Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wakacyjna odsłona kultowej poznańskiej serii. Delikatna i rozmarzona Natalia Borejko, najwyraźniej nie widząc, co czyni, na letni wyjazd zabiera swoje siostrzenice. Sympatyczna Pyza i rozbrykany Tygrys zapewniają ciotce nieustanne zajęcie, a czytelnikom niemało humoru. Słoneczna opowieść ze szczyptą intrygi detektywistycznej to kwintesencja uroku i lekkości literatury spod znaku Małgorzaty Musierowicz – prawdziwej klasyki, która łączy pokolenia.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Nutria i NerwuS
Tuż przed północą przetoczył się nad Poznaniem patetyczny, wagnerowski grzmot, a mieszkańcy, udręczeni spiekotą ostatnich tygodni, wznieśli w odpowiedzi – wszyscy naraz – tysiące okrzyków ulgi.
Natalia Borejko też wzniosła.
– Nareszcie! – zawołała i rzuciła się do otwartego okna.
Był środek nocy, a ona jeszcze nawet nie położyła się do łóżka. Wiotka i szczupła, z burzą rudych loków wokół subtelnej twarzy o milionie piegów, odziana w obszerną piżamę, Natalia przemierzała ciemny pokój po raz setny – od ściany do ściany. Nie mogła ani usiąść, ani się położyć, bo zaraz podrywały ją na nogi myśli, uporczywe i przykre jak brzęczenie popsutego radia. Kiedy szlachetny ton gromu uroczyście przeciął ciszę, niczym pierwszy akord uwertury, Natalia odczuła ulgę i nadzieję na jakiś przełom. W każdej dziedzinie. Ale już po pięciu sekundach stało się dla niej oczywiste, że grzmiało na pogodę, nie na deszcz, a do przełomu w jej życiu było jeszcze daleko. Nieznośny brzęk myśli powrócił teraz w towarzystwie nieznośnego obrazu; Natalia ujrzała męską twarz z jasnym wąsem i jasnym spojrzeniem pełnym wyrzutu. A twarz ta należała do Antoniego Ptaszkowskiego, czyli do Tunia.
I po raz setny, z całą ostrością, powróciło do biednej Natalii wspomnienie minionego właśnie wieczoru, który był finałem dziwnego, męczącego dnia.
Był to finał rzeczywiście okropny.
I chyba nie do naprawienia.
Spotkali się o szóstej tam, gdzie zwykle, to jest – tam, gdzie zwykle życzył sobie Tunio. Czyli na rogu Roosevelta i Libelta, w największym zaduchu i smrodzie spalin, skumulowanych na tym właśnie słonecznym skrzyżowaniu w sposób wyjątkowy. Ona wracała z biblioteki Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie dorabiała sobie do stypendium, a on z Politechniki, gdzie wykładał.
Ona powiedziała, że marzy o tym, by pójść zaraz do domu (mieszkała o parę kroków dalej, przy Roosevelta 5), wziąć chłodną kąpiel i napić się mrożonej herbaty z cytryną.
On wysłuchał życzliwie jej słów, po czym, jak zwykle, oświadczył, że ma lepszy pomysł: pójdą sobie spacerkiem w ten piękny wieczór do parku Sołackiego, długą, cienistą aleją Wielkopolską.
Naturalnie, postąpili dokładnie tak, jak on sobie życzył.
Jak zwykle.
Aleja Wielkopolska nie była bynajmniej cienista o tej porze dnia, wręcz przeciwnie: ponieważ prowadziła prosto na zachód, słońce wypełniało ją jak miód butelkę. W okropnym, lepkim upale dotarli do parku Sołackiego, gdzie słońce nadal robiło, co mogło; paliło nawet przez koronę wielkiego kasztanowca, celując zabójczym żarem zwłaszcza w Natalię i powielając błyski w nieświeżej toni stawku Sołackiego. Wokół roiły się nieznośne, rozdrażnione upałem dzieci i wylewały na wszystko, co się rusza, swoje syropy, coca-cole i przetwory mleczne. Ledwie usiedli – Tunio się obejrzał za smukłymi panterami w białych szortach, sunącymi wolno przez alejkę, a następnie poderwał się, wołając, że musi kupić truskawek, i szedł powoli za dwiema parami czekoladowych nóg na wysokich obcasach, aż do samego kiosku warzywnego stojącego u wejścia do parku.
Wrócił z dwukilowym koszyczkiem pełnym zmiętych owoców i zaczął je jeść, choć Natalia uprzedziła go osowiałym głosem, że o tej porze dnia truskawki będą już z pewnością do niczego.
Były. Puszczały sok i rozłaziły się w palcach. Mimo to Tunio zajadał je z entuzjazmem, częstując Natalię co kilka sekund i nie chcąc słyszeć o odmowie. Zapach z lekka sfermentowanych truskawek przyprawił Natalię o mdłości, lecz nie chcąc urazić Tunia – zjadła dwa owoce, odganiając drobne muszki oraz wizję tabunów salmonelli, łażących po każdym z nich w tę i z powrotem.
Posiliwszy się, Tunio spoważniał, odstawił koszyczek i zajął się wycieraniem palców w chusteczkę Natalii.
Natalia osłoniła oczy daszkiem z dłoni, bo już się jej zdawało, że ślepnie (jako osoba rudowłosa o bardzo białej cerze skłonnej do oparzeń fatalnie znosiła słońce i upały). I powiedziała, że jutro o szóstej w Collegium Novum, w sali C-2, będzie spotkanie z doktorem Marianem Stalą, krytykiem literackim z Krakowa. Czy Tunio miałby ochotę pójść, bo ona pójdzie na pewno. Doktor Stala to przenikliwy umysł i zarazem czarująca osobowość, dodała, a temat jego wykładu o modernizmie brzmi: „Między zamkiem duszy a domkiem mego ciała”.
Tunio prychnął nieco ironicznie, po czym znów spoważniał i wziął Natalię za ręce. Był to wielki błąd. Ich dłonie skleiły się ze sobą natychmiast i Natalia, kryjąc dreszcz, z trudem się pohamowała przed wyrwaniem rąk z tego uścisku. A Tunio, na domiar złego, spojrzał na nią śmiałymi oczami spod jasnej grzywy i rzekł tonem sobie tylko właściwym, tonem zarazem entuzjastycznym i władczym, tonem żeglarza, zwycięzcy regat międzynarodowych, tonem specjalisty informatyka:
– Nie, dziecko, zapomnij o tym. Zignoruj doktora Stalę wraz z jego zamkiem i domkiem, bo nasze plany na jutro są inne. Jak wiesz, w sierpniu dostaję mieszkanie. A więc czas na wielką decyzję. Jutro u mnie herbatka zapoznawcza. Mama przyjechała specjalnie, żeby poznać moją przyszłą małżonkę.
Tak powiedział i spojrzał na nią ufnie.
A cóż ona?
Ona poczuła, że skądś, z głębi jestestwa, narasta w niej protest: gorąca, gwałtowna, niepowstrzymana fala oburzenia, która – jeśli natychmiast coś się nie stanie – wybuchnie z jej gardła potokiem ohydnych przekleństw. Tak jest, czuła dokładnie coś takiego, i to po raz pierwszy w życiu! Nigdy dotąd nie odczuwała tak palącego gniewu, po prostu samej siebie nie poznawała. I co zrobiła?
Zerwała się, złapała koszyczek z truskawkami, wywaliła prawie dwa kilo owoców na asfaltową ścieżkę i zaczęła je tratować nogami, deptać, miażdżyć i rozmazywać po ziemi.
I wrzasnęła. Ale jak!…
– Aaaa! – ryknęła. – Tylko nie to!!! Nie będę żadną małżonką!!! – Po czym zamachnęła się na Tunia i – w ostatniej chwili zmieniwszy o parę centymetrów trajektorię pocisku – z furią cisnęła koszykiem prosto w zatęchłe głębiny stawku.
A on co na to?
Najpierw milczał, głęboko wstrząśnięty chamstwem, jakie ujrzał, a następnie zapytał:
– A co z zastawem za koszyk?
I wtedy Natalii nie pozostało nic innego, tylko albo go uderzyć pantoflem w głowę, albo natychmiast odejść.
Więc odeszła, tak jak stała, w białej sukience z kretonu, zbryzganej truskawkową posoką od kolan aż do pasa.
Tym, co gnębiło ją w tej chwili i dręczyło do obrzydliwości, był najzwyczajniej w świecie wstyd.
I jeszcze coś: przerażenie.
Przerażało ją to, że odkryła w sobie niespodziewanie jakieś absolutnie nieprzewidywalne, czarne otchłanie.
A także – chyba najbardziej – to, że wcale, ani przez chwilę, ani przez sekundę, nie żałowała swego ohydnego postępku.
Stanęła teraz w oknie, szukając choćby odrobiny ochłody. Daremnie. Niebo, rozpalone żółtymi łunami miejskich świateł, rozświetlane co jakiś czas krótkimi, bezgłośnymi błyskawicami, wpatrywało się w nią surowym okiem księżyca w pełni. Słaby powiew przyniósł gorący zapach torów kolejowych i spalin.
Natalia poczuła, że jeśli chce pozostać przy zdrowych zmysłach, musi stąd uciekać. Jak najszybciej.
2
Gabriela też jeszcze nie spała. A teraz już wiedziała, że spać nie będzie nadal: grzmot wcale nie zwiastował burzy i ożywczego deszczu.
– To było na pogodę, biedaku. Jak ci za gorąco, to się powachluj uszkami – doradziła życzliwie Ignacemu Grzegorzowi Strybie, który – sapiąc i utyskując na drugiej połowie łóżka – wystawiał pionowo w górę gołe nogi.
W pokoju nie było ciemno, bo nienaturalna poświata żółtych lamp jodowych przenikała przez firankę. Na suficie drżał i falował jej deseń, misterny jak cienie młodych liści, i Gabriela zatęskniła nagle za lasem, namiotem i młodością. Tak dawno już nie była na wakacjach! – co gorsza, jej dzieci też nie były. Nie miała z kim wysłać Pyzy i Tygryska. Tata i mama, jak co roku w czerwcu, pojechali do sanatorium, Grzesia nie było już drugi miesiąc (dostał stypendium zagraniczne i nie wróci przed jesienią), a siostry – cóż… wszystkie były w sposób najzupełniej zrozumiały zajęte własnymi sprawami. Patrycja na Wielkanoc wyszła za mąż. Ida była w piątym miesiącu ciąży i pracowała na dwóch etatach, a Natalia, choć cicha i wycofana na ubocze rodzinnych wydarzeń – najwyraźniej przeżywała jakieś kłopoty.
Gabrysia uśmiechnęła się w półmroku. Kochana Nutria. W dzieciństwie chciała być chłopcem, gdyż tata nie doczekał się wymarzonego syna. Przez kilka lat, chcąc wynagrodzić ukochanemu ojcu to bolesne rozczarowanie, Nutria usiłowała przeistoczyć się w chłopczyka: mówiła o sobie w rodzaju męskim, nosiła spodnie i bawiła się demonstracyjnie samochodzikami. Potem jej z wolna przechodziło, zwłaszcza że tata nie takiego syna pragnął. A od pierwszego roku studiów nastąpiła radykalna odmiana: Nutria nagle wypiękniała i nabrała źrebaczkowatego wdzięku, przestała się ubierać jak magazynier z bazy transportowej, kupiła sobie bardzo kobiece sukienki i koraliki, a nawet czerwoną szminkę, którą rytualnie malowała usta od rana do wieczora, w odstępach półgodzinnych.
Nutria była zwykle rozmarzona lub pogrążona w depresji, a zawsze nieskłonna do zwierzeń – ale najstarsza siostra odgadywała wiele z tego, co się działo w tej poetycznej głowie. Teraz, na przykład, miała pewność, że Natalia coś przeskrobała, mimo że ruda nie pisnęła na ten temat ani słowa. Przyszła ukradkiem do domu, zapłakana, w malinowych wypiekach i wrzuciła całą odzież do pralki, sypiąc mnóstwo Silu. Następnie wlazła na godzinę do wanny, gdzie cicho chlupała i nieco głośniej chlipała. Przy kolacji nie odezwała się ani słowem, siedziała tylko przy dużym stole, spuszczając czerwone, zapuchnięte oczy, i grzebała widelcem w porcji sałatki. Była to pyszna sałatka, jej ulubiona (rzodkiewki, zielony ogórek, kukurydza i chrzan), i Nutria, wielbicielka kuchni wegetariańskiej, potrafiła jej spożywać całe miski, niezależnie od pory dnia. Dziś jednak nie przełknęła ni odrobiny! Gabrysia, chrupiąc sałatkę i zagryzając ją świeżym chlebem kminkowym, ze współczuciem, w milczeniu przypatrywała się Nutrii przez stół, rejestrując takie objawy, jak drżenie delikatnych rąk, obsypanych jasnymi piegami, oraz powracającą co jakiś czas falę westchnień.
Biedaczka zdawała się całkowicie wyczerpana! Gabriela miała wielką ochotę zagadnąć siostrę, co zaszło, ale się powstrzymała. Wiedziała, że Nutria nie lubi być do czegokolwiek przymuszana, a już do zwierzeń zwłaszcza. Jeśli zechce, sama opowie – choć, niewątpliwie, małe były na to szanse.
Uff, jak gorąco. Gabriela, która od dwóch tygodni tkwiła w łóżku, unieruchomiona przez chorobę naczyń, miała tego upału powyżej uszu. Ignacy Grzegorz najwyraźniej też. Co prawda, jemu powodziło się lepiej: rodzina wprost się biła o przywilej wywożenia go do parku Sołackiego albo na Teatralkę, gdzie przesypiał całe godziny na golasa, w cieniu największych drzew. Za to duszne od spalin noce spędzał na rzewnym biadoleniu. Uspokajał się jedynie wtedy, gdy mu czytano głośno i dobitnie Ucztę Platona.
Gabrysia prychnęła śmiechem, złapała synka za tłustą nóżkę i pocałowała soczyście. Wunderkind! Wszyscy Borejkowie, nie mówiąc już o rodzinie Strybów, zgodnie oszaleli na jego punkcie. Pierwsze od lat dziecko płci męskiej w obu rodzinach – i od razu jakie genialne! Żeby pięciomiesięczne niemowlę – choćby i z wiadomymi genami – reagowało tak nieomylnie, z takim intuicyjnym znawstwem, na literaturę antyczną! Dziadek Borejko, czołowy wielbiciel Ignacego Grzegorza oraz wynalazca metody, zauważył nawet, że malec lekceważącym pobekiwaniem kwituje komedie Plauta, podczas gdy Rozmyślania Marka Aureliusza wzbudzają w nim niechętny respekt, zaś wybrane sceny z Sofoklesa śmieszą go do rozpuku. Jedynie Platonowi okazywał wnuk Borejków wyraźną, skupioną uwagę. Rozumiał absolutnie każde słowo! – dziadek rozpoznawał to nieomylnie po takich objawach, jak mars na czole wnuka, skupiony wyraz jego mądrych oczu oraz znaczące, przeciągłe mlaskanie plus ślinotok.
Ale tej nocy czytanie już było i niewiele pomogło.
– Spróbuj pospać, Motylku – uciekła się Gabriela do łagodnej perswazji. Popatrzyła poprzez półmrok na pyzatą twarzyczkę z odstającymi po bokach znacznymi uszami, którym Ignacy Grzegorz zawdzięczał swe obrazowe przezwisko. Krągła, ciemna główka, wtulona w jaśniejsze tło poduszki, zwróciła się z ufnością w stronę matki; wilgotne, połyskujące tajemniczo oczy synka odnalazły jej spojrzenie.
– Gl-glu-g-bba! – oświadczył z przekonaniem, serdecznie i stanowczo.
– Tak, wiem. Ja też cię kocham – zapewniła go Gabriela szeptem. – Ćśśś… śpij, dobrze?
Umilkli oboje. Gabrysia, oparta niewygodnie na łokciu, dłonią drugiej ręki objęła czoło synka. On natomiast wpatrzył się z nagłym zainteresowaniem w drzwi pokoju.
– Hm? Co ty tam widzisz? – obejrzała się Gabriela. – A! Światło! Kogo to licho nosi po nocy?
Lekkie kroczki w przedpokoju ucichły i światło w szparze zgasło.
Ignacy Grzegorz znów zwrócił spojrzenie na matkę, uśmiechnął się do niej poprzez ciemność, słodko westchnął i zapadł w nagły sen.
A w okno zajrzał wielki, okrągły księżyc. Świecił i świecił, zalewał blaskiem całą rozpaloną ulicę, miasto, województwo i sporą część planety, srebrzył nieruchome liście drzew i duszne domy. Daleko za miastem jeszcze błyskało, a niebo było znacznie ciemniejsze, głębokie, pokłute słabymi światełkami innych planet.
3
Przerażający grom zbudził Laurę zwaną Tygryskiem – skośnooką, kocią istotkę o stalowym spojrzeniu i jedwabistych, ciemnych lokach do pasa. Przez kilka sekund dziewczynka okropnie się bała, że oto nadeszła kara za jej wszystkie grzechy, a przede wszystkim za to, że – zbierając, jako skarbniczka, składki na fundusz klasowy w swojej IIIe – nie odprowadzała pieniędzy do sekretariatu, lecz wręcz przeciwnie, kupowała sobie za nie swoje ukochane lody Banana Joe.
Ale wystarczyło jej jedno spojrzenie w okno, by stwierdzić, że nie jest to jeszcze Sąd Ostateczny, tylko zwykłe wyładowanie elektryczne, a od wyładowań elektrycznych chroni wszak najzwyklejszy piorunochron. Co do składek, to przecież sprawa świeżutko wyszła na jaw przed końcem roku szkolnego i została poddana sprawiedliwości ziemskiej: właśnie mamusia obmyślała, jak by tu Laurę ukarać. Powiedziała, że musi bardzo dobrze się namyślić, bo wobec ohydy tego przewinienia kara musi być wyszukana i okrutna. Namyślała się tak już trzy dni. Znając wszakże usposobienie swej matki, Laura wiedziała, że może spać spokojnie: wyszukana i okrutna kara na pewno się odwlecze, a więc i uciecze. Zwłaszcza że biedna mamusia jest chora, leży już tak długo z fascynująco brzydką nogą ułożoną na poduszkach, a ciotka Ida, która jest lekarzem, straszy ją co dzień, że ten zakrzep może się urwać. Biedna mamusia ma też zmartwienia innego rodzaju: urodził się jej ten antypatyczny tłuścioch z uszami słonia, który ją budzi po nocach, a w dzień zanieczyszcza potworne ilości pieluch, wymiotuje twarogiem i w ogóle zajmuje cały jej czas i uwagę. Ponadto Pyza zapadła na wietrzną ospę i dopiero niedawno ozdrowiała, lecz twarz jej wciąż pokryta jest strupami. Na dobitkę babuni ukradziono w tramwaju portmonetkę wraz, niestety, z zawartością i mama musiała pożyczyć mnóstwo forsy od wuja Florka. No i nauczycielka, okropne babsko – uparła się złośliwie, że musi z powodu tych składek obniżyć Laurze ocenę ze sprawowania. I obniżyła. Na bardzo, bardzo niską.
Co się okaże pojutrze, przy rozdawaniu świadectw.
Trzeba jednakże przyznać, że mama radzi sobie nieźle. Jest jak zwykle opanowana, energiczna, uśmiechnięta i wszystkimi rządzi. Laura nie lubiła, kiedy nią ktokolwiek rządził, lecz dla mamy czyniła wyjątek i pozwalała jej od czasu do czasu trochę podyrygować. Była to jedna z tych rzeczy, za pomocą których, bez zbędnego wysiłku, można było okazać mamusi swoje przywiązanie. Laura bardzo kochała swoją mamę, ale była doprawdy zbyt leniwa, by okazywać to na sposób Pyzy. Ta wyrywała mamie z ręki każdą robotę, huśtała tłuściocha, przyrządzała sto razy dziennie lemoniadę z lodem i biegała w ten upał po zakupy, na pierwsze wezwanie. No, ale Pyza już taka była, po prostu.
Laura westchnęła, wstała z łóżka i przeciągnęła się jak kot. Znalazła po ciemku swoje pantofelki i poszła zrobić siusiu. Kiedy wracała z łazienki, usłyszała przez drzwi bełkot tego dzieciaka i cichy, żartobliwy głos mamusi. Miły, kochany, znajomy od zawsze głos, który pociągnął ją ku sobie jak magnesem. Przez chwilę wahała się pod drzwiami. Miała wielką ochotę wejść do pokoju, wskoczyć do łóżka mamusi, przytulić się do niej i zasnąć, bez żadnych obaw i strachów, w atmosferze bezpieczeństwa i aprobaty.
Ale po tej historii ze składkami na aprobatę raczej nie miała prawa już liczyć.
A poza tym… czuła, że mogłaby być tam, w pokoju – intruzem. Mama na pewno wolałaby być sama z tym dzieciakiem.
No, to dobrze. To niech tak sobie z nim gada, skoro to właśnie woli!
Zagniewana Laura wróciła do pokoiku i już miała wleźć do łóżka, kiedy ujrzała wielki, płonący jak lampa księżyc.
Natychmiast ją pociągnęło do okna. To się nazywa pełnia. W encyklopedii Larousse’a dla dzieci, którą kupił jej dziadziuś, był rysunek z dokładnym objaśnieniem faz Księżyca. A w Radiu Merkury mówili dziś rano, że Księżyc wejdzie w pełnię.
No i wszedł, oczywiście, tylko wtedy nie było tego widać, bo był dzień. Teraz widoczność była doskonała, dało się zobaczyć nawet Twardowskiego na kogucie. Gwiazd nie było widać w ogóle, choć na pewno świeciły. To przez te latarnie uliczne. Ciekawe, czy widoczność jest ograniczona w obie strony.
Znów mocno błysnęło i wszystko wokół zrobiło się białe i niebieskie. Laura przezornie wycofała się od okna, z pola widzenia Opatrzności. Zapaliła stojącą lampę, żeby było nieco raźniej. Wysoki, wąski pokoik, który dzieliła z Pyzą, wypełnił się ciepłym, pomarańczowym światłem. Należał przedtem do młodszych ciotek, Natalii i Patrycji. Ale odkąd ciotka Ida się wyprowadziła do sutereny, a ciotka Patrycja – na zaplecze kwiaciarni „Florek”, pokoik dostał się najmłodszym pannom w rodzinie. Najstarsza panna, czyli ciotka Natalia, pomieszkiwała boczkiem w zielonym pokoju stołowym i chyba właśnie nie spała, bo coś tam u niej z brzękiem upadło.
4
Strącona po ciemku ze stolika fotografia Tunia ocalała, lecz szkło w ramce rozbiło się w jakże symboliczne drzazgi. Ze stolika spadł też gruby zielnik, ostatnia pasja Natalii, i wszystkie tak starannie zbierane i suszone kwiaty walały się teraz zapewne pośród szkła. Spiesząc im na ratunek, Natalia rzuciła się zapalać światło, lecz przedtem nadepnęła po ciemku na jedną z drzazg szklanych. Bosą stopą! – i oto nareszcie miała wyraźny powód do płaczu, z czego skwapliwie skorzystała. Łzy przynosiły wyraźną ulgę. Siedziała na dywanie i zbierając swój zielnik w całość, czuła się jak Ofelia. Popatrywała to na połamane kwiatki, to na swą krwawiącą nogę (sterczała z niej igła szklana, długa na całe dwa centymetry); to znów na zdjęcie wesołej twarzy o śmiałych ustach i oczach. Widok drzazgi przerażał ją aż do bólu brzucha, a równie silnie przerażała ją niezbita pewność co do tego, że nigdy nie wyjdzie za Tunia.
Nie może.
Tak jakby ten intensywnie świecący księżyc rozjaśnił jej w głowie i w sercu. Ukazało się bardzo dużo różnych myśli i uczuć, ale zupełnie nie było widać miłości do Tunia.
A to oznaczało, że przez ostatnie miesiące po prostu sama siebie oszukiwała.
Ostry kawałek szkła sterczał z jej stopy jak lodowa igła. Powinna chyba teraz wyrwać to z ciała, pójść do łazienki i przemyć ranę oraz czymś ją zalepić. Ale nie mogła się zdecydować na tak brutalną akcję, jak wyjęcie szkła z żywego ciała. Przecież natychmiast lunie z nogi rwący potok krwi tętniczej i co ona wtedy pocznie, a w ogóle to cała operacja będzie potwornie bolesna.
Niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji (przypadek jakże częsty w jej życiu!), Natalia siedziała pogrążona w inercji. W głębi duszy żywiła do siebie pogardę.
Jak na zawołanie, drzwi pokoju uchyliły się nieco i w szparze pokazała się jasna, potargana głowa Gabrysi. Najstarsza siostra oceniła sytuację jednym spojrzeniem, po czym weszła do pokoju. Jej sposób chodzenia był wyjątkowo zabawny, starała się bowiem zarazem używać i nie używać chorej nogi.
– Miałaś nie chodzić! – przestraszyła się Natalia. Gabę wciąż nosiło po domu, jakby nie rozumiała, że jest poważnie chora i że ten zakrzep może się naprawdę urwać w każdej chwili i spowodować jej natychmiastowy zgon (Natalia aż jęknęła, ujrzawszy w wyobraźni tę okropną wizję).
– E, tam – rzuciła beztrosko Gabriela, która nigdy nie wierzyła, że może być naprawdę chora. – Przecież to już dawno się zagoiło.
Dziwnie było na nią patrzeć, na tę zawsze szybką, wysportowaną i energiczną Gabrysię, jak teraz siada bokiem, krzywiąc się z bólu.
– Jaka ty jesteś nieostrożna! Dlaczego wstałaś!
– A, bo słyszałam, że tu rozrabiasz – wyjaśniła Gabriela, układając nogę na przeciwległym krześle. – Od razu wiedziałam, co ujrzę. Nie becz, Nutria, i daj kopytko.
Natalia wstała od razu i skacząc na jednej nodze, zbliżyła się do Gabrieli. Usiadła przed nią i spojrzała ufnie w tę kochaną, pogodną twarz o ciepłych brązowych oczach i stanowczych ciemnych brwiach. Jasny kosmyk włosów spadał Gabrysi prawie na piegowaty nos, a pod oczami rysowały się promyki pierwszych zmarszczek, tych od śmiechu. Wyglądała tak domowo, odpowiedzialnie i zabawnie zarazem, że serce Natalii zawibrowało odwieczną miłością siostrzaną, a z jej oczu polały się łzy wzruszenia.
– Ależ nie rycz, niedojdo, bo ci nie wyjmę tego szkła – powiedziała Gabriela, a Natalia poczuła, jak całe jej jestestwo wyrywa się do siostry i topnieje w oceanie jej mocnej, ciepłej osobowości. – Nos! – zakomenderowała Gabriela i Natalia posłusznie wytarła nos w podaną jej chusteczkę ligninową, po czym – zgodnie z kolejnym poleceniem siostry – natychmiast przestała się mazgaić.
– Bo wszystkich pobudzisz! – dodała ostrzeżenie Gabriela, ułożyła nogę Natalii na kolanie swojej zdrowej nogi i zupełnie bez uprzedzenia wydobyła szklany odłamek jednym mocnym szarpnięciem, zanim jeszcze siostra zdążyła się przestraszyć.
– Aj! – pisnęła Natalia, kiedy już było po wszystkim.
Gabrysia użyła do dezynfekcji wody Adidas Woman, której buteleczka z rozpylaczem stała tuż obok.
– Można? Nie szkoda ci? – upewniła się, nim spryskała ranę.
– A! – jęknęła Natalia na sam widok buteleczki. – Można, nie szkoda. Już nigdy nie będę tym – ajajaj! – pachniała.
– O – zastanowiła się Gabriela, zawieszając rękę w pół gestu. – A dlaczego właściwie?
Natalia, która już przestała była lać łzy, teraz rozkleiła się na nowo.
– Bo to od Tunia – wyznała.
5
Laura pochylała się nad tapczanem swej siostry Róży i pobłażliwie przyglądała się uśpionej. Ha! Tej to nie wyrwie ze snu ani grzmot, ani wystrzał armatni, ani nawet rozpaczliwe szlochy oraz fragmenty fascynujących dialogów, dobiegające z zielonego pokoju.
No to niech sobie Pyza śpi dalej, biedaczka poczciwa, krągła i rumiana, ze swoją miedzianą grzywką i strupami. I niech sobie dalej chrapie. Kiedy się jej mówiło w dzień, że chrapała w nocy, Pyza się widowiskowo obrażała i nie chciała wierzyć. Uwierzyła dopiero, kiedy się jej pewnej nocy podstawiło mikrofon pod nos i nagrało całą kasetę. Ale choć uwierzyła, i tak się potem w niezrozumiały sposób dąsała przez cały tydzień. Co robić. Mamusia twierdzi, że Pyza wkroczyła w wiek dojrzewania, a przecie i ona, Laura, nie jest już taka młoda; za trzy miesiące skończy lat dziesięć i też pewnie wkroczy w to i owo.
Ciekawe, czy wszyscy tym się będą tak przejmować.
Cóż, może lepiej, że Pyza śpi. Jutro się jej opowie, co się słyszało. A ta dobra córeczka i tak by nie pozwoliła podsłuchiwać.
Laura zgasiła światło i wymknęła się między regałami pełnymi książek i czasopism. Pachniało kurzem i – oho! – wodą Adidasa, jednym z ulubionych pachnideł Laury. Lubiła używać – oczywiście potajemnie – wszystkich dostępnych perfum swoich trzech pięknych ciotek. Rzecz jasna – dyskretnie i nie za często. Jakże żałowała, że ciotka Patrycja wyprowadziła się z tym słodkogorzkawym Givenchy, a ciotka Ida znikła wraz ze swoim ciężkim Jade, zbyt ciężkim, prawdę mówiąc (dyskretne ich użycie było praktycznie niemożliwe; mamusia od razu je wyczuwała, a cóż dopiero ich właścicielka, która od tego dostawała wprost piany na ustach!).
Drzwi zielonego pokoju były niedomknięte, miodowa kreska światła kładła się zachęcająco na podłodze.
– …nie, ja się nie mylę, to były regularne oświadczyny! – doniósł się przez szparę świszczący szept ciotki Natalii i Laura, słysząc te słowa, w odruchu niepohamowanej ciekawości przylgnęła do ściany tuż obok drzwi.
Zajrzała jednym okiem do wnętrza. Na pierwszym planie zobaczyła plecy mamusi, ubranej w koszulę nocną, różową w kwiatuszki. Głowa mamy była miło przechylona w bok, jak zwykle, gdy czegoś uważnie słuchała. Nutria (trudno było nie myśleć o tym jej rodzinnym przezwisku, kiedy tak z otwartymi ustami pociągała zapchanym nosem, ukazując swoje duże, białe siekacze) siedziała na wprost drzwi, tonąc w odmętach tej swojej okropnej pasiastej piżamy. Zabeczana jak nieboskie stworzenie (ale, trzeba przyznać, nawet w takim stanie całkiem niebrzydka), trzymała długą, szczupłą nogę na kolanie mamusi. Kędzierzawa głowa ciotki lśniła pomarańczowym blaskiem w świetle lampy.
Na dalszym planie widać było zielony pokój (zwany tak od koloru tapet) zabałaganiony jak zwykle, pełen książek pootwieranych i porozkładanych w różnych miejscach, czasopism literackich zdobiących każdy mebel i różnorodnego śmiecia na dywanie. Posłanie Nutrii, nietknięte, bielało w głębi, po prawej stronie.
– No, no? – powiedziała mamusia lekko.
Laura doskonale wiedziała, co się kryje za tą lekkością: mama chce zebrać jak najwięcej informacji. Nie zapyta wprost, bo to by było, jej zdaniem, natrętne. Okazuje tylko przychylne zainteresowanie. W efekcie cały świat jej się zwierza. Osobiście Laura w obliczu takiego „no, no?” stawała się dosyć skryta. Ale ciotka najwyraźniej nie miała czego ukrywać.
Chociaż…
– Zrobiłam coś okropnego, coś ohydnego – wyznała właśnie w tej chwili i Laura zamieniła się w słuch. Niestety, ciotka nie podała bliższych szczegółów, udzieliła tylko innych informacji: – Odeszłam! – kontynuowała rzewnie, zużywając jedną chusteczkę po drugiej. Laura nigdy nie mogła zrozumieć, jak to jest, że dorosły człowiek płacze. Ona sama nie płakała z reguły, a miałaby przecież prawo! Była wszak dzieckiem, choć, prawdę mówiąc, niekiedy czuła, że sama siebie niejako przerasta. – Nie wiem, czy go kocham – ciągnęła ciotka smętnie. – A raczej wiem, że go nie kocham.
Bomba! Laura aż zesztywniała po swojej stronie drzwi. Ciotka Natalia chyba oszalała?!
– Bardzo interesujące – sceptycznie powiedziała mama. – To teraz dopiero na to wpadłaś? Przecież chodzicie ze sobą już… od kiedy?
– Tak na dobre to od niespełna pół roku – wyszlochała Nutria. – Sama przyznasz, że to za krótko, żeby sobie wyrobić pewną opinię.
Na te słowa mamusia parsknęła śmiechem i potargała ciotce jej bujne loki, po czym zauważyła, że u Patrycji, na przykład, poszło to piorunem.
– Ale jej nikt nie chciał sobie podporządkować! – krzyknęła ciotka, a mama uspokoiła ją natychmiast tym swoim „Ćśśś!”, po czym dodała:
– To normalne w miłości, że ludzie podporządkowują się sobie nawzajem.
– Ale chyba nie jest normalne, jeśli ta chęć jest jednostronna – powiedziała ciotka poważnie. – Nie wiem, dlaczego on mnie uważa za jednostkę duchowo niepełnosprawną i mówi do mnie per „dziecko”. Może dlatego, że jest ode mnie starszy o dziewięć lat.
– No, to wiedziałaś od początku – zauważyła mamusia logicznie. – Zawsze był od ciebie starszy o dziewięć lat. Odkąd żyje.
– Nie odkąd on żyje, tylko odkąd ja żyję – sprostowała ciotka. – Krótko mówiąc, Gabuniu: ja nie chcę.
– Jasne – pokiwała głową mama. – Z tobą, Nutria, jest taki kłopot: ty wiesz, czego nie chcesz, ale nie wiesz, czego chcesz.
Zapadła cisza. Nutria przetrawiała słowa siostry. Za drzwiami Laura z uznaniem pokiwała głową. Już jak ta mama coś powie! – zawsze utrafi w sedno. Och, doprawdy, trudno pojąć, dlaczego tej ciotce tak odbiło. Pan Tunio Ptaszkowski był niewątpliwie najbardziej interesującym z absztyfikantów, jacy przewinęli się przez ten dom, zwabieni przez poszczególne ciotki. Wysoki, elegancki, a jaki wesoły! A jaki sympatyczny! Od razu polubił ją, Laurę, od pierwszego po prostu wejrzenia. Ileż to miłych chwil przegadali ze sobą, podczas gdy ciotka suszyła włosy przed wyjściem albo prasowała bluzkę. A jak świetnie grał w makao! Zawsze pozwalał Laurze wygrywać. Od razu odgadł, że ona to bardzo lubi.
I co?
I teraz miałoby się to wszystko skończyć, tylko dlatego, że ciotka oszalała?
W Laurze zaczęło dojrzewać pragnienie czynu.
Mamusi też najwyraźniej wiele rzeczy nie mieściło się w głowie.
– A jednak… to dziwne – powiedziała. – Wydawałaś się kompletnie szczęśliwa. Myślałam, że wszystko skończy się jak najlepiej.
Ciotka zapytała, co to znaczy: jak najlepiej, a usłyszawszy maminą odpowiedź, złapała się za białą szyję, szepcząc głosem zdławionym:
– Małżeństwem? Małżeństwem? Przecież małżeństwo to jest przerażająca loteria, w której większość losów przegrywa! Przecież nawet tobie udało się dopiero za drugim podejściem! A jeśli Tunio okaże się nieodpowiedzialnym uwodzicielem? Utajonym sadystą? Albo po prostu nudziarzem?
Mama zażartowała, że naprawdę nie wiadomo, co gorsze, ale ciotce było nie do śmiechu.
– Czy serce ci nic nie powiedziało? – żartowała mama nadal, na co ciotka:
– Powiedziało, Gabuniu. Powiedziało. Powiedziało mi bardzo wyraźnie: uważaj, Borejkówna! Baczność! To grozi śmiercią lub kalectwem.
– Nemo scit, ubi calceus urat, nisi qui eum portat1 – oświadczyła ze śmiechem mamusia, ale ciotka nic nie rzekła. Zapadła dzwoniąca cisza i Laura z wrażenia zaczęła obgryzać paznokcie.
1 Tylko ten wie, gdzie trzewik ciśnie, kto go nosi (łac.).
– Chciałabym… uciec… – odezwała się nagle ciotka Nutria jakimś dziwnym, rozwlekłym głosikiem. – Ja… chyba wyjadę. Na dłużej. Może po powrocie spotkam się z Tuniem i coś mu odpowiem.
Ach! – Laura się ucieszyła. A więc ciotka jeszcze nic mu nie odpowiedziała! Jeszcze nie wszystko stracone!
– Dokąd chcesz jechać? – spytała mamusia.
– Ależ absolutnie do jakiejś odległej samotni, Gabuniu. Nad morze. Sama, na pustej plaży, milcząca, nie podlegając żadnym wpływom… będę patrzeć na fale i podejmować decyzję.
– Hm? Nad morze, mówisz? – zaczęła mama i urwała. – Nad morze! – powtórzyła z entuzjazmem. – Ależ to po prostu genialny pomysł. A masz za co? Bo to dużo kosztuje.
– No… z trudem – mruknęła ciotka. – Ale ja właściwie nie mam żadnych potrzeb, wiesz. Pojadę do Łeby autostopem. I ograniczę koszty do minimum. Kłamczucha jest tam z rodziną od maja, zaraz do niej zadzwonię. Na pewno mi pozwoli rozbić namiot w ogródku.
– Oczywiście – powiedziała mama z namysłem. – Słuchaj, ja ci funduję podróż i w ogóle sypnę ci groszem. Ale w zamian weź ze sobą Pyzę i Tygryska.
Zapadła cisza. Laura, trzęsąc się z emocji, zajrzała przez szparę i zobaczyła twarz ciotki. Nutria gapiła się na starszą siostrę, usta miała wpółotwarte i wyglądała dość nieciekawie.
– Jak to? – spytała wreszcie z niedowierzaniem. – Przecież ja właśnie chcę być sama, zupełnie sama. Jadę do odległej samotni, żeby w skupieniu podjąć najważniejszą decyzję mojego życia, a ty mi ładujesz na plecy swoje dzieci!
– To są także i twoje dzieci! – palnęła mamusia żarliwie. I zaraz się głośno roześmiała. Ciotka też. Ale wkrótce się uspokoiły.
– No co ja mogę zrobić innego? – szepnęła mama, wskazując swoją nogę.
– Ja wiem, wiem – zaczęła się tłumaczyć ciotka. – Nie masz z kim ich wysłać. Nie masz dokąd. Może bym się i zgodziła… ale, nie gniewaj się, zabrałabym tylko Pyzę. Tygrysek… mnie przeraża.
A to sensacja! Dobrze wiedzieć. Laura uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– O czym ty mówisz! – oburzyła się mamusia. – Tygrysek to takie dobre, kochane dziecko!
A na te zaskakujące słowa Laurę zalała tak gorąca fala miłości, wdzięczności i wstydu, że aż jej rumieniec buchnął na twarz.
– Ciszej – powiedziała ciotka. – Kto wie, może ona właśnie podsłuchuje pod drzwiami? Czy już zapomniałaś, co przeskrobała? I że miałaś jej wymyślić karę?
Mama chrząknęła z zakłopotaniem i oznajmiła, że karę będzie obmyślała przez te dwa tygodnie, w którym to czasie Laura przynajmniej pooddycha sobie świeżym morskim powietrzem, pełnym jodu.
– Och, och – poddawała się z wolna ciotka. – To nie jest dobry pomysł. To się jakoś źle skończy. Ale co ja mam zrobić. Czy ty wiesz, co mi zadajesz?
– Morze ci zadaję, morze! Ogromne, huczące i zielone morze! Chłodny wiatr, pomyśl tylko, zimne fale, czyste, ostre powietrze… zamiast tego wszystkiego, co jest tu.
Ciotka, zasłuchana, skapitulowała.
– No, dobrze… morze. Zimne fale… no, niech będzie. Ale, Gabuniu, pamiętaj, że to ty mnie zmuszasz. Ja znam swoje możliwości. Ja wiem, że jestem niedojda. Nie umiem postępować z żadnymi dziećmi, a już zwłaszcza z twoimi. Boże! Dwa tygodnie z Pyzą i Tygrysem w namiocie. Czy ja oszalałam?! Co ja robię?
– Ratujesz mnie z opresji – wyjaśniła jej mamusia.
– Ratuję. No dobrze. Ratuję. Dobrze, zrobię to, Gabuniu, zrobię dla ciebie. Ale naprawdę… nie wiń mnie, jeśli coś się nie uda. A po drugie – błagam cię, nie mów Tuniowi, dokąd pojechałam. Ja się boję, że on się natychmiast zdenerwuje, przyjedzie za mną i będzie chciał wpływać na moją decyzję.
– Cóż – powiedziała mamusia. – Każdy by tak zrobił na jego miejscu. Ale, oczywiście, obiecuję. Nie powiem Tuniowi ani słowa.
Ba! – i co z tego. Laura doskonale wiedziała, kto powie Tuniowi aż kilka słów. Wiedziała, kto zadzwoni do niego, z samego rana, tak żeby zdążył zabrać przynajmniej szczoteczkę do zębów i kupić miejscówkę do Gdyni.
Zatarła radośnie rączki i spiesznie udała się do swego pokoju.
Najwyższy czas się pakować!
O godzinie siedemnastej na dworcu Poznań Główny znajdowała się cała masa ludzi, którzy mieli absolutnie dość upału. A jednak musieli podróżować lub też właśnie z podróży powracali.
Nie był to więc tłum pogodny i przepełniony pozytywnymi uczuciami.
Wlewał się on gęstym strumieniem do przejść podziemnych, wylewał się na innym peronie lub cisnął się w kolejkach do kas biletowych albo też kupował sobie napoje chłodzące i lody w kolorowych, pękających od wszelkich możliwych łakoci kioskach firmy „Avanti”. W hallu głównym, gdzie kolejki wiły się wężowo po marmurowej posadzce, słychać było skoczną muzyczkę i reklamy, a ruchome ekrany wychwalały towary konsumpcyjne, ubiegające się o znak „Wielkopolska jakość”. Na dwu stoiskach, rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach hali głównej, sprzedawano lśniące pisma pornograficzne oraz literaturę wagonową. Nie brakowało i żebraków różnej narodowości, i osowiałych policjantów, prawie ugotowanych w swych uniformach. Jeżeli wszyscy ci ludzie nie warczeli na siebie nawzajem, to chyba tylko dlatego, że obezwładniał ich upał.
Babilońska atmosfera tego miejsca natychmiast wywarła wpływ na wrażliwą Natalię Borejko; biedaczka podupadła na duchu zaraz po wejściu na teren dworca. – To nie będzie łatwe – powiedziało coś w głębi jej duszy, kiedy przeciskała się przez spragniony wakacji tłum, wlokąc ze sobą nie tylko plecak, namiot i gitarę, lecz także dwie ruchliwe siostrzenice z plecakami. Mogła sobie pogratulować tylko jednego: że już rano zadbała o bilety. Co do całej reszty, pytanie zasadnicze, jakie sobie zadawała, brzmiało, jak następuje: – Po jakie licho ja się tego podjęłam!?
Przedostały się teraz pod ziemią na peron drugi, gdzie czekał już tłum pasażerów, stęskniony za zimnymi falami Bałtyku. Tu Natalia powiodła siostrzenice przez ścisk i gwar do końca peronu, gdzie, jej zdaniem, powinien się zatrzymać wagon D, w którym miały miejsca. Właśnie tam było mnóstwo słońca i Natalia zaczynała już na nowo odczuwać te przykre zawroty głowy i przyćmienia inteligencji, jakie zwykle nawiedzały ją podczas wielkich upałów. Oby tylko w Łebie było chłodniej!
Peron drugi zdobiły nowe, lśniące foteliki czerwone, stojące obok siebie w dwu szeregach – wszystkie już, oczywiście, były zajęte, lecz i tak stanowiły widok krzepiący. Od razu miało się wrażenie, że człowiek żyje w ustroju darzącym go czułą troską. Natalia postanowiła skryć się wraz z dziewczynkami w cieniu wielkiej planszy, sławiącej lody Algida. Pyza i Tygrysek, każda ze swoim plecakiem i swoją torebką śniadaniową oraz swoim bidonem, stały przed nią, niecierpliwie wyglądając przybycia ekspresu „Pomorzanin”, przy czym naturalnie każda patrzyła w inną stronę. Spór, jaki wiodły, dotyczył kierunku, z jakiego miałby „Pomorzanin” przybyć. Obie córki Gabrieli ubrane były w płócienne czerwone szorty, które na Tygrysku raczej wisiały, zaś na pulchnym tyłeczku Pyzy opinały się niemal do ostateczności. Dziewczynki miały też identyczne białe koszulki z kotem Garfieldem i identyczne czapki, czerwone z białym daszkiem, z napisem „Chicago Bulls” (biedna Gaba musiała zawsze kupować wszystkiego po dwa, żeby nie doszło do gorszących kłótni).
– Ciociu, no powiedz jej! – słyszała Natalia co jakiś czas ich gorące apele.
Plecaki dziewczynek, które jeszcze dziś rano wyładowane były w kształty bezładnych garbów wielbłądzich, zmalały znacznie po ostrej selekcji, jaką urządziły najpierw Gabriela (z pozycji roztropnej matki), a potem Natalia (z pozycji starej turystki z wieloletnią praktyką). Wyrzucono lub skonfiskowano: pudło drewniane o wymiarach pięćdziesiąt na trzydzieści, zawierające rzeźbione szachy; tuzin dzwonków ceramicznych nanizanych na rzemyk, dwie ciupagi, komplet powieści o Emilce ze Srebrnego Nowiu oraz drugi o Winnetou i Old Shatterhandzie; wreszcie – akordeon dziecięcy produkcji radzieckiej (wykładany masą perłową), który ojciec Borejko w porywie szczodrości kupił za bezcen od rosyjskiego handlarza, podarował Pyzie i Tygryskowi na Gwiazdkę, a potem cierpiał nieludzkie katusze, słuchając od rana do nocy rozlewnego, kakofonicznego rzępolenia. Po dramatycznej (łzy i wyrzuty) selekcji akordeon powędrował do schowka, zaś plecaki spakowano na nowo, składając wszystko w kostkę (Natalia) i uzupełniając ich zawartość ciepłymi swetrami, kaloszkami oraz skafandrami nieprzemakalnymi (Gabriela). Tym sposobem, po wymianie zawartości, plecaki były nadal mocno wyładowane i bynajmniej nie lekkie.
Natalia poprawiła szelki własnego plecaka, który obciągał jej ramiona, i przez chwilę pożałowała, że zabrała gitarę. Jeden tobół więcej do dźwigania – a przecież i tak nie odważy się śpiewać przy ognisku pod ironicznym spojrzeniem Laury.
Właściwie, najchętniej wróciłaby teraz do domu, gdzie było, owszem, równie gorąco, jak na dworze, ale gdzie przynajmniej panował cień i gdzie istniała czysta, głęboka wanna pełna chłodnej, seledynowej wody, także czystej, oraz lodówka pełna napojów orzeźwiających, w tym mrożonej herbaty z cytryną.
Ale przecież w domu był też aparat telefoniczny, który zapewne o tej porze już dzwonił, a Tunio po drugiej stronie przewodu aż dyszał żądzą zorganizowania jej życia osobistego.
Nie, nie. Trzeba uciekać.
Ledwie to pomyślała – a może nawet tuż przedtem – przeszył ją przykry dreszcz niepokoju, coś jakby lodowate przeczucie.
– Przepraszam – powiedział w następnej chwili ktoś, kto potrącił gitarę, opartą o jej nogę.
– Nie szkodzi – bąknęła Natalia.
Dlaczego serce nagle jej zamarło, jakby się czegoś przestraszyła? Przecież zupełnie nic się nie stało.
– Przepraszam, o której przychodzi „Pomorzanin”? – spytał obok niej ten sam głos. Głos miły w barwie, lecz niemiły w tonacji. Spojrzała.
Rozczochrany i barczysty chłopak w czarnej płóciennej bluzie i czarnych portkach stał przed nią z rękami w kieszeniach, ściskając pod pachą „Ruch Muzyczny”. W uszach miał słuchawki i było w nim coś niejasno, bardzo niejasno znajomego. Ach! Czy to nie ten, który stał za nią dziś rano w kolejce do kasy biletowej?
– Wiem tylko, o której „Pomorzanin” odchodzi – odpowiedziała z wahaniem. Miała wrażenie, że w głosie tego chłopaka pobrzmiewa jakaś ledwie uchwytna, metaliczna antypatia.
– Tyle to ja też wiem. – Chłopak uśmiechnął się, ukazując ładne zęby. Ale nie był to ładny uśmiech. Był to uśmiech dziwnie nieprawdziwy.
Natalia spojrzała na niego poważnie, po czym odwróciła głowę i zatopiła wzrok w nieokreślonej dali. Przysunęła się też bliżej dziewczynek.
Facet ruszył za nią, kręcąc się jakoś nerwowo.
Natalia całą powierzchnią skóry czuła, że on nie spuszcza z niej wzroku. To było uczucie dziwnie przykre i niewygodne.
Laura też chyba coś wyczuła, bo obejrzała się nagle.
Na widok nerwusa w czerni zakrzyknęła odruchowo:
– O!
– Jedzie!!! – wrzasnęła Pyza triumfalnie. Jej prognozy okazały się trafne: pociąg nadjeżdżał z typowanej przez nią strony. Na peronie zrobił się ruch, ludzie łapali bagaże, pomarańczowy elektrowóz przemieścił się w swym groźnym majestacie tuż obok Natalii i zaraz potem zrozumiała ona, że jeśli się ma miejsce w wagonie D, to powinno się stać w zupełnie innej, tej zacienionej, części peronu.
– Pyza, Tygrys! – krzyknęła piskliwie, w panice. – To tam! To tam!
Zaczęły się przeciskać przez tłum, bardzo zdenerwowane wszystkie trzy. Megafon wrzeszczał nad ich głowami, zapowiadając kolejne wjazdy i odjazdy. Pyza uroniła bidon i szukała go, wypięta, pod nogami ciżby, a Tygryskowi ktoś wsadził palec w oko. Wreszcie jednak dotarły do wagonu czwartego i władowały się do środka wraz z bagażem i gitarą – po czym okazało się, że jest jeszcze mnóstwo czasu. Natalia mogła odetchnąć i ze spokojem oddać się poszukiwaniu biletów. Wiedziała na pewno, że schowała je bardzo dobrze, tylko że, niestety, w tej chwili nie pamiętała gdzie.
Odbyło się długie, gorączkowe przeszukiwanie kieszeni jej szortów, kieszonek jej płóciennej bluzki, wreszcie – gdy już dziesiąta osoba, zawadziwszy o tarasujące przejście trzy plecaki, gitarę i namiot, wydała syk zniecierpliwienia – Nutria bilety szczęśliwie znalazła. Były w ukochanej lekturze podróżnej (Gorączka romantyczna Marii Janion).
Władowały się z bagażem do swojego przedziału, zidentyfikowały swoje miejsca i natychmiast doszło do ostrej wymiany zdań na temat miejsca pod oknem, a ściślej, czy powinna je zająć Pyza, czy też raczej Tygrysek.
– Ciociu, no powiedz jej! – co chwila dobiegała do uszu Natalii znienawidzona fraza. Trzy miejsca, zarezerwowane przez nią – jakże bezmyślnie! – dziś rano, były po prostu po jednej stronie przedziału, na jednej czteroosobowej kanapce. Rzecz jasna, przy oknie zasiąść mogła tylko jedna osoba i wszystko wskazywało na to, że będzie nią Laura. Pod oknem po stronie przeciwnej zadomowił się już chudy jegomość o cerze koloru rzemienia, ubrany w błękitną koszulę.
Pozostałe miejsca w przedziale były wolne, ale to w niczym nie rozwiązywało sytuacji.
– Ciociu, no powiedz Tygrysowi! – wrzasnęła rozżalona Pyza, lecz zaraz głos ściszyła, bo do przedziału wkroczyła właśnie bardzo zgrzana, sympatyczna pani w różowej disnejowskiej koszulce. Jej duży biust rozpychał sylwetkę Miki tak, że zdawała się nie myszką, ale turem.
Pani narobiła nieco zamieszania, twierdząc, że to ona ma miejsce przy oknie. Jednakże Laura zażądała jej miejscówki i wtedy wyszło na jaw, że pani z myszką wyraziła nie prawdę, ale jedynie swe pobożne życzenie, zaś właściwe jej miejsce znajduje się przy drzwiach. Wówczas właścicielka różowej koszulki jęła nakłaniać obecnych, by się z nią zamienili, gdyż ona, z racji chorego serca i upału, powinna jechać jednak w pobliżu świeżego powietrza.
– Ja też – odparł stanowczo jej zakusy pan w niebieskiej koszuli. – A jestem na swoim miejscu.
– Przepraszam – odezwał się nagle od drzwi głos obcy, a jednak jakby znajomy. – Moim zdaniem, pani powinna oczywiście usiąść przy oknie, a małe stworzonko – przy drzwiach. Obok mnie.
Natalia ze zdumieniem ujrzała, jak Laura bez słowa sprzeciwu, a wręcz z miłym uśmiechem, opuszcza strategiczne miejsce przy oknie, żeby zasiąść koło drzwi.
W których stał – no, któż by! – Nerwus z walkmanem i „Ruchem Muzycznym”!
Wachlując się tym pismem, wrzucił plecak na półkę, usiadł na wolnym miejscu naprzeciwko Natalii i zdjął słuchawki, które też zaraz zaczepił za kieszeń płóciennej bluzy, tę obciążoną walkmanem. Po czym wyzywająco spojrzał Natalii prosto w twarz.
Oczy miał małe, ciemne i bardzo błyszczące, o mocnym spojrzeniu, a pociągła twarz o nerwowo skrzywionych ustach wyrażała wszystko, tylko nie życzliwość.
– Skąd pan tu się wziął? – zapytała Laura, robiąc minę maleńkiego elfa, przefruwającego rankiem ponad wiosenną łąką.
– I ty o to pytasz? – Nerwus mrugnął do niej porozumiewawczo, po czym nagle zaciął usta.
– Aha! – powiedziała domyślnie Laura i też mrugnęła.
Z powodu upału wszystko do Natalii dochodziło z pewnym opóźnieniem, a kiedy już doszło – rejestrowało się w jej mózgu z dużą gnuśnością. Dopiero więc po dłuższej chwili zrozumiała sens usłyszanego przed chwilą dialogu.
– Lauro – spytała słabo – czy ty znasz tego pana?
– Ja? Tak – usłyszała odpowiedź Tygryska. – A ty nie?
Nerwus uśmiechnął się krzywo.
– Nie, my się nie znamy – rzekł, kładąc nacisk na słowie „my”. – Moje nazwisko: Bratek. Imię: Filip.
– Ale dlaczego pan tu siedzi? – dopytywała się Laura dosyć natarczywie.
– A… tak… jak by to powiedzieć… odprowadzam cię, po prostu – rzekł Filip Bratek i znów do niej mrugnął. Rozparł się na kanapce, wsadził słuchawki w uszy, włączył swojego kompaktowego walkmana i założywszy na piersi szczupłe, muskularne ramiona, zaczął wystukiwać rytm palcami obu rąk.
Zupełnie możliwe – pomyślała spłoszona nagle Natalia – że facet jest zboczeńcem, a Laura, która przejawia nadmierną chyba w jej wieku życzliwość dla płci odmiennej, zawarła jakąś niewłaściwą znajomość, biedne, niewinne dziecko.
Spojrzała badawczo w twarz młodego człowieka.
Hm. Trudno powiedzieć!
Zboczeniec to może nie, ale na pewno Nerwus.
Czarna kudłata czupryna opada na beethovenowskie czoło. Garbaty nos. Zygzakowata blizna, szpecąca policzek. Ładne ręce o mocnych palcach – paznokcie ogryzione, ale czyste. Pod rozpiętą bluzą koszulka z napisem „Salzburg”. Długa stopa w czarnej tenisówce, oparta bokiem o kolano drugiej nogi, nerwowo podryguje.