Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aby zrobić bilans swego życia, Stéphane Allix, francuski dziennikarz śledczy, udaje się do amazońskiej dżungli na medytacyjne odosobnienie. Nie przypuszcza nawet, co go tam spotka. W czasie jednej z medytacji ma wizję, niczym sen na jawie: widzi żołnierza II wojny światowej, esesmana, który umiera, trafiony w gardło odłamkiem pocisku. Jednocześnie w jego umyśle pojawiają się inne obrazy i informacje: imię, nazwisko, stopień wojskowy. Doświadczenie to bardzo go porusza, czuje bowiem dziwne pokrewieństwo z tym żołnierzem. Gdy po powrocie do kraju, odkrywa, że ten człowiek rzeczywiście istniał, rozpoczyna swe prywatne, emocjonujące śledztwo. Czy znajdzie wreszcie odpowiedź na egzystencjalne pytania, które się w nim kotłują od zawsze?
LAURENT GOUNELLE: Jest to najbardziej niesamowita książka, jaką kiedykolwiek czytałem. Zadziwiająca opowieść, którą polecam odkryć….
BORIS CYRULNIK: Pasjonujące śledztwo
FABRICE MIDAL: To wielka książka, niosąca głębokie światło. I w zupełnie nowym stylu. Pasjonująca!
AGNÈS LEDIG: Zamykam tę książkę głęboko poruszona, a zarazem ukojona światłem, pomimo mroków, w których brodzi ta opowieść.
AMÉLIE NOTHOMB: Fascynująca historia, która trzymała mnie w napięciu od początku do końca.
GRANICE.PL: Gdy byłem kimś innym to opowieść o tym, jak racjonalny do szpiku kości, konkretny człowiek Zachodu staje w obliczu spraw, których konwencjonalna nauka wytłumaczyć nie może. Wydarzenie o charakterze paranormalnym – pozornie nieznaczące – staje się dla autora początkiem systematycznego, drobiazgowego śledztwa. Warstwa historyczno-reporterska tej książki jest – niezależnie od stosunku czytelnika do zjawisk nadprzyrodzonych – po prostu fascynująca. Ale w tej książce jest też coś więcej. Allix wykorzystuje swój reporterski warsztat do opisania spraw pozornie niemożliwych do zgłębienia. Opisuje drogę, jaką przebywa, przemianę, która w nim zachodzi. Zastanawia się, jakie znaczenie miała wizja, której doświadczył. Czy Alexander Herrmann chciał mu coś przekazać? A może Allix wyruszył w drogę, by spotkać się z potomkami esesmana i pomóc im przepracować ich własne traumy, problemy, zmierzyć się z niełatwym dziedzictwem?
Książkę Gdy byłem kimś innym można czytać na wiele sposobów. Można czytać z wypiekami na twarzy o konkretnym śledztwie, które pchnęło Allixa do podróży przez całą Europę. Można skupić się na jego przemianie duchowej. Można koncentrować się na ukazywanych przez autora źródłach hańby, która w 1939 roku spadła na całą Europę za sprawą fanatyków, którzy podpalili świat. Można uwypuklać to, jak bardzo różnimy się od nich. Albo dostrzec, jak wiele nas z nimi łączy.
W każdym razie warto sięgnąć po tę książkę. Opisuje historię tym bardziej niesamowitą, że przecież wydarzyła się naprawdę. I mówi bardzo wiele o świecie, który nas otacza.
Może nawet więcej, niż byśmy chcieli.
Przeczytaj całą recenzję tutaj: https://www.granice.pl/recenzja/gdy-bylem-kims-innym/35961
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stéphane Allix
Gdy byłem
kimś innym
Tytuł oryginału: Lorsque j’étais quelqu’un d’autre
Original Copyright by Mama Editions, Paris (France), 2017
Copyright © Wydawnictwo Co-Libris 2019
Copyright © for the Polish translation by Joanna Wójcik-Gehin
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentu książki wjakiejkolwiek formie (elektronicznej, fotokopii, nagrań) – zwyjątkiem cytatów wartykułach iprzeglądach krytycznych – możliwe jest tylko napodstawie pisemnej zgody Wydawcy.
Przekład: Joanna Wójcik-Gehin
Korekta iredakcja: Katarzyna Rojek
Zdjęcie naokładce: Alain Potignon
Opracowanie graficzne: Philippe Fourquet
Skład iłamanie: Studio Grafpa, www. grafpa.pl
Druk: ODSW AZYMUT Sp. zo.o.
ISBN: 978-83-950611-4-1
Wydawca: Wydawnictwo Co-Libris, Wydanie I, Siewierz 2020
Sprzedaż wysyłkowa: www.co-libris.pl
Kontakt: [email protected]
Wpierwszym dniu rozlokowuję się wnowym miejscu, ale wciąż nie dociera domnie, że czas się właśnie zatrzymał. Nie mam nic dozrobienia. Nie mam tu e-maili dosprawdzania, telefonów dowykonania, artykułów dozredagowania, spotkań doumówienia, narad doprzygotowania… Nic. Trudno mi jeszcze wto uwierzyć. Wstrząs okazuje się zbyt silny, więc wynajduję sobie różne drobne ulepszenia mojego nowego lokum, byle się czymś zająć. Itak mija pierwszy dzień: gorący, przyjemny, nierealny.
Gdy noc spowija chatkę całkowicie, owady, żaby iinne niewidzialne zwierzęta zaczynają chóralne śpiewanie, równie urozmaicone, co hałaśliwe. To one odtej pory będą kołysać mnie dosnu. Te wszystkie poświstywania, szelesty, brzęczenia ikląskania lasu ustają dopiero znadejściem dnia. Wiele owadów, zwabionych światłem lampy zawieszonej nad stołem, przywarło już odzewnątrz domoskitiery. Snop światła rzucany przez lampę pozostawia część pomieszczenia wciemnościach. Zapisuję kilka linii wmoim niebieskim zeszycie, relacjonując szczegóły nowego gospodarstwa. Czas będzie się dłużył.
Przywiozłem zesobą tylko jedną książkę – Wojnę ipokój. Rosja Tołstoja wdżungli amazońskiej. Specjalnie zabrałem nowe wydanie kieszonkowe, anie tomy, które już przeczytałem iwktórych porobiłem notatki. Tym sposobem będę mógł spalić książkę, gdyby jej czytanie stanęło naprzeszkodzie introspekcji, której zamierzałem dokonać. Bo wtym osamotnieniu lektura może się okazać ostatnim środkiem ucieczki przed konfrontacją zsamym sobą. Wówczas zniszczę książkę, aby oddać się całkowicie bogactwu nudy.
Dlaczego Wojna ipokój? Otóż, po pierwsze, dlatego, że jest to arcydzieło. Oprócz tego, zbardziej prozaicznych względów, wystarczy mi nacały pobyt, nawet gdybym się miał nie ograniczać. Awkońcu też dlatego, że poprzez ten tekst czuję łączność zmoim ojcem. Moim zmarłym ojcem, którego mi brakuje, aktóry czytał tę książkę chyba zeczterdzieści razy.
Gaszę światło inatychmiast zapada czarna noc. Podczas gdy moje oczy przyzwyczajają się powoli dociemności, niewyraźne kształty roślinne zaczynają się wyłaniać zza moskitiery. Jestem zmęczony podróżą, amój umysł błądzi między jawą asnem, kołysany odgłosami przyrody. Szybko układam się natym jedynym wswoim rodzaju łóżku. Jest parno, więc tylko trochę przykrywam się lekkim prześcieradłem izasypiam natychmiast.
Jestem nanogach oświcie, wbladym świetle wschodzącego dnia. Podczas śniadania, złożonego zmiski płatków zbożowych imleka sojowego, odwiedza mnie niewielka modliszka. Gorąca wilgoć nocy rozpływa się mglistymi smużkami ponad koronami drzew, wmiarę jak słońce wschodzi coraz wyżej. Kawa rozpuszczona wkubku zimnej wody uzupełnia śniadanie. Jakie szczęście. Kręci mi się wgłowie, jak pomyślę, gdzie jestem.
Jedyną rzeczą, jaką chcę robić regularnie ikonsekwentnie, jest program pracy zciałem ienergią, który zacząłem jeszcze wParyżu, pod okiem Serge’aAugiera. Chodzi oćwiczenia sztuki walki polegające napowolnych ruchach itym samym nakłanianiu ciała dopracy nagłębokich poziomach, co jest wstępem dotrudniejszej praktyki. Te ćwiczenia fizyczne będą mi towarzyszyły wdrodze duchowej. Bo jakże uspokoić ibadać umysł bez oczyszczenia iwzmocnienia ciała, które jest jego odbiciem?
Odziany jedynie wprzepaskę nabiodrach, zaczynam pierwsze ćwiczenie polegające napracy nad równowagą iześrodkiem ciężkości. Stojąc boso napodłodze zdesek, zrękami wzdłuż tułowia, przenoszę ciężar ciała naprzemiennie zpięt naprzód stóp. Wpowolnym kołysaniu, jakie tym sposobem powstaje, koncentruję się naswojej osi. To rodzaj medytacji ciała. Wzrok kieruję nazewnątrz chatki, napień rosnącego przede mną majestatycznie drzewa. Obsesyjne myśli przychodzą iodchodzą. Nie udaje mi się osiągnąć spokoju umysłu. Jest we mnie za dużo energii, przejawia się ona wpobudzeniu umysłowym, wywołując coś wrodzaju permanentnego rozdrażnienia. Ciągle wolno oddychając, skupiam się nałagodności. Mój umysł jest jeszcze zbyt poruszony, co odbija się również wciele. Czuję się gruby. Araczej ciężki, bo obiektywnie nie jestem gruby. Wkurza mnie mój brzuch, zawadza mi. Jeśli brzuch jest drugim mózgiem, to naprawdę się zastanawiam, czego mój nie przetrawił. Muszę zdjąć ten ciężar. Wykonując ćwiczenia, zauważam, że nie umiem oddychać. Wdycham powietrze gwałtownie, zrywami, jak ryba wyciągnięta zwody. Nieustannie szukam powietrza. To najpewniej zpowodu tej ciężkości wbrzuchu. Ale przecież oddycham tak oddzieciństwa. Dzieciństwa zapomnianego.
Mija ranek, aja pocę się, świadomy całego oceanu skurczów inapięć szamoczących się we mnie.
Muszę zaufać ciału.
Celem tej podróży jest to, abym nauczył się odpuszczać. Aby udało mi się zatrzymać ten kołowrotek myśli, tę maszynę, która wszystko chce kontrolować, wywołując poczucie winy nasamą myśl, że nie robi się czegoś, jak należy. „Pokaż mi. Ufam ci, naucz mnie łagodności”.
Nagle czuję, że ktoś mnie obserwuje. Odwracam się natychmiast, pewny, że kogoś zobaczę, ale nie ma nikogo. Jest tylko ściana lasu. Ajednak mam wrażenie, że coś tu było. Pozostało niewidzialne, aby mnie nie wystraszyć? Dziwne uczucie.
Wracam doćwiczeń, spokojniejszy, ale wciąż myśląc wkółko: chciałbym się odnaleźć, dowiedzieć, kim naprawdę jestem…
Czuję, że doszedłem dokońca pracy podjętej po odejściu brata iojca. Przez dziesięć lat żyłem badaniami nad śmiercią, które prawdziwie mną wstrząsnęły, zmieniły mnie, ale igłęboko ukoiły. Lecz dziś nie chcę już spotykać umarłych. Chcę życia, nie śmierci. To życie jest ważne. Doświadczać życia, nie oczekując niczego szczególnego.
Mija ranek irobi się coraz goręcej. Zrozpalonymi udami iobolałymi ramionami postanawiam zejść ścieżką dorzeki. Miejsce jest puste imajestatyczne. Wchodzę doniezbyt głębokiej wody, uważając, żeby nie stracić równowagi naoślizgłych kamieniach. Posuwam się wstronę, gdzie woda jest trochę głębsza. Rzeka wije się pośród bujnej, tropikalnej roślinności, aja, jak we śnie, unoszę się zrozkoszą. Przytrzymuję się, aby mnie prąd nie zniósł, izanurzam po czubek głowy. Chłód wody pieści moje ciało, rozluźniając mięśnie, obmywając je zmysłowo zewszelkich skurczów inapięć. Czuję, jak nurt wody głaszcze mi powieki, kark iplecy, pełza po nogach. Nade mną wpowietrzu krążą orły.
Wdrapuję się zpowrotem dochatki. Kucharka zośrodka zostawiła mi dyskretnie posiłek złożony zkawałka grillowanej ryby, purée, pokrojonych pomidorów, tartej marchwi iplastrów ogórka. Patrzę naten talerz nastole iczuję, jak wzbiera we mnie niepokój: czy mi to wystarczy? Talerz jest pełny, spokojnie mi tego pożywienia wystarczy, skąd więc ta potrzeba, żeby mieć więcej? Jakby coś we mnie było głodne. Lęk przed brakiem, potrzeba kompensacji, której nie zaspokoi pożywienie. Jestem zaskoczony intensywnością swojej obawy. We Francji każdego dnia przekąszałem ato kawałek czekolady, ato jakiś inny smakołyk. Słodycze, azwłaszcza czekolada, koiły we mnie tę tajemniczą pustkę. Wiadomo, ma to związek zmoimi emocjami. Ale fakt, że to wiem, niczego nie zmienia. Znalezienie się wsytuacji, wktórej nic nie będzie mogło zaspokoić tej kompulsywnej potrzeby, wywołuje umnie wiele razy wciągu dnia ataki mikropaniki. Oto nowe odkrycie, widoczne zpełną ostrością. Czeka mnie mnóstwo roboty!
Po południu zaczyna padać. Ciepła ulewa zapowiada porę deszczową, która wtym regionie zagości za kilka tygodni. Bez wahania wychodzę nadeszcz ztwarzą zwróconą ku niebu izrozpostartymi rękami. Grube krople chłostają mi twarz ibarki. Jak woda strumienia wyznaczają granice mojego ciała, pozwalają mi poczuć jego kontury, zwiększają moją jego percepcję iwpewien sposób sprowadzają mnie dotej biologicznej materii, zktórej jestem zrobiony. Deszcz, spływając po skórze, tej błonie organizmu, pozwala mi odczuć jedność ciała. To już nie umysł, który myśli swoje, nogi, które robią swoje, ijeszcze ręka, która jednocześnie coś pisze. Moje ciało nanowo staje się skończoną całością pod wpływem kontaktu zwodą deszczu istrumienia. Masuję barki, ramiona, brzuch, uda, wyczuwam pod rękami siłę swoich mięśni iciepło skóry. Czuję wsobie życie, organiczne, zwierzęce.
Gdy kończy się ulewa, wystawiam się nasłońce, aby wyschnąć, apotem wracam dochatki ikładę się whamaku zawieszonym między dwoma słupami. Bujam wobłokach wstanie odprężenia. Moje myśli są spokojniejsze niż przed południem. Chwytam Wojnę ipokój iczytam kilka stron, które natychmiast przenoszą mnie wczasie iprzestrzeni. Wułamku sekundy znajduję się przy ojcu. Jestem wpierwszej części powieści, kiedy Piotr, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zostaje wyznaczony przez swego umierającego ojca najedynego dziedzica tytułu ikolosalnej fortuny Bezuchowów. Zmrok zapada szybko. Apotem nastaje noc zeswymi dzikimi wokalizami. Isen, który powala mnie bez zapowiedzi.
Nowy świt, podobny dowczorajszego, niesie szczęście ipewność szykującego się spotkania. Spotkania zmoim ciałem, najpierw wczasie porannych ćwiczeń, potem podczas długich spacerów wrzece, co uaktywnia izmienia mój obieg energii. Zauważam to już tego drugiego ranka, jest to bardzo subtelne odczucie, ale zkażdym dniem będzie stawać się silniejsze. Czuję, że wzrasta moja witalność. Moje pragnienia również. Wyczuwam niejasno, że ta narastająca energia stanie się motorem ważnego doświadczenia, którego natury nie potrafię narazie odgadnąć. Poprzez te odczucia energetyczne odnoszę wrażenie, że zachodzi coś głębszego, coś, co ma związek zmoimi ogólnymi zdolnościami doczucia iwidzenia.
Wmiarę upływu dni coraz wyraźniejsze się staje, że spokój, który odnajduje mój umysł, totalne odizolowanie wpołączeniu zsystematycznymi ćwiczeniami fizycznymi są wtrakcie kanalizowania tego, co dotej pory było we mnie zupełnie rozproszone. Dzieje się! Uwielbiam to.
Popołudniami naprzemian medytuję, spaceruję wzdłuż rzeki ioddaję się marzeniom. Również dużo piszę, jak podczas każdej samotnej wyprawy odtrzydziestu lat, ale jeszcze więcej teraz: wczasie tej podróży wbezruchu. Mój dziennik staje się moim alter ego, zktórym prowadzę dialog. Powierzam mu swoje wątpliwości ipytania. Domyślam się, że jedną znajważniejszych rzeczy dowprowadzenia wżycie będzie przestać chcieć wszystko analizować.
Pewnego ranka, kiedy jestem pogrążony wstanie kontemplacji, wciszy iwbezruchu, nie oczekując niczego szczególnego, uświadamiam sobie, że mój umysł nakilka sekund zaprzestał myślenia. Wtym momencie wydało mi się, że postrzegam otoczenie zwiększą ostrością. Że doświadczam czegoś wrodzaju czystej percepcji natury rzeczy. Namgnienie oka. Zbyt ulotne, aby zostawić choćby wspomnienie. Bo jak tylko doszedłem dosiebie, mój mózg zaczął pracę nanajwyższych obrotach, analityczny umysł zaś odciął mnie odtego sensorycznego doświadczenia. Niemniej przez chwilę poczułem coś nowego. Pod nieobecność myśli uchyliły się jakieś drzwi.
Mechanizmy funkcjonowania mojego umysłu stają się coraz wyraźniejsze. Stopniowo dociera domnie, że być może wczasie tej podróży nie pojawi się nic dozrozumienia ani cel doosiągnięcia, że nie powinienem oczekiwać żadnego objawienia. Mam tylko żyć ibyć wpełni obecnym wdoświadczaniu teraźniejszości, bez rozumowego dociekania. To prawdziwe wyzwanie dla kogoś takiego jak ja, co główkuje bez przerwy. Widzę teraz, że wmoim życiu we Francji wszystko musiało mieć cel lub powód. Pójść tu itam, zrobić to itamto itak dalej. Ani nachwilę nie byłem wolny, ani namoment mój umysł się nie zatrzymywał. Idziwić się, że odciąłem się odswoich doznań? Tylko kiedy wciągu dnia miałbym być dostępny dla tych zjawisk tak subtelnych, tak kruchych, skoro byłem wkółko zabiegany? Jak się otworzyć nanieoczekiwane wtym zagonieniu? Fakt, wystarczyłoby, żebym sobie darował regularnie choćby chwilę. Piętnaście minut bezczynności każdego dnia przyniosłoby nieocenione korzyści. Znajdujemy przecież czas dla tylu niepotrzebnych rzeczy. Muszę sobie narzucić po powrocie te chwile medytacji. Rozwiązanie istnieje, jest gdzieś wmoim wnętrzu.
Kluczem jest dyscyplina.
Podążać „ścieżką wojownika” wrozumieniu tybetańskiego mistrza Chögyama Trungpy. Narzucić sobie zdeterminacją możliwość świadomej irzetelnej konfrontacji zsamym sobą. To pojawia się wczasie wglądu wywołanego regularnym nicnierobieniem. Lecz spotkanie oko woko może być nieprzyjemne. Czy pragniemy poznać samych siebie naprawdę? Zdaję sobie mgliście sprawę, że to moje ciągłe zabieganie imentalna potrzeba interpretowania wszystkiego skrywają strach – strach przed nieznanym, które pojawiłoby się, gdybym tylko pozwolił swoim doznaniom otworzyć się wpełni. Czego lub kogo się boję? Dokąd zabierze mnie ta energia, która we mnie buzuje? Zczym są związane te popędy, pragnienia, te czasem gwałtowne emocje? Wobec tych niezliczonych pytań zaczynam dostrzegać konieczność codziennej praktyki tych chwil dla samego siebie po powrocie. Podążać ścieżką wojownika zufnością, życzliwością, determinacją, radością, przenikliwością, odwagą iwspółczuciem.
Ozmierzchu pod koniec medytacji rzucam okiem naswój brzuch iwidzę ocean czerni, niczym smoła. Ismutek. Czyżby moja energia iwewnętrzne zranienia stawały się widzialne?
Nabrałem nawyku brodzenia wrzece kilka razy dziennie. Stąpając po kamieniach, uważając, żeby nie stanąć nawężu – bo już napotkałem dwa osobniki wygrzewające się naskałach – smakuję rozkosz odosobnienia. Woda jest przejrzysta, przyjemna, za każdym razem nurkuję wniej zbłogością. Nad tą częścią doliny stale szybują orły unoszone ciepłymi prądami powietrza.
Pewnego dnia, leżąc naplecach nawodzie, podążam wzrokiem za jednym ztych władców nieba. Gdy widzę go dokładnie pod słońce, mrużę oczy ipozwalam się nieść powoli nurtowi, zawieszony niczym zjawa napowierzchni wody. Po pewnym czasie wstaję iociekając wodą, wspinam się narozgrzany głaz, aby nanim wyschnąć. Siedząc po turecku, wystawiony dosłońca, spowalniam oddech izamykam oczy. Ledwie rozpraszany letnią bryzą iodgłosem wody, daję się przeniknąć majestatowi tej chwili. Istaje się coś nieoczekiwanego: siedzę nieruchomo nakamieniu, ale już nie sam. Jakiś Indianin jest zemną. Nie obok mnie ale, jak to powiedzieć... We mnie. To doznanie jest bardzo wyraźne, to nie wytwór mojej wyobraźni. Niesamowite! Jakbym wyczuwał dawnego tubylca. Otwieram powieki, niczego nie widzę, ale wiem, że moje oczy mogą zobaczyć tylko niewielki fragment rzeczywistości, więc nie jestem tym zdziwiony iskupiam się nasamym doznaniu. Czuję jeszcze obecność tego Indianina, jest ona bardzo realna, dlatego staram się nie poruszyć, aby delektować się chwilą. Jednego jestem pewien: ani namoment nie jestem sam. Jest tu ten tubylec wczasie poza czasem, wmiejscu, gdzie jestem, ja – cudzoziemiec, który kolejny dzień otwiera powoli drzwi doniewidzialnych światów. Nakilka sekund nasze rzeczywistości się nasiebie nałożyły. Przez kilka sekund Indianin był gęstszy odducha.
Zpewnością potrzebowałem tego przypomnienia, że świat niewidzialny jest stale dostępny, obecny wokół nas, gdziekolwiek jesteśmy. Nie trzeba jechać daleko, aby to odkryć. Drzwi dotego świata są wnas, nigdy nie były gdzie indziej.
Wdrapuję się domojej chatki, jednocześnie mocno poruszony, ale iradosny. Czuję się silny. Cóż za niezwykłe doświadczenie! Śpieszę je przelać napapier dziennika. Odwschodu, zpomrukami burzy, nadciągają chmury. Ściemnia się. Jem kolację złożoną zczegoś wrodzaju placka zsoczewicy zawokado, ryżem ijarzynami. To już ponad tydzień, jak żyję niczym pustelnik wtej chatce pośrodku puszczy amazońskiej.
To stanie się jutro.
Słońce jest już wysoko, gdy zaczyna się to szczególne doświadczenie. Naprzejrzystym niebie orły jak zwykle tańczą nad moją głową. Kończę serię ćwiczeń fizycznych, zanim zrobi się zbyt gorąco. Czuję się świetnie, odnajduję swoje ciało, czuję pracę mięśni, krążącą energię. Mój umysł się uspokaja. Inagle intuicja każe mi się zatrzymać, znieruchomieć iwsłuchać się wdoznania. Kładę się więc nałóżku, zamykam oczy. Nie wiem, dlaczego to robię, oddaję się marzeniom. Leżę zzamkniętymi oczami, mój umysł zaczyna błądzić. Początkowo nie wiem, co robić, ale po chwili zaczynam sobie wyobrażać, że jestem latającym orłem. Nagle wracam myślą dobrata, Thomasa, idoojca. Stoją naprzeciwko mnie naznanej mi drodze. Thomas ręką pokazuje mi przestrzeń przed nami. Nie rozumiem. Czy to jakieś przesłanie? Co takiego chce mi pokazać? Stopniowo wzbijam się ponownie dolotu. Wizualizuję sobie wmyślach dolinę, gdzie się znajduję, jakbym był ptakiem, jednym zorłów, które zapewne wtym momencie rzeczywiście krążą nade mną. Widzę zgóry swoją chatkę, potem szybuję wstronę rzeki, jakby mój duch przelatywał nad nią nasporej wysokości. Wtym momencie jestem doskonale świadomy, że to ja tworzę tę wizję. Lecz nagle dzieje się coś zaskakującego. Nachodzi mnie, zpełną ostrością, wizja, której nie wyreżyserowałem: lecę wciąż ponad rzeką, ale tym razem dostrzegam zbliżających się ludzi. Ludzi brodzących wrzece. Ztej wysokości to zaledwie czarne punkciki. Czy to Indianie zamieszkujący dawniej tę dżunglę? Konkwistadorzy? Podlatuję bliżej iwmiarę, jak obniżam lot, rzeka znika, aroślinność ustępuje miejsca całkowicie białemu pejzażowi, jakby pokrytemu śniegiem. Jestem teraz napoziomie ziemi. Zdumiewające: widzę czołg oraz idących za nim ludzi. To żołnierze, Niemcy, jest wojna. Idą naprzód, chroniąc się za czołgiem. Ico dziwniejsze, jestem jednym znich. Jestem oficerem SS. Widzę twarz, która zkrzykiem pochyla się nade mną, widzę zniszczoną wioskę. Czuję, że za chwilę umrę, ranny wszyję odłamkiem pocisku, który uszkodził tętnicę. Umieram.
Jestem osłupiały ioszołomiony intensywnością tego przeżycia.
Wciąż leżę zzamkniętymi oczami, całkowicie przytomny iświadomy, naswojej pryczy wPeru, ajednocześnie mój duch jest przerzucony winny czas, winne miejsce. Nagle odkrywam, że wiem, jak się nazywa ten mężczyzna. Jego imię, Alexander, wyłania się znicości inarzuca niczym oczywistość. Nie widzę wyraźnie jego twarzy, jedynie tyle, że jest jasnym szatynem, prawie blondynem, zwłosami dość krótko przyciętymi przy karku iskroniach, adłuższymi naczubku głowy. Widzę, jak posuwa się wśród zniszczeń itrupów. Wszystko jest białe, jakby pokryte gipsowym pyłem lub śniegiem. Sylwetki zaś są czarne. Zasycha mi wgardle. Alexander ma nasobie długi, ciemny płaszcz. Mężczyzna jest wysoki ichudy, ale proporcjonalnie zbudowany, zdługimi iszczupłymi mięśniami. Scena jego śmierci się powtarza.
Skąd to uczucie, że chodzi omnie?
To wprost niewiarygodne, zbyt silne, to niemożliwe... Proszę ojakiś element, który mógłbym sprawdzić później, iwidzę coś, co wydaje się dowodem osobistym, zapisanym pismem gotyckim. Dostrzegam „Herman” wmiejscu przewidzianym nanazwisko. Nazywa się Herman, Alexander Herman. Podobnie jak wprzypadku imienia dociera domnie oczywistość jego stopnia wojskowego: „Obersturmführer” wyskakuje wmoim umyśle, umyśle kogoś, kto nie mówi ani słowa po niemiecku. Jestem bombardowany kolejnymi wizjami. Jak gdyby sceny zżycia przewijały się zimpetem przed moimi zamkniętymi oczami. Sceny zjego życia wcywilu. Widzę jakąś dziewczynkę, blondyneczkę, radosną iuśmiechniętą, wwieku dwóch, trzech lat. Jest znią. Czy to jego córka? Apotem znowu śmierć, wrzeszczące twarze. Iwtem widzę go nabrzegu jeziora, wsielskim pejzażu. Jest lato. Alexander ma nagi tors. Koło niego leży nabrzuchu inny mężczyzna. Jest starszy odniego, widzę dobrze jego twarz. Czuję silną więź między nimi. Czy są kochankami? Wewnątrz lewego przedramienia Alexandra dostrzegam tatuaż zcyfrą „25”. Iznowu zniszczone miasto lub miasteczko, odnoszę wrażenie, że chodzi omiejscowość zwaną Bagneux lub Bayeux, nie... Ani jedno, ani drugie... Ale coś zbliżonego. Ateraz znów widzę dziewczynkę wtej sielskiej scence, wtowarzystwie Alexandra itego drugiego mężczyzny. Blond włosy małej obcięte są równo dolinii brody. Widzę następnie Alexandra wParyżu, jakby spacerował wV dzielnicy, wgórze rue Gay-Lussac, wmiejscu, gdzie przechodzi ona wrue Claude Bernard. Wchodzi potem dopobliskiego Ogrodu Luksemburskiego... Odwraca się ipatrzy mi woczy zpewną figlarnością, jakby się bawił moim zdumieniem. Mogę wówczas przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Później znów widzę, jak upada. Krew, pulsując, wypływa zjego szyi iplami kołnierz, ziemię. Alexander chwyta się za gardło. Życie zniego ucieka, wzrok gaśnie. NaAlexandra opada biały pył. Ziemia wokół, rozorywana eksplozjami, wyrzuca fontanny śniegu iognia, wściekłości izimna. Jest martwy. Jest mną. Jego ciało jest moim.
Gdy po upływie pół godziny ta wizja się kończy, jestem zupełnie ogłuszony. To doświadczenie było tak bardzo zaskakujące, niezrozumiałe itak potężne. Czyżbym sobie to tylko wyobraził? Ale dlaczego? Kim jest ten człowiek? Co się tak naprawdę przed chwilą wydarzyło?
Po południu iprzez kolejne dni nie udaje mi się wymazać obrazów tego Niemca. Przybył tu zmrocznej otchłani, wszedł domojej rzeczywistości iwniej pozostał, jakby żył we mnie. Wracam pamięcią dotego ponurego krajobrazu przemocy iśmierci, dospojrzenia Alexandra... Ale nawet przez moment nie przypuszczam wstrząsu, jaki nastąpi po moim powrocie doFrancji.
Gdy odkryję, że ten człowiek istniał naprawdę.
Wkolejnych dniach, pomimo frapującego charakteru tamtego doświadczenia, dochodzę downiosku, że musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Dlatego też jeszcze przed końcem pobytu wpuszczy amazońskiej nabieram wobec niego pewnego dystansu. Twarz mężczyzny zmojej wizji nadal zajmuje moje myśli, ale niesamowitość tego zdarzenia ustępuje powoli miejsca psychologicznej interpretacji, choć jego wymowa pozostaje wciąż tajemnicza.
Nie mogę po prostu uwierzyć, że ten człowiek mógłby rzeczywiście istnieć. To byłoby niebywałe, zbyt niepokojące. Nie, źródło tych obrazów musi tkwić wmoim umyśle. To zpewnością moja wyobraźnia ułożyła cały ten scenariusz. Gdybym miał wymyślić napoczekaniu nazwisko, które brzmi zniemiecka, najpewniej powiedziałbym Herman lub ewentualnie Helmut. Co doimienia Alexander, napisałem wspólnie zMichałem, księciem Grecji iDanii, książkę oAleksandrze Wielkim, apostać tego Macedończyka fascynuje mnie odczasu pierwszych podróży doAzji Środkowej. Co dostopnia Obersturmführera, musiałem je usłyszeć wjakimś filmie albo znaleźć wjakiejś książce, jak naprzykład Łaskawe, monumentalnej powieści Jonathana Littella, która zdobyła w2006roku Nagrodę Goncourtów, aktóra jest mrożącą krew wżyłach historią oficera SS. Ta książka bardzo mnie poruszyła. Aco zresztą? Nie wiem... Tak więc, nawet jeśli to spotkanie było niesamowite, nie widzę powodu, dla którego należałoby je uznać za coś innego niż tylko dość oryginalny wynik pewnych nieświadomych procesów. Niemniej obiecuję sobie, że jak wrócę doFrancji ibędę miał dostęp dointernetu, sprawdzę to wGoogle. Tak dla świętego spokoju.
Wdniu mojego wyjazdu strugi ulewnego deszczu rozdzierają niebo, znacząc początek opóźnionej pory deszczowej. Rzadko widywałem coś podobnego: dosłownie ściana wody zwala się nalas. Ścieżka staje się strumieniem, moje buty są kompletnie mokre ipomimo założenia odrazu przeciwdeszczowego poncho jestem po przejściu napiechotę drogi dowioski przemoczony dosuchej nitki. Tam czeka namnie samochód. Ściśnięty wśród tubylców wledwo zipiącej taksówce zzaparowanymi szybami, mam wrażenie, że podróżuję wzamkniętej, trzęsącej się klatce. Wkońcu docieram docentrum Tarapoto. Wmieście ulewa się uspokaja imogę się przebrać, zanim dotrę nalotnisko.
Zawsze bardzo się cieszę, gdy wyruszam wpodróż, itak samo się cieszę, gdy przychodzi moment powrotu dodomu. Bo wnim odnajdę osoby, które kocham, ja – samotnik niemogący żyć bez czułości swoich bliskich.
Ten paradoks to moje życie.
Wyrwawszy się zeświata nakilka tygodni, wracam zprzeczuciem, że szukanie równowagi wsamotności, zdala odzamętu życia społecznego, stanowi tylko część rozwiązania. Prawdziwy spokój wewnętrzny pojawi się wówczas, gdy zanurzony wcodzienności, nauczę się nie podlegać jej wstrząsom. Chciałem uwolnić się, uciec, ale teraz, skonfrontowany zobecną we mnie złością, zdaję sobie sprawę, że nie uda mi się jej całkowicie uleczyć, odcinając się zupełnie odspołeczeństwa, nawet jeśli otym marzę. To raczej stawiając czoła temu, co wywołuje we mnie wzburzenie, anie chroniąc się przed tym, uda mi się wkońcu zrozumieć przyczynę iją uzdrowić.
Odosobnienie otwarło we mnie pewne drzwi, co nie znaczy, że problemy znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podczas tych tygodni przerwy otworzyłem się naniewidzialne, zyskałem więcej energii ipozwoliłem rozwinąć się intuicji. Trzeba jednak kontynuować tę pracę tutaj, wnormalnym życiu, pośród codziennych wyzwań.
Teraz muszę pilnować, żeby nie zasnęło to, co zostało obudzone. Tylko jakie znaczenie wtym kontekście może mieć historia zNiemcem?
Nazajutrz po powrocie wpisuję zciekawości jego nazwisko dowyszukiwarki internetowej, dodając mu te dwie potworne litery: SS. Próbuję „Herman” zjednym „r”, potem zdwoma, następnie zjednym lub dwoma „n”. Kontynuuję poszukiwania, wpisując „Alexander” lub „Alexandre”. Wciągu zaledwie kilku minut znajduję dwa nazwiska „Alexander Herrmann” wczymś, co wygląda narejestry oficerów SS sporządzone po polsku idostępne online. Minuty stają się godzinami, ale nie udaje mi się uzyskać nic więcej oprócz potwierdzenia dwóch pierwszych wyników: było dwóch oficerów SS, którzy nazywali się Alexander Herrmann.
Ale tylko jeden znich miał stopień Obersturmführera.
Ita chwila jest niezwykła.
Czuję się jak ktoś, kto próbuje utrzymać równowagę nawąskiej belce wiszącej nad mroczną otchłanią.
Nie wiem, czy się tego spodziewałem. Jestem oczywiście oszołomiony, ale szczerze mówiąc, nie potrafię się przemóc, żeby nie widzieć wtym tylko zwykłego zbiegu okoliczności. Wgłębi duszy nawet nie ośmielam się dopuścić innych hipotez. No bo, obiektywnie rzecz biorąc, jak mógłbym? Tak, ta zbieżność jest niesłychana, ale czy można stąd wyciągnąć jakiś wniosek? Racjonalny – żaden. To niewiadoma, osobliwa zagadka. Może to być dość dziwny przypadek lub też zjawisko znacznie bardziej niepokojące. Tak naprawdę nie potrafię pójść dalej. Odkiedy jestem dziennikarzem, gdy staję wobliczu czegoś niezwykłego, spontanicznie staram się znaleźć racjonalne wytłumaczenie. Wtej historii musi chodzić ocoś dziwnego, zpogranicza przypadku isynchroniczności. Czuję, że coś się wydarzyło, ale wyprowadzanie ztego jakichś szalonych scenariuszy nie leży wmojej naturze.
Wtej historii wojna iprzemoc stanowią elementy centralne, co wodniesieniu domojego życia ma znaczenie: jeszcze jako młokos zdecydowałem, że zostanę reporterem wojennym, wrażliwy naprzemoc tego świata ijednocześnie nią zafascynowany.
Ipodobnie jak szczególny sen, który ma odegrać rozstrzygającą rolę wpracy psychoterapeutycznej, coś mi mówi, że klucz dotej wizji znajduje się prawdopodobnie wmeandrach mojej psychiki. Klucz, oile wogóle istnieje, będzie mógł się objawić raczej podczas psychoterapii niż wwyszukiwarce Google.
To prawda, że nawet jeśli jestem trochę zaszokowany tym odkryciem, to intuicja prowadzi mnie bardziej wkierunku psychologii niż gdzie indziej. Znalezienie nalistach tysięcy oficerów nazwiska identycznego ztym zmojej wizji wydaje mi się – używając terminu psychoanalitycznego – znaczącą koincydencją.
Awięc ten Obersturmführer Alexander Herrmann istniał naprawdę.
Po upływie kilku godzin mam wrażenie, że wyczerpałem już wszystkie sposoby wyszukiwania internetowego inie wiem, jak zdobyć więcej elementów tej układanki, przy założeniu, że takowe istnieją. Nie mówię ani słowa po niemiecku, nie jestem historykiem, doprawdy nie wiem, co mógłbym jeszcze zrobić. Czuję, że nie jestem wstanie rzucić więcej światła nato doświadczenie.
Tak, prawdopodobnie można to wytłumaczyć moim zafascynowaniem wojną, azwłaszcza drugą wojną światową. To fakt: ten tragiczny okres naszej najnowszej historii stał się moją obsesją. Teraz jednak daję sobie spokój iwyłączam komputer. Wkrótce wciąga mnie paryskie życie iprzyziemna codzienność, aperuwiańskie doświadczenie dołącza dokohorty „osobliwości”, które mi się wżyciu przytrafiły. Natym etapie egzystencji chcę się przede wszystkim skupić naskutecznym kontynuowaniu pracy rozpoczętej wczasie odosobnienia. To mój priorytet, coś, co wydaje mi się niezbędne ipożyteczne. Napewno nie jest nim badanie pseudotropu zesnu najawie, dwuznacznego iurojonego.
Postanawiam dać sobie pomóc. Zawsze myślałem, że jestem wstanie poradzić sobie sam zproblemami egzystencjalnymi. To zpewnością męska przypadłość – lecz jakże mylne podejście! Po śmierci brata potrzebne były łagodne nalegania żony, abym poddał się kilku sesjom psychoterapeutycznej pracy zciałem iwyleczył wten sposób ranę psychiczną powstałą naskutek jego wypadku, aktórej istnienie negowałem. Oczywiście, nasze wewnętrzne zasoby mają bezdyskusyjną moc samouzdrawiania, ale czasami pomoc osoby zzewnątrz okazuje się kluczowa, aby je uaktywnić. Zrozumiałem to, obserwując nasamym sobie inabliskich, że nawet kiedy ma się świadomość koniecznych dopodjęcia wysiłków, można nie być wstanie ich wdrożyć, bo utrudniają to pewne emocjonalne, nieświadome blokady. Iwówczas czasem zwykła rozmowa, zabieg, krótka terapia, spojrzenie drugiego człowieka mogą zburzyć niewidzialny mur, który wtrudny dowytłumaczenia sposób odcinał nas oduzdrowienia. Lecz wtym celu trzeba poprosić opomoc izpokorą ją przyjąć. To właśnie Natacha pozwoliła mi pojąć wpełni tę prawdę.
Kilka tygodni po powrocie mam spotkanie zMarie-Pierre Dillenseger. Marie-Pierre jest mistrzem feng shui, chińskiej dyscypliny polegającej nadekodowaniu wpływów energii czasowo-przestrzennej. Jej podejście, oparte naastrologii chińskiej, uwzględnia analizę miejsca dożycia – anie „wystroju wnętrza”, zczym zbyt często jeszcze utożsamia się feng shui naZachodzie – zjednoczesną analizą potencjału danej osoby oraz momentu, wktóry wpisują się jej dążenia motywujące przyjście po poradę. Natacha poznała Marie-Pierre podczas kręcenia drugiego sezonu dokumentalnej serii Enquêtes extraordinaires dla kanału telewizji francuskiej M6, który poruszał między innymi temat feng shui. Ponieważ znam wnikliwość jej analiz imam świadomość bogactwa astrologii (moja mama szkoliła się wzakresie astrologii transpersonalnej, gdy byliśmy dziećmi, ja ibracia), korzystam zporad Marie-Pierre wkluczowych momentach swojego życia. To zresztą dzięki jej radom wyjechałem naodosobnienie doPeru. Wciąż mam wpamięci jej słowa: „Nie startujesz odzera. Pamiętaj, że nie jesteś napoziomie zerowym wprocesie uczenia się, zgromadziłeś już wsobie pewną siłę, ito nie tylko wtym życiu... Masz wsparcie brata iojca. Dysponujesz ogromną przewagą, jeśli chodzi ootwarcie się naświat energii. Więc nie dopatruj się wtym planowanym odosobnieniu doświadczenia wielkiej bezbronności. Wprost przeciwnie, ono skonfrontuje cię ztwoją siłą. Nie będzie chodziło otwój strach, lecz otwoją siłę. To jest właśnie twoja lekcja. Nie możesz jej przekładać wnieskończoność. Byłeś niezmiernie dręczony wprzeszłości, ale prawdziwe niebezpieczeństwa są już za tobą. Masz ochronę, cholernie dobre towarzystwo, nie jesteś sam”.
„Odosobnienie skonfrontuje cię ztwoją siłą”.
Marie-Pierre spędza większość czasu wStanach Zjednoczonych, ale tym razem przyjmuje mnie wswoim mieszkanku, które wspólnie zmężem kupili wParyżu. Spotkanie to jest dla mnie bardzo wartościowe, pozwala bowiem moim intuicyjnym odczuciom nadać spójność za pomocą koncepcji cykliczności sił ienergii. Rozmawiamy onauce, jaką wmoim przekonaniu wyciągnąłem zpobytu wPeru. Pod koniec mimochodem zaczynam opowiadać odoświadczeniu zAlexandrem Herrmannem.
– Muszę ci powiedzieć odziwnej historii, która mi się przydarzyła pod koniec odosobnienia. Pewnego dnia, gdy wykonywałem codzienną serię ćwiczeń fizycznych, poczułem potrzebę położenia się ioddania czemuś wrodzaju medytacji czy też śnieniu najawie, sam już nie wiem... Napoczątku miałem zamknięte oczy iwyobrażałem sobie, że jestem ptakiem, orłem wznoszącym się nad doliną, wktórej mieszkałem. Apotem zrobiło się dziwnie.
Następnie relacjonuję swoje „spotkanie” zAlexandrem Herrmannem, nie pomijając żadnego szczegółu. Marie-Pierre patrzy namnie milcząco, akiedy dochodzę dosceny śmierci tego człowieka, rannego wszyję, widzę, że moja rozmówczyni drży.
– Mam gęsią skórkę... Widziałeś, jak umiera? – pyta mnie.
– Tak... Scena śmierci była bardzo wyraźna ipowtarzała się wielokrotnie.
Opowiadam dalej. Mówię odziewczynce idrugim mężczyźnie, oprzelotnie dostrzeżonych miejscach: ozniszczonej wiosce, wpobliżu której Alexander ginie, oparyskich ulicach, po których spaceruje. Ipodczas gdy snuję swoją opowieść, uderza mnie wspomnienie energii, którą wówczas poczułem. Rzeczywiście, kiedy te obrazy przewijały się pod moimi zamkniętymi powiekami, dosłownie fizycznie przepływały przez mnie fale energii. To był płomień, poryw czy wręcz uczucie żądzy, zupełnie jakby gwałtowność iniesamowitość tego wstrząsu energetycznego wywróciły dogóry nogami wszelkie moje wewnętrzne regulacje. Szukając słów, próbuję to opisać Marie-Pierre.
– Podczas tamtej wizji czułem, jak przez moje ciało przechodzi potężna energia, to był... istny szał, tak, to właściwe słowo: szał. To mną dosłownie wstrząsnęło. Ta energia poruszyła również wiele emocji. Apo powrocie znalazłem winternecie dwóch Alexandrów Herrmannów, zktórych jeden miał stopień Obersturmführera. No inie wiem za bardzo, co to wszystko ma znaczyć. Ta wizja miała tak wielką siłę! Głównie to zrobiło namnie wrażenie. Co otym myśleć?
– Nasuwa mi się tu wsposób oczywisty, że chodzi o„materiał”, osiły niosące przesłanie – mówi Marie-Pierre zpewnością wgłosie. – Te wyłaniające się zcienia siły są przyjazne. Jeśli tu jest coś dozrozumienia, to jest to właśnie to...
– Oficer SS przyjacielem!?
– Tak... On nie żyje, ale być może miał okazję zdać sobie sprawę ztego, co zrobił? Nie czyni cię to esesmanem ani nikim otakiej energii. Ale czyż nie ten, kto był blisko potworności, może potem tym skutecznej doniej nie dopuszczać? Wkażdym razie...
To zdanie działa namnie jak lewy sierpowy. Jestem dosłownie ogłuszony. Uczucie okazuje się tak silne, tak niespodziewane, że jestem zupełnie zdezorientowany. Zopuszczoną głową iściśniętym gardłem podnoszę rękę dooczu, starając się powstrzymać nagłą, niepohamowaną potrzebę krzyku ipłaczu. „Czyż nie ten, kto był blisko potworności, może potem tym skutecznej doniej nie dopuszczać?” Marie-Pierre jest jeszcze nieświadoma, jak silny wpływ ma namnie to pozornie błahe zdanie.
– ...to są przyjazne siły – kończy.
Nie mogę wykrztusić słowa, rozsadzają mnie emocje. Pod wpływem osłupienia iporuszenia przestaję myśleć logicznie, tracę jasność umysłu. Nie przychodzi mi dogłowy żadne sensowne pytanie. Jestem wszoku. Ajednak to, co odzwierciedlają jej słowa, jest słuszne. Czyż moja reakcja nie jest najlepszym dowodem? Oco tu chodzi? Co czuję? Skąd ten wewnętrzny zamęt? Co się zemną dzieje? Chcę zrozumieć, poczuć, wiedzieć, więc uczepiam się tego zawrotu głowy, jakby zawierał wszystkie odpowiedzi. Pragnę zapaść się wtę nikłą szczelinę, która rozdziera tak spokojną rzeczywistość skąpanego wsłońcu mieszkania. Ajednocześnie pragnę zachować kontrolę, nie chcę wszystkiego tracić, boję się. Biorę się wgarść, odzyskuję panowanie nad sobą, ale wówczas mam wrażenie, że kawałek prawdy, który mi został namgnienie oka objawiony, zaciera się wdali. Połączenie wygasło jak sen wchłonięty przez noc. Nie wiem, dlaczego tak zareagowałem. Spoglądam naMarie-Pierre, starając się doprowadzić doładu.
– Wybacz, ale to, co powiedziałaś, mocno mną wstrząsnęło... Wypłynęła jakaś emocja...
– Strach?
– Nie, nie. Żałość... Chęć wybuchnięcia płaczem.
– Żałość zpowodu tego człowieka?
– Nie wiem – wyznaję szczerze.
Ito prawda, że nie wiem, co się stało. Uczucie tak potężne, ajednocześnie tak subtelne iulotne – echo niewidzialnego świata – rozpłynęło się wgęstej rzeczywistości.
– Widzisz – ciągnie Marie-Pierre – to, co czujesz wtej chwili, to życie. Są tu obecne siły zasadniczo przyjazne. Pozwól im przyjść... Zrób miejsce tym energiom. Jaką historię ma ci doopowiedzenia ten człowiek? Ijaki jest jego związek ztobą...? Popłacz sobie, jeśli chcesz – mówi, widząc, że jestem jeszcze wszoku.
– Nie, dzięki, już mi lepiej...
Czy faktycznie jest mi lepiej? Wciąż nie jestem wstanie myśleć. Nie mam już ochoty kontynuować tej rozmowy. Ani przez chwilę nie reaguję nato, co zostało mi powiedziane. Zatkało mnie. Marie-Pierre kontynuuje, łącząc ostatnie wydarzenie ztematem naszej poprzedniej rozmowy, która dotyczyła mojego życia ogólnie.
– Płacz, jeśli czujesz taką potrzebę. Ta historia ma pewien związek zestratą. Zestratą drugiej osoby. Jest to powiązane zenergią, którą nosisz wsobie. Nie zakopuj jej wotchłaniach swojej pamięci. Ona jest wyczuwalna... Musisz uruchomić wsobie „tryb odbioru”, żeby lepiej poczuć izrozumieć te wspomnienia. Zwróć się opomoc dotwojej armii cienia...
Co takiego Marie-Pierre rozumie pod pojęciem „armia cienia”? Zbyt skołowany, nie mam natyle przytomnego umysłu, żeby ją oto zapytać. Czy chodzi jej o„cień” wsensie jungowskim? Otę część ludzkiej istoty, która – ukryta inieświadoma – może się pojawić naprzykład we snach? Wszystko mi się miesza wgłowie. Postanawiam wrócić dosiebie napiechotę, chociaż mieszkam dość daleko. Oficer SS przyjaznym cieniem? Bo trzeba najpierw poznać najgorsze, aby wiedzieć, czego się już nie chce? Nie potrafię tego pojąć. Wjaki sposób współuczestnik największej potworności, jakiej zaznała ludzkość, mógłby być sojusznikiem? Chyba źle zrozumiałem. Musiałem się przesłyszeć.
Niemcy nigdy mnie nie pociągały, nie miałem ochoty tam jechać ani tym bardziej uczyć się języka. Gdy byłem nastolatkiem, czułem nawet pewną antypatię dotego kraju, choć właściwie bez racjonalnego powodu. Wliceum uczyłem się rosyjskiego jako pierwszego języka obcego, apotem angielskiego. Nie muszę chyba dodawać, że nazizm jest dla mnie rzeczą najbardziej odrażającą. Inawet jeśli odczuwałem niejasny pociąg dookresu drugiej wojny światowej, to raczej zewzględu naniewysłowione współczucie dla ofiar Holocaustu. Jak coś takiego mogło się wydarzyć? Jak można było zadać tak potworne cierpienie milionom mężczyzn, kobiet idzieci? To obłąkańcze. Tak dalekie – ajednocześnie tak bliskie: mój ociec miał siedemnaście lat, gdy wojna się skończyła.
Gdy wciąż ogłuszony idę ulicami XIV dzielnicy, pełno wspomnień kotłuje się wmojej głowie iwyłania wformie obrazów. Sceny przemocy, których byłem świadkiem wAfganistanie igdzie indziej, absurdalna śmierć, okaleczone ciała, martwe oczy. Tysiące myśli przenoszą mnie lata wstecz, kiedy ledwie uprogu dorosłości miałem tylko jedno wgłowie: zostać reporterem wojennym. Co było powodem tak silnej ambicji? Dlaczego chciałem tak koniecznie „zobaczyć” wojnę, zniszczenie? Odpowiedź jest jasna, zawsze byłem jej świadomy: chciałem zrozumieć Zło.
Oto przyczyna, dla której zostałem dziennikarzem.
Właściwie to jedyna przyczyna: pragnąłem zrozumieć.
Zrozumieć, jak można zabić. Zrozumieć tego, który zabija, który staje się oprawcą. Jak można być wstanie strzelić dodrugiego człowieka? Zwłaszcza kiedy ten jest nieuzbrojony. Agdy to jest dziecko? Jak można żyć dalej po tym, jak doprowadziło się świadomie dziecko dośmierci? Albo całą rodzinę? Cywilów, którzy nic nie zrobili, niczego nie chcieli? Jakim człowiekiem trzeba być, aby dokonać takich czynów? Jak ztym żyć dalej? Kim są ludzie, którzy dokonali Holocaustu namilionach?
Aprzez pryzmat owej chęci ujrzenia czystego Zła SS jawi się jako zbrojne ramię najbardziej zbrodniczego systemu stworzonego przez ludzkość. Zagadkowe istoty, aprzecież tak bliskie wczasie iprzestrzeni. Europejczycy sprzed niecałych osiemdziesięciu lat.
Zataczam się pod słońcem Paryża. Jak daleko sięgam pamięcią, tkwi we mnie, niczym jątrząca się rana, wciąż otwarte pytanie: jak to się dzieje, że człowiek czasami oddala się tak bardzo odswego człowieczeństwa? Odtrzydziestu lat poszukuję obsesyjnie odpowiedzi nato pytanie, lecz nadal mi się ona wymyka. Próbowałem ją znaleźć wpełnych życzliwości oczach Samuela Pisara, jednego znajmłodszych ocalałych zHolocaustu, wywiezionego doAuschwitz wwieku trzynastu lat. Zgodził się spotkać zemną, żeby mi opowiedzieć oswoim życiu. Nasze rozmowy ciągnęły się godzinami. Wielokrotnie wracałem dojego wyłożonego boazerią gabinetu, bo chciał skorygować jakieś słowo, zmodyfikować frazę. Przygotowując się dorozmowy znim, podkreśliłem jedno zdanie wksiążce Zkrwi inadziei jego autorstwa, poruszony zgrozą, jaką ono odsłaniało: „Okilka metrów odwagonów toczyło się normalne życie. Aza ich drzwiami, rozpaczliwie zamkniętymi, umierały tysiące ściśniętych ludzkich istot”1.
Jestem dobrym itolerancyjnym człowiekiem. Człowiekiem wychowanym przez rodziców, którzy wpoili swym dzieciom szlachetne wartości moralne. Równość wszystkich kobiet imężczyzn. Nie znoszę wszelkich ekstremizmów ijestem głęboko przekonany, że wyrzekanie się przemocy, tak wsferze prywatnej, jak inapoziomie narodów, jest jedyną trwałą drogą rozwiązywania konfliktów. Koncepcja rasy jest kompletnym absurdem. Różnice rasowe są czystym nonsensem. Iczuję bezmierne współczucie, każdą komórką swojego ciała, dla wszystkich ofiar krzywd iniesprawiedliwości, które zatruwają nasz świat, awpierwszym rzędzie dla ofiar nazistowskich obozów zagłady.
Lecz noszę wsobie również tę obsesyjną chęć zrozumienia oprawców.
To ona właśnie nadała kierunek mojemu życiu, gdy zdecydowałem się zostać reporterem wojennym. Czterdzieści parę lat odzakończenia drugiej wojny światowej kwestia Zła, które pokryło Europę, apotem świat, zaczęła się pojawiać ponownie wwielu innych miejscach. Wlatach osiemdziesiątych symbolem okrucieństwa, dojakiego zdolny jest człowiek, stał się reżim Czerwonych Khmerów iludobójstwo dokonane przez nich wlatach 1975-1979wKambodży. Porzuciwszy bardzo wcześnie szkolne ławy, opracowywałem szalone plany, aby dostać się dotego południowo-azjatyckiego kraju. Naiwnie zamierzałem wyruszyć naposzukiwanie Pol Pota, który po upadku reżimu ukrywał się wdżungli, żeby patrząc mu prosto woczy, zadać to jedno, jedyne pytanie: „Jak mogłeś to zrobić?”. Lecz wówczas liczyłem siedemnaście lat inie miałem żadnego doświadczenia. Tak więc gdy wwieku dziewiętnastu lat podjąłem tę życiową decyzję, południowo-wschodnia Azja medialnie „wyszła zmody” iostatecznie znalazłem się uboku afgańskich partyzantów. Był rok 1988, aich kraj, choć nieposkromiony, znajdował się nadal pod okupacją sowiecką. Setki tysięcy zabitych, miliony uchodźców, ludzki dramat, którego konsekwencje dotykają nas jeszcze dzisiaj. Ito ciągłe moje pragnienie zobaczenia wojny zbliska.
Zobaczyłem ją.
Wątpię jednak, że było to jedyne wytłumaczenie mojego wzruszenia, gdy Marie-Pierre powiedziała: „Czyż nie ten, kto był blisko potworności, może potem tym skutecznej doniej nie dopuszczać?”. Destabilizująca końcówka naszej rozmowy sprawia, że staję się ostrożny. Być może wpośpiechu, zjakim chciałbym przejść nad nią doporządku dziennego, jest pewien element wyparcia...? Nie jest to świadome, ale nie robię nic, aby to drążyć. No bo cóż więcej mogę zrobić?
„Alexander” nie może być moim priorytetem.
Ta wizja to zwykły incydent, przypadek, jakieś kuriozum.
Co doreszty, to pragnienie pracy nad sobą pozostaje silne iwtym celu chcę spotkać się zinną osobą. Kiedy więc kilka tygodni później zjawiam się wgabinecie uzdrowicielki Agnès Stevenin, nie chodzi ogrzebanie whistorii jakiegoś Niemca, ale owsparcie procesu oczyszczania fizycznego, psychicznego ienergetycznego, który rozpocząłem. Przeczytałem wspaniałą książkę5, którą Agnès zamierza wydać iwktórej opowiada swoją historię. Poza tym czuję, że po prostu powinienem skorzystać zjej usług.
Zaprasza, bym usiadł obok niej namałej kanapie, izadaje kilka pytań dotyczących powodu mojej wizyty. Tłumaczę zgrubsza, że odnoszę wrażenie, jakbym dotarł doetapu przemiany. Przedstawiając szczegóły swoich odczuć fizycznych, jestem trochę zdumiony, że Agnès przytakuje mi ruchem głowy, patrząc wokół mnie. Jej oczy są jakby nieobecne, za to podążają za jakimś niewidzialnym tańcem, jaki odbywa się wokół mojej osoby. To nieco zbija mnie ztropu. Po chwili Agnès patrzy mi prosto, ale łagodnie woczy, po czym prześlizguje się wzrokiem wpustkę po lewej stronie mojej głowy, potem ztyłu ipo prawej, tak jakbym był istotą dla niej całkowicie przeźroczystą. Odnoszę wrażenie, że mnie nie słucha. Że moje słowa tak naprawdę nie mają dla niej żadnego znaczenia, bo diagnoza dokonuje się winny sposób, za pomocą informacji pochodzących ode mnie, ale nie tych, które wyrażam słowami.
Zarazem przez cały czas czuję jak przenika mnie nieskończona łagodność Agnès. Jej oczy, skóra, włosy, ręce, cała jej istota emanuje macierzyńską miłością.
Sam zabieg odbywa się napodłodze, nagrubym iwygodnym materacu. Agnès każe mi się położyć iprzykrywa mnie kocem. Leżę wubraniu, zawinięty niczym wciepły, wełniany kokon. Agnès klęka najpierw przy moich stopach. Dostrzega, że moja aura jest przesunięta wlewo, zupełnie obok mego ciała fizycznego. Próbuje je zatem nasiebie zpowrotem nałożyć. Nie zastanawiam się nad tym, co mówi, ufam jej. Następnie przesuwa się delikatnie namoją prawą stronę izaczyna zabieg, ustawiając ręce nade mną, nawysokości mojej klatki piersiowej. Zamykam oczy, aby całkowicie oddać się doznaniom, iwkrótce czuję, jak Agnès kładzie rękę namoim splocie słonecznym. Porusza nią ledwo wyczuwalnie, wciąż odbierając tym sposobem informacje. Ate cały czas napływają.
Nie ma tu żadnych wielkich gestów, zwierzchu niczego nie widać, ale wgłębi zabieg działa silnie.
Mój umysł się odpręża.
Agnès mówi, że jestem dobrym człowiekiem. No super! Potem jej ręka wędruje namój brzuch ipowolnymi, ale mocnymi ruchami dotyka go jakby zciekawością. Jej palce poruszają się po leżącym namnie kocu, jakby czytały wiadomość pisaną brajlem. Rzeczywiście, odnosi się wrażenie, że jej ręka odbiera jakieś informacje. Ręka niczym antena. Nagle Agnès mówi, że coś dostrzega.
– Widzę czerń, obraz zniszczenia, bólu... Coś okropnego – dopowiada.
Mówi ojakimś wulkanie, odwróconym stożku. Oeksplozjach, okolosalnym zniszczeniu, odymach, ale nie potrafi zidentyfikować ani miejsca, ani epoki.
– To pan doświadczył tego gigantycznego zniszczenia – stwierdza.
Ikiedy wypowiada te słowa, natychmiast przychodzą mi dogłowy obrazy drugiej wojny światowej. Ale zachowuję milczenie.
– To pan doświadczył tego gigantycznego zniszczenia, ale nie wobecnym życiu...
Niepewnym zpowodu rozluźnienia głosem proszę, aby opisała, co doniej dociera. Wówczas Agnès zaczyna kompulsywnie ziewać. Czytałem wjej książce, że robi to, kiedy przechodzi przez nią wiele rzeczy dooczyszczenia idowydalenia.
– Widzę człowieka, wbieli, stojącego, patrzącego nazniszczenia... Jest przy nim również czołgający się człowiek.
Wkrótkiej rozmowie napoczątku mówiłem Agnès oswoim zamiłowaniu dosamotności oraz otrudnościach zjej znalezieniem wcodziennym, zabieganym życiu. Ta kwestia powraca tym razem wnowym świetle.
– Samotność – mówi Agnès – dotyczy też tego człowieka biorącego udział wtak wielkiej potworności, jakby był jedynym ocalałym wtym zrujnowanym świecie. Awięc – dodaje – jeśli pańskie pragnienie samotności napotyka obecnie przeszkody, to zpewnością dlatego, że coś pana chroni, trzymając nadystans odtego dawnego cierpienia.
Nic nie mówię, oszołomiony. Coś we mnie rośnie. Agnès kontynuuje.
– Samotność narażałaby pana naryzyko, że dawne cierpienie pana pociągnie.
Twarz Niemca pojawia się gwałtownie pod moimi zamkniętymi powiekami. Jakby słowa Agnès go obudziły. Albo pozwoliły mu jeszcze raz mi się ukazać. Znowu obserwuję ścieranie się dwóch światów: tego, gdzie jesteśmy ja iAgnès, itego innego. Bariery czasu iprzestrzeni przestają istnieć. Zostaję przeniesiony. Mój byt dokonuje się wdwóch światach jednocześnie. Moja wizja, ten peruwiański sen najawie, toczy się nanowo zezdwojoną siłą.
– Całym sobą pragnie pan, aby to zniszczenie się już nie powtórzyło – ciągnie Agnès.
Potężne iogłuszające wzruszenie.
Wizja tego żołnierza SS nie daje mi spokoju. „Całym sobą pragnie pan, aby to zniszczenie się już nie powtórzyło” jest niczym echo zdania Marie-Pierre: „Czyż nie ten, kto był blisko potworności, może potem tym skutecznej doniej nie dopuszczać?”. Jestem osłupiały. Jak wówczas, gdy znajdujemy rozwiązanie problemu, który oddawna spędzał nam sen zpowiek. Wtym momencie coś mnie zdezorientowanego, moją całą duszę wciąga ikatapultuje gdzie indziej. Dotego człowieka. Blisko jego ciała. Jego twarz przyklejona jest domojej, policzek wpoliczek. To żołnierz. Nosi czapkę oficerską, jest pokryty białym pyłem ikrwią. Dostrzegam drugiego mężczyznę, również martwego. Splątane ciała zabitych walają się wpyle; wtle zniszczony krajobraz zrównanego zziemią miasteczka. Moc tej sceny ijej podobieństwo dowizji wPeru nie pozostawia cienia wątpliwości: to jest ten sam oficer SS. Ipodczas gdy Agnès kontynuuje wciszy swoją pracę, aja poddaję się emocjom, przychodzi mi taka myśl: on nie wiedział! Nie zdawał sobie sprawy zrozmiaru Holocaustu, nie był nigdy wobozie zagłady. Ajednocześnie się zastanawiam: czyż to możliwe, żeby oficer SS nie wiedział? Nie zdawał sobie sprawy zeskali Holocaustu? To mi się wydaje mało prawdopodobne. Bo doznaję teraz sprzecznych, choć bardzo wyraźnych uczuć, które dają mi wgląd wgłówne cechy jego osobowości. Czuję jego dumę zprzynależności dotak elitarnej jednostki ijednocześnie jego przerażenie, gdy zrozumiał po śmierci, wczym uczestniczył.
Apotem obraz się rozpływa. Powraca wewnętrzna cisza, jakby wcześniej scenom ztej wizji towarzyszyły tumult iwrzask. Agnès jest wciąż po mojej prawej stronie, oddycha spokojnie. Ciągle masuje mi brzuch. Łagodnie.
Jakże te wrażenia są szczegółowe! Iosobliwe. Ale czy to czasem nie mój umysł wymyśla ikonstruuje ten imponujący ipokrętny scenariusz?
Mój mózg powoli dochodzi dosiebie ipróbuje zaprowadzić porządek wgłowie.
Oczywiście, tylko historyczne badania pozwoliłyby mi posunąć się doprzodu tropem tego oficera onazwisku Alexander Herrmann irzucić światło nanaszą relację. Ale jak się dotego zabrać? Odczego zacząć? Zobaczę później, ale wiem, że powinienem iść wtym kierunku. Narazie pozwalam sobie wyciszyć się dzięki spokojowi, jakim emanuje Agnès.
Podczas gdy wciąż leżę naplecach, aona, siedząc zboku, trzyma rękę namoim torsie, czuję jak stopniowo zmojego serca ibrzucha wznosi się energia. Widzę świetliste nici, pasemka, coś wrodzaju lśniących wężyków wspinających się po jej ramieniu. Jest tak dużo tych błyszczących włókienek, że tworzą wiązki, smugi. Apotem owo nowe doznanie się rozwiewa.
Agnès kończy zabieg.
Mam ciągle zamknięte oczy, jestem gdzieś pomiędzy jawą asnem, całkowicie rozluźniony. Agnès mówi delikatnie, że mogę wstać, jak poczuję, że już pora, co robię po krótkiej chwili.
Docierają domnie tylko fragmenty tego, czym dzieli się zemną po zabiegu. Jestem jeszcze pod wrażeniem tego, co przed chwilą miało miejsce, kompletnie oszołomiony. Agnès tłumaczy mi, że wyciągnęła coś wrodzaju czarnej, bezkształtnej kuli zmojego brzucha. To zapamiętuję, bo mam jeszcze wpamięci obraz zPeru tego czegoś czarnego wmoim brzuchu. Agnès myśli, że udało jej się usunąć sporą część tej czerni. Mówi mi również, że jestem wtrakcie transformacji, zmieniania skóry, ponownego nawiązywania kontaktu zeswoją duszą. Zgłową już się to dokonało, oznajmia mi, ale reszta ciała jest jeszcze ciężka, odrętwiała, lecz to się wkrótce zmieni.
– Pańska głowa jest już wjasności, emanuje zniej wielkie światło.
Jej oczy patrzą tym razem wprost namnie. Oczy śmiejące się, pełne dobroci.
Zmrok zapadł nad Paryżem. Jestem jakby gdzie indziej, zdala odhałaśliwego, rozgorączkowanego tłumu goniącego odjednego sklepu dodrugiego, odjednego zajęcia dodrugiego. Wśród ostrych, barwnych świateł. Odnajduję samochód iwślizguję się doniego. Zamknięte drzwi nieco wygłuszają odgłosy miasta, uwydatniając nierealność chwili. Czuję się dobrze, prawie jakbym był narauszu. Szczęśliwy iukojony, ale jednocześnie wciąż zaintrygowany tym, co mi się ukazało wczasie sesji – powrotem wojny itego Niemca. Wyciągam zkieszeni kajecik izaczynam notować najdrobniejsze szczegóły wizyty. Inie wiem dlaczego, ale zaraz po dokładnym przelaniu faktów napapier pozwalam przepływać strumieniowi myśli. Notuję: „Dlaczego wspomnienia znaszego poprzedniego życia znikają praktycznie całkowicie wnastępnym życiu? Bo tak naprawdę te wspomnienia istnieją, są dostępne, azarazem nieosiągalne, dopóki nie nawiążemy kontaktu zsamym sobą, ztą »osobą«, którą jesteśmy, aktóra przekracza nasze kolejne tożsamości”.
Dlaczego to napisałem?
Po tych dwóch zdarzeniach zaczyna we mnie kiełkować dziwna iniepokojąca myśl, że cała ta historia sięga korzeniami dosamych podstaw mojej osobowości. Przychodzi mi oczywiście dogłowy, że musiało mi się ukazać jakieś wspomnienie zprzeszłego życia, ale zreguły lubię mieć możliwość sprawdzania wysuwanych hipotez. Tylko jak miałbym to zrobić wtym przypadku?
Odsesji zAgnès Stevenin mijają tygodnie, potem miesiące. Wtym okresie Niemiec powraca wmojej pamięci tylko odczasu doczasu. Zaczynam powoli przyzwyczajać się domyśli, że chodzi oprzejaw pewnego skrytego aspektu mej osobowości, uosobienie mojej mrocznej strony. Mego cienia. Przyjmuję jego obecność, akceptując go jako archetyp: nieświadomą cechę swojej osobowości. Przemoc, wojna, gniew. To wszystko jest we mnie. Bo niektóre moje marzenia senne są owalce izabijaniu. Stąd wydaje mi się naturalne, że skoro moja mroczna strona wyłania się czasem wtajemnicy mych nocy, to mogła się również przejawić we śnie najawie, który miałem wPeru.
Aż pewnego dnia robię krok dalej wtej dziwnej, introspekcyjnej podróży. Gdy zastanawiam się, co takiego dokładnie 17marca skłoniło mnie doponownego wpisania dowyszukiwarki Google hasła „SS Alexander Herrmann”, nie potrafię udzielić odpowiedzi. Owego dnia, siedząc przed komputerem, nawet nie przypuszczałem, że otwieram puszkę Pandory. Odtego momentu już nie będzie się dało jej zamknąć. Chyba musiałem być gotowy. Byłem.
Tak więc owego 17marca rano, chociaż mam wiele spotkań zaplanowanych naten dzień, przeznaczenie każe mi wznowić poszukiwania, co doktórych byłem przekonany, że zrobiłem wszystko, co wmojej mocy. Irzeczywiście, pierwsze wyniki, jakie zwraca wyszukiwarka, są mi już dobrze znane. Po chwili trafiam ponownie narejestry oficerów SS sporządzone wjęzyku polskim. Potem znów przewijają się strony zhomonimami niemającymi nic wspólnego zesprawą, zlinkami doróżnych serwisów, wyraźnie fałszywych tropów, ale podążam za proponowanymi kierunkami iodjednego dodrugiego, poszukiwania rozszerzają się nacałe SS. Nie czuję się wtym zbyt swobodnie, więc staram się ograniczać dostron mających charakter stricte historyczny. Witryny uniwersytetów, historyków, encyklopedii online poświęconych drugiej wojnie światowej. Poruszam się po omacku, ostrożnie.
Ito właśnie wten sposób odnajduję wwielu miejscach nazwisko „Charles Trang”. Najwyraźniej ten człowiek jest autorem wielu książek owojsku niemieckim, awszczególności oWaffen-SS. Skupiam zatem nanim swoje poszukiwania idowiaduję się, że nie jest on historykiem wścisłym znaczeniu, ale jest uznawany za specjalistę przez wiele poważnych ośrodków, asam przedstawia się jako pasjonat drugiej wojny światowej. Wśród około dwudziestu książek, które wyszły spod jego pióra, większość jest poświęcona Waffen-SS, choć pisał również oamerykańskich Marines, awspółpracuje zwydawnictwem specjalizującym się whistorii wojskowości Éditions Heimdal. Zajmował się także wieloma opracowaniami ilustrowanymi ijest autorem licznych artykułów odrugiej wojnie światowej opublikowanych wspecjalistycznych czasopismach. Przychodzi mi więc dogłowy, aby go poprosić opomoc. Zpewnością będzie miał dostęp dowielu innych źródeł informacji niż spisy, doktórych dotarłem.
Zezdwojoną energią, która pojawia się nagle, gdy czując, że to ważne, idziemy za głosem intuicji, postanawiam znaleźć jego namiary. Co nie okazuje się trudne. Tylko co ja mu powiem? Kłamstwo nie leży wmoim charakterze. Wciągu całego mojego dziennikarskiego życia dawałem pierwszeństwo szczerości iprawdomówności. Czyż mam więc opowiedzieć mu oswoim śnie najawie, licząc, że mnie wysłucha inie odłoży słuchawki?
Napoczątku słucha zrezerwą, ale dość szybko ciekawość bierze górę ijest skłonny mi pomóc. Przedstawiam mu wówczas szczegóły wizji, opisując dokładnie sceny, przywołując nazwisko „Alexander Herrmann”, jego stopień wojskowy, niczego nie taję. Odbiór jest pozytywny pomimo dziwaczności tej relacji. Jestem zachwycony, że trafiłem naczłowieka otak otwartym umyśle. On nie osądza, ajest jedynie zaskoczony, zresztą jak ija sam.
Charles Trang potrzebuje zaledwie kilku minut, aby znaleźć warchiwach ślad dwóch Alexandrów Herrmannów, wtym jednego wstopniu Obersturmführera. Ma dostęp dospisów, których fragmenty ija odkryłem, ale jego rejestry są kompletne, aponadto on umie interpretować informacje wnich zawarte. Potwierdza, że oprócz tych dwóch Alexandrów Herrmannów, których już znalazłem, wSS nie było żadnego innego członka otym samym lub podobnie pisanym imieniu inazwisku. Charles dzieli się zemną tymi informacjami, jednocześnie przeglądając archiwalne akta, jak mniemam, naekranie swego komputera.
– Obersturmführer Alexander Herrmann miał numer SS 122 211, urodził się 21sierpnia 1916izmarł... Zmarł 20października 1941– oznajmia.
– Aten drugi?
– Ten drugi figuruje wdokumencie zestycznia 1940roku zawierającym wszystkie awanse oficerskie we wszelkich jednostkach SS. Mowa wnim odoktorze Alexandrze Herrmannie noszącym numer SS 292 024, który otrzymał stopień Untersturmführera 10września 1939. Nie mam natomiast jego daty urodzin.
– Co to jest Untersturmführer?
– Formacja SS posługiwała się swoimi specjalnymi stopniami. Ten odpowiadałby podporucznikowi.
– AObersturmführer?
– To jest stopień ciut wyższy, odpowiadający mniej więcej porucznikowi wnormalnym wojsku.
– Czy ma pan więcej informacji natemat tego doktora Alexandra Herrmanna?
– Widzę, że był przydzielony doAllgemeine SS, 67. pułku stacjonującego wErfurcie. Był zatem lekarzem tej jednostki. Biorąc pod uwagę jego numer, musiał dostać się doSS jako podoficer dużo wcześniej, wlatach trzydziestych. Wkażdym razie pewne jest, że nie służył wWaffen-SS.
– To znaczy?
– Waffen-SS to część zbrojna SS, zupełnie różna odAllgemeine SS. Ten człowiek był albo lekarzem napełnym etacie wjednostce medycznej SS, ale to mało prawdopodobne, bo pełnoetatowi lekarze SS służyli wwiększych jednostkach. Albo pełnił tylko dyżury, będąc lekarzem niezależnym lub szpitalnym, ale zpewnością był członkiem honorowym SS. Mówi pan, że pański człowiek miał stopień Obersturmführera, podczas gdy ten był Untersturmführerem. Poza tym scena, jaką pan opisuje, wskazywałaby nato, że służył wjednostce bojowej. Ito dotyczy Obersturmführera Alexandra Herrmanna znumerem SS 122 211.
– Tak, również bym się ku temu skłaniał, skoro ma stopień zmojej wizji. Czy wie pan, czym się zajmował?
Boję się usłyszeć najgorszego.
– Nie, poza tym, że zmarł wRosji, awięc uczestniczył wkampanii wschodniej. Zginął... Wmiejscowości Suchaja Niwa wregionie wałdajskim. To chyba naUkrainie.
Włosy stają mi dęba. Shoah nabiera tempa po inwazji wojsk niemieckich naZSRR. Mianowicie naUkrainie, począwszy odlata 1941roku. Jednostki specjalne SS, okryte ponurą sławą Einsatzgruppen, dokonały masakry setek tysięcy Żydów podczas tego, co historycy nazywają „Shoah odkul”. Bo rzeczywiście, naterenie Ukrainy hitlerowcy nie tworzyli obozów zagłady: setki tysięcy mężczyzn, kobiet idzieci były rozstrzeliwane nad masowymi grobami wykopanymi natę okoliczność lub wnaturalnych wąwozach, gdy liczba ofiar okazywała się za duża nagroby. Tak było 29i30września 1941niedaleko Kijowa, kiedy to 33 771Żydów zostało zgładzonych przez nazistów iich pomocników wwąwozie zwanym Babi Jar.
Odrażająca prawda.
Czego się spodziewałem?
Rozmowa telefoniczna zespecjalistą pogrążyła mnie wnajsurowszych realiach reżimu nazistowskiego. Nie jesteśmy już wczymś abstrakcyjnym, nie, to konkret, smutny iprzerażający. Ale drzwi zostały uchylone iteraz już muszę wiedzieć. Wszystko, co będę wstanie wyjaśnić, musi zostać wyjaśnione.
Pytam więc Charles’aTranga:
– Myśli pan, że ten pierwszy Alexander Herrmann wstopniu Obersturmführera iznumerem 122 211mógł należeć doEinsatzgruppen iprzebywać naUkrainie?
– Nie wiem, wczym brał udział. Musiałbym poszukać wswoich archiwach.
– Mogę zadzwonić innym razem, jeśli pan woli.
– Dobrze, sprawdzę, czy mam więcej informacji. Może pan domnie zadzwonić dziś wieczorem?
– Oczywiście – odpowiadam, uradowany, że proponuje mi ponowny kontakt telefoniczny tak szybko.
Jednakże zwlekając zodłożeniem słuchawki, ciągnie dalej:
– Zginął stosunkowo wcześnie wczasie kampanii rosyjskiej. Niemcy najechały ZSRR 22czerwca 1941, aon został zabity 20października, zaledwie cztery miesiące później. Sierpień 1916, październik 1941, zginął więc wwieku... Dwudziestu pięciu lat – liczy szybko Charles.
– Tak, zgadza się, miał dwadzieścia pięć lat.
Dreszcz przebiega mi po plecach, gdy kończymy rozmowę. Dwadzieścia pięć to cyfra, którą widziałem wytatuowaną naramieniu Alexandra podczas wizji wPeru.
Stéphane Allix rozpoczyna przygodę zdziennikarstwem, przyłączając się nielegalnie, wwieku dziewiętnastu lat, doafgańskiej partyzantki wczasie sowieckiej okupacji Afganistanu. Wtajemnicy przed rodzicami spędza kilka miesięcy odwiosny dolata 1988roku wsercu Azji Środkowej uboku tych „bojowników owolność”.
Jest samoukiem zafascynowanym zawodem reportera wojennego. Chce nim zostać za wszelką cenę. Gdzie najlepiej nauczyć się tego zawodu, jak nie wterenie? Udział wafgańskim konflikcie odciśnie głębokie piętno naduszy tego chłopaka.
Po powrocie doFrancji Stéphane Allix zaczyna pisać teksty doswych fotoreportaży. Uczy się dziennikarstwa dzięki życzliwości kilku redaktorów naczelnych prasy codziennej itygodników, którzy widząc zapał młodego człowieka, biorą go pod swe skrzydła. Wkolejnych latach wyrusza wnastępną podróż doAzji, tym razem doIndii, Tybetu iNepalu, gdzie koncentruje się naprotestach Tybetańczyków przeciwko chińskiej inwazji. Wlistopadzie 1989roku przeprowadza wDharamsali wywiad zDalajlamą. Jest to pierwsze zserii spotkań ztym wyjątkowym człowiekiem. W1990roku, kiedy zajmował się rewolucją wywołaną przez Partię Kongresową wNepalu, Allix publikuje swój pierwszy artykuł w„Le Monde”. Pragnąc pozostać całkowicie niezależny, sam wybiera kierunki geograficzne itematy swych artykułów; chce poświęcić się krajom bądź zagadnieniom szczególnie skomplikowanym. Łącząc zdjęcia ztekstami, udaje mu się jako tako zarabiać naswojej pasji izarazem pracy fotoreportera – wolnego strzelca. Choć, mimo wszystko, chude lata zdarzają się dość często.
Naprzestrzeni lat przybywa nowych destynacji: Róg Afryki, Madagaskar, Iran, Pakistan, Kaukaz, Europa, Stany Zjednoczone. Od1995roku Stéphane Allix pracuje nad tematem produkcji opium iprzemytem heroiny zAfganistanu – kraju, który stał się jej największym producentem wświecie. Zaczyna odwielomiesięcznych poszukiwań wterenie jako dziennikarz śledczy pracujący dla amerykańskiego pisarza Larry’ego Collinsa, który przygotowuje wtedy powieść ztaką tematyką wtle. Allix zanurza się wkwestie czarnego rynku, organizacji przemytniczych oraz towarzyszącym im wojnom domowym iruchom terrorystycznym, jak również poznaje odśrodka organizacje talibów. Opisuje to w1988roku wswojej pierwszej książce La Petite Cuillère de Schéhérazade („Łyżeczka Szeherezady”). Larry Collins, który patronuje temu projektowi, robi mu zaszczyt, pisząc doniej wstęp. Książka jako zapis podróży po szlakach przemytu narkotyków, odupraw maku wregionie Złotego Półksiężyca po wrota Europy, zostaje przyjęta przez specjalistów ds. wywiadu iwalki znarkotykami jako ważna publikacja źródłowa. Jednocześnie Stéphane Allix współpracuje wtym zakresie zwieloma mediami, m.in. zmiesięcznikiem „Le Monde diplomatique”, oraz zkanałami telewizyjnymi Arte, Canal+, France 2.
W2000roku zakłada wKabulu afgański oddział Société des explorateurs français (Stowarzyszenie Francuskich Odkrywców). Wtej przygodzie towarzyszą mu wterenie dwaj bracia Thomas iSimon. Dwunastego kwietnia 2001roku, gdy udają się napołudnie odKabulu, Thomas ginie wwypadku samochodowym.
Śmierć brata jest dla Stéphane’aprawdziwym kataklizmem. Odtego dnia czuje, że egzystencjalne pytania, które targały nim dotej pory, lecz które udawało mu się uciszyć, tym razem muszą znaleźć odpowiedź. Dalsze życie, jakby się nic nie stało, nie ma sensu. Wygodnej codzienności brakuje rzeczy najistotniejszej. Co się znami dzieje po śmierci? Aztego pytania wypływa kolejne nie mniej ważne: po co żyjemy?
Przez dwa lata dokonuje się metamorfoza iw2003roku Stéphane Allix zamyka ostatecznie rozdział reportażu wojennego, aby poświęcić się zgłębianiu tajemnic świadomości, zachowując jednakże iwtej tematyce dyscyplinę, metodykę iwymóg racjonalności dziennikarza śledczego.
Odkrywa wówczas, że nauka nie jest cytadelą ustalonych pewników, awręcz przeciwnie: głęboko wstrząsa nią kolosalna rewolucja podająca wwątpliwość podstawy naszej wizji świata. Oto prawie wiek temu fizyka wykazała paradoksy naszej definicji rzeczywistości, adziś dołączają doniej kolejne dyscypliny.
Badanie konsekwencji tej naukowej rewolucji daje Stéphane’owi Allixowi możność spotkania się zwieloma naukowcami zcałego świata: fizykami, biologami, lekarzami, astrofizykami itd. Dzięki rozmowom znimi stwierdza, że różne niewyjaśnione doświadczenia ludzkie nie są halucynacjami czy przywidzeniami, ale wręcz przeciwnie, są licznymi wyrazami tego, co zaczyna być uznawane wjak najbardziej racjonalnych środowiskach: nasza rzeczywistość ma wymiar niematerialny, energetyczny – innymi słowy – duchowy. Świadomość nie jest produktem naszego materialnego mózgu. Jest najprawdopodobniej tym, co daje początek materii.
Ponieważ ta idea jest obecna wwielu duchowych tradycjach, odbuddyzmu tybetańskiego po szamanizm, Stéphane Allix postanawia zająć się badaniem podobieństw między tzw. twardą nauką (fizyka kwantowa, biologia, astrofizyka itp.) anaukami humanistycznymi (psychologia, antropologia, psychiatria itd.), mając zjednej strony zjawiska „nadprzyrodzone”, z