Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W następujących po sobie tomach Jeżycjady nieuchronnie zmienia się opisywany przez autorkę świat oraz bohaterowie – niektórzy się starzeją, inni dorastają. Kolejne pokolenia Borejków zaś mierzą się z, nie zawsze różową, rzeczywistością. W tym samym momencie, w którym Polska wkracza do Unii Europejskiej, Hildegarda Schoppe, siostra Fryderyka i Wolfiego, wkracza w szesnasty rok życia. Niezwykle do tej pory zorganizowana i poukładana panna dowiaduje się, że nie wszystko na tym łez padole daje się kontrolować. Przede wszystkim, rzecz jasna, miłość – żywioł, z potęgą którego tytułowej Żabie przyjdzie się zmierzyć po raz pierwszy.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
ŻABA
Dla Marysi Konopy
z najlepszymi życzeniami.
O brzasku tego doniosłego poranka, właśnie gdy Polska wkraczała do Unii Europejskiej, Żaba Schoppe wchodziła do łazienki.
Miała na sobie niebieską piżamę w żółte gwiazdki.
Tak się złożyło.
Pierwszy maja był od lat piętnastu dniem jej urodzin, lecz chwilowo o tym nie myślała, ponieważ ziewała jak hipopotam. Powód: niedobór snu. Ta nieduża istota o ogromnej dyscyplinie wewnętrznej wstawała o godzinę wcześniej niż najranniejszy z domowych ptaszków, po to, by żaden z nich nie łomotał pięścią w drzwi łazienki, domagając się wstępu.
Młoda dziewczyna potrzebuje mnóstwa czasu dla pielęgnacji swej urody i dla higieny ciała, lecz nie każdy, niestety, to rozumie. Prysznic z użyciem peelingu ziołowego to oczywiście podstawa, podobnie jak czyszczenie zębów fluorową pastą, oklejanie ich paskiem wybielającym, mycie głowy szamponem przeciwłupieżowym, nalepianie na nos plasterka przeciwko wągrom, zdejmowanie i odrywanie plasterków i pasków, smarowanie twarzy tonikiem i żelem przeciwtrądzikowym i tak dalej. Pewne rzeczy muszą być zrobione! Przy niejakiej wprawie można się z tym uporać w godzinę, lecz tylko dzięki zastosowaniu ścisłej metody.
Całe szczęście, że stosowanie ścisłych metod było dla Żaby wręcz sposobem na życie. Ujęte w ramy, tamy i umocnienia życie jej biegło płynnie, spokojnie i bez zakłóceń. Wszystko pod kontrolą. Żadnych eksplozji i wstrząsów czy też zapaści.
Dzień, który się właśnie zaczynał, miał jej przynieść niemal wyłącznie wstrząsy, eksplozje i zapaści, lecz Żaba – nieco dziecinnie wyglądająca blondynka o oczach pełnych naiwnego zdziwienia – nie mogła, oczywiście, przewidzieć tego, co miało nastąpić. Z całkowitym spokojem zakończyła swe ablucje w ciągu przewidzianej planem godziny, po czym przemknęła do swego zacisza. Trafiła akurat na moment, gdy słońce, które wygramoliło się zza masywu przeciwległego wieżowca, zalało entuzjastycznym blaskiem jej czyściutki, biały pokoik. Cztery i pół metra kwadratowego! Żaba wiedziała to na pewno, gdyż – kierując się uzasadnioną nieufnością wobec danych oficjalnych – sprawdziła to kiedyś za pomocą miarki krawieckiej. Pasjami lubiła wiedzieć, ile co waży, mierzy i kosztuje. To jej dawało poczucie bezpieczeństwa. Zapytany o resztę pomieszczeń, Papcio wyjaśnił jej, że powierzchnia całego mieszkania, które odziedziczyli po dziadkach, nie była większa niż pięćdziesiąt metrów.
Trzy małe pokoje. Pięć osób, w tym dwaj bracia. Książki. Ciasnota. Żaba miała na to swój sposób: idealny ład. Najdrobniejszy przedmiot w jej schludnym pokoiku musiał mieć stałe miejsce. Półki, szafeczki, regały i segregatory systematyzowały wszystko, co się dało. Dla uroczych drobiazgów zaś i dla przedmiotów nacechowanych znaczeniem emocjonalnym zorganizowano tu system szufladkowy.
Do systemu tego szkoła polska wdraża przyszłych obywateli już w pierwszej klasie podstawówki, zachęcając ich do wykonywania komódek z pudełek po zapałkach. Pięć segmentów po siedem pudełek. Potrzeby estetyczne uczeń może sobie zaspokoić, oklejając swe szufladki papierem kolorowym lub złotym, a nawet – przytwierdzając do lica każdej z nich guzik czy zgoła perełkę. Szkoła polska ma naprawdę dużo takich fajnych pomysłów.
W pokoiku Żaby, na jednym z regałów, stał spory zestaw owych szufladkowych konstrukcji, stanowiąc wymowne świadectwo stanu życia emocjonalnego swej twórczyni i właścicielki.
Oto na przykład obiekt, oklejony papierem w żółte różyczki, mieścił złożone w idealną kostkę wycinki prasowe na temat Brada Pitta. Postać ta – nieco już starszawa i zmięta – wiodła nader interesujące życie najbardziej seksownego spośród aktorów filmowych świata i Żaba od czasu do czasu przeglądała te wycinki – z dezaprobatą, lecz nie bez wypieków na twarzy.
Jeśli chodzi o najnowszą komódkę, oblepiona była tapetą w paski. W trzech górnych szufladkach mieściła kolejno następujące skarby:
wycinek z „Gazety Poznańskiej”: „MŁODE GWIAZDY POLSKIEJ ASTROFIZYKI – poznaniak zdobywa stypendium w Houston”,dwa niewykorzystane bilety na Władcę pierścieni do Kinepolis, z datą 3 stycznia 2004,puszyste kłaczki wełny, wyskubane z rękawa Fryderyka w hali odlotów lotniska Okęcie, opatrzone miniaturową nalepką z pamiętną datą 4 stycznia 2004.Do czwartej szufladki włożyła teraz Żaba piękny znaczek pocztowy, oderwany od listu z Houston – przedstawiał jasnozieloną ropuchę z żółtymi oczami. „Podobieństwo jest uderzające” – napisał Fryderyk. Ot, zwykłe braterskie docinki. Kiedy brat żartował, w jego oczach, tak surowych pod chłodnymi szkłami okularów, zapalały się ciepłe i miłe iskierki (szybko zresztą gasły). Nawiasem mówiąc, to przecież Fryderyk nadał jej przezwisko Żaba, zaraz po tym, jak ujrzał ją po raz pierwszy. Opowiadał, że kiedy rozwinięto kocyk, w którym została przywieziona z kliniki, ujrzano rozpłaszczony brzuszek, cienkie łapki oraz podkurczone nóżki, w łysej zaś głowie rozwarł się bezzębny otwór od ucha do ucha. Skojarzenie, twierdził Fryderyk, było natychmiastowe, ale nikt nie miał mu za złe jego okrzyku, bo tato koncentrował uwagę na mamie, a ta znów – na Wolfim, który właśnie przeżywał pierwszy atak zazdrości.
Odtąd w domu nazywano ją Żabą i, prawdę mówiąc, tak wolała. Ochrzczono ją bowiem jako Hildegardę – na cześć średniowiecznej zakonnicy, kompozytorki i pisarki w jednej osobie. Mama (z wykształcenia muzyk-wirtuoz) była fanką Hildegardy von Bingen i kiedyś, w rozkwicie swych twórczych lat, wiązała zapewne z osobą córki sprecyzowane nadzieje. Szkoda, że w stosownym czasie nie zachwyciła się na przykład Grażyną Bacewiczówną. Wolfi też by pewnie wolał dostać imię po – powiedzmy – Krzysztofie Pendereckim; jako Wolfgang Amadeusz Schoppe wzbudzał drwiny w każdej szkole, do jakiej trafił (a było ich trochę) i musiał pięścią torować sobie drogę do powszechnego szacunku (zaraz po tym, jak już ją sobie utorował, wyrzucano go ze szkoły lub wzburzona matka przenosiła go sama).
Najgorzej miał Fryderyk. Jemu z reguły wpisywano do dziennika szkolnego nazwisko Szopen, czasem przez dwa „p”, a czasem przez „Ch”, a niekiedy nawet przez jedno i drugie. Może to dlatego zaraz po studiach tak śpiesznie, skwapliwie i bez cienia żalu opuścił ojczyznę. W USA zapewne, a już zwłaszcza w Ośrodku Kosmicznym NASA, tradycja romantyczna słabiej jest zakorzeniona niż na pewnej melancholijnej równinie o fatalnym – aż do dziś – położeniu geopolitycznym, z mnóstwem wierzb płaczących i listopadowej mgły.
Fryderyk zawsze powtarzał, że polubił siostrę od drugiego wejrzenia, bo po pierwszym był w szoku (do dziś zresztą nie przepadał za noworodkami). Jako człowiek powściągliwy nie okazywał emocji zbyt wylewnie, jednak uczucie jego znajdowało wyraz w miłych kpinkach, w drobnych dowodach pamięci oraz w stałej trosce. Świeżutki przykład: list z Houston przyszedł wczoraj, dokładnie w przeddzień jej urodzin!
Kochany Fryderyk.
Tyle subtelności!
Otóż Wolfiego nie byłoby stać na podobny gest. Wolfi był jak z innego tworzywa. Bracia różnili się nawet na pierwszy rzut oka; Fryderyk, nieco oschły, wytworny i opanowany, zawsze najlepszy we wszystkim, co robił, emanował rozumnym spokojem. Wolfi – krzepki, bujny i nieprzewidywalny fan punk rocka, niósł ze sobą zamęt, kłopoty i mnóstwo wybuchowego humoru. Zwykle przebywał poza domem; twierdził, że w ten właśnie sposób najlepiej się przygotowuje do matury. Od stycznia miał już tylko dla siebie pokój, w którym dominował komputer Fryderyka z drukarką i skanerem oraz biblioteczka z cenną kolekcją tomików poetyckich (Fryderyk zbierał wyłącznie pierwsze wydania). Wolfi mógł tam sobie teraz siedzieć godzinami, brzdąkając na swej zakurzonej gitarze elektrycznej (porzucił był dla niej grę na flecie. Zresztą, nauki gry na gitarze też poniechał, gdyż porwało go miksowanie).
Ale teraz, kiedy wolno mu było brzdąkać do woli, Wolfi nie brzdąkał. Przesiadywać zaś w domu nie miał zamiaru; twierdził, że jako pełnoletni może wychodzić, na jak długo zechce, zwłaszcza że nie ma ochoty oddychać zatęchłą atmosferą tej mrocznej dziupli w betonie.
Trudno było nie zgodzić się z nim co do atmosfery: zatęchła na dobre. Pokój, którym teraz zawładnął Wolfi, zaścielały prane i nieprane skarpetki od pary; odzież zalegała parkiet. Pośród skłębionej pościeli leżały pudełka od pizzy, zeschnięte ogryzki jabłek, brunatne skórki bananów i talerze ze śladami musztardy. Natomiast na tapczanie zwolnionym przez Fryderyka pysznił się obecnie rower wyścigowy Wolfiego. Pod koła miał podścieloną folię z bąbelkami, z boku zaś podpierała go zjechana deskorolka, której nikt nie miał prawa dotykać.
Wolfi był skłócony z tatą.
A mama od wyjazdu Fryderyka miała rozstrój nerwowy i albo płakała, albo apatycznie wpatrywała się w okno. Nawet nie była w stanie prowadzić mediacji.
2
Jak twierdzą czasopisma dla kobiet, jogurt naturalny, wymieszany z miodem i płatkami, wywiera zbawienny wpływ na cerę, i to zarówno stosowany zewnętrznie, jak i do wewnątrz.
Żaba co dzień jadała taką owsiankę na pierwsze śniadanie (zaś przed wieczorną kąpielą okładała nią sobie twarz i dekolt, żeby zapobiec stanom zapalnym skóry). Zdarzało się jednak, i nawet całkiem często, że Wolfi wyżerał jej jogurt albo muesli, czy wreszcie miód, tak że była to jednak raczej loteria niż pielęgnacja stała. Dziś na przykład zabrakło miodu. Jogurt też został zjedzony. Na szczęście była herbatka z dziurawca, której Wolfi nie lubił; doskonała rzecz na przemianę materii. Żaba włączyła cichutko radio (śpiewał zespół Sistars) i popijała, siedząc spokojnie aż do chwili, gdy pojawił się Wolfi – krzepki, rumiany, zaspany, z ziewającą paszczą skierowaną w stronę lodówki. Natychmiast apodyktycznie przełączył radio na RMF i trafił na Papa Roach. Zadowolony, nastawił muzykę głośniej, wyjął butlę napoju mlecznego i wypił go duszkiem, robiąc przy tym tyle hałasu, co górski wodospad.
Wolfi ubrany był w czerwone bokserki, klapek zaś nie miał, bo z reguły nie wiedział, gdzie są. Plaskając bosymi stopami numer czterdzieści pięć i raźno podrygując, zajrzał do lodówki nieco głębiej i wydobył z niej samotną kiełbaskę śląską, a następnie pogładził nią siostrę po policzku.
– Piętnacha, co? – powiedział tonem starca. – Jeszcze trochę i zaczniesz siwieć. To tak szybko idzie.
Należało uznać, że były to jego bezpretensjonalne i niekonwencjonalne życzenia z okazji urodzin, więc Żaba odpowiedziała:
– No, dzięki.
On zaś wziął jej sprzed nosa pudełko muesli, wsypał sobie do ust sporą porcję tej suchej strawy, połknął wszystko bez popijania, a za to zagryzł kiełbaską.
– Też kiedyś byłem w twoim wieku – odezwał się, stawiając patelnię na gazie i wydychając chmurę czosnkowej woni.
Zwykle był lakoniczny i się spieszył, toteż Żaba uznała, że należy podtrzymać tę wątłą nić urodzinowej konwersacji.
– Nie może być – odrzekła z ożywieniem.
– Tak, a jakże. To nie było przyjemne. A co Frycek? Powinszował?
– Ależ oczywiście – odparła Żaba sztywno. – On zawsze pamięta…
– O sobie – odgadł Wolfi bez namysłu.
– …o innych – dokończyła Żaba gniewnie. – Przysłał śliczny list. A ty się go wiecznie czepiasz.
– Jaki jestem ohydny – rzekł Wolfi z potępieniem, po czym usmażył cztery jajka z cebulą, silnie przypalając masło. Zalał danie keczupem, doprawił musztardą i sosem tabasco, pobrał z szuflady widelec, a z pudła – bułkę i już miał wychodzić, gdy coś mu się przypomniało.
– A! – rzekł z jedną nogą w powietrzu. – Mam dla ciebie prezent. Ale go zapomniałem w samochodzie.
Zawsze czegoś zapominał w samochodzie; miał starego garbusa, kupionego chyba na złomowisku. Sam go wyremontował, lecz mimo to garbus wiecznie był w naprawie; kiedy akurat nie był – poruszał się z chorobliwym stękaniem, wyrzucał spod garbu kłębki spalin, a co pewien czas fundował pasażerom chwile zapierającej dech w piersiach ciszy. Wolfi go uwielbiał. Kupił go za własne pieniądze; ciągle miał własne pieniądze, gdyż był człowiekiem pełnym inwencji. Zarabiać zresztą musieli wszyscy troje, wobec mizernego stanu rodzinnych finansów. Żaba, na przykład, uczyła angielskiego parkę miłych zerówkowiczów. Fryderyk, nim wyjechał do Stanów, latami udzielał korepetycji ze wszystkich przedmiotów ścisłych. Jeden Wolfi, programowo przeciwny systemowi szkolnemu oraz, generalnie, nauczaniu, zarabiał na inne sposoby. A tych było bez liku. Poznawszy jakiegoś starego psychola, wszedł z nim w spółkę kapitałową i odtąd jeździli garbusem po mieście, by malować kominy lub też wywabiać z tynków napisy sprayowe i graffiti. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, Wolfi grywał w klubach na keyboardzie, przez co z reguły spóźniał się na lekcje w poniedziałki. Kiedy omal za to nie wyleciał ze szkoły, zmienił system zarobkowania na bardziej stabilny: projektował tatuaże zmywalne. Generalnie radził sobie nieźle i jako pierwszy w rodzinie zdołał złożyć swe oszczędności w funduszu inwestycyjnym. Codziennie sprawdzał wiadomości giełdowe i z zadowoleniem utrzymywał, że cechuje go finansowy geniusz.
Dopiero kiedy młody kapitalista opuścił kuchnię, Żaba odważyła się wywietrzyć siny dym pozostały po smażeniu i ściszyć muzykę – tylko że było już za późno. Wolfi zdołał obudzić kogoś, kto akurat dzisiaj mógłby sobie pospać dłużej.
– Ale nie! – indyczył się tato, wchodząc do kuchni w swej spranej piżamie w paski. Wyglądał jak pobladła, wysuszona i spatynowana kopia Fryderyka, do której doklejono siwą bródkę. Piżama nie ujmowała mu ani odrobiny namaszczenia i srogości, wręcz przeciwnie nawet. – Musi być łomot od rana! I oczywiście – dorzucił gniewnie – książę nie umył po sobie patelni.
Żaba milczała dyplomatycznie. Podsycanie konfliktów w tak ciasnym mieszkaniu kłóciłoby się z jej poczuciem realizmu i ładu.
– Ten chłopak źle skończy – wyrzekł tato standardową frazę, po tylekroć już wygłaszaną przez wszystkich ojców wszech czasów, z identyczną na ogół skutecznością.
Żaba oblizała łyżeczkę.
– Herbatki z dziurawca? – zaproponowała.
Ojciec spojrzał na nią z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zauważył jej obecność.
– A! – rzekł. – Żabcia. Kochane dziecko. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Masz tu dwadzieścia złotych, kup sobie jakiś dezodorant. – Sięgnął do kieszeni piżamy, lecz wbrew oczekiwaniom nie znalazł tam portfela. – Mam portfel w marynarce – przypomniał sobie. – Dam ci potem.
– Dziękuję bardzo – odrzekła grzecznie Żaba. – A może kawy?
Lecz on przebywał mentalnie w sferze zagadnień genetycznych.
– Dlaczego Wolfi nie jest taki jak Fryderyk? – spytał.
Żaba nie wiedziała.
Tato usiadł przy stole, jakby to było biurko, spojrzał na zegarek, ułożył ręce na plastikowym obrusie i przyjrzał się im z uwagą.
– Niechby chociaż brał przykład ze starszego brata – kontynuował surowo. – Popatrz, powiedz sama, czy Fryderyk byłby zdolny nastawić radio na cały regulator, kiedy ojciec śpi ze swoim nadciśnieniem?
– Nigdy.
– I otóż to.
– Ale…
– Żadne ale! Żadne ale!
– Wolfi po prostu nie zwrócił uwagi…
– A o czym ja mówię, ha? O czym? – przerwał tato, stukając knykciem w stół. – Nie zwrócił. I o to mi chodzi. On nie zwraca. On nie umie być uważający wobec innych. Pamiętaj, nie bierz z niego przykładu. Nigdy.
– Hm.
– Z Fryderyka bierz. Z Fryderyka.
– Uhm.
– Fryderyk jest bez zarzutu, pamiętaj.
– Dostałam od niego list, wiesz? – wtrąciła Żaba.
– Mama mówiła, pokazała zdjęcie. Spoważniał.
– O, tak.
– Nic dziwnego. Houston! – żebym to ja miał taki start. W jego wieku mogłem tylko śnić o podobnej szansie. – Tato zdjął okulary, spojrzał przez ich soczewki i przetarł je rogiem piżamy tak starannie, jakby usuwał z ich powierzchni wszystko, co mu w życiu przeszkodziło. – Jestem z niego dumny – wyznał.
– Ja też.
– A Wolfgang nie zda matury.
Żaba żywiła podobne obawy, lecz teraz odparła lojalnie:
– E, bo ja wiem. Pamiętaj, że za nimi idzie pusty rocznik. Wszyscy zdadzą w tym roku.
– To niestety możliwe – przyznał ojciec z potępieniem. – To jest sytuacja w najwyższym stopniu niewłaściwa. Zawdzięczamy to błędnym decyzjom ministerstwa.
– Hm.
Tato był posępny.
– Wczoraj dzwoniła do niego jakaś dziewczyna. Nie podobał mi się jej głos. Nie podobał. Dziewczyny o takich głosach z reguły miewają problemy z fizyką.
O jakich głosach? – zastanowiła się Żaba, lecz nie odważyła się prosić o wyjaśnienia. Tato od lat uczył fizyki w renomowanym liceum i miał wiele niewzruszonych teorii, jak też skostnienia charakterystyczne dla zbyt długo wykonywanego zawodu. Był apodyktyczny, nietolerancyjny, wymagający, wybuchowy i pompatyczny. Z wiekiem nabrał też zwyczaju powtarzania ważniejszych wypowiedzi, jakby je chciał utrwalić w pamięci słuchacza lub skłonić go do skrzętnego notowania. Żabie było go okropnie żal.
– Typowa uwodzicielka. Typowa – uwypuklił teraz swoją wcześniejszą ocenę. – Żeby tylko Fryderyk nie zapomniał w Stanach, po co tam poleciał.
– Co masz na myśli właściwie?
– Uwodzicielki.
– Przecież on ma Różę.
– Różę? Co znowu! To tylko jego koleżanka z liceum.
– I ze studiów!
– No, to co. Daj spokój, Żabciu. Ona nie dla niego!
– Coś nie tak z jej głosem?
– Bądźże poważna. Nie, Róża to dziewczyna spokojna, niebrzydka. Ale intelektualnie na pewno odstaje od jego poziomu.
– W którą stronę? – zażartowała Żaba, lecz ojciec spojrzał na nią z dezaprobatą. Nie mając poczucia humoru, na żarty reagował zwykle urazą albo gniewem.
Żaba umilkła, popijając dziurawiec. Lubiła Różę, niezależnie od tego, co ją łączyło z Fryderykiem. Zawsze też miała nadzieję, że starszy brat ujrzy w tej miłej osobie kogoś więcej niż tylko wieloletnią koleżankę, douczaną przez niego w przedmiotach ścisłych i nakłonioną następnie do studiowania astronomii. Kiedyś – było to jeszcze przed ich maturą – przywiózł Różę do Koszut, na rodzinną uroczystość. Od tego czasu często można było ich widzieć razem – szli na zajęcia albo z nich właśnie wracali, zawsze nierozłączni. Indagowany w tej sprawie przez niespokojną mamę, Fryderyk oświadczył, że o Róży myśli wyłącznie jako o koleżance i że nie życzy sobie żadnych komentarzy w tej kwestii. Trzeba przyznać, że istotnie, wyglądali zawsze bardzo serio: maszerowali równym krokiem, nie dotykając się nawet, objuczeni książkami albo mapami, lub też czekali na tramwaj do obserwatorium, patrząc w swe skrypty i kserokopie. Czyżby do Fryderyka, tak zawsze oddanego nauce, nie dotarło nigdy, że Róża jest piękną dziewczyną?
– Ale o czym my tu mówimy?! – zakrzyknął tato, którego myśl biegła najwyraźniej tym samym torem. – Róża nie jest dla niego nikim bliskim, że tak się wyrażę. Najlepszy dowód, że nawet nie przyszła się z nim pożegnać przed wyjazdem.
Żaba była innego zdania.
– Czemu by miała nagle przychodzić? Nigdy dotąd to się nie zdarzyło.
A faktycznie, pomyślała. Godne uwagi. Starszy brat nigdy nie przyprowadził Róży do domu. Zresztą, nikogo nigdy nie przy prowadzał. Może się krępował ciasnego mieszkania i wspólnego pokoju z bałaganiarzem. A może w ogóle wstydził się własnej rodziny? To byłoby bardzo przykre. Jednakże – pocieszyła się natychmiast – przynajmniej jej, Żaby, się nie wstydził. Ilekroć ich spotykała na szlaku i dyskretnie spoglądała w inną stronę, to właśnie Fryderyk pierwszy ją wołał lub pozdrawiał, a Róża machała do niej ręką z tym swoim promiennym uśmiechem. Kiedyś nawet, spotkana w butiku przy Świętym Marcinie, dyskretnie doradziła Żabie w sprawie stanika i nawet dodała kilka słów pokrzepienia (bo nie było takich małych rozmiarów).
Róża była taktowna i życzliwa. I Żaba bardzo ją lubiła.
– Oni chyba zerwali znajomość! – odkrył tymczasem tato. – Tak, to musi być to.
– Może nie – wyraziła nadzieję Żaba.
– Nieważne. Teraz, kiedy otwiera się przed nim kariera zawodowa, niech on raczej nie myśli o dziewczynach, bo jeszcze go jaka zwabi w pułapkę biologiczną. Niech on raczej wypływa na szerokie wody, a kiedy wróci tu w czerwcu, niech sobie wytyczy plan działania…
– W czerwcu to on chyba nie wróci – wtrąciła Żaba.
Tato znieruchomiał.
– Jak to? – spytał wreszcie.
– Napisał, że szuka pracy w Stanach.
Ojciec siedział bez ruchu, wciągając dolną wargę i wpatrując się z napięciem w regularny wzorek plastikowego obrusa. Wreszcie się odezwał, a jego urażony głos pełen był niedowierzania.
– Sam podjął taką ważną decyzję? Dlaczego się mnie nie poradził?
Żaba tego nie wiedziała.
– Zawsze się radził – nie dowierzał tato. – W każdej sprawie przychodził do mnie.
– Albo ty do niego. Spytaj go, tatku. Napisz mu maila.
– Rzadko odpowiada.
– Bo nie ma kiedy zajrzeć do poczty w tym młynie.
– Tak, pewnie tak. Ale dzwoni też rzadko. Właściwie – wcale.
– Może to za drogo.
– Przecież dostaje stypendium! – Tato zmarkotniał, milczał przez dłuższą chwilę i bezmyślnie to podważał, to zamykał wieczko pudełka z kawą. Nagle dorzucił: – Pamiętajmy, że on ma już dwadzieścia trzy lata. On już nie jest małym chłopcem. Dobrze, że chce sam o sobie decydować. – Zabrzmiało to jednak jakoś bez przekonania.
W uchylonych drzwiach pojawiło się koło od roweru, a nad nim głowa z wiechciem jasnych włosów.
– Ja też już nie jestem małym chłopcem – zauważył Wolfi i pojednawczo pokazał białe zębiska. Był ubrany – rzecz dziwna i rzadka! – w starannie wyprasowaną koszulę z krótkim rękawem oraz wyprasowane płócienne spodnie. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby cokolwiek prasował. – Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę.
Ale tato nic nie odrzekł, bo był na niego obrażony od czasu studniówki.
3
Wolfi wyszedł, drzwi za nim łupnęły i spowodowały głuchy rezonans w betonowych stropach oraz drżenie wielkiej płyty. Kiedy dźwięcznie zbiegał ze swym rowerem, uderzając na każdym zakręcie w metalową poręcz schodów, ktoś z sąsiadów krzyknął za nim z dezaprobatą i tato, słysząc to, skrzywił się boleśnie. Po chwili znów się skrzywił, bo pisnęły drzwi i do kuchni weszła mama, ubrana w pikowany szlafrok.
– Znów nie umył patelni – zauważyła słabo.
Żaba wstała i chlupnęła do zlewu Ludwikiem. Odszorowała resztki jajeczne i zwęgloną cebulę, a mama siedziała w tym czasie przy stole w zrezygnowanej pozie.
– Poszedł i nawet nie powiedział „cześć” – poskarżyła się. – A kiedy mi dał całusa, to już nawet nie pamiętam. Mój Boże, wszystko tak przemija.
Ojciec cmoknął ze zniecierpliwieniem.
Mama rzuciła mu rozżalone spojrzenie zza swych grubych soczewek. Byli rodziną okularników. Nawet Wolfi miał astygmatyzm, tyle że odmawiał noszenia szkieł, twierdząc, że on osobiście może widzieć wszystko nieostro i podwójnie, gdyż jest audiofilem.
Mama się nie sprzeciwiała. Jej zdaniem fakt, że musiała nosić okulary, uniemożliwił jej karierę wirtuoza.
– Zapominasz, że to już duży facet, mamusiu – rzekł kostycznie ojciec.
– Ja nie zapominam, to ty zapominasz i traktujesz go jak dziecko.
– Ja?! Czy to ja oczekuję od niego całusów?!
– No, na pewno nie od niego. Biedny Wolfi. To Fryderyk jest twoim oczkiem w głowie!
– Moim oczkiem? Moim? Żabciu, słyszysz?
I tak dalej. Potrafili się pokłócić o wszystko i wszędzie, nawet w kawiarni czy na dworcu. I zawsze musieli kogoś brać na świadka lub arbitra.
Na ogół tym kimś była ona, Żaba.
Skóra jej cierpła od tego.
Często chciała mieć czapkę-niewidkę albo być taka malutka, żeby się schować do mysiej nory. A skoro to było niemożliwe, nauczyła się utrzymywać bezpieczny dystans.
– Ale, ale – powiedziała, wstając i patrząc na zegarek. – Muszę lecieć.
– Dokąd znowu? – jęknęła mama. – Żebyś to chociaż w dzień urodzin posiedziała w domu. To nie. Latasz i latasz. – To mówiąc, wstała i ruszyła do sąsiedniego pokoju, skąd przyniosła małą paczuszkę. – To dla ciebie – powiedziała z westchnieniem, całując córkę w czoło. – Teraz ty się naciesz.
W paczuszce był pierścionek – złoty, z malutkim diamentem. Należał kiedyś do prababci. Przekazywany z pokolenia na pokolenie, był właściwie bezużytecznym cackiem, ponieważ kolejne dziedziczki miały palce zbyt grube, by go włożyć. (Prababcia musiała mieć rączki jak kret).
Żaba ucałowała mamę i pięknie podziękowała, a stwierdziwszy, że złote kółko nie mieści się i na jej palcu, nawet tym najmniejszym, schowała prezent do kieszeni wraz z pudełeczkiem.
– Dam go kiedyś mojej córce – zapewniła. – Na piąte urodziny. A teraz już muszę iść.
– Dokąd?!
– Na próbę przedstawienia. Mamy je wystawić na koniec roku. Przecież wiesz. Jednoaktówka Kala Amburki. Reżyseruje pani Bitner. Polonistka.
– Aha.
– Oczywiście, mogłabym nie iść, bo gram tylko karmelitę bosego i nic nie mówię. Ale musicie mi napisać usprawiedliwienie – rzuciła Żaba, wiedząc doskonale, co usłyszy.
– Mowy nie ma – usłyszała. – Szkoła wie, po co organizuje takie zajęcia. Gdyby wszyscy się zwolnili – snuł rozważania ojciec – trud nauczycieli poszedłby na marne. Idź natychmiast.
Więc poszła natychmiast, choć do rozpoczęcia próby miała jeszcze wiele czasu.
Człowiek musi jakoś się bronić.
4
Przed dziesiątą słońce wzniosło się nieco, a osiągnąwszy wyższe stanowisko, zaczęło się zaraz (rzecz jasna) pysznić i rozsiewać przejawy świetności. Przychodziło mu to tym łatwiej, że na błękicie było bezkonkurencyjne: nic absolutnie nie mogło go zaćmić. Szczodre blaski spływały na Poznań, który i tak był pogrążony w przyjemnym świątecznym błogostanie, całkiem jakby nikogo dziś nie obchodziło, że kraj jest wstrząsany licznymi skandalami, napięciami, aferami i niegodziwościami, że wymiar sprawiedliwości szwankuje, służba zdrowia strajkuje, edukacja leży, transport stoi, kultura upada, bezrobocie nie spada, kapitalizm rozwija się, lecz nie całkiem w tym kierunku, co trzeba, a szary człowiek jak zwykle dostaje w kość, podczas gdy jego ciemiężcy pławią się w luksusie.
Słońce, które nie takie rzeczy już widziało, sprawiało wrażenie, że jest wyższe ponad to wszystko; ze stoicką łaskawością zaglądało zarówno do śmietników, jak i do wnętrz tulipanów. Te ostatnie pod wpływem jego gorących promieni rozchylały swe pachnące kielichy. Procesem, który pod tym samym wpływem równocześnie zachodził w kubłach na śmieci, nie ma potrzeby się zajmować. Zawsze coś gdzieś gnije, lecz to nie oznacza, że należy na owym fakcie koncentrować uwagę, zapominając o piękniejszych stronach rzeczywistości.
Żaba umiała zachować ten rodzaj higieny psychicznej. Ominęła wzrokiem przepełniony śmietnik, uśmiechnęła się do tulipanów i ruszyła przez swoje osiedle.
Ożywiona działalność słońca robiła swoje: wszędzie było coraz bardziej zielono. Liście kasztanowców, rosnących przy ulicy Urbanowskiej, rozwijały się tak szybko, że ich ruch można było nieomal zarejestrować gołym okiem, zaś bzy, otaczające ruderki z pruskiego muru, były już bardzo bliskie rozkwitu. Po przeciwnej stronie jezdni piętrzyły się gierkowskie bloki z wielkiej płyty, takie same jak ten, w którym rodzina Schoppe mieszkała od tylu już lat. A dalej na lewo uliczka Nad Wierzbakiem zbiegała raźno w dół, prosto do punktu zbiórki koła teatralnego gimnazjum imienia Gombrowicza. Punkt ten mieścił się na mostku, w parku Sołackim.
Żaba, odbywszy długi spacer w miłym milczeniu, budującej ciszy i krzepiącej samotności, punktualnie o dziesiątej znalazła się na asfaltowej alejce, która prosto jak strzelił wiodła ku mostkowi. Stare drzewa parku, okryte młodą zielenią, otaczały oko stawu, lśniące obłędnym blaskiem. Na mostku, przerzuconym ponad sztuczną kaskadą, słaniało się już znużone koło teatralne w ilości dziesięciu osób plus nauczycielki. Zbliżając się, Żaba rozpoznawała kolejne osoby: cynika Brendana z czerwonymi dredami, egzaltowaną poetkę-turpistkę, Mariannę, laureata konkursu recytatorskiego na szczeblu ogólnokrajowym, Sebastiana, i jeszcze parę innych indywidualności – lecz wszyscy oni, prawdę mówiąc, blekli, bledli i tracili znaczenie przy barwnej postaci Piotrka Żeromskiego.
Ten człowiek zawsze musiał być na pierwszym planie, a na tym pierwszym planie grać pierwsze skrzypce. Nawet kiedy stał w tłumie, za plecami innych, od razu tam robił się plan pierwszy oraz centrum wydarzeń. Żeromski był wysoki, ale nie przesadnie, dość przystojny, ale bez rewelacji, a na głowie rosła mu wielka szopa naturalnych loków, skręconych jak czarne sprężyny. Oczy miał koloru smoły, lecz – ze względu na ich nieduży rozmiar – też niezbyt uderzające. Pod dziarsko zadartym jego nosem widniały, owszem, kiełkujące wąsiki, co u ucznia gimnazjum było pewną osobliwością przyrodniczą – lecz niczym więcej, u licha. Nie bardzo można było określić, na czym polegał ten jego magnetyzm, tak wysławiany przez koleżanki; lecz zarazem niepodobna było go zanegować. Nauczyciele o magnetyzmie nie wspominali; twierdzili, że Piotruś jest nadaktywny i nadpobudliwy. Żaba natomiast uważała, że jest on przede wszystkim denerwujący przez swą zbędną i chaotyczną ruchliwość. Wszędzie było go pełno, wytwarzał wokół siebie nieustanny hałas i zamęt, a nieumiarkowane, narcystyczne, nieustanne gadulstwo było najbardziej uderzającą jego wadą. Poza tym, ani chwili nie umiał ustać spokojnie i wiecznie go ciągnęło do działań ryzykownych lub przynoszących poklask otoczenia.
Ot, i teraz – zamiast stać jak wszyscy zwyczajnie, z miną smętną i znudzoną, zgarbiony lub wsparty o najbliższą podporę – Żeromski żywiołowo spacerował w tę i z powrotem po wąskiej drewnianej balustradzie mostku, nie patrząc pod nogi, jakby nigdy w życiu nie słyszał o Izaaku Newtonie. Śmigał adidasami po łukowatej poręczy, a jego bojówki furkotały beztrosko, podczas gdy on sam piał jak kogut. Piętnaście lat wychowywania tego człowieka dało żałosne doprawdy rezultaty.
Jego mama była sławną aktorką, a ojciec – dość dziwacznym artystą plastykiem. I to może tłumaczyło pewne nieprawidłowości rozwojowe. Jednakże przy wszystkich swoich brakach Żeromski miał też coś w rodzaju zalet: uczył się nieźle, wygrywał turnieje szachowe, a ostatnio nakręcił kamerą taty zabawną komedię w stylu Monty Pythona, którą zachwycona pani Bitner wyświetliła na specjalnym pokazie dla całej szkoły (zwalczając opór dyrekcji i wychowawczyni, pani Sznytek). Sam Żeromski zagrał, rzecz jasna, rolę pierwszoplanową, poboczne pozostawiając wybranym członkom koła teatralnego. Osoby obsadzane w rolach karmelitów bosych nie dostały propozycji udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu.
Żaba czuła się z tego powodu lekko zawiedziona, ale i upokorzona. W ogóle, cały ten Żeromski! – coś w jego spojrzeniu i intonacji! coś w jego sposobie bycia! – sprawiało, że zaniżała się jej samoocena. Żaba mierzyła metr pięćdziesiąt dwa, czyli nie była krasnoludkiem. A jednak przy Piotrze Żeromskim tak właśnie się czuła: jak krasnoludek. Świeżo ogolony krasnoludek bez bródki. Infantylny i pedantyczny krasnoludek-prymusik o małych rączkach, krótkich nóżkach i wąziutkim horyzonciku. Daremnie się starała poprawić swój wizerunek. Zużywała mnóstwo kosmetyków i środków higieny, założyła sobie kółko w nozdrzu (fala krytyki w domu i szkole była czymś, co Żaba uznała za koszty własne przedsięwzięcia), a ostatnio zmieniła nawet oprawki okularów na prostokątne. Prostokątne – jak podano w czasopiśmie kobiecym – postarzają. Wszystkich, tylko nie ją. Kiedy Żeromski na nią spoglądał, oczy jego wyrażały doskonałą obojętność o zabarwieniu z lekka negatywnym. Zupełnie, jakby patrzył na przedszkolaka z łopatką lub wręcz – na pusty słoik po ogórkach.
Ale dzisiaj – rzecz dziwna! – stało się inaczej.
Zbliżała się właśnie dróżką, usianą plasterkami światła i cieniami ruchliwymi jak myszy, gdy Żeromski, balansując na balustradzie, zwrócił wzrok w jej stronę.
– Kukuryku! – zapiał i omal nie zleciał. – Udka! Udka! Udka!
Członkowie koła teatralnego, nauczycielki, jak też i wszyscy spacerowicze, mamy z wózkami, zakochane pary oraz emeryci i renciści, w tym jeden wiarus w białej furażerce – odwrócili się i spojrzeli na Żabę, jak maszeruje w swoich króciutkich szortach, po raz pierwszy w tym sezonie wydobytych z szafy, i jak przemieszcza swoje gołe nogi, specjalnie na tę okazję posmarowane samoopalaczem w kremie.
Od razu splątały się jej kolana; zmyliła krok, a nawet się niezgrabnie potknęła. Z zakłopotania oblała się rumieńcem i na chwilę przystanęła, walcząc z chęcią ucieczki.
Żeromski dostrzegł to nieomylnie i miał z tego, rzecz jasna, nieziemską uciechę. Zaśmiał się triumfalnie, wykonał nagły ruch – i w tym momencie dosięgła go ewidentna kara boska: noga mu się omsknęła, po czym runął z poręczy mostku.
Członkowie koła teatralnego oraz obie nauczycielki wydali wspólny okrzyk zaskoczenia, podobnie zresztą jak sama ofiara, która padła z dwóch metrów na chudy zadek, po czym walnęła głową w kamień i znieruchomiała widowiskowo.
– Och! Nie żyje! – zakrzyknęła wrażliwie turpistka Marianna, przewieszając przez poręcz swoje długie proste włosy i blade ramiona.
Rzeczywiście, Żeromski leżał martwo u stóp Żaby, oczy miał przymknięte, a wartkie wody omywały jego znieruchomiałe adidasy.
Przeraźliwa cisza zapanowała teraz wokół – młodzież z zapartym tchem wpatrywała się w ciało kolegi, zaś nauczycielki skamieniały ze zgrozy, brzemiennej w świadomość nieuchronnych konsekwencji. Słychać było tylko bulgotanie strumyka, toczącego się po kamieniach – hej, i cóż to jeszcze?
Żaba pochyliła się, by zidentyfikować ów dźwięk, lecz w tym samym momencie, gdy pojęła, że ofiara emituje nie tylko normalny oddech, lecz i wewnętrzny chichot – typek ten poderwał się gwałtownie, rycząc jak jakieś monstrum, szczerząc zęby i wyciągając przed siebie długie łapy z palcami jak szpony drapieżcy.
– Uuu! Yyyy! – wył, niczym bohater horroru, podczas gdy ona, w pierwszym, niekontrolowanym odruchu przerażenia, rzuciła się do ucieczki.
Żeromski pognał także, rycząc ohydnie. Sadził tak za nią przez alejkę i przez krzaki, w które na koniec Żaba wpadła, by jak najszybciej wydostać się z parku – a ich śladem drobiły na wysokich obcasach obie nauczycielki. Koło teatralne, znużone i apatyczne, nieskore do nagłych biegów i zrywów, pozostało, niezaangażowane, na mostku.
Tym sposobem straciło szansę na obejrzenie dalszego biegu wydarzeń. A były one jeszcze bardziej dramatyczne. Żaba, wyskoczywszy przez krzaki na chodnik koło kiosku, nie ograniczyła się do tego, lecz w dziwnej panice pobiegła dalej, na jezdnię, gdzie, niestety, z całym impetem i hukiem wpadła na samochód.
Na szczęście był to tylko mały fiat, który ledwo jechał. W dodatku zbliżał się akurat do skrzyżowania, więc musiał zwolnić. Mimo to Żaba odczuła potężne uderzenie w bok, a następnie – piekący ból; odrzucona przez maskę samochodu padła na jezdnię, gołymi kolanami szorując po asfalcie i zdzierając sobie z nich skórę do żywego mięsa. Miała też wrażenie, że wszystkie zęby wbiły się jej w język i tam pozostały. Ujrzała wielką czerń i na chwilę zapadła w miękki worek ciszy.
Nagle tuż przed nią, w obłoku jasności, pojawiły się rzadkie czarne wąsiki.
– No i po co to się uciekało? – spytał Żeromski, przyglądając się jej z pobłażliwym zainteresowaniem.
Nie wiadomo, co było bardziej oburzające: jego słowa czy ta pobłażliwość.
– Ty tlinio! – wybuchnęła Żaba, w ustach mając pełno jakiegoś płynu.
– To krew! – zauważył Żeromski troskliwie, wpatrując się w jej usta. – Ujujuj, ale leci. Chyba sobie odgryzłaś język. Ale poza tym nic ci nie jest? Pokaż no te kolanka. Ciu, ciu.
Żaba odepchnęła jego natrętne, zimne łapy i zebrawszy się w sobie, usiadła na asfalcie. Rozejrzała się wokół. Słońce. Zieleń. Cisza. Ani ludzi, ani pojazdów. Tylko kierowca małego fiata przyglądał się jej spłoszonymi, wrednymi oczkami.
– To ja już pojadę – powiedział zza uchylonej szyby i szybko rozejrzał się wokół. – A na drugi raz uważajcie, dzieciaki. Baj.
Ruszył z brzękiem blachy i zaraz znikł w alei Wielkopolskiej. Obie nauczycielki wypadły teraz zza krzaków i obie stanęły jak wryte.
– Och! – przestraszyła się pani Aurelia Bitner, polonistka. – Dlaczego siedzicie na jezdni?
– Żeromski, puść ją, ale już! – zareagowała odruchowo wychowawczyni, pani Sznytek.
– Ach, ona się skaleczyła, ona ma otarte kolana! – przejmowała się pani Bitner, delikatna brunetka z wielkimi oczami koloru jeżyn. Podbiegła, załamując wątłe dłonie. – Ile krwi!
– Żeromski, przestań się z nią tarzać! – zakomenderowała natomiast wychowawczyni, wyciągając przed siebie potężne ramię zakończone palcem wskazującym o lakierowanym paznokciu.
– Już przestaję – odparł Piotrek i poderwał się jak pajac na sprężynie. – Miło jest trochę się potarzać, ale ostatecznie muszą istnieć pewne granice. Granica przyzwoitości jest jedną z nich.
– Blbl – wybełkotała Żaba, gotując się z oburzenia, bezsilności i poczucia krzywdy. Chciała wstać, lecz nogi jej sflaczały. Pani Sznytek stanęła tuż nad nią, wielka jak góra. Widziana z dołu, miała ogromne dziurki w nosie, z których sterczały czarne włoski.
– Zaloty, zaloty! – zagrzmiała z niesmakiem. – Tak, pani Aurelko. Powiem pani, że ja też kiedyś kochałam młodzież, tak jak pani teraz bynajmniej. Ale mi to przeszło. Młodzież łobuzuje, pani Aurelko, a w tych swoich głowach nie ma nic, tylko seks. Takie czasy, kochana. Schoppe, zawiodłaś mnie. Nie spodziewałam się tego po tobie. Kolczyk w nosie, i jeszcze za chłopakami latasz. Żeromski, a ty co? Że jesteś chłopiec ładny, atrakcyjny, to się zaraz dajesz dziewczynom prowokować? Bo powiem rodzicom!
Prowokować?! Niesprawiedliwość była tak krzycząca i bezmierna, że Żaba omal nie wybuchnęła płaczem. Uzewnętrznianie uczuć jednak zawsze jej się wydawało nieeleganckie, a z pewnością było niebezpieczne. Splunęła tylko żywym szkarłatem i już-już miała sformułować zdanie, które pani Sznytek zapamiętałaby na zawsze, gdy usta znów jej się wypełniły ciepłym płynem o metalicznym posmaku.
– Na drugi raz nie wkładaj szortów – zauważyła z potępieniem pani Sznytek i chciała pociągnąć ten temat, lecz na szczęście pani Bitner, jak anioł pokoju, weszła do akcji.
– Biedulka. Ona krwawi – powiedziała ze współczuciem. Cała w bieli, krucha, smukła i elegancka, nie zawahała się przed podniesieniem uczennicy z asfaltu. – Piotruś, pomóż – poleciła, widząc, że rzecz będzie trudna.
Żaba coś wybełkotała, pryskając czerwoną śliną, lecz pani Bitner nawet się nie usunęła. – Podaj jej rękę – poprosiła.
Żeromski wyciągnął czarno owłosioną łapę, ale Żaba ją odepchnęła.
– Oprzyj się na nim, oprzyj, Hil-degaardo – poprosiła pani Bitner.
– Oj, pani Aurelko, bo się pani pobrudzi. Pani to zawsze taka chętna do tej młodzieży. Ja też kiedyś kochałam młodzież, pani Aurelko, ale mi przeszło. Młodzież nie ma za nic wdzięczności, wyśmieje panią i obmówi, tacy oni są, kochana.
– No, Hil-degaardo! – zachęciła ją szeptem pani Bitner i rzuciła spłoszone spojrzenie w górę, na panią Sznytek.
Była jedyną osobą w szkole, która zwracała się do Żaby po imieniu. I – rzecz dziwna – w ustach pani Aurelii brzmiało ono nawet ładnie. Może dlatego, że wymawiała je tak melodyjnie i przeciągle. Była wytworna, łagodna i tyle wiedziała o sztuce! Hildegarda von Bingen to nie był dla niej, jak dla innych, pusty dźwięk. Znała się też na teatrze (jej mąż, Konrad, był znanym scenografem). Nigdy nie podnosiła głosu, cechowała ją ujmująca uprzejmość. Szczerze mówiąc, była najmilszą nauczycielką, jaką Żaba kiedykolwiek spotkała. Człowiek nie miałby serca, gdyby chciał robić afronty tej kulturalnej i bezbronnej osobie.
Przyjęła więc rękę Żeromskiego, wsparła się też na ramieniu pani Bitner – i wreszcie zdołała wstać. Dopiero teraz stwierdziła, że cała się trzęsie.
Pani Bitner też to zauważyła.
– Och, jesteś w szoku – szepnęła współczująco. – Potłukłaś okulary – podała Żabie ligninowe chusteczki do zatamowania krwi i otuliła jej ramiona swoim białym sweterkiem. Tymczasem pani Sznytek oświadczyła apodyktycznie, że musi – jako wychowawczyni – doprowadzić poszkodowaną uczennicę do placówki służby zdrowia.
– Dobrze, że właściwie nic się nie stało – dodała – bo dopiero by się zaczęły nieprzyjemności, odpukać.
Żaba musiała ulec tej presji. Wychowawczyni miała samochód, zaparkowany tuż za rogiem. Odesłała panią Bitner z powrotem na mostek i zleciła jej rozpoczęcie próby w miejscu przewidzianym, to jest na placyku przed restauracją, tam gdzie stoją ławeczki. Sama tymczasem wydobyła kluczyki z torebki i otworzyła swoje daewoo.
– Hiltetatlo – odezwał się zaraz z głębi samochodu Piotr Żeromski, z miną złośliwej małpy. – Chodź tu, połóż główkę na półgłówku, sorry, na podgłówku, tylko go nie powalaj.
Boże wielki, ależ to była ciężka próba charakteru! Żaba poprawiła zbryzgane krwią okulary i zasiadła na miejscu obok kierowcy, chociaż Żeromski uznał za stosowne ją uprzedzić, że jest ono, w kręgach wtajemniczonych, nazywane miejscem śmierci.
5
Pani Sznytek, zasiadłszy z pewnym trudem za kierownicą, przekręciła kluczyk w stacyjce i zupełnie nagle straciła pewność siebie, a za to zmieniła się w kłębek nerwów. Najpierw długo nie mogła zapalić silnika, potem zbyt szybko puściła sprzęgło; w rezultacie samochód skoczył naprzód trzema zajęczymi susami. Pani Sznytek wyrwało się bardzo brzydkie słowo, od czego zrobiła się cała czerwona. Wreszcie, gdy już jej się udało ruszyć, omal nie uśmierciła ich wszystkich, ładując się prościutko pod tramwaj, który właśnie, nabierając rozpędu, opuszczał przystanek koło parku. Motorniczy zahamował, dzwoniąc przeraźliwie i sypiąc iskry spod kół, zaś pani Sznytek, kręcąc kierownicą jak szalona i wydając głuche piersiowe stękanie, wymanewrowała wreszcie samochód z opałów, dzięki czemu mogli się poturlać prosto przed siebie, długą aleją Wielkopolską, mijając przedwojenne wille ukryte w romantycznych ogrodach oraz dwuszereg potężnych kasztanowców, owiniętych paskami żółtej folii (sposób na szrotówka).
– Krew, ho-ho, to ci jest dopiero dziwna i cudowna tkanka – bredził tymczasem podekscytowany Żeromski, przemieszczając się po tylnym siedzeniu ze skrzypieniem tapicerki. Najwidoczniej uznał, że musi nieustannie zabawiać rozmową ofiarę swych ekscesów. – Nie przypadkiem ma kolor czerwony, kolor kuszący jak owoc, kolor alarmu. I wyobraź sobie, dziewczyno z przedziurkowanym języczkiem – płyn ten posiada tajemnicze właściwości i nic dziwnego, że tak go lubiły te przeróżne wampiry i strzygi, w czasach, gdy jeszcze istniały. Nie przejmuj się, stracisz jej parę litrów, a ona myk-myk – i odrośnie. Ona odrasta, jak włosy, paznokcie czy naskórek. Ale prawdę mówiąc, nie rozumiem wobec tego, czemu ofiary wampirów umierały. Aha, już wiem, bo krew odrasta wolno. Wolniej, niż ssą wampiry. Nie wiem nigdy, czy mówi się ssą, czy ssają, czy ssią, ale… proszpani, czerwone światło!!!
– O Boże! – powiedziała pani Sznytek.
– Słucham? – powiedział Żeromski.
– Nie mówiłam do ciebie! – warknęła pani Sznytek. – Bądź wreszcie cicho, choćby przez chwilę.
– Jakbym był cicho, to byśmy już leżeli pod tym tirem jako nieduży blaszany placuszek – zwrócił jej uwagę Żeromski. – Jak pani widzi czerwone światło, to proszę zatrzymać samochód i czekać, aż się zapali zielone.
– Wiem!!! – odpaliła pani Sznytek z niezwykłą nawet u niej gwałtownością.
– Ach, tak. Myślałem, że pani nie wie. Tylko dlatego to powiedziałem.
– Cicho!!! – wrzasnęła wychowawczyni, dodając gazu i ostro wzięła zakręt w prawo.
– Mogę być cicho – zgodził się jej uczeń. – Tylko po co. Pani trudności nie mają źródła na zewnątrz, tylko wewnątrz. Nie, tu pani nie może wjechać, to jest ulica jednokierunkowa. Można za to ruszyć w górę Roosevelta.
– Ale ja ją muszę zawieźć do szpitala Raszei!
– Mamy dziś święto państwowe – rozsądnie zauważył Piotr Żeromski. – Wchodzimy do Unii Europejskiej. Na pewno wszystko z tej okazji będzie zamknięte, bo to jest bardzo dobra okazja, żeby wszystko zamknąć. Zanim trafimy na jakiś ostry dyżur, minie sporo czasu, a ten krwotok się wzmaga. Na Roosevelta 5 mam znajomą lekarkę. Spółdzielnia Mediluks, na parterze. Proponuję skorzystać. Cena pięćdziesiąt złotych, ale podejmuję się wpłynąć na obniżenie taksy. Znam tam wszystkich. Zwłaszcza ciocię. Ona nie jest naprawdę moją ciocią, tylko koleżanką mojej mamy, ale brak ścisłego pokrewieństwa nie będzie tu przeszkodą. O, to ten dom, ten. Proszę wjechać na chodnik, bo jest wolne miejsce. Popatrz, Hiltetatlo, jaka ładna kamienica. Ze stalowym drzewem przez dwa piętra, widzisz?
6
Ciocia, której nie łączyło ścisłe pokrewieństwo z Żeromskim, była ogniście rudą, bardzo szczupłą pieguską około czterdziestki. Dostępu do niej broniła zażywna pielęgniarka, ale Żeromski pokonał tę przeszkodę w jednej chwili i już byli w gabinecie, gdzie pani doktor siedziała za biurkiem odziana w kusy kitelek, z przeciwnej strony blatu wystawiając bardzo zgrabne nogi. Jej przenikliwe zielone oczy spojrzały ku wejściu tak, jakby w nich miała zoom oraz migawkę.
– O. Który to z was? – zadała zaskakujące pytanie.
– To ja – rzekł Żeromski. – Piotr.
– Ach, Piotr. Pogorszyło ci się?
Pogorszyło mu się bez wątpienia, drwiąco pomyślała Żaba, podczas gdy jej obecny opiekun i protektor odparł pogodnie:
– Skąd, ciociu. Krople pomogły. Wszystko w nosie mi wyschło na wiór. Jak zwykle przyprowadziłem cioci pacjentkę, reklamuję Mediluks, gdzie się da. Ale proszę potraktować ją ulgowo, bo to ja ją wepchnąłem pod malucha.
– Ach, tak?
– Tak. Sama by tego przenigdy nie zrobiła, jest doskonale wychowana.
– To pewne, że samej siebie nie wepchnęłaby pod malucha – zakpiła pani doktor, strzelając w niego skośnym spojrzeniem. – Ale gdybym chciała leczyć za darmo wszystkie twoje ofiary, nie miałabym na chleb. Halo, siadaj!!! – tu złapała za łokieć Żabę, która, obrażona i zła, już leciała do wyjścia, kapiąc krwią po płytkach posadzki.
– Żartuję. Otwieraj usta – to rzekłszy, zalała oczy pacjentki białym światłem lampy bezcieniowej. – Kolanami zajmiemy się za chwilę. Rękę też masz otartą. A pani kim jest?
Zagadnięta w ten sposób pani Sznytek wyjawiła, kim jest.
– Ach, nauczycielką – złowróżbnie powtórzyła pani doktor. – Mam syna w szkole podstawowej. A więc, jak rozumiem, w pani obecności uczennica wpadła pod samochód?
– Jaki samochód? – zdziwiła się szczerze pani Sznytek.
Żeromski wyprodukował ostrzegawcze spojrzenie i zrobił znaczący grymas.
– Nie, nie, ciociu, absolutnie nie, pani dopiero nadbiegła, kiedy uczennica – cóż, nie wpadła, nie wpadła, tylko upadła, upadła, tak, dobrze mówię, upadła w pobliżu małego fiata. Trudno upaść na jezdni, nie będąc zarazem w pobliżu jakiegoś pojazdu. To samochód sobie jedzie, to znów jakiś rowerek… pojazdy inwalidzkie…
– Żeromski! Ty mi jeszcze opowiesz, jak było naprawdę! – przejrzała go pani Sznytek.
– Ależ po co – uprzejmie odparł jej uczeń. – Są sytuacje, do których lepiej nie wracać pamięcią. Zresztą, nic poważnego się nie stało. Prawda, ciociu?
– Poważnego to nie – odparła pani doktor, zaglądając Żabie pod język i wpychając tam gaziki jałowe. – Ale będziemy szyć. – Z bardzo bliska spiorunowała wzrokiem panią Sznytek, która, w poczuciu obowiązku, wsparła ręce o kolana i obwiesiła biust, po czym z tej pozycji również zajrzała w jamę ustną Żaby. – A pani co?! Proszę się odsunąć, nie przeszkadzać, wyjść na korytarz i tam poczekać. Piotrek, ty też.
Wychowawczyni, tak autorytatywnie pozbawiona możliwości uczestnictwa, pozbyła się także i poczucia odpowiedzialności. Zasiadła z ulgą w poczekalni, zsunęła pantofle ze strudzonych stóp i sięgnęła po kolorowe czasopismo. Żeromski natomiast zabawił w poczekalni tylko małą chwilę, po czym wrócił do gabinetu, tłumacząc, że wiedza praktyczna przyda mu się w przyszłości, kiedy, zamiast być reżyserem filmowym, zacznie studiować medycynę. Zaznaczył, że o tym ostatnim marzył od dziecka.
Pielęgniarka podała jej szklankę i Żaba musiała wypłukać usta czymś niesmacznym i zimnym, po czym znieczulono ją i założono trzy mocne szwy na spodniej stronie języka. W początkowej fazie zabiegu, a konkretnie – na widok strzykawki – Żeromski złożył deklarację, że gotów jest trzymać kogoś za rękę, względnie głaskać kogoś po głowie. Ponieważ nikt nie wyraził na to ochoty, Piotrek umilkł i tylko przyglądał się z niekłamaną ciekawością dalszym fazom opatrunku, zwłaszcza przemywaniu kolan Żaby i pokrywaniu rozległych urazów lekiem w aerozolu.
Zadzwonił telefon na biurku.
– Ja odbiorę, siostro – powiedziała pani doktor i zdjęła rękawiczki. – Tu już gotowe, jeszcze przedramię i proszę dać zastrzyk przeciwtężcowy. Słucham, Ida Pałys. Witam pana. Tak, czekam. Za kwadrans. Zrobił pan wreszcie te zdjęcia zatok? No. To proszę je zabrać ze sobą. A migdałki pójdą pod nóż. Bez protestów! Dojrzałe jak ser francuski.
Ledwie odłożyła słuchawkę, Piotrek już się wstawiał serdecznie za Żabą.
– Ciociu, jaki znów zastrzyk przeciwtężcowy? To się na jednym nie skończy. Tam nie było żadnego tężca, ona upadła na asfalt, a asfalt myją raz na tydzień. Tam, ciociu, nie było ani kruszyny końskiego nawozu, proszę mi wierzyć, bo ja bym na pewno zobaczył. Zawsze widzę.
– Jesteś wstrząsająco podobny do ojca – odrzekła mu na to pani doktor, a Żeromski zrobił minę człowieka mile połechtanego. Pani doktor zaś przesunęła sceptyczne spojrzenie z jego twarzy na opatrywane właśnie kolana Żaby. – Powinno się ładnie zagoić – orzekła. – Ale z szortami na razie koniec. Będziesz miała masywne strupy przez miesiąc. Nie pij dziś nic gorącego. Możesz iść na lody.
– Miałem to właśnie w planie, miałem to w planie! – pospieszył Żeromski. – Zaraz ją zabieram do cukierni.
Okropne było to, że nie mogła nawet go ofuknąć: język jej chyba spuchł, bo wypełniał wnętrze ust jak pulsująca kula.
– Odwieź ją raczej do domu, ty sowizdrzale – poleciła doktor Pałys. – Dość ma już stresów na dzisiaj. Lepiej niech się położy, a nie biega z tobą po cukierniach. Trudno, mała, jakoś to przeżyjesz.
Żaba stęknęła z bezsilnej złości.
Pielęgniarka sięgnęła po ampułki i strzykawkę.
W tejże chwili drzwi otworzyły się bez pukania i wszedł mały czarnoskóry chłopiec w czerwonych majtkach i zielono-żółtej bluzie. Za nim wkroczył energicznie rudzielec z piłką, który poufale zwrócił się do pani doktor Pałys, oznajmiając:
– Cześć, wyrwałem Walentemu ząb.
– A śniadanie jadłeś? – spytała nieuważnie pani doktor. – Idźcie sobie, jestem zajęta, a zaraz mam pacjenta z migdałkami.
– Ale ja go nie do końca wyrwałem.
Pani doktor powiedziała, że nie do końca rozumie, i zaczęła wypisywać receptę.
– Dynda mu, mamo! Na takim kawałku mięsa.
– I się nie urywa – dorzucił niewyraźnie czarnoskóry Walenty, po czym zbliżył się do pani doktor i ochoczo zademonstrował ten unikalny stomatologiczny przypadek.
Doktor Pałys ujęła go pod brodę i zajrzała w rozdziawione usta.
– Hm – mruknęła. – Czemu nagle Józinek zaczął ci wyrywać zęby?
– Sam się prosił! – zakrzyknął rudy z urazą.
– Tak, ja się prosiłem – zaświadczył Walenty, łypiąc białkami.
– Ruszał się – dorzucił rudy.
– Ten ząb – wyjaśnił Walenty.
– Jak piłka walnęła, to prawie wypadł. Podważyłem go pilnikiem.
– Ale nic – sapnął Walenty.
– To wziąłem obcęgi.
– Ale nic.
– No, dobrze. Siadaj no, mały, pod lampą, i otwórz buzię, chciałam powiedzieć: nie zamykaj buzi.
– A my już możemy iść? – spytał Żeromski niewinnie.
– Zastrzyk przeciwtężcowy, siostro – poleciła pani doktor. – I mogą iść.
– Tak po prostu? Nie płacąc? – przymilał się Żeromski.
– Jak to w rodzinie – warknęła doktor Pałys. – Podaj mi tylko jej nazwisko i imię. Hildegarda Schoppe? Dwa „p”? Proszę, recepta. Płukać usta dwa razy dziennie. Przyjdź do zdjęcia szwów. Walenty, chłopcze, nie wierć się, bo zjedziesz ze stołka i co ja ci wtedy wyrwę, zgadnij?
Pani Sznytek wciąż siedziała w poczekalni, pogrążona w namiętnej lekturze.
– Już po wszystkim? – spytała z rozanielonym uśmiechem. – A ja tu sobie poczytałam o paniach ze świata polityki. Patrzcie na nią, jaką ona ma cudną tę suknię z tymi falbanami – odłożyła pismo, a w zamian ujęła swą torebkę. – No, to jedziemy. Gdzie ty właściwie mieszkasz, Schoppe?
Nastała chwila absolutnej ciszy, ponieważ Żaba na to pytanie odpowiedzieć nie była w stanie, Żeromski zaś – nie potrafił; więc wskazała palcem na swoje zaciśnięte usta i pokręciła głową.
Pani Sznytek od razu zrozumiała, że uczennica nie może mówić.
– Nie możesz mówić! – rzekła tonem odkrycia. – To ja ci powiem, co zrobimy. Pokażesz mi, dokąd mam cię zawieźć. A ja cię zawiozę.
– Och, jak fajnie – powiedział Piotr Żeromski.
I wyszli na klatkę schodową, która była ciemnawa, jak to w starych kamienicach bywa, i w której pachniało nie tylko piwnicą, kurzem, pastą do podłóg i kapuśniakiem, ale i świeżym ciastem drożdżowym z dodatkiem wanilii.
Z podestu wiodły w dół schodki, kończące się na bramie o wysokich skrzydłach oszklonych drzwi. Otwarły się one właśnie i oto, oświetlona jaskrawo od tyłu, stanęła w nich młoda kobieta w dość zaawansowanej ciąży. Słońce płonęło w jej miedzianych włosach i w pomarańczowej tkaninie sukienki, tak że w pierwszej chwili widać było tylko gorący blask wokół tej sylwetki o wypukłym brzuszku.
W następnej chwili kobieta opuściła słoneczną smugę i powoli weszła po mrocznych schodach. Niosła pęk narcyzów i kartonik mleka.
I nagle stało się oczywiste, że ta młoda kobieta w ciąży, kierująca się do drzwi mieszkania na wysokim parterze, opatrzonych tabliczką BOREJKO, młoda kobieta, która weszła tam nie dzwoniąc i nie pukając, a jedynie wołając od progu: – Mieli tylko pełnotłuste! – była to Róża Pyziak, o której, dziwnym trafem, Żaba tyle rozmawiała i myślała od samego rana.
Róża Pyziak była w ciąży!
A Fryderyk był w Houston.
Te dwie okoliczności, najzupełniej oczywiste, wyraźnie nie miały ze sobą żadnego związku.
Czemuż więc Żaba poczuła ukłucie nieokreślonego niepokoju?
– Też ją znam – pochwalił się Żeromski, widząc, że Żaba jest poruszona i że wpatruje się w podniszczone drzwi, za którymi znikła pomarańczowa sukienka. – Znam w ogóle bardzo dużo ludzi w tym mieście. Nie wiem, czy ci wspominałem, że moja mama jest znaną aktorką i że w związku z tym…
– Żeromski, ty samochwało – zganiła go pani Sznytek.
Żaba, która nadal nie mogła, niestety, używać języka do najprostszych nawet funkcji, takich jak objechanie Żeromskiego lub rzucenie mu ciętej kpiny, spojrzała tylko ciężko i ruszyła do wyjścia.
Skrzydło bramy zamykało się właśnie powoli, lecz Żeromski, jak prawdziwy dżentelmen, pospieszył je otwierać przed paniami. Żaba wyszła zaraz za nauczycielką i została ponownie zaproszona do samochodu. Wsiadła bez protestów, bo czuła się dziwnie. W obolałej głowie miała młyn, w ustach – kluchę, a w gardle coś jakby wióry. Uczucie nieokreślonego niepokoju natomiast przerodziło się w stały, trwożny ucisk na dnie żołądka.
Borejko.
Któż to jest, ten Borejko?
Dlaczego Róża Pyziak mieszka u niego, będąc w ciąży, i w dodatku biega mu po mleko pełnotłuste?
7
Zdaniem Piotra Żeromskiego, wkroczenie czarno-rudych zabijaków z zębem dyndającym na kawałku mięsa, było okolicznością ze wszech miar korzystną. Prawdę mówiąc, nie miał do końca pewności, czy ciotka da się namówić na darmową wizytę. Nadzieję pokładał jedynie w fakcie, że państwo Mila i Ignacy Borejkowie, którzy wydali na świat między innymi ciotkę Idę, należeli do tego typu inteligentów idealistów, którzy mają zwyczaj przejmować się sprawami ogólnymi oraz robić za darmo, co podleci. Była szansa, że ciotka Ida, choć należy już do młodszej generacji, przejęła to i owo z atmosfery domu rodzinnego. Wiedzę o tej atmosferze wyniósł ze swojego domu, gdzie rozmowy na temat znajomych i przyjaciół, pełne szczegółów oraz uogólnień podawanych z utajonym zamysłem, nie należały do rzadkości.
– Nie wiem, jak ta Polska ma wyglądać – mawiała na przykład jego sławna mama, patrząc tacie prosto w oczy – jeśli dominują w niej dwie grupy ludności: cwani kombinatorzy oraz szlachetni naiwniacy, którzy nie chcą wiedzieć, na czym polega rachunek ekonomiczny.
Na takie słowa tata reagował trzepotaniem rzęs i pytał niewinnie, do której z tych grup zechce go jego kochanie zaliczyć, a mama odpowiadała: – Ależ do tej samej, co Borejków, Bernardzie, tyle że oni przynajmniej płacą składki ZUS. Ale, ach: czemuż to przypomniał mi się nagle fragment mojej roli? „Lepiej mieć stały dochód niż fascynować”, napisał Oscar Wilde.
– T e n fascynujący Wilde? – dopytywał się chytrze tata. – Ten, co przeszedł do wieczności jako autor fascynujących dzieł scenicznych, w których grywają najlepsze aktorki, skądinąd fascynujące?
Zawsze potrafił mamę rozbroić (grała właśnie Gwendolinę w Braciemarnotrawnym) i zawsze miał ostatnie słowo („Jestem, mój ptaszeczku, typem mieszanym”). Tata był w ogóle boski. Piotr podziwiał go i wielbił bezgranicznie. Miał nadzieję, że w przyszłości będzie taki sam jak ojciec: duży, brzuchaty i łagodny, z bujną czupryną do ramion i kędzierzawą brodą, pełen towarzyskiego czaru i rozbrajający swym subtelnym, abstrakcyjnym poczuciem humoru. W kwestii brody mógł sobie Piotr pozwolić na optymizm: od pewnego czasu na jego górnej wardze pysznił się przyjemny, choć nadal, niestety, nikły zarościk. Co do pozostałych cech – robiło się, co tylko można. Przejęło się nawet talenty taty w tak trudnej dziedzinie, jaką jest gotowanie, a zwłaszcza – pieczenie ciast, zdobnych w barokowe ornamenty z czekolady.