, życiorys, świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Przyznanie internatu uzależnione jest od ilości reflektujących osób, jak również od spełnienia wymaganych przepisami warunków. Pierwszeństwo w przyjęciach mają członkowie rodzin, których dochód miesięczny na głowę utrzymuje się w granicach przeciętnej lub poniżej wyżej wymienionej.
Zastępca dyrektora – podpis nieczytelny
*
Kasia Kurkówna
Kościuszki 44 m. 1
84-360 Łeba
Poznań, 2 lipca 77
Kochana Kasiu, jaka szkoda, że Cię tu nie ma. Tak się przyzwyczaiłam mówić Ci o wszystkim, że teraz chyba pęknę z nadmiaru niewyznanych przeżyć. Beznadziejnie zakochana chodzę samotnie po obcym mieście i nie mam do kogo ust otworzyć – z wyjątkiem portierki w Domu Turysty, gdzie przespałam trzy noce. Warto było zainwestować w te noclegi, bo przynajmniej doczekałam się ogłoszenia wyników. Jestem przyjęta! Aż mnie to zdziwiło. Byłam przygotowana na ostrą walkę konkurencyjną, na pokonywanie wszelkich możliwych przeszkód, a tu nic. Jak w masło. Przyznano mi nawet internat, choć nie wszystkim podobno przysługuje ten zaszczyt. Ale właśnie zaczynam się zastanawiać, czy z niego skorzystam. Internat jest, owszem, blisko szkoły, ale za to strasznie daleko od… Pawełka! Natomiast nasza poznańska rodzina (kuzyn ojca, mówiłam Ci, pamiętasz?) zrządzeniem losu mieszka dosłownie dwieście metrów od domu Pawła. Postanowiłam wkręcić się do nich za wszelką cenę. Oczywiście nie mów o tym mojemu tacie!!!
A Pawełka w Poznaniu nie ma… To jest najsmutniejsze. Dzwonię co dzień po sto razy, a telefon nie odpowiada. Widocznie wszyscy wyjechali na wakacje.
No nic. Jakoś doczekam września. Miłość tak wielka jak nasza nie umiera przez głupie dwa miesiące.
Najbardziej mnie martwi to ohydne Liceum Poligraficzne. Co ja tam, biedna, będę robić?
Pawła nie ma, teatry mają przerwę urlopową. Wracam do domu. Autostopem, jak zwykle. Pa, zobaczymy się za tydzień.
Aniela
*
Józef Kowalik
Kościuszki 44 m. 2
84-360 Łeba
Kochany tato! Na odwrocie pocztówki widzisz ratusz poznański. Piękna rzecz. Renesans. Przyjęto mnie do Liceum Poligraficznego na podstawie mojego wspaniałego świadectwa. Więc sam widzisz. Po co to było stawiać opór? Wracam natychmiast. Autostopem. Będę w domu za kilka dni. Po drodze chcę zwiedzić zabytkowe miasta: Gniezno, Toruń, Malbork i oczywiście Gdańsk. Będzie to bardzo pouczająca wyprawa.
Całuję – Anielka
*
Aniela Kowalik
Kościuszki 44 m. 2
84-360 Łeba
Leśniczówka Pustelnia
11 lipca 77
Droga Anielko!
Napisałem do Ciebie obrzydliwy list, a Ty się słusznie obraziłaś i milczysz. Wybacz mi, ja naprawdę nie umiem pisać listów i jakoś zawsze piszę co innego, niż mam na myśli. Tęsknię za Tobą dzień i noc. Tu jest wspaniale, najlepiej biorą liny. Złapałem też na błysk, z łodzi, wielkiego szczupaka. Mama upiekła go z grzybami w cieście, pyszny był, palce lizać. Czy mogłabyś mi przysłać swoją fotografię? Troszkę już zapominam, jak wyglądasz. Ja posyłam Ci moją. Ten mały facet obok mnie to pan Genio, leśniczy. Zdjęcie zrobił nam gajowy po polowaniu na dzika. Ustrzeliłem odyńca. Leśniczy obiecał nam kiełbasę i szynkę z tego dzika. Szynka taka ma podobno niezapomniany aromat. I smak.
Całuję Cię gorąco –
Paweł
PS To czarne na dole fotki – to zad dzika. Cały odyniec nie zmieścił się w kadrze
1
Ulica Dworcowa – prosty odcinek między budynkiem dworca kolejowego Poznań Główny a reprezentacyjnym rondem Kopernika – obsadzona akacjami o przysypanych sadzą liściach, jest przestronna i pustawa nawet w dzień powszedni. Tego niedzielnego, deszczowego popołudnia ulice Poznania były wręcz wyludnione. Tu i ówdzie widziało się pojedyncze postacie poznaniaków, trwożliwie osłaniających przed deszczem swoje niedzielne przyodziewki.
Jedna tylko postać maszerowała dziarsko wśród zimnego kapuśniaczku. Była to Aniela Kowalik, która właśnie przybyła do stolicy Wielkopolski po raz drugi, a nastawienie miała wybitnie podbojowe. Kapuśniaczek przeszkadzał jej o tyle, że pokrywał gęstą rosą szkła okularów. Jednakże, gdy tylko je zdjęła i schowała do kieszeni, deszcz mógł sobie padać, ile chciał. Ani spłowiały podkoszulek, ani sprana spódnica z drelichu, ani wielki parciany plecak z klapą zapinaną na rzemyki nie były wrażliwe na wilgoć. Co zaś do potężnych rybackich gumiaków, które Aniela uznała za wskazane przywdziać w tym dniu, to nie było wręcz stosowniejszego obuwia na te warunki atmosferyczne. Nie mówiąc już o tym, że w takim dopiero obuwiu Aniela wyglądała dokładnie tak, jak chciała, mianowicie – jak sierotka.
2
Pierwszą rzeczą, jaką uczyniła po wydostaniu się ze strefy dworcowej, było zejście do podziemia ronda Kopernika, gdzie, jak pamiętała z poprzedniej, czerwcowej wizyty w Poznaniu, znajdowały się automaty telefoniczne. Wyłuskała monetę z kieszeni spódnicy, poprawiła szelki plecaka i wcisnęła się wraz z nim do oświetlonej kabiny. Drżąc ze wzruszenia, uroczyście nakręciła numer Pawełka, po czym zamarła, przymykając powieki.
Urywany sygnał.
– Halo? – dał się słyszeć aksamitny, najmilszy w świecie głos.
Aniela milczała, wolną dłoń przyciskając do dudniącego szaleńczo serca. Gwałtowny rumieniec oblał ją od stóp do głów. Ze wzruszenia nie mogła wykrztusić ani słowa.
– Halo? – rzucił Pawełek raz jeszcze z intonacją, która pozwalała się domyślać, że za chwilę rzuci i słuchawkę.
Aniela opanowała się z wysiłkiem. Już-już chciała się odezwać, lecz nagle znów zabrakło jej odwagi.
Wreszcie znalazła honorowe wyjście z sytuacji.
– Czy to Spółdzielnia Zaopatrzenia i Zbytu? – spytała, imitując doskonale suchy głos gorliwej księgowej.
– Pomyłka – mruknął Pawełek.
– Niech pan nie udaje, kierowniku.
– Co? Pomyłka, mówię pani.
– Ja wiem, że kierownik udaje. Co z tym transportem?
– Z transportem? Pomyłka. Pomyłka, mówię!
– Nie były świeże. My wyciągniemy konsekwencje.
– Kto wyciągnie? – zląkł się nieco Pawełek. – Pani dzwoni pod niewłaściwy numer.
– Ale przyzna pan, że nie były świeże?
– To mieszkanie prywatne!
– A, to przepraszam.
– No, nareszcie.
– Zajęłam panu tyle czasu…
– Owszem.
– A co pan robił, kiedy zadzwoniłam?
– Jadłem podwieczorek – rzekł Paweł bardzo oschle. – Pani pozwoli, że skończę rozmowę. Do widzenia.
I odłożył słuchawkę.
3
Rozpromieniona Aniela wychynęła z przejścia podziemnego przed hotelem „Merkury”. Stały tam lśniące samochody z zagraniczną rejestracją oraz kolejka krajowców przy postoju, na którym nie było taksówek. Pod pasiastymi parasolami na tarasie hotelowej kawiarni siedziały piękne dziewczyny o wyglądzie żurnalowym oraz zamożni panowie o wyglądzie zachodnioeuropejskim.
Aniela stanęła na brzegu chodnika wraz ze swym wypłowiałym plecakiem. Wyraz ogłuszonego szczęściem zakochania znikał z wolna z jej twarzy, ustępując miejsca nasuwającej się mgiełce nieśmiałości. Ale mgiełka nieśmiałości nie była chyba zbyt częstym gościem pod tymi okularami.
– E, co mi tam – mruknęła pod nosem Aniela. Poprawiła uwierającą szelkę i spojrzała zdobywczo w perspektywę ulicy Roosevelta.
Ulicą tą gnały samochody osobowe i gnuśnie pełzły tramwaje w kolorze zielono--żółtym. Jak tylko ustał deszczyk, wylegli na chodniki poznaniacy uformowani w typowe niedzielne grupy rodzinne. Cechą charakterystyczną takich grup są paczki ciastek trzymane za dno lub za sznureczek przez tatusiów i dziadków, a także wystrojone dzieci, ciągnione za rączki przez wystrojone mamy i babcie. Tego roku poznańskie grupy rodzinne opanowała namiętność do ubranek dżinsowych z Peweksu, cechujących się wymyślnym krojem i horrendalną ceną w dolarach. Ubranka dżinsowe, odzież kosztowna i nobilitująca, noszone były z należną rozwagą i szacunkiem. Na tym tle Aniela Kowalik ze swymi gumiakami i plecakiem wyglądała malowniczo i beztrosko – i tak też się czuła. Nieświadoma bodących ją zewsząd krytycznych spojrzeń maszerowała sobie żwawo, aż dotarła na most Teatralny. Poniżej skrzyżowania, w przedłużeniu ulicy Roosevelta, widniał szereg wielkich kamienic secesyjnych, które zajmowały całą lewą stronę ulicy. Były to śliczne kamienice, zdobne w stiuki, płaskorzeźby i ornamenty, kojące swymi wdzięcznymi liniami znużone oko dwudziestowiecznego przechodnia.
Nie ich uroda jednakże spowodowała całą serię czułych spojrzeń, jakie Aniela wysłała w ich kierunku. Tak samo czule zapewne wpatrywałaby się w bloki osiedla imienia Wielkiego Października, gdyby w którymś z nich mieszkał Pawełek.
A mieszkał najwyraźniej w kamienicy koloru ciemnoszarego, z białymi girlandami wokół okien, ta bowiem była piąta w rzędzie.
4
Most Teatralny, równoległy do Dworcowego, przerzucony jest nad dziesiątkiem torów kolejowych. Kończy się zielonymi zaroślami, które należą do małego parku, lub raczej zieleńca, zwanego powszechnie „Teatralką”. Po prawej wąski, cienisty odcinek ulicy Stalingradzkiej przylega do olimpijskiego gmachu Opery z zaśniedziałym Pegazem na szczycie dachu. Od ulicy Fredry zbiega ku Teatralce bardzo stromy trawnik, który zimą przekształca się w najpopularniejszy w Poznaniu tor saneczkowy. Skwerek, porośnięty wytartą murawą, opatrzony w piaskownice i ławeczki, otaczają z trzech stron wysokie, soczystozielone ściany ogromnych kasztanów. W głębi, za kasztanami, kryją się w ogródkach stare wille jednakowego brudnoszarego koloru, który jest mieszaniną kurzu dziesięcioleci z sadzą przejeżdżających opodal niezliczonych pociągów.
Na skwerek można zejść po kamiennych schodkach albo wyminąć narożny kiosk „Ruchu” i dostać się na żwirowaną ścieżkę. Obie te drogi były jednak zbyt konwencjonalne, jak na upodobania Anieli. Zbiegła ona z toru saneczkowego, z całym impetem przebyła długi odcinek zrudziałego trawnika i raptownie zahamowała przy samym krawężniku.
Przed nią wznosiła się nieduża piętrowa willa, której ciemny fronton urozmaicały szkarłatnymi plamami kwitnące na balkonie pelargonie. Powyżej balkonu, w otwartym oknie poddasza, suszyły się dwa niebieskie podkoszulki dziecięce, cztery pary małych skarpetek, a także nawleczone na nitkę grzyby.
Zza grzybów dobiegał męski głos śpiewający od serca piosenkę pod tytułem Sing-Sing, a towarzyszyło mu rytmiczne postukiwanie o metalicznym zabarwieniu.
5
Ten głos należał do Mamerta Kowalika, trzydziestotrzyletniego chirurga, ojca dwojga dzieci i męża trzydziestoletniej pianistki imieniem Teofila. Mamert siedział w kuchni, pił kompot śliwkowy, stukał łyżeczką w spodek i patrzył na swoją miłą żonę i na swoje miłe dzieci, która to trójka grała właśnie w cymbergaja na podłodze.
Ogólnie biorąc, niedziela była udana. Przed południem Kowalikowie byli na grzybach w puszczy Zielonce, wrócili pociągiem około drugiej, usmażyli maślaki i zjedli je z chlebem. Teraz dzień chylił się ku spokojnemu końcowi; Mamert nawet nie musiał pędzić dziś do szpitala na obchód, bo akurat nie było żadnych nowych pacjentów, a ordynator pojechał na tydzień do Pragi. Zanosiło się na to, że wieczór upłynie bez żadnych zakłóceń.
Ledwie to Mamert pomyślał, do drzwi kuchni nieśmiało zastukano.
– Proszę! – zawołał.
Drzwi skrzypnęły i weszła objuczona plecakiem Aniela.
Uśmiechnęła się promiennie i zachęcająco. Rozejrzała się po kolorowym wnętrzu małej kuchni. Ujrzała siedzącego za stołem wąsatego rudawego dryblasa, który jakimś nieuchwytnym wyrazem srogości, a także kształtem typowo Kowalikowego nosa przypomniał jej ojca. Ujrzała też klęczącą na podłodze okrągłą, niedużą blondynkę o wesołych niebieskich oczach i skłonności do tycia. Pętały się tam też jakieś dzieci, które jednakże niczym nadzwyczajnym się nie odznaczały i dlatego Aniela nie zwróciła na nie uwagi.
– Dzień dobry – powiedziała. – No to ja już jestem.
– Tosiu – rzekł Mamert do żony. – Ta pani już jest. – Był pewien, że skoro on nie ma pojęcia, o co tej dziewczynie chodzi, to znaczy, że wie o tym jego żona. Wariant najbardziej zbliżony do prawdy, a mianowicie – że ani on, ani Tosia nie mają pojęcia o zamiarach tej chudej okularnicy, nie przyszedł mu jeszcze do głowy.
– Dzień dobry – powiedziała Tosia, wstając z podłogi i masując pulchne kolano. – Eee, pani do nas?
– No tak! – powiedziała Aniela tonem, jakby to się rozumiało samo przez się.
– A… w jakiej sprawie?
Aniela przerosła kunsztem Eleonorę Duse.
– Jak to w jakiej sprawie? – spytała z łagodnym wyrzutem, po czym, jakby w przebłysku zrozumienia, dodała: – Ach! No tak! Widzę, że list tatusia nie doszedł.
Tym razem zarówno Mamert, jak i Mamertowa objawili rosnące zainteresowanie. Co do Mamerciątek zaś, porzuciły one cymbergaja i podeszły tuż pod nos Anieli, oglądając ją jak dziw natury.
– O! Śliczne dzieci! – zachwyciła się Aniela nieco przesadnie.
Tosia i Mamert wyglądali na speszonych. Komplement był szyty zbyt już może grubymi nićmi. Dzieci Kowalików były z pewnością inteligentne, sympatyczne i niepozbawione nawet pewnego dziecinnego wdzięku, jednakże nikt, nawet rozkochana w nich matka, nie odważyłby się nazwać ich ślicznymi. Pięcioletnia Romcia była płaskim, zezowatym stworzonkiem o kościstych kolankach i sztywnej konopnej czuprynie. Tomcio – lat sześć i pół – rudawy myśliciel, nałogowo ogryzający paznokcie, pozbawiony wskutek upadku na rowerze dwóch górnych mlecznych siekaczy – miał piegowatą trójkątną twarz o wyrazie stanowczym i rozkojarzonym jednocześnie. Oboje ubrani byli w pasiaste koszulki i czerwone majtki. Oboje mieli rozległe brązowe strupy na kolanach. Poza tym, po kilku godzinach spędzonych w świeżo zmoczonym deszczem ogródku, oboje byli strasznie, kompromitująco brudni. Nastała chwila dziwnej ciszy. Aniela zastanawiała się czujnie, kto też odezwie się pierwszy i jakie będzie to pytanie.
Padło ono z ust Romci.
– Czy biedronka ma uszy? – spytała, celując palcem wskazującym w Anielę.
Zaskoczona Aniela przyjrzała się dokładnie stworzeniu, które stało tuż przed nią, czekając surowo na odpowiedź. Romcia miała błękitne oczy i wodziła nimi chłodno i obiektywnie po twarzy gościa.
– Nie wie – mruknął Tomcio, szturchając siostrę łokciem. – Tak też myślałem.
Od odpowiedzi najwyraźniej mogło wiele zależeć. Aniela zdecydowała się w jednej chwili.
– Biedronka nie ma uszu – odparła stanowczo. – Ale wcale tego nie żałuje. Gdyby miała uszy, zamęczyłby ją huk odrzutowców.
Dzieci spojrzały po sobie.
– Dobrze mówi.
– Dobrze. Sympatyczna, okulary ma.
– I zeza.
Na ich drobne twarzyczki wypłynął z wolna wyraz akceptacji.
– Odjazd, dzieciaki, wypijcie wreszcie swoje mleko – przegonił je Mamert. – Proszę bardzo – zwrócił się do Anieli. – Proszę siadać i opowiedzieć nam wszystko ze szczegółami.
– Wujku! – krzyknęła nagle Aniela i rzuciwszy się znienacka Mamertowi na szyję, pocałowała go dźwięcznie w oba policzki.
Mamert natychmiast się zezłościł.
– Co to, co jest?! – krzyknął głosem tak bardzo podobnym do głosu jej ojca, że Aniela omal się nie roześmiała.
– Ciociu! – zawołała więc, padając w krągłe ramiona Tosi.
– Cześć – powiedziała Tosia i parsknęła śmiechem. – Prosimy o wyjaśnienia.
– Nazywam się Kowalik – wyjaśniła Aniela.
– Zabawny zbieg okoliczności – przyznał Mamert.
– To nie żaden zbieg okoliczności! – zakrzyknęła radośnie Aniela. – Pan jest moim stryjkiem, wujku!
– Bzdury – oświadczył Mamert. – Nigdy w życiu nie byłem niczyim stryjkiem.
Podszedł Tomcio.
– Dlaczego ja tak nienawidzę mleka? – spytał z nagłą ufnością, biorąc Anielę za rękę i poważnie patrząc jej w oczy.
– Może dlatego, że jest bardzo pożywne – wytłumaczyła mu Aniela.
– A to możliwe – zgodził się chłopiec.
Aniela uśmiechnęła się porozumiewawczo do Mamertów i palnąwszy się nagle w czoło, zawołała:
– O, na śmierć zapomniałam! Tatuś przysyła wujkowi paczkę! – pogmerała w plecaku i wyjęła zeń długi pakiet w zatłuszczonym papierze.
Jaki tatuś? – spytał Mamert z zupełnym spokojem.
W tym różnił się od ojca Anieli. Ojciec Anieli nigdy i w żadnych okolicznościach nie potrafiłby tak skutecznie stłumić irytacji. „Co chirurg, to chirurg” pomyślała z uznaniem Aniela i wyjaśniła:
– Józef Kowalik. Syn Weroniki i Jana. Zamieszkały w Łebie. Rybak dalekomorski.
– Józek! – ucieszył się Mamert. – Coś podobnego! Józek jest twoim ojcem?! Ostatnio widziałem go ze sto lat temu, na weselu naszej ciotki. Kompletnie się wtedy ur… to jest, świetnie się wtedy bawiliśmy.
– No, więc Józek to mój tata – oświadczyła Aniela. – Proszę, oto węgorze – wręczyła paczkę Tosi.
Pani domu, w jednej chwili uwolniona od następstw trudności i napięć rynkowych, przejawiła entuzjazm.
– Jakie wspaniałe! – zawołała, wysypując węgorze na półmisek. Na widok ich dorodnej tłustości Mamert, karmiony od dłuższego czasu pasztetówką z drobiu i żółtymi serami o smaku gumy, popadł w radosny zachwyt.
– Ten ma dobrze! – zawołał. – Co dzień świeże rybki! Może trzeba mi było zostać rybakiem, Tosiu! Jest to zawód, przy którym można się wyżywić, w przeciwieństwie do chirurgii.
– Słyszałem o człowieku, który zjadł drugiemu trzustkę – wtrącił Tomcio rzeczowo.
– To chyba źle słyszałeś – stwierdził jego ojciec.
– Gdzie jest trzustka? – Natychmiast chciała wiedzieć córka chirurga.
– Tato, a ja nie mam trzustki.
– Jaka szkoda, że list tatusia nie doszedł. – Aniela wróciła z uporem do najważniejszej dla niej kwestii. – Bo ciocia teraz na pewno będzie zaskoczona…
– Mów mi po imieniu – zaproponowała Tosia. – Czym mam być zaskoczona?
– No tym, że chcę tu zamieszkać – powiedziała słodko Aniela i zatoczyła dłonią wokół, wskazując mieszkanie Mamertów.
6
Tosia pomilczała chwilę, wreszcie uśmiechnęła się słabo i powiedziała:
– Owszem. Jestem zaskoczona.
– Ja też – rzekł Mamert.
– Ja chyba bardziej – dodała Tosia.
– Sam nie wiem – zastanawiał się Mamert. – Może na jedną noc dałoby się coś urządzić… mamy przecież hamak. Można by go rozpiąć w korytarzu, koło łazienki.
– Ciotka Lila – powiedziała Tosia.
– No, co ciotka Lila?
– Kto to jest ciotka Lila? – spytała Aniela, mrugając czarnymi rzęsami z doskonale udanym wyrazem bezradności.
– Jak ci na imię? – spytał Mamert.
– Aniela.
– No więc, Anielko… Dom, w którym mieszkamy, jest własnością ciotki Lili. Odnajmujemy od niej ten kawałek strychu. Mamy tu kuchenkę i pokój, nadzwyczaj ciasny, w którym mieszkamy we czworo.
– Rozumiem – zrozumiała Aniela. – Czy ciotka Lila jest też z Kowalików?
– A, nie – odparł Mamert. – Nie jest z Kowalików. Ona jest ciotką Tosi. Tak że nie masz co liczyć na poczucie solidarności klanowej.