Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Osiemnasty już tom kultowego poznańskiego cyklu nie zawodzi czytelników, czekających na dawkę przypominającą borejkowskiego humoru i ciepła. Małgorzata Musierowicz ponownie zaprasza nas na ulicę Roosvelta, gdzie wciąż nie ma miejsca na nudę. Kolejna odsłona dziejów rodziny, której losy śledzimy od połowy lat 70-tych ubiegłego wieku, udowadnia, że formuła cyklu daleka jest od wyczerpania. Klan Borejków (z przyległościami) nic nie stracił na swojej dynamice i niezmiennie zapewnia swoim wiernym fanom kilka godzin świetnej zabawy.
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
SPRĘŻYNA
Po śnieżnej Wielkanocy wiosna zwyciężyła całkiem nagle, lecz było to klasyczne zwycięstwo Pyrrusowe. Już w kwietniu wszystko naraz rozkwitło, a następnie migiem przywiędło, ponieważ, na fali globalnego ocieplenia, prosto znad Afryki przybyły masy powietrza tropikalnego. Bzy momentalnie poczerniały, słowikom odechciało się śpiewać, a nad Poznaniem rozsnuła się apatia skwaru.
W feralny piątek słońce już od rana paliło jak w Tangerze. Na niebie nie było najmniejszej nawet chmurki, ale subtelne znaki, słane lojalnie przez przyrodę, świadczyły o zbliżającym się przełomie. Reumatyków od razu zaczęło łupać w kościach, sercowcy poczuli się słabo, a meteopaci wściekali się na kogo popadło. Układy niżowe cichaczem zbierały się za horyzontem, a ściślej: nad zachodnimi krańcami Unii Europejskiej. W powietrzu Europy Centralnej i Wschodniej aż iskrzyło od napięć.
Po południu przez dzielnicę Jeżyce przemknął pierwszy zwiastun zmian: porywczy, suchy wiatr. Stare kasztanowce na Teatralce zaszumiały gwałtownie, a z ich gałęzi posypały się ostatnie zeschłe kwiatki, jak desant miniaturowych spadochronów. Opadły na żwir ścieżki i na krawędź trawnika, na piaskownicę i zjeżdżalnię. Kilka takich drobin wylądowało też na ciemnych włosach dziewczyny, siedzącej samotnie obok huśtawek.
Nawet tego nie zauważyła. Na porywy wiatru także nie zwróciła najmniejszej uwagi, choć on bardzo się starał: dmuchnął dziewczynie w kark tak gorąco, że jej długie włosy na moment pofrunęły w bok i załopotały jak jedwabna flaga. Lecz panna, nieczuła na te zabiegi, koncentrowała całą swą uwagę na jakichś wymiętoszonych papierkach.
– Rrr!… – warknęła znienacka, a starszy pan, spacerujący opodal z psem, aż podskoczył.
– Co, co, co?!… – powiedział, wysuwając obronnie ramię. Był to odruch warunkowy. Starsi panowie w naszych czasach nie mają poczucia bezpieczeństwa.
Groźna istota nadal jednak wbijała wzrok w kartkę, więc przechodzień odetchnął, pokręcił siwą głową i kontynuował poranny spacer. Tylko pies – nawiasem mówiąc, jamniczek, ciągniony na długiej smyczy – gapił się jeszcze w tył; wreszcie i on stracił zainteresowanie. Teraz przyglądał się czytającej jedynie pewien kos, podskakujący na trawie. Kosy mają wyraźną skłonność do pilnej obserwacji, z czego na ogół niewiele wynika. Niewiele wynikło także i tym razem.
Dziewczyna bowiem podniosła znad listu gniewne czoło i spiorunowała ptaszka takim spojrzeniem, jakby przybył on tu prosto z filmu Hitchcocka. (Nie każda żyjąca istota potrafiłaby wytrzymać taki stalowy wzrok. Kos też umknął oczami i zaczął udawać, że interesuje go raczej dżdżownica).
Czytająca nazywała się Laura Pyziak i była bardzo ładna, choć z wyglądu niebezpieczna. Jeśli chodzi o list, nagryzmolono go dość niechlujnie. Składał się z paru kartek, pogniecionych wskutek wielokrotnego czytania, a treść jego przedstawiała się następująco:
Glasgow, 07.06.08
Tygrysku!
Dzięki za rekordowo długiego esemesa. Niektórzy, jak widać, potrafiąnimwszystkowyrazić. Jajednakzdecydowałemsięnalisttradycyjny, bouważam, żeraczejtakpowinnosięeleganckokończyćzwiązek.
A więcnieprzyjedzieszdomnie, boniechceszprzerywaćstudiów? O, nie! Toniedlatego. Niechceszprzyjechać, boniechceszzamniewyjść. Wszystkojasne: tojużkoniec, tak? Boja, jakwiesz, postanowiłemtuzostaćnazawsze. Piszesz, żemniejużchybaniekochaszi żeniejesteśpewna, czykochaliśmysięw ogóle. Notojaniewiem, czyw ogóleczegośmożeszbyćpewna. JaCiękochałem, alesłowodaję, jakdługomożnatakczekaći czekać. A jatunaCiebieczekamjużdrugirok!
Piszesz, żeniecierpiszBodzia! A toprzecieżmójnajlepszykumpel! Przetrwaliśmywieleciężkichchwil, a terazonmizałatwiłpracęw radiu. Niewiem, jakontorobi, alewszystkoumiezałatwić.
Zawszemarzyłemo pracyprzyreżyseriidźwiękui, jaksięokazuje, dużoumiem. Przyjęlimnieodrazui chociażmałozarabiam, mógłbymjużzałożyćrodzinę, zwłaszczażei tutajludziechcąsiętatuować, a jasięi w tymwyszkoliłemdoperfekcji.
NiczegobyCiniebrakowało, mieszkanieteżmamy: wynajęliśmyz Bodziemdwapokojezewspólnąkuchnią, w blokunaprzedmieściu. W BodziuzakochałasiętakamałaChinkaz parterui bardzodobrzenamgotuje. Tujestwesoło, napewnobyCisięspodobało: towarzystwomiędzynarodowe. Arabowiemająknajpkęnaparterze, takajednamiłaOksanaz Ukrainyprowadzipralnięi dajemirabat, a zaścianąmieszkająAfrykanie, którzystaleśpiewają, i tonaprawdęnieźle. Nagrałemich. Jestświetnie. LatemwybieramysiędoNowejZelandii, gdziejednapanipotrzebujerąkdorwaniajabłek (madużąfarmę). Mogłabyśprzeżyćprzygodężycia, aleTyniechcesz. Notonie. Niemamo tożalu. MieszkajsobienatychJeżycach, studiujsobieśpiewsolowy (moimzdaniemjesteśurodzonąsolistką!!!), życzęCiwszystkiegonajlepszegoi bądźzadowolonaz życia, tak jak ja jestem.
Twój były narzeczony
Wolfgang A. Schoppe
PS Będę Cię zawsze mile wspominał, chociaż to chyba jednakniebyłatanajwiększamiłość. Pierścionekzachowaj.
PS2BodziuCiępozdrawia. Mówi, żemimowszystkozawszebyłTwoimwielkimfanem.
Laura, jak zwykle w tym punkcie lektury, zgniotła list w zaciśniętej pięści.
– Zabiję! – syknęła, lecz na szczęście nie słyszał jej nikt oprócz kosa. A ten nie do końca rozumiał, o co jej chodzi.
A chodziło jej w gruncie rzeczy o to, że nie miała nikogo bliskiego na tym świecie, nie licząc oczywiście wieloosobowej, kochającej rodziny, ale kto by ją tam liczył.
Sama była. Sama jak palec. Jak palec bez pierścionka.
Nawiasem mówiąc, pierścionek już dawno zdjęła i schowała do szufladki biurka.
Najpiękniejsze bowiem w przygodzie z Wolfgangiem Amadeuszem Schoppe były jego dwa imiona.
Cała reszta historii zdawała się teraz taka dziecinna i śmieszna, cała ta podróż (zdezelowanym volkswagenem!) była koszmarem, cały ten ślub, do którego nakłoniła poczciwego Wolfganga, był jednym wielkim nieporozumieniem. Zaraz po tym, jak w ostatniej dosłownie chwili instynktownie cofnęła się tuż sprzed ołtarza, Laura zrozumiała, że Wolfi nigdy nie był mężczyzną jej życia. Nie był nawet chłopcem jej życia.
Ciekawe, czy – i kiedy?! – by to odkryła, gdyby nie pojawił się na ich wspólnej drodze autostopowicz Bodziu, ten wysłannik Fatum, ten destrukcyjny katalizator, a może zaledwie zwykły spiritusmovens.
2
– Spiritusmovens jest to duch sprawczy, motor działania, sprężyna wydarzeń – wytłumaczył wnuczce Ignacy Borejko i natychmiast dorzucił: – A dlaczego pytasz, Łusiu?
– Lubię wiedzieć – wyjaśniła mu córka Idy.
Słońce, które właśnie w tej chwili zajrzało do kuchni przez zakurzone szyby, rozpromieniło się całkiem tak samo, jak dziadek Borejko.
– „Lubię wiedzieć”! – powtórzył, zadowolony, i pogłaskał dziewczynkę po bujnych rudych lokach. – Piękne to słowa i piękny stan ducha. Oculusvitae sapientia1. Młody twój umysł poszukuje, bada, rozpoznaje świat od lat już dziewięciu…
1 Mądrość jest źrenicą życia (łac.).
– Chciałabym być czymś takim.
– Czym takim? – nie nadążył za młodym umysłem Ignacy Borejko.
– Sprężyną – odrzekła Łucja Pałys i w typowym dla siebie musującym stylu przeskoczyła w poprzedni temat: – Prawie dziesięciu! – sprostowała. – Urodziny mam pierwszego sierpnia i jest to już bardzo niedługo. Lepiej zawyżać niż zaniżać, taka jest moja
zasada.
– Jedna z wielu, jak sądzę? – wyraził nadzieję dziadek.
– Z bardzo wielu.
– A ciekaw jestem tych pozostałych zasad.
– Najważniejsza jest taka: dzieciom trzeba umilać życie. Pamiętać o ich urodzinach, imieninach i o zakończeniu roku szkolnego, i oczywiście dawać im przy każdej okazji miłe prezenty, oczywiście kiedy na to zasłużą i dostaną już niedługo ładne świadectwo.
– Ta zasada wydaje się przyjemna – orzekł dziadek. – A to nieczęste w przypadku zasad. Sam bym lubił być tak zasadniczy jak ty.
– Przebrzmiałe bajki o małpie, co z tego, że w kąpieli – rzuciła Łusia, a widząc zdumienie dziadka, uciekła się do bliższych wyjaśnień: – Dają takie dziwne nagrody na koniec roku szkolnego. Po skończeniu drugiej klasy dostałam właśnie wiersz o rudej małpie. Napisał Aleksander Fredro. Ciekawe, co dadzą mi teraz.
– „Rada małpa, że się śmieli” – wspomniał mile Ignacy Borejko, filolog klasyczny i bibliotekoznawca, bibliofil i erudyta, owszem – emeryt, lecz obdarzony niezniszczalną pamięcią; z dumą przechowywał w niej, jak skarb tonącej Atlantydy, wszystkie ważniejsze cytaty cywilizowanego świata.
– Ruda małpa – poprawiła go wnuczka.
– Rada, Łusiu. Rada małpa. Rada, czyli zadowolona. Tak się mawiało w czasach, gdy polszczyzna była jeszcze piękna i bogata.
– Tak, wiem, że była. Mówił o tym nasz pan polonista od kółka literackiego. No, widzisz, ten wiersz jest przebrzmiały.
– Nie przebrzmiały, tylko stary.
– Przecież to jest to samo.
– O, nie! – rzekł dziadek z mocą. – O, nie. Nie. To nie jest to samo.
– Jak chcesz – zgodziła się Łusia. – Ale ja lubię słowo „przebrzmiały”. Znaczy to samo, co „anachroniczny”, sprawdziłam w słowniku. U nas w domu jest ich pełno. Józinek – pardon, Józef… (on nie pozwala się zdrabniać) – zawsze dostaje na zakończenie roku szkolnego słownik ortograficzny, a przecież nie ma najmniejszych problemów z ortografią.
– Nic dziwnego, skoro co roku dostaje słownik! – rzekł dziadek i, zadowolony ze swego dowcipu, wybuchnął niemym śmiechem, jak Jack Lemmon w filmie Garsoniera. Znów widział go ostatnio w TCM. Bardzo lubił tę melancholijną komedię. Przepadał za ciętą, rezolutną i dowcipną aktorką Shirley MacLaine: przypominała mu jedną z czterech jego ukochanych córek, Idę. Od pewnego zaś czasu zaczynała mu też przypominać jedną z pięciu jego wnuczek, Łusię.
A Łusia właśnie zignorowała jego dowcip. Miała ten irytujący zwyczaj.
– Ja lubię słowniki, a nawet je uwielbiam – ciągnęła niewzruszenie, co też należało do jej stałych obyczajów. – Ale nikt mi ich nie daje. Dają mi o rudej małpie. Co mnie obchodzi małpa? Małpa jest nudna. Małpa nie umie być spiritusmovens.
– A wiesz, nie jestem pewien – zastanowił się dziadek. – Z jej rozumem?
– O! O! – zawołała Łusia, tkając w niego palcem. – Cierpisz na antropomorfizm!
– Ja?! Nigdy! – oburzył się odruchowo Ignacy Borejko. – Poza tym, co ci się roi, malutka, nie można cierpieć na antropomorfizm, to nie jest choroba.
– Ja bardzo dobrze wiem, co to jest antropomorfizm, dziadziusiu. Nasz pan polonista od kółka literackiego poświęcił mu dwa spotkania. Omawialiśmy bajki Mickiewicza, które on wziął od Ezopa. Nasz pan polonista jest jego zagorzałym wielbicielem. To znaczy, Mickiewicza.
– Twój pan polonista zaczyna mi się podobać.
– Mnie też, chociaż jest taki stary – powiedziała Łusia. – Przez niego pokochałam gramatykę języka polskiego.
– Dzięki niemu, nie przez niego. Czy ktoś z naszych miał już z nim do czynienia? Jak on się nazywa?
– Eee…. nazwisko ma trudne, eee… Witalis.
– Witalis! – ożywił się dziadek. – Czy wiesz, że vitalis znaczy po łacinie: dający życie albo: wart życia?
– Jedno i drugie do niego pasuje – stwierdziła Łusia bez wahania.
– Bardzo mnie to cieszy. Chyba go już lubię, starego Lisa-Witalisa. Skończyłaś z tym dziobaniem obiadu? Zawsze powtarzałem moim córkom przy jedzeniu: festinalente! – czyli: spiesz się powoli, ponieważ rzucały się na jedzenie jak Harpie. Ale tobie bym tego nie powiedział, nie, nigdy.
– Uhm… dziękuję, więcej absolutnie nie zmieszczę – powiedziała grzecznie Łusia, odsunęła talerz z resztkami spaghetti i obficie popiła z kubka. Zazwyczaj jadała niewiele; potrawy wybierała ze względu na ich właściwości estetyczne. Makaron spaghetti spożywała nawet chętnie, ponieważ mogła wciągać do ust jego nitki jednym długim ślizgiem, po którym na wargach zostawało jej idealne kółeczko sosu. Zlizywała je następnie kolistym ruchem języka i czuła się damą pełną finezji. (Słowo „finezja” należało do jej ulubionych).
– Chciałabym być spiritusem… chciałabym być motorem wydarzeń – ciągnęła. – A najlepiej to s p r ę ż n ą , bo kto by tam chciał być motorem, na pewno nie ja; a znów spiritusmovens się nie odmienia, a ja nie lubię, jak coś się nie odmienia przez przypadki – dodała wyjaśniająco, na jednym oddechu.
– Ach! Fascynujesz mnie, moja droga sprężyno – rzekł dziadek. – Mam wrażenie, że jesteś obecnie najlepszą uczennicą z całej rodziny.
– Najlepszy jest Ignaś.
– Wszelako on nie jest uczennicą.
– Wszelako gdyby on był uczennicą, to ona i tak byłaby lepszą ode mnie – bez cienia zazdrości stwierdziła Łusia. – Sam wiesz. Jest geniuszem. Ona by też była. Czy wiesz, że geniusze dostają często samozaparcia?
– Cha, cha!…
– Laura też dostała samozaparcia i nie chciała wczoraj zaśpiewać z panem Oracabessą na koncercie chorywotywnym.
– Cha, cha! Charytatywnym.
– Możliwe. Odwołała występ. Ma czarny nastrój, mroczny jak pieczarka.
– Jak pieczara zapewne?
– Możliwe. Nie będę się upierać. Pieczarka zwie się pieczarką, bo wzrasta w pieczarach. Telefonowała wczoraj do Róży – to znaczy – nie pieczarka, oczywiście, tylko Laura, a ja stałam pod drzwiami, pukając co chwila, bo chciało mi się siusiu. Nie podsłuchiwałam! Nie podsłuchiwałam! Strasznie długo gadała i cały czas leżała w wannie. Ona ma taki mocny głos – to znaczy – Laura, nie wanna. A w łazience wytwarza się echo.
– Nie zauważyłem – zdziwił się bezgranicznie dziadek. – Za to czarnego nastroju Laury trudno nie dostrzec. Więc dostrzegłem.
– Opowiadała Róży, że dostała list od Wolfiego – relacjonowała Łusia ze współczuciem. – To znaczy, Laura dostała, a nie Róża… ojoj, to mój stały błąd, muszę bardziej jednoznacznie określać podmiot, szczególnie gdy jest on domyślny. Powiedział mi o tym nasz pan polonista. Szkoda, że jeszcze nie całkiem rozumiem, co mam w tym celu robić. Bodziu jest to spiritusmovens i dlatego Wolfi zostaje w Szkocji na zawsze.
– Ha! – zakrzyknął triumfalnie dziadek, uderzając w dłonie. – Ha! Nie mówiłem!
– Nie mówiłeś?
– I jak zwykle miałem rację!
– Czego nie mówiłeś, dziadziu?
– Mówiłem! – że Wolfi jest zbyt nieprzewidywalny, by się żenić z Laurą, a nadto – całkiem niedojrzały, choć wtedy akurat był świeżo po egzaminie dojrzałości. Ona też. I proszę. Czas pokazał, kto miał rację. Co do starszego z braci Schoppe też miałem rację: Fryderyk nigdy sam z siebie nie ożeniłby się z Różą, gdyby nie moja interwencja.
– A moja mama mówi, że na pewno by się ożenił i że to istny cud, że wszystkiego Róży nie popsułeś.
– Ktoś jeszcze mówił coś w tym rodzaju?
– Wszyscy. Ale nie chcę być niedyskretna.
– Rozumiem. Powiadamiasz mnie, że wszyscy o mnie gadają za moimi plecami, ale tego, co mówią, nie chcesz mi w swej chwalebnej dyskrecji zdradzić. Cóż. I tak się domyślam. Na pewno mówią, że jestem anachronicznym dziwakiem i zrzędą.
– Że anachronicznym – nie słyszałam – odparła Łusia prawdomównie. – Ale rzeczywiście ostatnio mówili, że dziwaczysz i zrzędzisz, bo się po prostu starzejesz…
– Tak mówili? – rzekł dziadek z przykrością.
– Tak. I że dlatego trzeba cię jeszcze mocniej kochać.
– Tak mówili…?!
– Tak. I że to teraz właśnie najbardziej potrzebujesz kochania, a nie jak byłeś młody i piękny.
Dziadek nabrał nagle powietrza i zamarł z wydętymi policzkami.
– Ale to jest przecież niemożliwe – ciągnęła jego wnuczka, częstując się kostką brązowego cukru ze starej miseczki porcelanowej, jak zwykle stojącej pośrodku stołu.
– Co mianowicie jest niemożliwe? – spytał dziadek, wytchnąwszy zawartość płuc oraz policzków. – Że byłem młody, czy że byłem piękny?
– To, że można by cię kochać jeszcze bardziej, ty mój dziadziusiu – wyjaśniła Łusia, głośno chrupiąc. – Pi-pi, chrupię sobie, jestem myszką! – dodała następnie, marszcząc cienki, piegowaty nosek, od czasu do czasu bowiem zdarzało jej się zapominać, ile to już ma lat. – Pi-pi, taką małą rudą myszką w kąpieli.
Ignacy Borejko przyglądał się jej z dumą pośredniego twórcy. Bardzo udany egzemplarz. Urocza. (Shirley, prawdę mówiąc, niech się schowa). Lecz przede wszystkim był mocno wzruszony tym, co właśnie usłyszał. Więcej: był wręcz rozanielony. Zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę, że starość przyniosła mu w darze pewną apodyktyczność oraz tendencję do utyskiwania. Ale w niewielkim tylko stopniu udawało mu się nad tym wątpliwym darem panować. Zwłaszcza w obliczu dynamicznych zmian i nieustannych zawirowań w życiu rodziny, za którą, jako senior, a wręcz nestor, ponosił pełną odpowiedzialność. Poza tym, życie zawsze, prędzej czy później, wykazywało słuszność jego obaw i przewidywań. Szkoda tylko, że nikt go nie chciał słuchać. Uważali go, jak się wydaje, za żałosne, stare truchełko. Już on im pokaże.
– A właściwie – kto o tym mówił? – zapytał.
– O czym? – Łusia sięgnęła po nową kostkę cukru.
– O tych szczególnych względach dla starca.
– Proszę?…
– O tym kochaniu. Mnie.
– CiociaGabrysia. I ciociaNatalia. I ciocia Pulpecja.
– A reszta… była w opozycji?
– Nie powiedziałabym – oceniła po namyśle Łusia. – Właściwie, wszyscy się co do tego zgodzili. Nawet mama. Choć jak zwykle z trudem.
– Co za ulga – rzekł Ignacy Borejko, wracając do swej zwykłej tonacji ironicznej, tylko po to, by się nie rozkleić. – No! to teraz biegnij poczytać sobie jakiś słownik – zadysponował. – Rozmowa z tobą jest budująca, ale ja stanowczo muszę, po prostu muszę sobie teraz uciąć…
– Co?!
– …drzemkę. Kto pilnuje twojego nowego braciszka?
– Józi… Józef. Nie pozwala się zdrabniać, pamiętaj.
– Kto nie pozwala?
– No, on. Dziadziu, czy wiesz, że jemu już rosną wąsiki?
– Komu, na Jowisza?!
– Jó… zefowi.
– Ach, jemu. A już się zląkłem. Nie, nie zauważyłem wąsików u Józinka. Zauważyłem je natomiast u twojego kuzyna Ignasia – taki cień puchu.
– Zgadza się. Ignaś ma cień puchu, a Józef ma wąsiki. Jasnorude.
– Nie miewa się jasnorudych wąsików w czternastej wiośnie życia.
– Józef miewa.
– Nie miewa, tylko „ma”.
– Przecież to ja mówiłam, że ma, a ty mówiłeś, że miewa.
– Mówiłem, że nie miewa.
– To może sam zobacz, czy miewa, czy nie miewa.
Ignacy Borejko odczuł lekki brak tchu, jakby mknął serpentyną wśród górskich przepaści.
– Zajrzę tam – obiecał, mając na myśli suterenę, położoną tuż pod podłogą kuchni. Przed laty piwniczne te pomieszczenia zostały przerobione na przyjemny apartament dla Pałysów, co zapewniało bujne życie rodzinne oraz wzajemną pomoc (kiedyś stukano znacząco kijem od szczotki w belki stropowe, dzielące obie kondygnacje. Ostatnio skłaniano się raczej do słania sobie nawzajem głuchaczy komórkowych). – Mam dla Kazimierza portrecik Cycerona – dorzucił dziadek tonem kuszącym. – Powiesimy mu nad kolebką.
– Ziutek nie ma kolebki.
– To nad wanną – ustąpił dziadek.
– I nikt na niego nie mawia: Kazimierz!
– Ja mawiam.
– Mówisz, nie mawiasz.
– Mówię i mawiam!
– Ale to imię do niego nie pasuje!
– Cóż – rzekł dziadek z satysfakcją. – Nie ja je wybierałem. Nie ja. Mojej propozycji nawet nie wzięto pod uwagę, a szkoda, mielibyśmy Marka Aureliusza zamiast Ziutka. Notabene, zauważ, że dla wszystkich na świecie Ziutek to zdrobnienie imienia Józef. Ale nie dla was. Wy Józefa zowiecie Józinkiem, a Ziutkiem – Kazimierza.
– Ja – powiedziała Łusia tonem obronnym – zwę Józinka Józefem, a Ziutka – Gargulcem. Nie wiem, czy wiesz, co to jest gargulec…
– Wiem – rzekł dziadek stanowczo.
– …gargulec jest to rzygacz – dokończyła Łusia, która, będąc osobą konsekwentną, zawsze kończyła rozpoczęte zdanie. – A rzygacz jest to ozdobne zakończenie rynny. Zowię tak Ziutka dlatego, że on ciągle ulewa pokarm.
3
Kazimierz Pałys miał już ponad osiem miesięcy i mimo że ciągle ulewał pokarm, chował się całkiem dobrze.
Może dlatego tak ulewał, że był żarłokiem. Najadał się zawsze ponad miarę, a potem z lubością bekał. Po chwili, właśnie wtedy, gdy już nikt się po nim nie spodziewał żadnych fizjologicznych niespodzianek, niewzruszony chłopczyna uśmiechał się łagodnie, stawiał oczka w słup – i ulewał: na powierzchnię kanapy, dywanu, narzuty, biustu matki, szlafroka babci, krawatu ojca – zależy na co trafił. Za każdym razem jednak jego oblicze przybierało wyraz zaskoczenia, jakby to nie on był sprawcą tego niemiłego incydentu.
Poza tym był pogodnym, pulchnym szatynem, dużo spał, sprawnie siadał, zaś w wolnych chwilach gruchał serdecznie w kierunku pluszowego zajączka. Pierwsze słowo, jakie przypadkowo sklecił, brzmiało: GUPA. Skierował je, rzecz jasna, do starszego brata Józefa. To było najzupełniej oczywiste.
Do kogóż miałby skierować pierwsze słowo, jeśli nie do Józefa? Ten człowiek poważny i małomówny, męski i opiekuńczy, zajmował się wytęsknionym braciszkiem od pierwszych jego dni; niemowlę odpłacało Józinkowi nieprzytomnym uwielbieniem i na sam jego widok zachowywało się jak rażone prądem elektrycznym: podskakiwało, kwicząc, i machało kończynami.
Dobry starszy brat zapoznał Ziutka z właściwościami piłki futbolowej, ale potrafił też cierpliwie zmieniać małemu pampersy i karmić go łyżeczką. Najwyraźniej przepadał za towarzystwem braciszka.
Natomiast Łusia wolała raczej trzymać się z dala od tego rezerwuaru białych zdrojów. Poza wszystkim, Ziutek był ciężki jak kamień, ona zaś, choć niewątpliwie coraz starsza i starsza, pozostawała wiotką osóbką o słabych rączkach, której do twarzy było w czystych białych sukienkach lub też w nieskazitelnie czarnych golfach, tak przyjemnie kontrastujących z jej rudymi włosami. Nadto, Łusia uważała, że chodzenie po świecie z niemowlęciem w ramionach zdecydowanie ją postarza, podczas gdy mamę, wręcz przeciwnie, odmładzało. Wszystkie koleżanki jej to mówiły.
– Ida! – mówiły. – Kto by pomyślał! – mówiły. – Z tym dzieckiem wyglądasz o dwadzieścia lat młodziej!
Doktor Ida Pałys (szczupła, rudowłosa i zielonooka, wciąż jeszcze ponętna i niewątpliwie pełna młodzieńczej werwy) już nieco przekroczyła bolesną cezurę czterdziestki, a to jest całkiem sporo lat w każdym przypadku, zaś bardzo dużo – w przypadku wydania na świat tęgiego noworodka o wadze urodzeniowej 4760 gramów. Słysząc tego rodzaju komplementy, Ida płonęła nieopanowanym dziewczęcym rumieńcem (Ziutek był owocem tygodnia, spędzonego przez państwa Pałysów na gorącej plaży Copacabana) i wdawała się w zawiły wywód o skutkach nagłej zmiany klimatu, mający ją uchronić przed potępieniem ze strony światłych koleżanek.
Jej mąż Marek uważał, że to zbędne.
– Po cóż ty się tłumaczysz! – mówił, wycierając z marynarki białe ślady po Ziutku. – One ci go po prostu zazdroszczą, biedaczki. A poza tym – są zwyczajnie niegrzeczne, powiem im to kiedyś.
Ale nie uczynił tego ani razu, bo był mężczyzną dobrze wychowanym, a przy tym neurochirurgiem; jedno i drugie sprzyja dyscyplinowaniu emocji.
Porywcza Ida była natomiast laryngologiem. Uwielbiała swój zawód, zwłaszcza w jego aspektach chirurgicznych (życzliwe koleżanki lubiły o niej mówić: „demon skalpela” czy wręcz: „demon ze skalpelem”). Po urodzeniu Ziutka musiała jednak wziąć długi urlop. Z rozlicznych zajęć dotychczasowych pozostawiła sobie tylko wybrane godziny w spółdzielni lekarskiej Mediluks. Wsparcia przy opiece nad malcem udzielała jej cała rodzina, na zmianę. A było czym się wspierać: obecnie rodzina zamieszkała w kamienicy przy Roosevelta 5 liczyła, bez Ziutka, dziesięć osób, a w odwodzie miała jeszcze czteroosobową grupę Rojków w Poznaniu i drugą tak samo liczną – Górskich, zamieszkałych w okolicy Pobiedzisk. Łączność telepatyczna, telefoniczna, internetowa, rowerowa, tramwajowa, kolejowa i samochodowa tworzyła pomiędzy tymi ludźmi doskonale funkcjonujący system nawoływań, alarmów, przyjazdów, przewozów oraz wymiany informacji. Jedno niemowlę więcej nie stanowiło tu problemu organizacyjnego; przeciwnie, usprawniało działanie systemu, podobnie jak zakupienie nowej obrabiarki powoduje w dobrym przedsiębiorstwie jedynie wzrost jego wydajności.
4
Józef Pałys cieszył się obecnie czternastą wiosną swego życia, choć, prawdę mówiąc, słowa „cieszył się” nie są tu najbardziej odpowiednie. W czternastej wiośnie życie człowieka bywa niekiedy udręką i nader łatwo osuwa się on w znużenie i zniechęcenie. Niektórzy się nawet załamują lub popadają w nałogi.
Lecz Józef Pałys był na to zbyt rozsądny. Opracował sobie system niwelowania udręk lub przynajmniej – sprawiania, by siła ich rażenia osłabła. Na przykład szkołę traktował już z taką jedynie dozą wysiłku i ambicji, by bez problemu przechodzić z klasy do klasy. Dużo energii za to poświęcał sportowi: grał namiętnie w futbol, trenował karate i zapisał się na pływalnię (kuzyn Ignacy Grzegorz, miągwa jedna, natychmiast zrobił to samo! Hehe, he!). Jeśli chodzi o dziewczyny, Józef Pałys w ogóle o nich nie myślał; to znaczy, może i myślał niekiedy, lecz żadnej nie polubił. Już nigdy, mówił sobie. Szczęście do kobiet mają inni. Owszem, zachowywał w sercu specjalny kącik dla Staszki Trolli, lecz zakamarek ów w znacznym stopniu zasnuty został pajęczyną lat. Staszka, starsza od niego o parę lat, chyba już nawet nie pamiętała o chłopcu, którego w swoim czasie zwała Pepe. Oczywiście, można uważać za znak pamięci krótkie, uniwersalne w swym przesłaniu maile, jakie od niej dostawał na Wielkanoc i Gwiazdkę. Ale równie dobrze można by uznać, że są one powielanym elektronicznie grzecznościowym rytuałem, który tylko udaje prawdziwe zainteresowanie. Józef Pałys wybrał to drugie rozpoznanie sytuacji, ponieważ był nie tylko człowiekiem inteligentnym, lecz także realistą.
Usiłując ubarwić jakoś monotonię czternastej wiosny życia, tuż przed Wielkanocą osobiście pomalował ściany swego pokoju na energetyczny (podobno) kolor kanarka. Prawdę mówiąc, trudził się zgoła niepotrzebnie: na pierwszy rzut oka i tak nie było tu niczego widać spod plakatów, przedstawiających co sławniejsze drużyny piłkarskie w pozycjach stereotypowych oraz Zinédine’a Zidane’a reklamującego dezodorant do pach. Na drugi rzut oka widać było natomiast narzędzia, piłki, pompki, kolekcje CD, stary, ale wciąż dobry monitor, głośniki, kable, kabelki, baterie nowe i zużyte, przedłużacze, rogi daniela wraz z wygotowaną na biało czaszką (dar wujka Floriana), fiński nóż i okazałą samochodową latarkę. Otaczanie się takimi przedmiotami umila człowiekowi życie, oddalając egzystencjalne udręki.
W chwili obecnej na spartańskim tapczanie Józefa Pałysa spoczywał jego braciszek, wymachując gołymi tłustymi nogami i zaciskając bezzębne szczęki na stalowej pokrywce kuchennej (był to jego ulubiony gryzaczek). Sam zaś Józef Pałys siedział tuż obok brata, jednym mocnym kolanem strzegąc go od upadku, a na drugim odrabiając jednocześnie zadanie domowe z biologii. Starał się maksymalnie uprościć tę robotę, bowiem umówiony był z kumplami na trening.
Kiedy weszła Łusia, bardzo się ucieszył.
– Jak dobrze, że jesteś! – powiedział żarliwie. – Dzięki!
– Bardzo to miłe – odrzekła ona łaskawie. – Wszelako podziękowania należą się raczej rodzicom.
Brat spojrzał na nią, jakby bredziła w malignie.
– Chciałem powiedzieć: dobrze, że wreszcie przyszłaś.
– A! – rozczarowała się Łusia, a starszy brat oznajmił, że musi zaraz lecieć, a tymczasem tata jest w klinice, zaś mama się spóźni, bo tnie skomplikowany przypadek. Dodał także, że Ziutek zjadł już swoją zupę dyniową ze słoiczka.
– Przypilnuj go przez chwilę, a najlepiej idź z nim do dziadków. Jak będzie chciał, to daj mu soczku – dorzucił dźwięcznym tenorem, który przechodził czasem w głuchy baryton, a kiedy indziej znów – w piskliwy falset.
– A skąd będę wiedziała, że on chce?
– Jak to, nie wiesz?
– Nie wiem.
– Będzie po nim widać.
– Aha.
– Deńda – wtrącił przyjemnym tonem Ziutek, odstawiając na moment od ust pokrywkę.
– Tylko żeby ci się nie zachłysnął.
– A jak się zachłyśnie, to co mam robić?
– Dzwonić do dziadka po pomoc.
– A właściwie, kiedy przyjdzie mama?
– Mówiła, że zaraz.
– Aha.
Przez cały czas trwania tej szybkiej wymiany zdań wieloczynnościowy Józef Pałys nie przestawał gryzmolić w zeszycie, pochylając nad nim głowę o ładnie sklepionym czole, mocnym podbródku i rumianych policzkach. Kiedy skończył, spojrzał poważnie na siostrę jasnymi oczami, zamknął zeszyt od biologii i plasnął nim o podłogę.
– A co to znów za fryzura?! – zauważył z typową dla niego surowością.
Łusia istotnie uczesała się dziś inaczej niż zwykle: rozpuściła rude loki i wpięła w nie moc maleńkich plastikowych stokrotek. Dziadek kompletnie nie zauważył owej wiośnianej dekoracji, gdyż zawsze patrzył w głąb człowieka. Ale starszemu bratu nigdy nie umykały istotne szczegóły Łusinej powierzchowności. Od tego był.
– Wyczesz te śmieci z głowy – zalecił, cmokając ze zniecierpliwieniem i muskając górną wargę, porośniętą rdzawym puchem. Gdyby miał już wąsa, pewnie by za niego gniewnie szarpnął. – Jakie te dziewczyny są próżne. Idę. Pilnuj go. Cześć.
Ledwie wyszedł, Ziutek zapomniał o zaletach pokrywki i zaczął głośno płakać, wpatrując się w drzwi z wyrazem żalu i bezmiernej tęsknoty. Wielkie czyste łzy spływały po jego morelowych policzkach.
Siostra próbowała go uspokoić, lecz nie skutkowały ni pieszczoty, ni rozumne argumenty. Przez dłuższą chwilę siedziała na tapczanie, zastanawiając się, co by tu jeszcze wymyślić, gdy tymczasem Ziutek stopniowo nasilał zawodzenie, niczym syrena gminnej straży pożarnej. Wreszcie Łusia wzięła go na ręce i stękając z wysiłku, poniosła do łazienki. Tu stanęła przed lustrem, chwyciwszy brata pod paszki, tak, by ujrzał swoje odbicie.
Zazwyczaj bardzo go ono śmieszyło i zanosił się rubasznym rechotem. Ale nie dziś. Na widok zapłakanej twarzyczki w głębi lustra doznał empatycznego przypływu rozpaczy. Dogłębne łkanie spowodowało natychmiast silną czkawkę, ta zaś pobudziła przewód pokarmowy do dalszych sensacji: dyniowa fontanna trysnęła malcowi z gardziołka prosto do umywalki, co akurat było okolicznością pomyślną; nieszczęśliwym aspektem zdarzenia było to, że się zakrztusił.
Dzwonienie po pomoc nie wchodziło w grę: Łusia nie miała ani jednej wolnej ręki.
Wypadła więc z mieszkania, z ramionami przepełnionymi Kazimierzem, i pognała w górę, na parter.
5
W kuchni nie było już dziadka, który poszedł był ucinać sobie to, co zwykle ucinał o tej porze; za to przy wielkim stole siedziała budząca respekt kuzynka Laura. Marszcząc brwi, pisała coś na niedużym arkusiku, jednocześnie buntowniczo jedząc kisiel.
– Co jest?! – zakrzyknęła, zrywając się na równe nogi i wypuszczając z dłoni łyżkę, która z głośnym brzękiem spadła na posadzkę. Upadł też stołek.
Głośne dźwięki sprawiły, że Gargulec wrzasnął z przestrachu, od czego zaraz przestał się dławić.
– On się dusi! – wyjaśniła Łusia swoje zachowanie.
– A wcale nie – powiedziała Laura, patrząc podejrzliwie na nich oboje. – Ani trochę.
– Bo już mu przeszło.
– Dawaj no go – zażądała Laura. – A sama idź się umyć, napaskudził ci na rękę.
Łusia zawahała się, patrząc z dołu na kuzynkę. Czy można jej powierzyć Ziutka? Laura najwyraźniej za nim nie przepadała: jej jasnoszare oczy patrzyły chłodno, z dezaprobatą, ogarniającą zarówno dziewięcioletnie kuzynki, jak i spokrewnione niemowlęta.
– Tygrysku, a czy ty lubisz dzieci? – spytała Łusia nieśmiało, prędzej niż zdołała pomyśleć.
– Niespecjalnie – burknęła Laura, która coraz bardziej i bardziej nie znosiła, gdy używano wobec niej tego pseudonimu z dawnych lat. – Ale bądź spokojna, na surowo ich raczej nie jadam. Jazda, idź się umyć! – rzuciła. – Ten zapach jest nieznośny! – Wyjęła Ziutka z rąk Łusi i skrzywiła się niecierpliwie. Łazienka była tuż obok, za drzwiami, i Łusia na wszelki wypadek zostawiła je troszkę uchylone.
W trakcie mycia rąk nie słyszała nic, dopiero po chwili, kiedy już zakręciła kurek, dobiegł ją głos Laury – tak łagodny i miły, że prawie go nie poznała:
– No, już, malutki, już. Umyjemy buźkę, nie bój się.
Dyskretna Łusia wyjrzała przez szparę.
Groźna kuzynka, odmieniona nie do poznania, z uśmiechem, troskliwie, wycierała wilgotną chusteczką twarz Ziutka. Ten, po pierwszych wątpliwościach, rozpanoszył się rozkosznie w jej ramionach. Był najwyraźniej wielce rad. Wprost promieniał. Ciekawe, że w objęciach rodzonej siostrzyczki bywał na ogół znudzony.
– Śliczna buzia, miła buzia – pomrukiwała Laura, ukradkiem całując Ziutka w głowę. – No, widzisz, teraz jesteś kochany… – nagle trafiła wzrokiem na uchylone drzwi łazienki.
– Nie przejmuj się, ja też go lubię – szybko powiedziała taktowna Łucja Pałys, zwinnie jak ruda myszka wyłaniając się ze szpary.
– To go sobie weź – mruknęła kuzynka, podając jej dziecko.
– Za chwilkę. Festina lente!2 – odparła celnie Łusia o chłonnym umyśle i cofnęła się o dwa kroki, po czym siadła za stołem, na długiej ławie.
2 Spiesz się powoli (łac.).
Ponad ławą wisiała odwieczna pilśniówkowa plansza, której nie zdejmowano nawet przy okazji malowania ścian. Był to ulubiony zabytek rodzinny, na którym od dziesięcioleci przyklejano lub przypinano żartobliwe hasła, śmieszne zdjęcia i napisy oraz ważniejsze notatki i rachunki. Wszyscy tu coś wieszali, lecz raczej nikt niczego nie zdejmował, toteż z czasem narosły tych pamiątek całe warstwy.
Obecnie w centrum widniała fotografia ślubna Róży i Fryderyka. Wykonana została przez czujną Natalię, przed przeszło trzema laty, na schodach kościoła w Brzóstkowie: panna młoda w jednej ręce dzierżyła bukiet różyczek, a drugą przytrzymywała kurczowo małą Milę, golusieńką od pasa w dół. Pan młody – dumny ojciec w przepięknym garniturze – rozpościerał właśnie z rozmachem świeżego pampersa. Wszyscy troje wyglądali na bardzo zżytych.
Tuż obok pyszniła się wycięta z gazety notatka o studenckim konkursie młodych sopranistek. Na przyczepionym do notatki barwnym zdjęciu amatorskim nieostra Laura, ubrana w zamgloną czarną suknię, kłaniała się na scenie po otrzymaniu wyróżnienia, podczas gdy na pierwszym planie, wzorcowo ostry i wyraźny, wiwatował do obiektywu i rozdziawiał się w całkowitym zachwycie jej braciszek Ignacy Grzegorz, ukazując nie tylko wnętrze swych ust, lecz nawet i lśniące migdałki. Autorem tego odkrywczego ujęcia był, rzecz jasna, Józinek.
Opodal wisiała fotografia świeżutkiego noworodka: Kazimierz Pałys był w tej fazie komicznie podobny do swego dziada, Ignacego Borejki, zapewne dlatego, że, jak on, miał wydatny nos, łysinę, obwisające policzki, a także z lekka sardoniczny wyraz twarzy. (Wszystkie te znamienne elementy oznaczono na zdjęciu czerwonymi strzałkami).
Od tamtego czasu jednak dziecko uruchomiło nowe procesy rozwojowe, nabrało ciała i zmieniło się nie do poznania. Obecnie ten niewinny organizm, zatraciwszy rysy sardoniczne, cechował się typowo niemowlęcą słodyczą, dużo sypiał i był niewzruszenie spokojny. Lubił czułe pieszczoty i kiedy mu ich brakowało, sam je prowokował. W danym momencie właśnie złapał kuzynkę Laurę za nos i zaczął do niej rozkosznie gruchać, z wyraźną premedytacją uruchamiając cały swój urok osobisty. Potęgował go, eksponując pulchne kolanka.
– On cię polubił – stwierdziła Łusia. – A ze mną ma trudny kontakt.
– Naprawdę? – ucieszyła się kuzynka.
– O, tak. Podobny jest w tym do ciebie.
– Co ty powiesz – mruknęła Laura i uważnie przyjrzała się Ziutkowi.
Chłopczyk odpowiedział jej szerokim uśmiechem.
– Lala – rzekł tonem miłośnie rozlazłym.
– Co on powiedział? Powiedział: Laura? – dopytywała się kuzynka. – Może naprawdę mnie lubi? O, mrugnął do mnie! Do ciebie też mruga?
Zabrzmiało to jakoś zazdrośnie.
– Raczej nie.
– Raczej nie? Hehe. Widziałaś? Mrugnął znowu! – Ucieszyła się Laura i siadła, tuląc Ziutka do piersi.
Łusia przyglądała się tej scenie z wielką uwagą. Była dziewczynką inteligentną i pełną empatii. Dawno już spostrzegła, że istoty ludzkie mówią jedno, myślą drugie, a robią jeszcze coś innego. U podstaw takich zachowań kryły się liczne tajemnice – a Łusia za nimi przepadała. Lubiła je zauważać, zgłębiać i rozwiązywać. Ale kiedy nie udawało się osiągnąć rozwiązania, też była zadowolona; przecież najprzyjemniejszą właściwością tajemnic jest to właśnie, że nie można ich przeniknąć!
Piękna kuzynka Laura (która zawzięcie studiowała na Akademii Muzycznej, w związku z czym na ogół nie było jej w domu) wydawała się odległa, dumna i osamotniona; w rodzinie mawiano, że Tygrys lubi wędrować własnymi drogami. Łatwo wybuchała gniewem albo stawała się kąśliwa, zaś w rzadkich chwilach dobrego humoru była kąśliwa nadal, tyle tylko, że się uśmiechała. Prawdę mówiąc, najrozsądniej było schodzić jej prędko z drogi, niezależnie od tego, w jakim była nastroju.
Łusia odczuwała w obecności tej kuzynki pewne onieśmielenie, lecz także i prawdziwy podziw, zwłaszcza odkąd usłyszała, jak Laura uparcie ćwiczy, zamknięta w swoim pokoju. Aż trudno było zrozumieć, po co tyle ćwiczeń: sopran, dobywający się z jej gardła, był naprawdę wspaniały i wyjątkowy – czysty i jasny. I nawet jakby – słodki.
Ciekawe, że na co dzień mówiła całkiem, ale to całkiem innym głosem!
Tak, jakby składała się z dwóch osób.
A takiej Laury, jaką zobaczyła właśnie Łusia, chyba nikt i nigdy dotychczas nie widział. Uśmiech, jakim darzyła Ziutka, zapalał w jej stalowych oczach ciepłe ogieńki, łagodził linie brwi i ust. Miło wyglądała i Łusię bardzo ten fakt ucieszył, jak też i ośmielił. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć coś w rodzaju: „a widzisz, jednak lubisz dzieci!” – ale zaraz tę chęć pohamowała. Dziewięć lat życia w rodzinie powinno każdego nauczyć, że nie warto zaczynać zdania od „a”, a zwłaszcza od „a nie mówiłam?”. (Nie wszyscy pojęli tę zasadę, a do szczególnie opornych uczniów zaliczał się dziadek).
Jej wymijające milczenie najwyraźniej ośmieliło Laurę do eskalacji pieszczot: zaczęła całować bose stópki Ziutka, który odpowiadał na jej pocałunki przeciągłymi kwikami, pełnymi aprobaty.
Łusia dyskretnie odwróciła wzrok; spoczął on – niestety niedyskretnie – na arkusiku papieru. Przy jego górnej krawędzi rzucało się w oczy napisane wielkimi literami i grubo podkreślone zdanie: „Ten twój przeklęty Bodziu to istny Edek z Mrożka!!!!”, lecz dalej czytać Łusia już nie chciała, zwłaszcza że zdanie to było dla niej całkowicie niejasne.
Znów promienie słoneczne zajrzały do kuchni, tyle że już przez inne okno. A jednocześnie weszła Gabriela, mama Laury, i uśmiechnęła się na widok Ziutka. (Miała ładny uśmiech, od którego jej brązowe oczy zamieniały się w wesołe szparki, a piegowata twarz jaśniała jak słoneczko na rysunku przedszkolaka). Rzuciła na stół teczkę oraz stos łacińskich i greckich książek, po czym, zmęczona, usiadła na ławie z westchnieniem ulgi. Na pewno po wykładzie bolały ją nogi.
Laura natychmiast oddała Łusi niemowlę, powstała z miną poważną i surowym spojrzeniem, po czym szybko złożyła swoją kartkę papieru.
– Muszę lecieć – oznajmiła, kryjąc ją w dłoni.
– Na twoim miejscu nie pisałabym aż czterech wykrzykników – doradziła jej życzliwie Łusia. – Cztery wykrzykniki to jest za wiele, za wiele. Nasz pan polonista od kółka literackiego mówi, że należy tonować emocje, zarówno w życiu, jak w słowie pisanym. Mało wykrzykników. To dobrze robi na styl.
– Najlepiej robi na styl niezaglądanie w cudze listy – syknęła gniewnie Laura.
– Nie wiedziałam, że to list – zdziwiła się Łusia. – Wszelako jeśli tak, to tym bardziej wykrzyknik powinien być tylko jeden. Wierz mi. Nasz pan mówi, że mam wyczucie słowa. I stylu. Powiedział nam też, co powiedział Buffon. On powiedział: styl – to człowiek. Bardzo dobry nam się trafił. To znaczy, ten pan, nie ten człowiek. Pokłada on we mnie wielkie nadzieje. Ten pan. Nie tamten człowiek. I nie Buffon.
Laura przyjrzała jej się i nic nie odrzekła.
Popatrzyła jeszcze raz na Ziutka, po czym mruknęła:
– Naprawdę myślisz, że on mnie polubił?
Łusia potwierdziła z powagą.
– A to ci matołek! – rzuciła lekko Laura. – Hej, dzieci są takie naiwne. Ha, ha!
I wyszła.
6
Ziutek natychmiast rzucił się w ramiona cioci Gabrysi.
A Łusia, zadowolona z obrotu wydarzeń, siedziała sobie wygodnie, opierając podbródek na dłoni. Jak to miło i pożytecznie mieć taką liczną rodzinę. Czuła się błogo, wolna od wszelkich trosk. Lubiła tak sobie tu siedzieć.
W minione wakacje wujek Grześ pomalował ściany wielkiej kuchni na kolor granatowy, co nadało wnętrzu zupełnie nowy charakter. Babi, wielbicielka kwiatów, zwykła tu teraz stawiać pęki forsycji lub słoneczników, a ciocia Gabrysia wyeksponowała swą kolekcję biało-niebieskiego fajansu w groszki. Duże okna z widokiem na tramwaje i korki ulicy Roosevelta otrzymały zasłonki w cynobrową kratkę, a różnorodne stołki i krzesła, podobnie jak gałeczki starych szafek, polakierowano na lśniącą czerwień.
Zawsze pachniało tu czymś smacznym, tak jakby w ścianach przechowały się emanacje niezliczonych posiłków, przygotowywanych tu przez dziesiątki lat. W rzadkich chwilach ciszy słychać było głośne tykanie starego budzika.
Najczęściej jednak to nie cisza tu panowała, bo zwykle właśnie w kuchni wszyscy lubili się spotykać, siedzieć przy tym ogromnym starym stole, grać namiętnie w scrabble i pałaszować różne pyszności, gadając bez opamiętania lub wybuchając co chwila śmiechem.
Ruch w kuchni był ostatnimi czasy nieco mniejszy. Od roku Róża i jej mąż mieszkali z małą Milą w Oksfordzie, gdzie Fryderyk dostał pracę. Opustoszał ich boczny pokoik; po remoncie i koniecznym dostawieniu nowych regałów przypadł w udziale Ignasiowi. Uczony kuzyn rzadko stamtąd wychodził, pochłonięty jak zwykle lekturą kilku książek naraz (nieustannie się przygotowywał do jakiejś olimpiady). Po przeczytaniu wszystkich dzieł Artura Conan Doyle’a, nagle się do niego zniechęcił; nastąpiło to wtedy, gdy wyczytał, że pisarz ten został na starość zwolennikiem okultyzmu i wywoływał (bezskutecznie zresztą) duchy. Z tego właśnie powodu Ignasiowi, który w duchy nie wierzył, raptownie przeszła fascynacja Sherlockiem Holmesem; natychmiast też zaniechał ćwiczeń z inwigilacji. Najnowszą jego pasją były filmy sensacyjne; ponadto miał ambicje literackie, udzielał się w internetowych dyskusjach oraz – nigdy nie ujawniając, w jakim jest wieku – sam prowadził literackiego bloga.
Jego rodzice – Gabriela i Grzegorz – zaczęli chętniej przebywać w swoim pokoju, ciesząc się faktem, że mają wreszcie własny kąt. Przemeblowali go sobie, odnowili i nawet założyli ładne nowe drzwi z nowym zamkiem.
Konstansem kuchni był dziadek z książką, ciasteczkami owsianymi i herbatką, a także, do niedawna – Babi ze swoim laptopem; ale właśnie znów poleciała do Oksfordu, by odwiedzić prawnuczkę, małą Milę. Poprzednim razem były tam we dwie z Gabrielą. Teraz Babi zabrała ze sobą panią Schoppe, mamę Fryderyka, bo obie bardzo za malutką tęskniły. Siedziały tam już dwa tygodnie.
A za Różą – miłą, kochaną i łagodną – tęsknili absolutnie wszyscy, i to ona właśnie była stałym punktem rozmów przy stole.
Nawet w tej chwili:
– Muszę zadzwonić do Róży – odezwała się ciocia Gabrysia, wstając od stołu z Ziutkiem osadzonym na lewym jej biodrze. – Ciekawe, czy Babi w ogóle ma zamiar oderwać się kiedykolwiek od małej Mili.
– Niedługo zakończenie roku szkolnego – przypomniała Łusia na wypadek, gdyby to komuś umknęło. – Ciekawe, kto nam zrobi kakao z pianką. I placek drożdżowy.
– Właśnie. Ja zrobię kakao i placek.
– Bez babci to już nie będzie to.
– To już nie będzie to – przyznała Gabriela. Przytuliła piegowaty policzek do głowy Ziutka i westchnęła. – Wiesz, czego nie lubię najbardziej? Rozstań – znów westchnęła, po czym, z nagłą decyzją, znów usiadła. – Nie, nie zadzwonię! – postanowiła. – Co ja jej będę ciągle głowę zawracać. Przecież nie może w kółko gadać z mamusią.
– Dlaczego?
– Bo już sama jest mamusią.
– To dlatego nie może rozmawiać z tobą?
– Może, gapciu. Ale już nie tak często, jak kiedyś. Teraz niech sobie rozmawia raczej z Fryderykiem i z małą Milą. No, w każdym razie nie chciałabym się jej co chwila narzucać.
– Mama mówi, że ty, ciociu, więcej myślisz o innych niż o sobie – przypomniało się Łusi.
– Ojoj, a to jest bardzo naganne? – zaśmiała się Gabriela i połaskotała Ziutka za uchem. Malec też się roześmiał, leżąc w rozkosznej pozie na jej podołku. Wyraźnie czuł się przy Gabrieli bezpieczny.
Jak wszyscy, zresztą.
Łusia też. W obecności tej uśmiechniętej, stanowczej i spokojnej cioci czuła, że ją samą ogarnia stanowczy spokój, podczas gdy przy mamie miewała niekiedy lekki zawrót głowy, tak jakby podłoga nieznacznie się kołysała, co podobno zdarza się tuż przed trzęsieniem ziemi lub przed erupcją wulkanu.
Jak to jest możliwe, że dwie rodzone siostry różnią się tak bardzo? – zastanawiała się wielokrotnie Łucja Pałys. Oczywiście, uwielbiała swoją mamę, ale dobrze wiedziała, że zapewnia ona wszystko prócz stanowczego spokoju. Z mamą było Łusi dobrze, lecz ciekawie, a za to z ciocią Gabrysią – dobrze i miło. Przy mamie trzeba było zawsze uważać, co się mówi; cioci można było powiedzieć wszystko.
– Zostanę sprężyną – przerwała ciszę.
Mądra ciocia wcale się nie zdziwiła. Spojrzała na Łusię uważnie i poprawiła sobie Ziutka na kolanach, bo właśnie z nich zjeżdżał, powodowany ciężarem własnym.
– Sprężyną wydarzeń? – zrozumiała natychmiast.
Łusia obdarzyła ciotkę spojrzeniem pełnym uznania.
– Tak.
– Nie należy zostawiać wszystkiego przypadkowi? – odgadła Gabriela. Uśmiech krył się w miłych fałdkach koło jej ust i rozjaśniał ciepłem dobre, brązowe oczy.
– Właśnie! – ucieszyła się Łusia, widząc, że ktoś odkrył w niej intencje, których sama jeszcze dobrze nie określiła. – Muszę to zdanie zapamiętać: nie należy zostawiać wszystkiego przypadkowi.
– Też tak kiedyś uważałam – wyznała ciocia. – No, to ciężki mozół przed tobą. Cały świat na głowie.
– Cały to nie – samoograniczyła się Łucja Pałys. – Zajmę się tylko rodziną – sprecyzowała ochoczo.
– Rodziną! Oj, to nie takie proste. Planujesz jedno, wychodzi drugie.
– To niedobrze.
– Kiedyś się tym martwiłam.
– A teraz? – zainteresowała się Łusia.
– A teraz – mniej. Teraz sądzę, że wszystko jest po coś. Nawet troski.
– To ja mam nawet nie próbować?
– Próbuj. Próbuj.
– Pomyślałam sobie, ciociu, że mogłabym zostać sprężyną dobrych wydarzeń.
– A! – ucieszyła się Gabriela. – To mi się podoba. Od czego zaczniesz?
– Mogę – od ciebie, ciociu? Ja tak bardzo cię lubię.
– Ach, kochanie. Dobrze. Co zrobisz na początek?
– Pomyślę.
– A, to świetnie! Od tego zawsze trzeba zaczynać – zaśmiała się Gabriela i pogłaskała buzię dziewczynki: ten rudzielczyk był tak rozczulająco podobny do małej Idusi! No, co prawda, córka była o wiele mniej patykowata niż matka w swoim czasie. Lecz sposób trzymania głowy, dobitny akcent, tonacja głosu, gadatliwość i promienny uśmiech ogarniający nawet czubek nosa – to wszystko było Idusiowe.
Z wyjątkiem spojrzenia. Zielone ślepka Idy były zawsze kłujące i przekorne. Jej córka zaś miała w tych ufnych, mądrych oczach sporo refleksji i nawet jakiś romantyzm. Swoją drogą, jak te wpływy genów rodzicielskich się wymieniają: kiedy Łusia się urodziła, miała, ku zadowoleniu Idy, oczy koloru dojrzałego agrestu. Z wiekiem jednakże stawały się coraz bardziej złotawe, a wreszcie – brunatne, upodabniając się barwą do ojcowskich.
Ciekawe, czy podobne zmiany zachodzą też w charakterze człowieka, skoro wszystko jest tak płynne – pomyślała Gabriela, przed oczami duszy widząc zawsze tak samo hardą twarzyczkę Laury.
– Pomyślę o tym, co w tobie szwankuje, ciociu – oznajmiła Łusia z namysłem. – Po czym, jako spiritusmovens, zapoczątkuję dobre wydarzenia. Uwaga, myślę.
Zapadła nabrzmiała znaczeniami cisza.
– Aż drżę cała, doprawdy – rzekła wreszcie Gabriela. – Czy już ci coś przyszło do głowy?
– Słucham? – spytała Łusia z roztargnieniem.
– Czy już ustaliłaś, co we mnie szwankuje?
Łusia uniosła brwi i wydęła usta w Idusiowy ryjek.
– Mama mówi, że wcale nie dbasz o siebie, tylko jesteś altruistką! – wyrzekła wreszcie ostrożnie, głosem zniżonym i tonem przepraszającym.
Gabriela prychnęła śmiechem, chowając piegowatą twarz w kaftaniku Ziutka.
– A to ci koza! – powiedziała wreszcie.
– Deńda – wtrącił Ziutek zdławionym głosem. Oblizywał właśnie swoją stopę i nie chciał się pozbawiać tej przyjemności tylko dlatego, że ktoś mu prycha w kaftanik.
– Cóż ja mam zrobić z tym fantem, twoim zdaniem? – dopytywała się Gabriela, wciąż się śmiejąc. – Powiedz mi, ja cię posłucham!
– Słowo?
– No… niech będzie. Tylko nie żądaj rzeczy dziwnych.
– To nie jest dziwne: mama mówiła, że powinnaś, ciociu, machnąć kiedyś ręką na wszystkich, wsiąść w samochód i pojechać na samotną wycieczkę. Zadbać o siebie, robić, co ci się podoba, kupić sobie mnóstwo ładnych rzeczy i myśleć wyłącznie o swoich przyjemnościach…
– Gdybym myślała wyłącznie o swoich przyjemnościach, to by znaczyło, że dbam o siebie? – upewniła się Gabriela.
– No, właśnie.
– A nie – że jestem egoistką?
Na te słowa, uwalniając Łusię od konieczności sofistycznych rozważań, wpadła jak ognisty wicher jej zdyszana matka z dwiema torbami zakupów. Postawiła je na ławie i poszła szorować ręce.
– Polipy! Znów polipy! – krzyknęła wyjaśniająco znad umywalki w łazience. – Ciekawy przypadek, męczyłam się godzinę, były krzaczaste jak brokuły!
– Twoja mama słynie z porównań – mruknęła ciocia Gabrysia.
Umyta i odświeżona, Ida wypadła z łazienki.
– Były zielone? – pożądała informacji Łusia.
– Różowe, mocno różowe. Aż do chwili, oczywiście, gdy je nacięłam. Wtedy od razu zrobiły się krwawe, mocno krwawe. Jest tu coś do jedzenia?
– Ja chyba nie chcę zostać laryngologiem… – zastanowiła się Łusia.
Ida cmoknęła Łusię w czubek nosa, a potem przyjrzała się jej z uśmiechem.
– A kim, wiewióro? – spytała. – O, nieba, jak dobrze być w domu. Na dworze jest koszmarny skwar.
– Twoja córka chce zostać sprężyną wydarzeń, Iduś – zawiadomiła Gabriela. – I to od zaraz. Usłyszała od kogoś, że nie dbam o siebie, więc radzi mi wyjechać na samotną wycieczkę dla przyjemności. Wiesz coś o tym, ty makaku?
– Moje słowa – przyznała się Ida.
– A to masz, trzymaj. – Gabriela cmoknęła Ziutka w czółko i ze spokojem podała go siostrze. – Obiecałam Łusi, no to pojadę w świat.
– He? – zdziwiła się Ida, tuląc syna.
– To będzie wspaniała wyprawa. Powiedzcie Grzesiowi…
– Ale dokąd jedziesz? Co? – nieuważnie dopytywała się Ida, podrzucając synka i łapiąc go zaraz w powietrzu (uwielbiał to i reagował uszczęśliwionym wrzaskiem).
Gabriela coś bąknęła, ale nikt tego nie usłyszał. Ziutek miał głos jak trąba jerychońska. A w dodatku stęskniona matka całowała go teraz łakomie po brzuszku.
7
Ida zjadła ze smakiem solidną porcję spaghetti, po czym wraz z dziećmi poszła do siebie. Słychać było, jak jeszcze na korytarzu strofuje Łusię:
– Proszę bardzo, pozwalam, możesz być sprężyną wydarzeń, ale nie musisz zaczynać od szerzenia rodzinnych plotek… – Głos jej oddalał się stopniowo, podobnie jak szybkie kroki, wreszcie huknęły drzwi i wszystko ucichło.
Gabriela uśmiechnęła się i już chciała gotować makaron dla męża i syna (Ida zjadła wszystek; na szczęście sosu było pod dostatkiem), gdy nagle zatrzymała się w pół ruchu.
Ej! przecież miała machnąć ręką na wszystko i wyjechać!
Jest w tym jakaś racja – pomyślała. – Grześ przecież potrafi ugotować spaghetti. Wszystko potrafi ugotować.
Wyobraziła sobie nagle, jak gładki asfalt ucieka w dal spod kół, jak wiatr wpada z furkotem przez uchylone okna samochodu, a brzozy wykonują powolny taniec na zielonym widnokręgu – i bez namysłu złapała swoją płócienną torbę z długim paskiem. Kluczyki od starej astry leżały jak zwykle pod lustrem – mało z niej korzystali. Oboje pracowali w śródmieściu, zapchanym przez koszmarne korki, a szybkim tramwajem wszędzie można było teraz dojechać, i to prosto sprzed domu.
Zatrzymała się w ciemnawym korytarzu, nasłuchując, czy jej zdolna córka ćwiczy. Nikomu nie wolno było wtedy wchodzić i przeszkadzać, zwłaszcza gdy szlifowała swój nowy konkursowy numer – zawrotną, śliczną arię Mozarta. Chyba wybrała zbyt trudny utwór jak na swoje obecne umiejętności. Może to ją tak gniewało.
Ponieważ jednak za drzwiami zielonego pokoju panowała cisza, Gabrysia zapukała i wsunęła głowę do środka.
Laura siedziała przy biurku i zajadle pisała.
– Tygrysku, powiedz Grzesiowi, że… – zaczęła, ale nie dane jej było skończyć.
– Czy jest na świecie jakiś kąt, gdzie mogłabym być sama?! – krzyknęła wściekle Laura, nie odrywając się od pisania. – Dajcie wy mi wszyscy święty spokój!
Gabrieli zrobiło się przykro, ale oczywiście zmilczała: nigdy nie wdawała się w scysje – z nikim, a cóż dopiero z Tygryskiem. Prawdę mówiąc, jej pierwszą, naturalną reakcją w podobnych sytuacjach było zmieszanie – całkiem jak wtedy, gdy bywała świadkiem czyjejś porażki lub nietaktu. Lepiej jest przecież uznać, że się gafy nie zauważyło, niż zawstydzać jeszcze i sprawcę. I tak będzie mu głupio, kiedy już ochłonie.
Zakłopotana, cofnęła się na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi zielonego pokoju.
– I przestańcie już mnie nazywać tym cholernym Tygryskiem! – wrzasnęła Laura za drzwiami.
Ba! – pomyślała Gabriela. Żeby to było takie proste…
Rodzina wytwarza czułe przezwiska w sposób samoczynny, w biegu życia: tak było z Pulpą, Nutrią czy Pyzą. Ignaś z kolei przezwany został Miągwą przez Józinka, na tle ich odwiecznej, nużącej już, ale w sumie zdrowej i potrzebnej, rywalizacji. Ale Laura określiła się jako Tygrysek całkiem sama, już we wczesnym dzieciństwie. Musiał to być trafny wybór, bo miano to przylgnęło do niej od razu, jak skóra. A teraz chce tę skórę zmienić.
Czy to ma coś wspólnego z Wolfim, który tak właśnie lubił ją nazywać?
Seria nieokreślonych sygnałów, jakie ostatnio emitował Tygrys (Gabriela świetnie umiała je odczytywać, choć robiła to na ogół kątem oka i nie dawała nic poznać po sobie), mogłaby wskazywać na nadchodzące zmiany. Nie byłoby to złe. Wolfi był sympatycznym i poczciwym chłopakiem. Ale matka odnosiła wrażenie, że on zbytnio ulega Tygryskowi, a to nie wróżyło najlepiej. Poza tym zdawało się jeszcze Gabrieli, że cała ta awantura z uroczystymi oświadczynami Wolfiego, jakie miały miejsce tuż po maturze ich obojga, z ucieczką i z planowanym potajemnym ślubem, była nie całkiem na serio. Tak jakby Laura zorganizowała to wszystko, by sprowokować rodzinę, wstrząsnąć nią i pobudzić do jakiejś reakcji. A kiedy już do tego doprowadziła – nagle wszystko przestało ją bawić.
Tu Gabriela wspomniała Janusza, wiarołomnego męża numer jeden i ojca swoich dwu córek.
Przecież ten wielki spektakl Laura urządziła także i dla niego.
Nie ma końca konsekwencjom starych błędów.
Choćby się nawet wszystko, wszystko dawno wybaczyło i zapomniało.
Ruszyła powoli korytarzem, przesuwając ręką po grzbietach książek, zajmujących wszystkie ściany. Przystanęła obok telefonu, który pokrywał się kurzem na stoliku pod zamglonym lustrem i na jego widok zdecydowała, że pojedzie do siostry.
Nie do Natalii, bo Robrojkowie mieli się dziś wybrać z chłopakami do Nowego ZOO. Do Patrycji.
Wykręciła numer Górskich.
– Chyba do ciebie przyjadę – zapowiedziała od razu, słysząc ciepły alt Pulpecji na tle śmiechów dzieci i ujadania psów.
– No, nareszcie! – krzyknęła w odpowiedzi Pulpa. – Nigdy nie masz dla mnie czasu! A ja z tobą muszę, no muszę pogadać sam na sam!
– Biorę astrę i będę za pół godziny.
– Będziesz za godzinę, jeśli trafisz na korki. A trafisz. Chyba żebyś jechała bokami, przez Puszczę Zielonkę. Dobra, to ja ukręcę lody cytrynowe. Florek kupił taką maszynkę i teraz ciągle kręcę.
– A co te wasze psy tak hałasują, wściekły się czy co?
– A, znalazły zająca w sadzie i ganiają go teraz po podwórku.
– Co takiego?
– Ojej, no co, normalka, ty mieszczuchu. Jazda, ruszaj!
Gabriela już posłusznie wychodziła, ale po namyśle cofnęła się jeszcze do pokoju rodziców.
Cichutko uchyliła drzwi, a biała firanka w oknie naprzeciwko wydęła się i popłynęła w powietrzu powoli, jak duch. Otwarta książka na kolanach ojca zaszeleściła kartkami.
Tato leżał w fotelu, nieco przekrzywiony, z okularami na czole. Jego prawa ręka bezwładnie zwisała w bok, wsparta o podłogę. Gabriela, jak zwykle od razu zaalarmowana, podeszła bliżej; uspokoiło ją nikłe pulsowanie na jego skroni.
Stała przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w tę dobrą, miłą i mądrą twarz. Wsparty policzkiem o podgłówek fotela, tato odwrócony był od bocznego światła, które podkreślało wszystkie jego zmarszczki i rysowało cienie pod zamkniętymi oczami.
Dziwne. Tylko wtedy, gdy widziało się ojca śpiącego, można było dostrzec w jego twarzy rysy znajome z tych nielicznych szkolnych zdjęć, a zwłaszcza – ten sam wzruszający, młodzieńczy wyraz bezbronności wokół jego ust.
Kiedy spał, jego duma też spała.
Gabriela przypomniała sobie nagle tatę swojego dzieciństwa, który był wtedy wszystkowiedzącym mędrcem, filarem świata, busolą; znał odpowiedź na każde pytanie, niczego się nie bał i potrafił rozwiązać każdy (no, zwłaszcza abstrakcyjny) problem. Zobaczyła przez moment siebie, kilkuletnią, na jego kolanach, poczuła tytoniowy zapach ojcowskiej marynarki i posłyszała młody głos deklamujący Horacego.
Ostry wiatr popchnął otwarte skrzydło okna, więc Gaba podparła je małą encyklopedią. Postała jeszcze chwilę, patrząc na tatę.
Nie powinna wyjeżdżać na zbyt długo.
Liczy się każda chwila, którą można spędzić z bliskimi – póki jeszcze są tutaj. Za chwilę będzie za późno. Tak mało czasu zostało. Za mało, za mało czasu, żeby z każdym porozmawiać, żeby odpowiedzieć na całą tę miłość, żeby ogarnąć wszystkie te potrzeby, żeby zadbać o każdego, kto tego potrzebuje…
Postanowiła, że wróci szybko; na kolację.
Już dotarła na palcach do drzwi, kiedy przeraźliwie skrzypnęła stara deska pod jej stopą.
Gabriela zastygła w pół ruchu, a wtedy za jej plecami ojciec rzekł dobrotliwie i kpiąco:
– A kiedy byłaś mała, chciałaś zostać krwiodawcą.
Gabriela odwróciła się i ujrzała swego tatę kompletnie już rozbudzonego; kwadrans drzemki wystarczał mu zupełnie.
– Ja? Ejże – odpowiedziała, dziwiąc się, że jakoś zawsze jej myśli i myśli ojca biegły jednym torem lub krążyły wokół tego samego tematu. Teraz – równocześnie – oboje zajrzeli w tę samą przeszłość.
– Wszędzie wtedy wisiały plakaty: Zostań krwiodawcą! A ty z nich uczyłaś się czytać. Wzięłaś to na serio i gdy pytano, kim zostaniesz, gdy dorośniesz…
– Ach, tak, chyba coś pamiętam niejasno.
– A pierwszym słowem, jakie przeczytałaś samodzielnie, było: pomoc.
– Dlaczego to ci się nagle przypomniało?
– Nie wiem. Patrz, Gabrysiu, jakie to dziwne, ja pamiętam twoje dzieciństwo, ale odeszli już prawie wszyscy, którzy pamiętali moje.