Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Opium w rosole to piąty tom z serii o bohaterach z poznańskich Jeżyc. Poznajemy w nim młodziutką Geniusie Bombkę, a może Zombke lub Trombke? Dziewczynka o wielu pseudonimach ingeruje w życie znanych i lubianych bohaterów Jeżycjady, pokazując przy tym codzienność stanu wojennego oraz trudne relacje rodzinne, z którymi sama się zmaga.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Opium w rosole
Autorka dziękuje:
Małgosi Kunstman-Kowalskiej –
za historyjkę,
Elżbiecie –
za wyrozumiałość,
Bolkowi –
za wszystko.
W nocy spadł olbrzymi śnieg.
Teraz, w południe, niebo było już czyste: wysokie, szafirowe i pełne chwały. Mróz jak triumfalne solo na piszczałce przeszywał powietrze, a słońce z euforią krzesało w płaszczyznach śniegu całe chmary zimnych, tańczących, oślepiających płomyczków.
Człowiek czuł się aż niepewnie, dostając za darmo coś tak świeżego, czystego i bezinteresownie pięknego – w tak dużej przy tym ilości. A w ogóle – czy uczciwa osoba ludzka ma prawo tak bezmyślnie cieszyć się urodą świata, który w tej samej przecież chwili zawiera w sobie tyle cierpień, okrucieństwa i zła?
Tym mniej więcej torem biegły myśli Maćka Ogorzałki, kiedy tak sobie stał po kolana w zaspie, przed kościołem Dominikanów, w oczach wciąż jeszcze mając obejrzaną przed chwilą Czarną Szopkę. Stał sobie, oddychał głęboko, patrzał na śniegowe iskry, mrużył powieki i myślał, że przeżywa oto jeden z tych niezwykłych i cudownych dni, kiedy się wie na pewno, iż Wszechświat pełen jest absolutnego piękna i doskonałej harmonii, a wszelkie zło i brzydota są tylko dodającą smaku przyprawą, jak szczypta soli w słodkim cieście.
Naturalnie, wie się te rzeczy również w dni pochmurne i słotne, lecz jakby z mniejszą oczywistością. Ciekawe dlaczego.
Ruszył z miejsca i poszedł po skrzypiącym, migoczącym, bielutkim śniegu – wysoki, zgrabny chłopak o bardzo ładnych oczach i bardzo czerwonych uszach. Mroźny wiaterek igrał z jego bujną, jasną czupryną, bo noszeniem czapki Maciek nie zhańbił się jeszcze nigdy w życiu, od czasów niemowlęctwa, rzecz jasna. Powietrze było dziś jak kryształ, gdyż ruch kołowy w Poznaniu po prostu zamarł z powodu nieprzewidzianych opadów śnieżnych, toteż Maciek oddychał sobie z przyjemnością i czuł się tak, jakby go kto systematycznie napełniał gazem rozweselającym. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że odruchowo prostuje zgarbione plecy i wyżej unosi zwieszoną dotąd głowę.
Śnieg iskrzył, słońce się jarzyło. Zastanawiając się nad dziwnym wpływem aktualnego stanu ducha na mięśnie szyjne człowieka, jak również analizując czynniki psychiczne motywujące zwieszanie głowy bądź jej podnoszenie, i wreszcie dochodząc do wniosku, że przypływy nadziei mają bezpośredni związek ze stanem kręgosłupa ludzkiego i na odwrót – Maciek Ogorzałka dotarł do przejścia dla pieszych, na którym nie zabawił ni chwili. Jezdnia była jak wymarła, wszędzie pusto, cicho i biało, więc przeszedł ulicę Stalingradzką na ukos.
Zanim wszakże dotarł do przeciwległego chodnika – zorientował się, że ktoś go, cholera jasna, śledzi.
Obejrzał się.
Dzieciak.
W dodatku dziewczynka. Dziwaczna jakaś, o ile on się znał na dzieciach. Drobna była i chuda, nóżki miała jak zapałki, buzię brzydką – wyrazistą i komiczną, z oczkami jak czarne wiśnie i plackowatymi rumieńcami w kolorze malin. Rozciągając usta w szerokim uśmiechu, szła teraz za Maćkiem krok w krok i wymachiwała rękami. Unosiła ramiona lub nimi wzruszała, a przy tym co jakiś czas wybuchała monotonnym, rozdzierającym kaszlem, brzmiącym tak, jakby miała zamiar wycharczeć z siebie płuca.
Do Maćka dotarła irytująca prawda, że dziewczynka go przedrzeźnia.
Tak jest. Bez najmniejszych wątpliwości. Przedrzeźniała jego sposób chodzenia.
Oczywiście wiedział o tym, że idąc, kołysze się na boki i zbyt mocno wymachuje rękami. Brat mu o tym powiedział. Ale to nie znaczy, że przyjemnie mu było wieść za sobą swą własną parodię.
W osiemnastym roku życia Maciek wyrósł bujnie a nagle. Kiedy patrzał na swoje ręce, zdumiewało go, że są takie długie, a to samo dotyczyło nóg, które, oczywiście, były jeszcze dłuższe. Maciej Ogorzałka – romantyk o charakterze eksplozywnym i dość znacznie rozbudowanej ambicji – uważał, że, niestety, cholerny los skarał go tym wzrostem, że wygląda jak Alicja w Krainie Czarów po zjedzeniu wiadomego ciasteczka i że jest teraz, krótko mówiąc, dziwacznie nieproporcjonalny. Nie był. Sylwetkę miał, że daj Boże każdemu, a do tego twarz Kmicica, nos orli, uśmiech ujmujący, a wejrzenie uczciwe i śmiałe. Co zaś do jego sposobu bycia, cechował się on nieco przesadną powagą i godnością, którymi Maciek starannie rekompensował swe wyimaginowane defekty.
Zmarszczywszy teraz czarne brwi, Maciek wzruszył ramionami i przyspieszył kroku. Dotarł do końca zadrzewionego skweru, przez cały czas jednak słyszał za sobą zimny śniegowy chrzęst oraz rzężący kaszelek, który rozlegał się z nieprzyjemną monotonią co kilkanaście sekund.
Smarkata utrzymywała doskonałe tempo. Niesamowity dzieciak. Przez cały czas udawało się jej zachować stałą odległość od Maćka – pięć metrów, mniej więcej. Z tej też odległości małpowała każdy jego ruch. On w prawo – ona w prawo. On w lewo – ona też. On przystaje – ona jak wmurowana.
Odwrócił się ku niej gwałtownie.
Stanęła jak wryta.
Umknęła wzrokiem. Najpierw spojrzała w niebo, potem na ośnieżone koronkowe drzewa, zakaszlała gromko, jak woźnica, splunęła i z zajęciem poczęła oglądać własne buty.
„Skończymy teraz z tym idiotyzmem – pomyślał twardo Maciej Ogorzałka. – Załatwimy sprawę po męsku, cholera jasna psiakrew!” – Wbił w dziewczynkę spojrzenie surowe i ostre. Prędzej czy później będzie musiała na niego spojrzeć, a wtedy pojmie wszystko z wyrazu jego twarzy.
Popatrzała…
Takie figlarne, złośliwe zerknięcie, jakby lada moment miała wybuchnąć śmiechem. Ich oczy się spotkały i Maciek przez sekundę miał wrażenie, że mała raczej go lubi. Jednak natychmiast potem zrobiła tak ohydną minę, że przeszły go ciarki. Czując się jak w sennym koszmarze, Maciek wykonał zwrot na pięcie i szybko ruszył przed siebie. Przebył z chrzęstem zaśnieżoną, skrzącą się jezdnię i pospieszył stromym chodnikiem wzdłuż Teatralki. Miał nadzieję tu właśnie się urwać. Były na to pewne szanse.
Stawiając wielkie kroki i posuwając się naprzód tak szybko, jak tylko mógł bez posądzenia o chęć ucieczki, Maciek pomyślał, że samopoczucie i obraz świata kształtują się, psiakrew, w dziwnej zależności od nieoczekiwanych drobiazgów. Na przykład jeszcze dziesięć minut temu snuł jakieś mrzonki na temat doskonałej harmonii we Wszechświecie. Teraz mu przeszło. Jaka znowu, psiakrew, doskonała harmonia, skoro – niedaleko szukając – tuż za nim posuwa się dysonans tak zgrzytliwy, jak ta ohydna ze wszech miar smarkula?
Znaleźli się teraz w okolicach Teatralki – malowniczy ten skwer położony jest na zboczu wzgórza, którego szczytem przebiega ulica Fredry. Samo wzgórze ze swym ostrym spadem i długim odcinkiem łagodnej pochyłości nadaje się do wielu rzeczy: do biegów, do sadzenia begonii, do czynów społecznych, najlepiej jednak – do saneczkowania. Dziś, w tak wyjątkowo śnieżną i słoneczną pogodę, kłębiła się tu nieprawdopodobna ilość dzieci, odzianych w charakterystyczne dla naszych czasów czerwone i szafirowe ortalionowe kurteczki o jednakowym z grubsza kroju. Dzieci te, nadające śnieżnemu wzgórzu dość monotonny kolorystycznie wygląd, oddawały się w zasadzie trzem typom zajęć: albo czekały z sankami na swoją kolej, albo właśnie zjeżdżały, albo już zjechały i teraz mozolnie pięły się pod górę, boczkiem trasy. Po białej stromiźnie zsuwały się bezustannie coraz to nowe kohorty sanek, wyładowanych kwiczącymi rumianymi postaciami. Tu i ówdzie gburowate wyrostki ślizgały się na obcasach, strasząc grzecznych malców i rozdzierając powietrze ochrypłymi rykami, od czasu do czasu jakiś dzielny narciarz z przerażeniem wypisanym na buzi szusował heroicznie w dół, a na szczycie wzgórza przytupywało zziębnięte, wierne, wytrwale wyczekujące stadko rodziców. Było ich dzisiaj tylu, że gromadzili się nawet na chodniku w sposób zagrażający porządkowi publicznemu i politykowali sobie dla przetrwania tych mroźnych godzin nudy.
Maciek przeszedł pomiędzy stojącymi – swobodny i odprężony. Nie musiał już oglądać się za siebie. Szóstym zmysłem wyczuwał, że zgubił smarkulę na dobre. Spokojnie więc minął tor saneczkowy, przebył most Teatralny, dotarł do ulicy Roosevelta – i tu dopiero poczuł w plecach jakby mrowienie.
Spojrzał nerwowo.
Już była.
Musiała chyba przegalopować na ukos całą Teatralkę. Teraz – pękając ze śmiechu, dysząc, kaszląc i smarkając, cała w rumieńcach od biegu po mrozie, deptała mu niemal po piętach, pełna nowego zapału.
Coś w Maćku jakby eksplodowało z oślepiającym błyskiem.
Skoczył ku niej w ostatecznej furii, nie wiedząc, co czyni i co chce jej uczynić – ale ona była szybsza, oczywiście. Wpadła do bramy najbliższej kamienicy i przyczaiła się gdzieś w mrocznej czeluści.
No nie. Nie będzie przecież ganiał dziewczynek po bramach.
Od kamienicy numer pięć, gdzie mieszkał, dzieliły go jeszcze dwa domy. Maciek obejrzał się błyskawicznie i jak ścigany pobiegł przed siebie co sił w nogach.
Wskoczył do bramy, zatrzasnął ciężkie drzwi o kobaltowych szybkach i oparł się o nie plecami. Zaraz potem, strofując się i w duchu sam przed sobą się wstydząc, odchylił jedno skrzydło drzwi i ostrożnie wyjrzał na ulicę.
Dziewczynka stała w dziwnej pozie, pochylając się niemal do ziemi i ręce opierając o ugięte kolana. Przekręcała przy tym głowę w bok, wpatrując się z uwagą w okna sutereny – i Maciek, który natychmiast schował się do bramy, miał dziwną pewność, że te okna należą akurat do jego mieszkania.
2
Kluski ziemniaczane, jak szary parujący kurhan, spoczęły na olbrzymim niebieskim półmisku z przedwojennego fajansu. Pani Marta Lewandowska obłożyła je ze wszystkich stron kopiastymi porcjami kwaszonej kapusty, ugotowanej z listkiem bobkowym i kminkiem. Właśnie zaczęła wylewać na kluski skwierczący tłuszczyk ze skwarkami i cebulką – gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
Ze spokojem dokończyła, co zaczęła. Polała równiutko całą kluskową górę, sprawiedliwie rozłożyła skwarki – a tymczasem dzwonek się powtórzył. W chwili zaś, gdy pani Marta otarła dłonie ściereczką – zadzwoniono po raz trzeci, długo i natarczywie.
– Czemu nikt nie otwiera? – krzyknęła w stronę jadalni. Ale nie została usłyszana. Rodzina Lewandowskich kończyła spożywanie rosołu z wołowiny. Przy stole panował rozgwar i szczęk jak na polu bitwy. Sztućce zgrzytały o fajans, co chwila wybuchały głośne spory, zrywał się huraganowy śmiech albo też po prostu wszyscy mówili jednocześnie, każdy o swoim, jak to w rodzinie. Zapewne nawet nie słyszeli dzwonka.
Pełna obaw, czy smakowite kluski nie wystygną, pani Lewandowska pospieszyła więc do drzwi wejściowych, marszcząc z lekka czarne brwi i odruchowo poprawiając uczesanie – ciężki kok upięty z czarnych, siwiejących mocno warkoczy.
Pani Marta była kobietą słusznej postury, toteż gdy otworzyła drzwi, wzrok jej zawisł na wysokości metra siedemdziesiąt, gdzie w powietrzu nie było nawet muchy. Dopiero na bąknięte gdzieś z dołu „dzień dobry” opuściła oczy i ujrzała na progu chudą, niedużą dziewczynkę. Dziecko mogło mieć sześć lat. Ustrojono je w drogi kożuszek, czerwony berecik z prawdziwego moheru, takiż puszysty szalik oraz eleganckie skórzane botki zagraniczne na grubej plastikowej podeszwie.
„Kto to widział tak stroić dzieciaka?” – pomyślała, oceniając wartość botków na mniej więcej półtorej mężowskiej pensji.
– Dzień dobry – odrzekła. – Czego chcesz, mała?
Dziewczynka podniosła na nią czarne oczy, dygnęła i uśmiechnęła się szeroko, ukazując mnóstwo różnorodnych zębów i szczerb.
– Przyszłam na obiadek – oznajmiła.
Pani Lewandowska zacukała się z lekka.
– Proszę? – wyrwało się z jej obfitego łona. – Na co?
– Na obiadek – powtórzyła dziewczynka z leciutkim zniecierpliwieniem i przełknęła ślinę.
„Głodna jest!” – mignął w umyśle pani Marty sygnał alarmowy.
Pani Marta była jedną z tych osób, które nie potrafiłyby z pewnością napisać pracy naukowej ani też poematu, ale które za to bez wahania przygarną bezdomnego kota, bez narzekań wychowają gromadę dzieci, bez zastanowienia zajrzą do chorego sąsiada i bez niczyjej namowy przynosić będą zakupy bezradnej staruszce. Należała do tego cichego i niemal niedostrzegalnego gatunku ludzi, bez którego życie każdego społeczeństwa zmieniłoby się w istną dżunglę.
Przez cały czas rozmowy miała świadomość, że w kuchni stygnie wielka ilość klusek, a zimne kluski, skąpane w skrzepłym tłuszczu, mogą poważnie zaszkodzić nie tylko jej kulinarnej sławie, ale i żołądkom domowników.
– No to chodź – powiedziała więc po prostu i odsunęła się z przejścia. Sprawnie zdjęła z małej czapkę i kożuszek, po czym szybko poprowadziła ją za sobą.
Kluski nie zdążyły jeszcze ostygnąć. Pani Marta dźwignęła oburącz ciężki półmisek i wiodąc za sobą małego gościa, pospieszyła do jadalni.
To był właśnie ten pokój w suterenie, którego okna wychodziły na chodnik ulicy Roosevelta. Przy długim stole, spowici przytłumionym światłem bijącym z górnych tylko części okien (dolne bowiem znajdowały się już poniżej poziomu chodnika), siedzieli wszyscy członkowie rodziny Lewandowskich, zaproszeni tu dziś na niedzielny obiad. Byli więc trzej przystojni, wąsaci i czarniawi synowie pani Marty, jej wąsaty i siwy mąż Franciszek oraz gruba, nieśmiała i wciąż uśmiechnięta synowa Mariolka z półrocznym niemowlęciem.
Niemowlę wypluwało smoczek i zanosiło się co chwila śmiechem pełnym czystego szczęścia, pan Franciszek łaskotał je pod bródką i przemawiał czułym basem, synowie przekrzykiwali się gromkimi barytonami, jedna tylko synowa Mariolka nic nie mówiła, bowiem ze spokojnym uśmiechem na ustach kończyła właśnie jeść blady rosół z kawałkami gotowanej wołowiny.
Wejście matki z wielkim półmiskiem powitano okrzykami uznania. Wśród gwaru i zapału nikt nie zwrócił uwagi na dziewuszkę, kroczącą śladem pani Marty. Uśmiechając się bezwiednie, dziewczynka usiadła więc na wolnym krześle obok pana domu i rozglądała się wokół z niezwykłym zajęciem.
Pani Lewandowska uplasowała uroczyście półmisek pośrodku stołu, zasiadła i powiedziała: – Jedz, dziecko – stawiając przed dziewczynką talerz z rosołem. Zachęciła domowników, by brali się za kluski, po czym nalała wreszcie i sobie.
Posilała się godnie, bez pośpiechu, spoglądając bokiem na dziewczynkę. Zauważyła, że mała nie jest specjalnie wygłodzona. Jadła chętnie, lecz nieuważnie, zajęta przede wszystkim tym, co działo się przy stole. Poufałe żarty, docinki i rozmowy zdawały się ją zachwycać. Wodziła lśniącymi oczami od jednej osoby do drugiej i radośnie wtórowała każdemu wybuchowi śmiechu. Mocne rumieńce wystąpiły na jej pociągłą buzię, nakrytą czarną, sztywną i błyszczącą czupryną, sterczącą na wszystkie strony. Po obu stronach głowy wykwitały z tych sterczących kosmyków duże różowe uszy, łączące się w wesołą całość z cienkim, spiczastym noskiem – a to przy pomocy nadzwyczaj szerokiego uśmiechu. „Istny jeżyk – pomyślała pani Marta, sięgając po kluski. – Ale też kaszle okropnie, powinna leżeć w łóżku co najmniej tydzień”.
Nałożyła sporą porcję klusek na talerz dziewczynki, przydała skwarek i kapusty.
– Jedz, to dobre – mruknęła zachęcająco w odpowiedzi na pytające spojrzenie małej.
Nie bardzo miała ona zaufanie do tych szarych kluseczek. Gmerała w talerzu widelcem, obwąchiwała danie ze wszystkich stron i nie mogła się zdecydować na pierwszy kęs.
Pani Marta taktownie zostawiła ją w spokoju. Wiedziała, że samym swym zapachem kluski zrobią swoje. I rzeczywiście: już po chwili dziewczynka wsuwała, aż się jej te różowe uszka trzęsły, a mlaskała przy tym tak rozkosznie, że ściągnęła na siebie spojrzenie pana domu.
Otarłszy wąsy, pan Lewandowski odsunął talerz, odchylił się w krześle i zwrócił do dziewczynki swe szerokie, przyjazne oblicze. Nie pytał o powód jej przybycia, ufając, że to i tak się okaże, jeśli okazać się ma; jeśli zaś okazać się nie ma, to tym bardziej pytać nie wypada. Zwrócił się do niej tylko ze słowami: – Jak masz na imię, maluśka? – ponieważ, szanując każdą bez wyjątku istotę żyjącą, chciał przy sposobności przemówić do dziewczynki jak do kogoś już znajomego, po prostu po to, by poczuła, że jest pod jego dachem mile widziana.
Skierowała na niego bystre spojrzenie i uśmiechnęła się szczodrze od ucha do ucha, co wyglądało, jakby jakiś różowy owoc nagle pękł w poprzek.
– Genowefa – odrzekła głosem solennym. – Genowefa ee… Lompke. Tak, Lompke. – Przyjrzała się dokładnie rozłożystej twarzy pana Franciszka, wszystkim jej zacnym zmarszczkom, szarym oczom i kosmatym brwiom, po czym oznajmiła z najszczerszą sympatią: – Przyszłam specjalnie na obiadek.
– Specjalnie, hę? – Pan Franciszek uszczypnął dziewczynkę w ucho i potarmosił za grzywkę. – Na obiadek, hę – Geniusia? – Nie wiadomo czemu roześmiał się tubalnie, klepnął po kolanach i rozejrzał się po zebranych przy stole członkach rodziny, jakby szukał ich aprobaty dla wspaniałego postępku niezwykłej Genowefy.
– Tak. Ja chciałam tu być – ciągnęła swe wyjaśnienia rozpromieniona dziewczynka. – Widziałam przez okno, jak tu jest fajnie. Wszyscy siedzą i jedzą. I śmieją się. To przyszłam.
Pan Lewandowski spojrzał na nią z zastanowieniem i chrząknął. Pani Marta zaś pochyliła się ku małej, pytając półgłosem, gdzie są jej rodzice.
– Umarli – odpaliła bezzwłocznie dziewczynka. – Umarli na bronchit.
Państwo Lewandowscy popatrzeli na siebie, poruszeni.
– A gdzie ty mieszkasz, Geniusia?
– Tu… tego, niedaleko – bąknęła dziewczynka. – W blokach. – Rozejrzała się z zachwytem po niskim, ciemnawym i biednym pokoju z dwojgiem okien, w których widać było przemykające po chodniku nogi – to w tę, to w tamtą stronę. Ale nie słyszało się tego przez podwójne szyby – zwłaszcza że właśnie zamknięto okno. Pokój był zaciszny i przytulny, zagracony niezgrabnymi meblami z epoki, kiedy pani Marty jeszcze nie było na świecie. Najokazalej prezentował się kredens, zaopatrzony w drzwiczki i lustra oraz pięknie rżnięte szybki o tęczowych krawędziach, nasuwający domysły najróżniejszych smakołyków ukrytych w jego ciemnym wnętrzu.
Czyściutki obrus na stole był sztywny od krochmalu i pachniał żelazkiem, a stół otaczały ciężkie krzesła o wysokich, twardych oparciach.
W pokoju panowało miłe zagęszczenie i Genowefa ze szczerym żalem powiedziała:
– O, u nas nie jest tak ślicznie – a potem rozejrzała się po stole i zapytała całkiem szczerze: – A deser będzie?
– Kompot – odpowiedziała pani Marta. – Wiśniowy.
– Gruszkowy otwórz, mamusia, gruszkowy… – przymilił się najmłodszy z synów, mniej więcej dwudziestoletni wąsacz o kruczej czuprynie, rumiany i błękitnooki.
– Ty, Sławek, kompletnie smaku nie masz, gruszkowy przy wiśniowym może się schować! – przekrzyczał go żarliwie starszy brat, mąż Mariolki, zaś pani Marta oznajmiła, że otworzy się jeden i drugi, żeby dla wszystkich starczyło i żeby wszyscy byli zadowoleni.
Jak powiedziała, tak zrobiła.
Obiad zakończył się wspaniałym podwójnym akcentem i Genowefa Lompke, objedzona zarówno kompotem gruszkowym, jak i wiśniowym, poczuła się widać w obowiązku odpłacić gościnnemu domowi czymś prawdziwie cennym.
– Powiem wierszyk! – oznajmiła nagle, zdejmując botki i włażąc na krzesło.
Odkaszlnęła leciutko, by skierować na siebie uwagę zebranych, złożyła wiotkie rączki wyuczonym ruchem, przybrała sztuczną minkę i sztucznym blaszanym głosikiem wyrecytowała, patrząc głęboko w oczy pana Lewandowskiego:
– Stary jesteś, śmierć cię czeka,
Garbarz po twą skórę pośle.
Już niedługo twego życia,
Mój ty stary, biedny ośle.
Urwała.
Zapanowało ciężkie, pełne konsternacji milczenie, w które Genowefa niezwłocznie znów wkroczyła, ulegając nagłemu atakowi kaszlu. Wykaszlawszy się, złapała równowagę i z wysokości krzesła oznajmiła z oszołomioną miną:
– Do diabła, zapomniałam, jak to dalej leci.
– Całe szczęście – burknął Sławek. – Nie wiadomo, do czego by doszło.
Wmieszała się pani Marta.
– A kto ciebie, dziecko, uczy takich wierszyków? – spytała surowo.
– Tatuś – odpowiedziała Genowefa całkiem po prostu. Odchrząknęła soczyście i stropiła się na widok miny pani Lewandowskiej. – O – powiedziała. – Coś nie w porządku?
– No chyba. – Pani Lewandowska wciąż patrzała na nią podejrzliwie. – To tatuś żyje?
– No chyba – ze zdziwieniem odparła dziewczynka.
Pani Marta siedziała przez chwilę bez ruchu, potem mrugnęła i potrząsnęła głową.
– Jak… to się stało? – zadała bezradne pytanie.
– Tego nie wiem – oświadczyła Genowefa, spoglądając spode łba. – A bo co?
– Bo z początku mówiłaś, że rodzice umarli…
– Z początku czego? – spytała Genowefa z usilnym zastanowieniem.
– To nie jest na moje nerwy – powiedziała pani Marta do męża, który uparcie walczył ze śmiechem. – Poczekaj – zwróciła się znów do Genowefy. – Mówiłaś przecież, że tatuś i mamusia umarli, tak?
– Mówiłam?
– Mówiłaś. I że tatuś uczy cię wierszyków też mówiłaś. Więc ja tego nie rozumiem.
– Ja też – stwierdziła Genowefa. – Ale to naprawdę tatuś mnie uczy tych wierszyków. Żebym mówiła przy gościach.
– Pewnie jaki pijus – przemówił ponuro najstarszy z wąsatych synów. – Mam rację, mała? Tata lubi wypić, nie?
– Lubi – przyznała dziewczynka. – Bardzo dużo pije…
– A widzi ojciec! – powiedział najstarszy syn z posępnym triumfem. – Ja znam życie.
– …herbaty. A najwięcej to kawy – uzupełniła Genowefa, kołysząc się na piętach i z wysokości krzesła patrząc na zgromadzonych. Była wyraźnie w formie, różowa i zadowolona z powszechnego zainteresowania. – Ale mój tatuś nie jest pijusem. Jest tym… no, zapomniałam.
– Narkomanem! – podsunął Sławek.
– Nie. Na „i”.
– Inwalidą? – podsunęła nieśmiało synowa Mariolka, która dopiero teraz skończyła jeść potężną porcję klusek.
– Nie, no zaraz… – wytężała się Genowefa. – I… i… i…
– Inspektorem! – rzucił Sławek na chybił trafił.
– Nie…
– Inkasentem!
– Nieee… podobnie, ale nie tak…
– Kasjerem!
– Nie… takie długie słowo…
– Dajcie spokój – wmieszała się pani Marta. – Geniusia, złaź już z tego krzesła i włóż buty. U nas nie musisz mówić żadnych wierszyków.
– O, już wiem! – powiedziała z ulgą Genowefa. – Inte…lektualistą.
3
Genowefa Lompke opuściła dom Lewandowskich o piątej – i to tylko dlatego, że wąsacze się ruszyli. Po herbacie i placku drożdżowym z kruszonką wszyscy – z wyjątkiem Sławka, który mieszkał u rodziców – poszli do siebie. Zrobiło się pusto i Sławek zaproponował Genowefie, że ją odprowadzi. – Bo już ciemno – powiedział. – Taka duża panna nie powinna chodzić sama po ciemku.
Pan Franciszek pogłaskał Genowefę po głowie i zachęcił ją życzliwie, by przyszła jeszcze kiedyś. – Taka jesteś fest dziewuszka – dodał serdecznie.
Zdziwił się i wzruszył, kiedy dziecko rzuciło mu się gwałtownie na szyję i mocno ucałowało w oba policzki, najpierw jego, a potem Martę.
– Przyjdę na pewno! – obiecało, wisząc długo na szyi pani Lewandowskiej i z całej siły ściskając ją chudymi ramionkami. – Na pewno! Na pewno! – Oderwała się niechętnie, po czym szybko wzięła za rękę Sławka, który – ubrany już do wyjścia – czekał koło drzwi. – Do widzenia! – zawołała, wychodząc. – Do widzenia! Cześć i czołem! – brzmiało to tak, jakby żegnała się z Lewandowskimi na wieki.
Oglądała się za siebie nawet wówczas, gdy drzwi zostały ostatecznie zamknięte za jej plecami.
– Gdzie mieszkasz? – spytał Sławek, zaciągając suwak kurtki i ujmując znów rękę dziewczynki.
– Na… Na Norwida – odpowiedziała.
– No, to bliziutko – stwierdził Sławek i poszli przed siebie wąskim, zimnym korytarzem, który się ciągnął przez szerokość całego budynku. Po prawej stronie były jeszcze drzwi innego mieszkania – z tabliczką, na której duże drukowane litery składały się w napis Ogorzałka. Po lewej widać było drzwiczki z desek, wiodące do piwnic. Korytarzyk był ciemnawy i nieprzytulny. Genowefa wydała z siebie mimowolne westchnienie ulgi, kiedy po przebyciu paru schodków znaleźli się wreszcie na szerokim podeście parteru. Dotarli do bramy i właśnie Sławek sięgał po klamkę ciężkich dębowych drzwi o kobaltowych szybkach – kiedy ktoś nacisnął je z zewnątrz. Usunęli się na bok i przepuścili wchodzącą osobę – bujną piękność o rudych lokach i wybitnym biuście. Olśniewająca ta dziewczyna miała bardzo zgrabne nogi, zielone oczy, urocze piegi i czekoladowy płaszczyk, w którym było jej bardzo do twarzy. Na jej widok Sławka zupełnie zamurowało, dziewczyna zaś stanęła jak wryta i zrobiła się czerwona na twarzy i szyi, co Genowefa odnotowała nie bez zdziwienia.
– Dzień dobry – powiedział nieswoim głosem Sławek.
Genowefa poczuła, jak dłoń, obejmująca jej łapkę, zaciska się nagle bardzo mocno.
– Dzień dobry… – odparła ruda piękność, gęsto mrugając rudymi rzęsami. Następnie zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, wsadziła kciuk w usta i zaczęła nerwowo gryźć palec rękawiczki włóczkowej.
– Ida – szepnął gwałtownie Sławek po chwili milczenia.
– Tak? – szepnęła ona niemal jednocześnie.
– Chyba już czas, żebyśmy zaczęli rozmawiać ze sobą.
Piękna panna omal nie upuściła torebki.
– O… o czym? – spytała.
– O nas – rzekł z mocą Sławek, nadal ściskając łapkę Genowefy. – Żaden inny temat mnie nie interesuje. Tylko ty i ja.
Nagły skowyt wdarł się w jego wyważone słowa w momencie, gdy Ida szykowała się do udzielenia odpowiedzi.
– Aaaa-u! – zawyła Genowefa. – Co robisz, stary wariacie? Boli! Puść!!!
– O Jezus, przepraszam – spłoszył się Sławek. – Całkiem o tobie zapomniałem.
Genowefa była oburzona.
– Ściska mi rękę jak wariat! – pożaliła się rudej pannie. Spojrzała na jej ucieszoną minę i spytała bezpośrednio: – Jak się nazywasz?
– Borejko – odparła z uśmiechem ruda panna Ida.
– Aha. A ja Genowefa Sztompke.
– Bardzo mi miło.
– Mnie też jest bardzo miło. Bardzo. Bardzo a bardzo – prowadziła konwersację Genowefa. – Mieszkasz gdzieś tutaj?
Rudowłosa wyjaśniła, że zamieszkuje lokal numer dwa, pierwsze drzwi na prawo, parter.
– Tu? Tak blisko? – ucieszyła się Genowefa Sztompke. – To ja wpadnę kiedyś do ciebie, dobrze?
Sławek wydawał się zniecierpliwiony tą wymianą uprzejmości.
– Ida! – odezwał się tonem kategorycznym. – Naprawdę już dość tego.
– Czego? – spytała bezzwłocznie Genowefa Sztompke.
– Tego milczenia! – huknął Sławek. – Tego mijania się na schodach. Ja jestem cierpliwy, Ida, przeczekałem wszystkich. Tego Waldka. I tego Krzycha. I tego cholernego Klaudiusza. Czekałem spokojnie, bo wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. Ale teraz już nie będę czekał. Teraz nastał mój czas, Ida. Więc przestań mi uciekać i udawać, że nie wiesz…
– Czego? – chciała wiedzieć Genowefa.
– …że nie wiesz… no, wiesz czego.
– Nie, nie wiem – szepnęła Ida, wpatrując się w błękitne oczy Sławka jak zahipnotyzowany gołąbek.
– Wiesz, Ida. Wiesz. Że cię kocham.
– Kolanko mi zmarzło. Tu tak wieje z tych otwartych drzwi – wtrąciła Genowefa. – A ja sobie wylałam rosół na rajstopy. I herbatę. Chcecie jeszcze długo stać w tym zimnie?
– O tak – stanowczo rzekł Sławek Lewandowski, patrząc nieustannie w oczy Idy.
– To ja polecę – zaproponowała Genowefa. – Nie musisz mnie odprowadzać. Mam blisko.
– To leć – zgodził się Sławek, puszczając łapkę Genowefy i natychmiast ujmując dłoń we włóczkowej rękawiczce.
– To cześć i czołem – pożegnała się życzliwie Genowefa Sztompke. Była nieco urażona, bo nikt jej nie odpowiedział.
Było jak na japońskim drzeworycie trójbarwnym: białą spadzistość Teatralki przecinały pionowo czarne pnie kasztanów o powykręcanych dziwacznie gałęziach; tkwiły na nich ociężale obłe śniegowe poduchy. Pod drzewami, osiadłe na listwach różowych ławek, ciągnęły się rytmicznie pięciolinie bieli. Powietrze było ciemnoszare, pokropkowane dużymi płatkami, które opadały tak wolno, że zdawało się, iż wiszą bez ruchu. W miarę jak Maciej Ogorzałka pokonywał trasę z supersamu, śniegu było coraz więcej i więcej, a ruch płatków stawał się wyraźniej dostrzegalny. Wkrótce cicha falująca zasłona skryła miłosiernie panoramę miasta, ogarniętego zamętem. Tramwaje oczywiście stały, bo szyny, zawalone gęstą, rozjechaną kaszą śniegową, były całkowicie nieprzejezdne. Tylko w samym śródmieściu samochody kotłowały się w korkach ulicznych, o czym świadczyła daleka plątanina klaksonów. Tu wokół panowała głucha, tajemnicza cisza.
Maciek czuł się niezwykle – trochę jak we śnie, a trochę jak w kinie. Ludzie mijali się powoli, płynnie, jak cienie zatarte przez drżący biały raster. Zagapiony, rozmarzony, szedł Maciek powoli, wymachiwał torbą z książkami i niemal wlókł po śniegu siatkę pełną pieczywa i sera. Płatki śniegu zasypywały mu twarz, osiadały łagodnie na policzkach, brwiach i nawet rzęsach.
Nagle w tym cichym, wirującym śniegu, w tej przytulnej szarości, tuż przed Maćkiem zamajaczyła wysmukła postać ludzka w długim, wciętym kożuszku. Maciek zatrzymał się, postać ludzka też się zatrzymała i podniósłszy zaśnieżone rzęsy, ukazała w ich białej oprawie chłodne jak źródło, jasne oczy o przejrzystych tęczówkach i tajemniczym wejrzeniu. Oczy te lśniły w twarzy zaróżowionej od mrozu, dość nijakiej, prawdę mówiąc, ale harmonijnej. Natomiast położone poniżej usta były całkowicie niezwykłe. Mianowicie miały taki wyraz, jakby ich właścicielka bezustannie gotowała się do całowania.
W Maćka jakby grom strzelił. O, nieba. To się musiało stać tego dziwnego dnia. Z pewnością było to zapisane w księdze jego losu.
Maciek stał w miejscu i patrzał w przejrzyste oczy, a one sygnalizowały mu takie mnóstwo różności, że biedaczysko doznawał niemal zawrotu głowy. Po raz pierwszy bowiem oczy dziewczęce mówiły mu z tak bliska i tak bez ogródek, że jest przystojny, wspaniały i męski, i bardzo – bardzo interesujący, i że kto wie… kto wie…
Minęła go.
Maciek nie zamierzał pozwolić, by cudowne zjawisko zniknęło z jego życia tylko dlatego, że on się zagapi. Zawrócił gwałtownie w miejscu i podążył śladem fascynującej dziewczyny. Postanowił sobie, że przynajmniej raz jeszcze spojrzy w te zagadkowe oczy i wypatrzy w nich znów ten czarodziejski, jakże podnoszący na duchu wyraz aprobaty – a może i czegoś więcej niż aprobaty.
Teraz, rzecz jasna, było to niemożliwe. Szedł za nią i tylko od czasu do czasu, gdy zwracała głowę w bok, mógł widzieć kawałek jej profilu. Jednakże i ta sytuacja miała swoje dobre strony: widział długie bladozłote włosy spływające spod futrzanej czapeczki oraz nadzwyczaj zgrabną figurę pod wciętym kożuszkiem. Było zaiste coś niezwykłego w tej poetycznej istocie – może to zagadkowe spojrzenie, a może coś w wyrazie twarzy… przyszło mu do głowy, że to coś właśnie nazywa się urokiem osobistym.
Rzuciła na niego urok osobisty. Bez wątpienia.
No proszę, jak ona ślicznie się porusza. Jakby tańczyła po tym śniegu. Na chwilę stanęła przed gablotkami pełnymi fotosów, potem bez wahania pobiegła po stromych, wysokich i całkowicie nieodśnieżonych schodach Opery. Kiedy znikała za ciężkimi drzwiami, Maciej już forsował podnóże schodów. Ślisko było. Z obu stron posępnie przyglądały mu się wielkie kamienne postacie: tytaniczny półnagi facet w draperii na biodrach, stojący obok kamiennej lwicy – i golusieńka szara facetka, siedząca boczkiem na lwie. Oboje mieli białe śniegowe czapki, białe naramienniki i po kupce śniegu na nosie.
W przestronnym marmurowym hallu było cicho, ciepło i mrocznie. Nic się jeszcze nie działo za dwiema parami przeszklonych drzwi, które wiodły w głąb westybulu, ku widowni. Wszystko tu spowite było tajemniczym, pełnym oczekiwania mrokiem, tylko z okienka kasy biło rzeczowe i rześkie żółte światło elektryczne – tam też stała Ona i w tę też stronę pociągnęło Maćka. Trafiła się niepowtarzalna okazja, by ją obejrzeć z bliska. Stanął przy okienku, wczytując się żarliwie w program na najbliższe dwa tygodnie, wydrukowany na różowej kartce. Kartka była przyklejona do szyby, znajdowała się mniej więcej dwa centymetry od jej promiennej głowy.
Kupowała bilety na dziś – na Straszny dwór – dwa bilety! Otworzyła torbę, żeby wyjąć pieniądze, i nozdrza oszołomionego Maćka połaskotane zostały leciutkim, świeżym i cierpkim zapachem cytryn. Miała ich w torbie całe pół kilo!… Przez opar fascynacji dotarła do niego błyskawiczna myśl: „Gdzieś sprzedawali!” – lecz już za chwilę zapomniał o realiach, ponieważ usłyszawszy głos dziewczyny, znalazł się jakby pośrodku wiru gorącego powietrza, które odbierało mu dech i zdolność widzenia. Pytała o cenę biletów, ale on nie słyszał słów, tylko ton jej głosu. Brzmiał jak saksofon altowy: ciepło, zamszowo i głęboko.
Maciek westchnął mimo woli.
Odwróciła głowę. Został obdarzony szybkim spojrzeniem spod rzęs. I już. I to wszystko. Już szła w stronę wyjścia.
Rzucił w okienko kasy prośbę o dwa bilety obok tych, co przed chwilą… przeżył sekundy trwogi, że nie starczy mu forsy, wysupłał ostatnie grosze ze wszystkich kieszeni – zapłacił – i już leciał za nią, łowiąc cień cytrynowej woni w nagrzanym powietrzu hallu.
Kiedy wypadł na zewnątrz – ona właśnie sfruwała z ostatnich stopni. Maciek rzucił się ku schodom, gdy nagle kątem oka zarejestrował błyskawiczne poruszenie przy figurze kamiennego tytana. Coś się bujało na ogonie zaśnieżonej lwicy. Zanim Maciek zdążył odwrócić głowę, już wydarzenia potoczyły się zgodnie z własną dynamiką, jak nieuchronna kamienna lawina: nieduży ciemny kształt z głośnym „Hu – huuuu!” odpadł od ogona lwicy, z wrzaskiem wylądował pod stopami Maćka, zbił go z nóg i spowodował, że chłopak rzucił się naprzód długim szczupakiem, by nie przydepnąć tego czegoś – małego, skulonego i wyjącego nieczłowieczym głosem. A skoro już się rzucił, to i spadł – jak ciężki wór, tłukąc sobie boleśnie kość ogonową, a gdy już leżał, to niestety przyszło mu do głowy, żeby wstać, wskutek czego zsunął się ze śliskiej krawędzi stopnia i – podskakując na każdym kolejnym kancie – zjechał na siedzeniu aż do samego podnóża schodów. Tam to, obserwując całe zajście i pękając ze śmiechu, stała cytrynowa dziewczyna. Tak, śmiała się! Śmiała się jeszcze wtedy, gdy szła w stronę miasta – i ten jej ciepły, zamszowy śmiech jak muzyczna fraza rozbrzmiewał czas jakiś, aż zacichł w śnieżnej zamieci.
To był koniec.
Maciek siedział, jak ugodzony sztyletem w serce, rozrzuciwszy ręce na obie strony, wsparty palcami o wyżej położone stopnie, z głową dramatycznie odrzuconą w tył. Nie chciało mu się wstawać. Nie chciało mu się żyć. Nie miał także najmniejszej ochoty sprawdzać, co było przyczyną jego upadku i – być może – czegoś więcej: utraty najbardziej bajecznej z życiowych szans. Nie oglądając się nawet, wiedział i tak, że przyczyną była ona: ta mała, ta obrzydliwa, ta wstrętna dziewczynka, ten niesamowity bachor, ten sam ciągle złośliwy gnom, co go prześladował w niedzielę i którego obecności za plecami obawiał się podświadomie za każdym razem, kiedy wychodził z domu. W tej chwili odczuwał niemal ulgę; tak to zwykle bywa, gdy dopadnie człowieka niebezpieczeństwo, którego obawiał się zbyt długo. W każdym razie uczucie lękliwego oczekiwania na cios Maciek miał już za sobą. Cios właśnie nastąpił. Nie mogło chyba zdarzyć się nic gorszego.
Podniósł się z uczuciem, że zamiast serca ma lodowatą wyrwę, a zamiast kości ogonowej – porcję jakiejś obolałej siekaniny. Otrzepał spodnie i rozmasował sobie pośladki.
Potem, posykując i utykając, zszedł z ostatniego stopnia. Już chciał podążyć w swoją stronę, kiedy cichy, rzężący kaszelek, który rozbrzmiewał tuż za jego plecami, kazał Maćkowi odwrócić się gwałtownie.
Stało tam.
Patrzało na niego okrągłymi czarnymi oczami i wydawało się zadowolone! Ale miało też poczucie winy; kiedy tylko ich spojrzenia się zetknęły, niesamowite dziecko, trzepiąc rękami, powiedziało: – Yh! hyy! – odskoczyło w bok i biegiem rzuciło się przed siebie. Zniknęło za gęstniejącą kurtyną śniegu tak nagle, jak znika nocny koszmar albo zły duch.
2
Maciek mieszkał tylko z bratem.
Najpierw dojeżdżał do swego liceum z odległych o trzydzieści kilometrów Pobiedzisk. Ale potem Piotr wpakował się w kłopoty, potem się załamał, potem zaczął dziwaczeć – i rodzina uznała, że nie powinien mieszkać sam. Na mocy decyzji rady familijnej (ojciec, mama, dwie starsze siostry oraz ciotka Leokadia) Maciek został zameldowany u Piotra, w jego malutkim pokoju z kuchnią – w suterenie – wciśniętym między mieszkanie Lewandowskich a prywatny zakład szycia kołder.
Dobrze mu się tu mieszkało.
Przede wszystkim w mieszkaniu Piotra panował duch swobody. Umeblowane bardzo ascetycznie, tu i ówdzie zastawione nierozpakowanymi jeszcze od przeprowadzki skrzynkami, kipiało ono mnóstwem przedmiotów, gromadzonych od przypadku do przypadku i osadzających się warstwami jak gleba. Obok półek z książkami stał tu na przykład akumulator samochodowy, podłączony do prostownika na nieokreślony czas; pod ścianami pokrywało się pyłem kilka opon, silnik do łodzi, stara drewniana pieta, powiększalnik fotograficzny „Krokus”, przykryty bardzo szarym workiem z folii, stosy gazet i czasopism poukładanych wprost na podłodze i zdekompletowany zestaw do majsterkowania. Żeby przejść od drzwi do tapczanu Piotra, należało lawirować między sprzętem sportowym a puszkami z farbą emulsyjną zmagazynowaną na wypadek remontu, przy czym zawsze istniała możliwość, że narty jednak się obsuną i uderzą nieostrożnego wędrowniczka po głowie.
Przy tapczanie Maćka zamiast akcesoriów samochodowych znajdowały się części i opony od roweru, a zamiast powiększalnika – panoszył się na podłodze adapter stereofoniczny, jedyny przedmiot w tym pokoju odkurzany przez właściciela przynajmniej raz dziennie. Pozostałe przedmioty nie miały tyle szczęścia. Porządki odbywały się tu z rzadka, tylko przy uroczystych okazjach. Dzięki temu w mieszkaniu panował szczególny rodzaj zasiedziałej przytulności – bowiem zgodnie z tendencjami męskiej psychiki, zaprowadzono tu jednak swoisty ład, oparty na jakichś nieokreślonych, lecz logicznych zasadach, gazety poskładane były rocznikami, książki stały w idealnym porządku i zawsze wiadomo było, gdzie sięgnąć, żeby wyjąć potrzebny tom, a wszystkie luźne papiery, listy i zeszyty wtłoczone były po prostu do szuflad, podobnie jak skarpetki, chustki i krawaty.
Maciek w każdym razie bardzo lubił swoje mieszkanie, skromne i ubogie, tak różne od błyszczących wnętrz, w jakich żyli jego koledzy. Co więcej, koledzy też woleli przychodzić do niego i zawsze, kiedy wynikał problem – u kogo się uczyć, wszyscy opowiadali się za tym, żeby pójść do Maćka. Twierdzili, że jest tu atmosfera.
Ogarniało to człowieka od samego progu – i teraz też Maciek poczuł to znajome, miłe tchnienie domowego powietrza, kiedy tylko otworzył drzwi. Owionął go spokój pełen bezpieczeństwa. Zamknął za sobą drzwi i zasunął rygiel, a potem jeszcze dwukrotnie przekręcił klucz; zupełnie jakby zawalał wejście do swej pieczary ciężkim głazem, którego nikt obcy nie ruszy.
Piotra nie było. Już od paru dni odbywał swój zwykły objazd. Odkąd stracił posadę w „Cegielskim”, pracował u znajomego prywaciarza w warsztacie galanterii metalowej. Kiepska to była praca dla dobrego inżyniera – ale była to jednak jakaś praca. Szkoda tylko, że do obowiązków Piotra należały te podróże: co pewien czas musiał rozwozić furgonetką towar po prywatnych sklepikach pamiątkarskich całej Polski północnej.
Myśl o bracie przemknęła Maćkowi przez głowę razem z konstatacją, że niepotrzebnie kupił dwa bilety do Opery, i to na dziś, kiedy przecież powrotu Piotra nie należy się spodziewać przed upływem trzech dni. Pokiwał głową i uśmiechnął się na myśl o tym odruchu, który kazał mu zawsze kupować wszystkiego po dwa. Położył różowe świstki na kuchennym stole, żeby o tej sprawie nie zapomnieć – i postawił imbryk na gazie.
Kuchnia była mała i przyjemna, spinning wisiał na kredensie obok dwóch podbieraków i siatki na ryby, a pudełko z haczykami, błystkami i muchami dekorowało stół jadalny. Maciek dokonał powierzchownych porządków, kantem dłoni przesuwając wszystko, co leżało na stole – w stronę ściany. Następnie usmażył sobie jajecznicę i zjadł ją z chlebem wprost z patelni. W czasie, gdy świeżo zaparzona herbata dochodziła w czajniczku do stanu doskonałości, otworzył pustawą lodówkę. Na półeczce leżała tu cytryna, jedna z tych dwóch, które pani Lewandowska przyniosła w grudniu. Maciek miał wtedy anginę, a Piotr grypę z powikłaniami i dobra sąsiadka podzieliła się z nimi drogocennym artykułem. Oszczędzali wtedy z Piotrem, nie zjedli cytryn od razu i teraz właśnie opłaciła się ta wstrzemięźliwość: można było stać sobie przy lodówce, trzymać w dłoni jedwabisty owoc, przymknąć oczy i wchłaniać woń cytrynowej skórki, przywołując w pamięci wyraz pewnych oczu.
Terkot dzwonka wyrwał Maćka raptownie i bardzo niemiło z tej rozkosznej kontemplacji. Zaczerwieniwszy się z lekka, Maciek włożył cytrynę z powrotem do lodówki i pospieszył otwierać drzwi.
W swobodnej pozie, oparta ramieniem o futrynę, stała na progu Kreska, mieszkanka sąsiedniej kamienicy, wnuczka profesora Dmuchawca. Pierwszy rok w Maćkowym liceum przebiegał jej jak po grudzie, więc przychodziła tu zawsze, ilekroć miała problemy z matematyką, co zdarzało się, niestety, aż nazbyt często. Kreska była delikatnym, miłym i zbzikowanym stworzeniem o promiennych burych oczach z wielkimi rzęsami i burych włosach obsmyczonych na Izabelę Trojanowską. Była ładna – której to cechy nie zdołała jeszcze całkowicie zniweczyć przez swój sposób ubierania się. Nosiła jakieś dziwaczne płaszcze, jakby ze starej ciotki, długie kamizele własnej roboty, pozszywane z łatek, kolorowe getry z włóczki oraz takież czapki-uszanki, swetry-olbrzymy i parometrowe szale z frędzlami. Posuwała się nawet niekiedy do własnoręcznego wykonywania butów i torebek. Wszystko to wyglądało raczej biednie, ale zabawnie i modnie, a Maćkowi podobało się przede wszystkim dlatego, że wiedział, co się kryje za tym nieustającym festiwalem pomysłowości: Kreska chronicznie nie miała forsy. Przechodziła nad tym problemem w sposób imponujący i pełen rozmachu (wiadomo było, że mieszka u dziadka i że zarabia szyciem) – bo była to rzeczywiście świetna dziewczyna, tylko że Maciek nie przepadał za jej towarzystwem. Raził go w Kresce całkowity brak poetycznej zadumy i tego tchnienia romantyzmu, który cechować winien dziewczynę – zwłaszcza ładną. Kreska była, niestety, przeraźliwie rzeczowa, odpychająco koleżeńska, i w ogóle zachowywała się jak kapral.
– Co jest, stary półgłówku? – powitała go od progu, łyskając w półmroku białymi zębami i ciepłymi gwiazdkami oczu. – Coś tak się zaszył? Rygle, zamki, łańcuchy – co jest, rewizji się spodziewasz? – to mówiąc, wkroczyła do korytarza, a stamtąd do kuchni. – Złapałam dwóję, no. Przyszłam zaraz po szkole, bo absolutnie nie dam z matmą rady.
– Nie byłaś jeszcze w domu? – burknął Maciek, niezadowolony z jej przybycia. Byłoby lepiej, gdyby sobie poszła. Miałby jeszcze czas dla siebie, mógłby sobie rozpamiętywać zapach cytryny i myśleć o dzisiejszym wieczorze. – Może powinnaś – rzekł niechętnie – zjeść najpierw obiad, to ci rozjaśni umysł…
Zrozumiała to po swojemu.
– Ależ nie, synu, nie rób sobie kłopotu… – powiedziała szybciutko, czerwieniąc się po uszy. – Kompletnie nie jestem głodna, zresztą nie dojadłam w szkole śniadania… Jak mi wytłumaczysz matmę, to zaparzę fantastyczną herbatę i zjem moją kanapkę…
– Już zaparzona – rzekł Maciek z mroczną rezygnacją i wyjął z kredensu dwie szklanki. – Może jednak usmażę ci jajko?
– Stary, nie bądź szalony – zdenerwowała się ona. – Daj herbaty, powtarzam, a ja już jem. – To mówiąc, zapuściła rękę aż po łokieć w czeluści torby uszytej z kawałka starego dywanika. Po dłuższym w niej gmeraniu wyjęła foliowy woreczek, a z niego – kanapkę z białym serem, owiniętą w czyściutki papier. Wbiła zęby w chleb z takim głodnym zapałem, że Maciek czym prędzej odwrócił wzrok, po czym wstał i bez słowa napełnił szklanki herbatą. Potem, pogwizdując niefrasobliwie, wyjął z lodówki rarytas w postaci żółtego sera, pół kostki masła kartkowego oraz ketchup firmy polonijnej. Postawił to wszystko na stole przed Kreską, dołożył chleba i zaczął jeść, choć żołądek miał całkowicie wypełniony.
Chciał tym sposobem zachęcić Kreskę do jedzenia, lecz na nic się zdała jego ofiara. Kreska pochłonęła swoją kanapkę, uśmiechnęła się cynicznie, oświadczyła, że się obżarła po uszy i odwróciwszy spojrzenie od stołu, wbiła je w zeszyt do matematyki.
– Jazda, kończ – powiedziała, popijając niesłodzoną herbatę. – Masz ruszyć głową, a ty miamlesz szczękami. Miamlesz i miamlesz.
Maciek z oburzenia omal nie wypluł wszystkiego, co miał w ustach. Oto i nagroda za jego poświęcenie i dobrą wolę! No nie, naprawdę, ta jej rubaszność była nie do zniesienia.
Wstał sztywno od stołu i w milczeniu wziął się za uprzątanie talerzy oraz żywności.
Kiedy wycierał biały blat stołu, Kreska dostrzegła bilety.
– O – powiedziała. – Wiew kultury. Moje gratulacje. Kultura dzisiaj rzecz bezcenna. Ile też wybuliłeś?
– Nieważne – posępnie rzekł Maciek, który wybulił trzysta. Przyszło mu do głowy, że trzeba by odsprzedać komuś bilet… może Kresce na przykład, jak już przylazła. Nie, jej właśnie odsprzedać nie wypada. Dziewczyna jest bez forsy. Ale właściwie miło byłoby pójść z nią dziś wieczór. Swój człowiek, a przynajmniej bilet się nie zmarnuje. – Kupiłem jak głupi – powiedział głośno. – Piotr wyjechał, a ja zapomniałem i kupiłem na dziś. Na Straszny dwór. Ty chodź ze mną, co? Dyryguje jakiś sławny facet, zapomniałem nazwiska.
No nie, ona jednak była nie do wytrzymania. Upuściła łyżeczkę i ni stąd, ni zowąd zanurkowała pod stół, padając na czworaki. Zabawiła tam dłuższą chwilę, wreszcie wylazła – bez łyżeczki – cała czerwona, z drwiącym uśmiechem.
– Ostatnio jestem bez grosza – powiedziała hardo.
– Tyle masz na pewno – pospieszył Maciek. – To bilety ulgowe. Dla pracowników kultury.
– Dla pracowników kultury?
– Tak, dla nich.
– Skąd ty do pracowników kultury nagle?
– Po znajomości. Trzy dychy. Jak nie masz, to oddasz później, nie pali się.
– Tyle mam – odpowiedziała porywczo. – Nie łżesz czasem, że to tak tanio?
Maciek wzruszył ramionami i ze znudzoną miną popił ze szklanki.
– Dobra, dawaj tę matmę – rzekł sucho. – Trzeba szybko machnąć wszystko, co zadane, bo wieczór i tak mamy stracony.
Zdziwił się, czemu spojrzała nagle na niego tak, jakby ją coś zabolało czy obraziło.
3