Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
,,Głową o mur Kremla" to efekt przemyśleń korespondentki, która w latach 1990-2004 mieszkała w Rosji. Utwór można nazwać reporterskim esejem, pełną argumentów mową oskarżycielską. Kreml i rządzący nim W. Putin są tu pokazani jako odpowiedzialni za łamanie praw człowieka, zbrodniczą wojnę w Czeczenii i rozszerzający się autorytaryzm. Autorka, choć jest zawodową reporterką, pokazując niejednoznaczną rzeczywistość Rosji, nie ograniczyła się do przedstawienia faktów z historii tego kraju. Jej książka to opowieść o życiu obywateli, uwikłanych w pokomunistyczną rzeczywistość, straszną biedę, politykę unurzaną w rosyjską propagandę. Utwór przypadnie do gustu temu, kto ma odwagę mówić o Kremlu i jego włodarzach bez półcieni, uporczywie stawiając pytanie: ,,Jakiego trzęsienia ziemi trzeba, by Rosja, oczyściwszy się z tych narośli, stała się normalnym, przyjaznym zwykłemu człowiekowi państwem?"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 753
Krystyna Kurczab-Redlich
Saga
Głową o mur Kremla
Wydanie II, poprawione i rozszerzone
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2007, 2022 Krystyna Kurczab-Redlich i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728317792
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Drodzy Czytelnicy,
Pierwsze wydanie książki Głową o mur Kremla ukazało się w księgarniach, gdy Władimir Putin porządkował swój kremlowski gabinet po skończeniu drugiej prezydenckiej kadencji. Wielu Rosjan i ich zagranicznych przyjaciół miało wówczas nadzieję, że on już tam nie wróci, a rezydującemu za dwudziestoma kremlowskimi wieżami prezydentowi Dmitrijowi Miedwiediewowi uda się wprowadzić choć część skonfiskowanych przez Putina demokratycznych uprawnień. Tymczasem nie powinniśmy byli, mając w pamięci słowa mądrego Shakespeare’a, że głupi jest ten, kto liczy na łagodność wilka, łudzić się, iż Miedwiediew, choć z tego samego lasu, co Putin, wilkiem nie jest. Bo – jak się okazało – jest, tyle że nie samcem alfa... Piszę o tym w książce dość obszernie.
Z jej pierwszego wydania usunęłam niewiele, wychodząc z założenia, że nie da się zrozumieć rosyjskiego „dzisiaj” bez pojmowania rosyjskiego „wczoraj”. Kiedyś pisałam, jak się rodzi bunt, dziś mogę już towarzyszyć pierwszym jego masowym przejawom. Kiedyś pisałam o przestępstwach najwyższych urzędników, dziś – niestety – do poprzednich mogę dodać nowe: związki ze światową mafią narkotykową, grabież majątku narodowego, nieprawdopodobną korupcję, zbrodnie. Niewygodni Kremlowi ludzie giną w dziwnych okolicznościach, a żadne służby tego wyjaśnić nie potrafią.
Coraz wyraźniej natomiast widać najbardziej utajniane przez władze kulisy przygotowań do ataków terrorystycznych, choćby tak przerażających jak ten w Biesłanie. Ujawnione w 2008 i w 2009 roku dokumenty potwierdzają wcześniejsze przypuszczenia, że miało tam miejsce współsprawstwo terrorystów czeczeńskich i rosyjskich służb specjalnych. Cóż – wiele z tego jest prawdą, choć wydaje się nieprawdopodobne.
Azylem dla prawdy niebezpiecznej jest milczenie. Jak niebezpieczna musi być prawda o tym, co łączy Władimira Putina z zasuszoną staruszką o imieniu Wiera, mieszkającą w zapadłej gruzińskiej wiosce, jeśli za przerwanie milczenia w tej sprawie wiele osób straciło życie. Fakty uparcie jednak wracają na należne im miejsce.
Inna prześladowana przez Putina prawda zamknięta jest obecnie w kolonii karnej numer 7 w miejscowości Siegieża przy granicy Rosji z Finlandią wraz z Michaiłem Chodorkowskim. Po to, by nie wyszedł on na wolność po odbyciu pierwszego wyroku, wytoczono mu oraz jego zastępcy Lebiediewowi kolejną sprawę na podstawie oskarżenia jeszcze bardziej absurdalnego niż poprzednie i w 2010 roku skazano na czternaście lat kolonii karnej (z zaliczeniem czasu już spędzonego w zamknięciu). Starałam się choć trochę podpatrzeć, jak wygląda takie zamknięcie i jak działa rosyjska praworządność. W kwietniu 2012 roku dobitnie o niej zaświadczył prezydent Miedwiediew, odrzucając możliwość ułaskawienia Chodorkowskiego, ponieważ ten o ułaskawienie nie prosi. Ale czy ktoś niewinnie osadzony może to zrobić, jeśli według prawa (ustanowionego za czasów Putina) prośba taka automatycznie oznacza przyznanie się do winy? Na darmo jednak dziesięciu wybitnych rosyjskich prawników konstytucjonalistów dokonało ekspertyzy stwierdzającej, że prezydent ma prawo zastosować łaskę wobec każdego więźnia, także tego, który o nią nie prosi, bo Miedwiediew ekspertyzę odrzucił. I już.
Kiedy ukazało się pierwsze wydanie tej książki, liderzy polityki światowej wciąż jeszcze robili dobre miny do coraz to gorszej gry z Kremlem. Dziś mają miny ponure i coraz większą świadomość, że za sprawą włodarzy tej twierdzy znaleźli się na równi pochyłej. Ze strachem bowiem ulegają moskiewskiemu szantażowi (surowcowemu czy zbrojeniowemu), czym przyczyniają się do likwidowania podstaw demokracji w Rosji (wolność informacji, istnienie opozycji, prawa człowieka) oraz łamania zasad moralności w polityce międzynarodowej.
Putin wraca na Kreml. Mur grubieje. Ale Rosjanie podnieśli głowy. Czy kiedyś ten mur przebiją?
Krystyna Kurczab-Redlich
Przeżyłam w Rosji lat czternaście (1990–2004). Dokładniej – czternaście lat i dwa miesiące w 1987 roku, z których ten od połowy kwietnia do połowy maja był najważniejszy, bo pierwszy. Zderzenie z niepojętym. Obcym. Szok. Pozbawienie niewinności niewiedzy. Już nie mogłam – jak wcześniej – obojętnie wzruszać ramionami, gdy mówiono o ZSRR.
A przecież żadne oznaki w moim życiu nie wskazywały, że kiedyś obierze ono kierunek Rosja, do 1991 roku – Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. ZSRR – wiejący nudą doskonałości produkt czytanek szkolnych. ZSRR – lukrowany fałszem gazetowy stereotyp. ZSRR – niedomówienia podszyte lękiem. ZSRR – kontynent nieznany. W socjalistycznej Polsce, ojczyźnie mojej młodości, większość z nas o wiele lepiej wiedziała, co się dzieje na Zachodzie niż w kraju, którego przyjaźń wmawiano nam od dziecka. Ten kraj manifestował zresztą ową przyjaźń dość dziwnie: zakazem wjazdu na swój teren. Zakazem wjazdu dla „nie swoich”, to znaczy dla niezrzeszonych w „jedynie słusznych” organizacjach. Obywatel PRL, niezjednoczony i pozapartyjny, miał do pokonania tak wiele barier, by dostać się do Związku Radzieckiego, że jeśli jechać nie musiał, rezygnował.
Zrzeszeni jeździli do Moskwy tak zwanymi pociągami przyjaźni. Wracali bogatsi w złoto, odkurzacze czy telewizory kupowane za nielegalnie przewożone w tamtą stronę dezodoranty i dżinsy. Nie jeździłam tamtymi pociągami. W obowiązkowo nauczanym wówczas w szkołach języku rosyjskim najchętniej uczyłam się wierszy. Z przyjemnością, ponieważ nauczycielka tego języka, śliczna Marysia Buczyńska, bardzo pięknie te wiersze czytała, omijając to, co zalatywało ideologią. Puszkin, Lermontow – owszem. Majakowski – niechętnie. Po latach zaś, kiedy droga do rozumu zaczęła prowadzić przez serce, wtargnął w moje życie – wraz z pewnym poetą – Bułat Okudżawa. Znajoma tegoż poety, Aneta Łastik, nagrała płytę z piosenkami barda. Mrówki chodziły po krzyżu, łzy kapały, gdy Aneta przepięknie śpiewała przepiękne teksty (dziś uchodzi ona za jedną z najlepszych na świecie wykonawczyń pieśni Okudżawy). I trzeba było sięgnąć po – z rzadka używany – słownik rosyjsko-polski, by docenić twórczość niepowtarzalnego moskwianina.
A potem doszły jeszcze płyty Aleksandra Wertyńskiego, Marka Bernesa, Żanny Biczewskiej. Rosja – oddzielona od polityki – docierała do nas przede wszystkim śpiewną, nostalgiczną poezją. Potem wdarł się w nią chrypiący, wrzeszczący, wyrywający serce wraz z trzewiami Władimir Wysocki. Nie rozumiałam, co śpiewa. Teksty Wysockiego, choć to poezja najwyższych lotów, przemawiają językiem codzienności, idiomów, grypsery. Ale nawet nie pojmując słów, rozumiało się treść. Groza narastała, ale jakże daleko było do ogarnięcia, czym żyje radziecka Rosja!
W kwietniu 1987 roku – z przyczyn osobistych – wsiadłam do pociągu jadącego do stacji końcowej Moskwa. Po miesiącu opuszczając to miasto, wiedziałam, że muszę wrócić. By pojąć, by okiełznać szok. We wszystkich państwach socjalistycznego bloku jednostka dla władzy nie znaczyła nic. W Moskwie zrozumiałam, że to „nic” stanowiło niemal pełnię praw człowieka w porównaniu z tym, co władza radziecka oferowała swoim poddanym.
Wróciłam do Rosji trzy lata później. Czas był niesłychany: koniec imperium. Mijał piąty rok pierestrojki, czyli przebudowy prowadzonej przez Michaiła Gorbaczowa. Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich trząsł się w posadach, komunizm ustępował pola czemuś, co z daleka wyglądało na demokrację. Proces zmian widocznych już gdzie indziej wydawał się zrozumiały i przewidywalny. Ale pojmowanie Rosji banalnie przypomina poznawanie puszczy: na skraju jesteśmy przekonani, że już wiemy, jak ten las pachnie, z czego się składa i jak bardzo przypomina wszystkie lasy poznane wcześniej. Im jednak głębiej, tym ciemniej. I straszniej. I bardziej obco.
Współpracując z różnymi polskimi mediami, wysyłałam z Moskwy korespondencje. Od niewielkich notatek informacyjnych po sążniste artykuły publicystyczne. Od trzydziestosekundowych wiadomości dla radia czy telewizji po obszerny reportaż. Tak powstał zapis zmian w Rosji w ciągu kilkunastu minionych lat, na ogół zapis obiektywnych informacji: tak i tak było, to i to się zdarzyło, data, miejsce i osoby. Pierwszy artykuł (pisany jeszcze przed polską transformacją) uprzytamnia nie tylko, jak daleką drogę przeszły od tamtych czasów dawne kraje socjalistyczne i Rosja, ale też – jak daleką drogę przebył umysł zniewolony, aby stać się umysłem wolnym. Mój umysł.
Jestem dziennikarką. Interesują mnie przede wszystkim fakty. Powinnam się tylko na nich koncentrować, emocje chowając głęboko. Nic z tego. Rosja jest wirówką emocji. W polityce i w życiu codziennym. Tu, gdzie strumienie wina i łez, krwi i wódki łączą się w obmywającą każdy dzień rzekę, beznamiętny opis to fałsz.
Jestem z wykształcenia prawniczką. W całej jurysprudencji interesuje mnie nie tyle tworzenie prawa, ile jego stosowanie. Sprawiedliwość. Kategoria niezwykle rzadka w stosunkach władza – naród. Czy pisząc o tym, mogę elegancko zachować dystans?
Jestem też po prostu człowiekiem, który żyjąc w Rosji przez wiele lat, łączył swój los z losem jej mieszkańców, był pośród nich, a nie gdzieś na zewnątrz, w sztucznych enklawach dla obcokrajowców. Mizerne dochody przybliżały mnie do moich niebogatych sąsiadów. Jeździłam tym samym metrem i tymi samymi pociągami, co zwykli Rosjanie. Leżałam w ich zwykłych szpitalach. Bywałam też – i to nie jako dziennikarka, lecz zwykły obywatel – na milicyjnym posterunku i stawałam przed sądem. Dlatego mój los jest częścią ich losu. I dlatego tak bardzo chciałabym, żeby to był dobry los.
Nikt mnie do Rosji służbowo nie wysyłał, nikt mi za pobyt tam nie płacił, nikt mnie też z Rosji nie odwołał. I choć w pewnym momencie przerwałam moją przygodę z Rosją, nie mogę przerwać mojego nią zainteresowania.
Jest jak narkotyk.
Stąd ta książka. Zbiór informacji, wrażeń i refleksji o kraju, w którym nic nie jest podobne do tego samego gdzie indziej.
Zapisy starałam się przedstawiać chronologicznie, uzupełniając wcześniejsze późniejszą wiedzą na dany temat, aż do dziś. Niektóre artykuły przytaczam w całości, inne we fragmentach. Szło mi o to, by pokazać, jaką drogę przebyła Rosja od komunistycznego niebytu do demokracji i... z powrotem. Tyle że nie wprost, ale w bok. Dokąd?
Kostium szary w granatowe prążki. Buty granatowe, na obcasie, francuskie. W środku ja, bardzo zadowolona.
Przedział przytulny, bordowe kanapy, bordowa zasłona w oknie.
Na pociągu tabliczka „Warszawa – Moskwa”. Pociąg nazywał się Polonez.
Był kwiecień 1987 roku. Wiosna: słońce, zieleń, nastrój frywolny wokół i we mnie. Bo o wiele bardziej od Moskwy i okolic interesował mnie pewien warszawianin, który miał po mnie wyjść na dworzec i za którego miałam niebawem wyjść za mąż. Po długim rozstaniu powinnam wyglądać wystrzałowo. Promiennie, lekko i zwiewnie. Złościł więc tobół wetknięty przez znajomą dla znajomych. Jakaś puchowa kurtka, okropna, seledynowa w różowe kwiatki.
Pociąg stukał wesoło, sny miałam adekwatne do stukotu, dopóki nie zaczęłam dygotać. Z zimna. Podniosłam bordową roletę i w szarości świtu zobaczyłam śnieg. Gruba warstwa, jak okiem sięgnąć. Po kilku godzinach stałam w drzwiach wagonu zmarznięta, blada, w nieforemnej, ogromnej seledynowo-różowej kurcie i granatowych szpilkach. Przed wagonami śnieg, tuż za nim bajora błota. Oczekujący mnie pan spojrzał na moje szpilki, szpetnie zaklął i na rękach przeniósł przez kałuże.
Kolejka do taksówek okazała się kolejką bokserów płci obojga, a ringiem – błotnista przestrzeń przed z rzadka podjeżdżającymi samochodami. Po wygranej rundzie pomknęliśmy wśród szarzyzny (szare domy, ulice, witryny) ku rozległemu, ponuremu kanionowi. Równej wysokości potężne gmaszyska, takie same po prawej, jak i po lewej stronie, rozdzielały rozlewiska wielopasmowych jezdni. Nurt środkowy tworzyło ogrodzone szare pasmo (latem – trawnik) z wmontowanymi co kilkadziesiąt metrów szaro-bordowymi postumentami z sierpem, młotem i wielką gwiazdą.
Kanion nazywał się aleja Lenina. Przy jego końcu mieściła się jednopokojowa filia Polskiej Agencji Prasowej. Tam przyszło mi spędzić miesiąc.
Następnego dnia usiłowałam nabyć obuwie stosowne do pogody. Wędrowałam po obstawionych pustymi półkami halach zwanych salonami obuwia. Tu i ówdzie zwarty, kłębiący się tłum świadczył, że przyszła nowa dostawa butów (polskich lub czeskich). Sprzedawczyni każdemu wydawała po parze, bez mierzenia, a dopiero potem nabywcy między sobą dobierali rozmiar do wielkości stóp. Wreszcie gdzieś z boku kolejnej hali, przy pustym stoisku ze znudzoną sprzedawczynią, zobaczyłam jedną parę nieforemnych botków, na które nikt nie czyhał, bo były bardzo małe. Tak małe, jak moja stopa! No i paradowałam w szarogranatowym kostiumie, seledynowo-różowej kurtce i ciężkich, czarnych botkach.
Że też ten facet jednak się ze mną ożenił...
Takie było moje pierwsze spotkanie z Moskwą. Pisząc relację do (ambitnego wówczas) pisma dla kobiet „Uroda”, skupiłam się na tym, co szokowało najbardziej – na problemach codziennego bytowania. Z dzisiejszej perspektywy trudnych do uwierzenia.
Jakże nieśmiało wówczas nazywałam rzeczy po imieniu. Czasy były jeszcze radzieckie, pismo „Uroda” (podobnie jak ja) peerelowskie, czyli socjalistyczne, do końca tego ustroju w Polsce musiały upłynąć kolejne dwa lata. Obskurny, szary, nieforemny przyodziewek nazywałam grzecznie „niezbyt atrakcyjnym”, o śmierdzących sklepach uprzejmie „wolałabym zamilczeć”. A co do sklepów: jakąż ponurą wesołość wywołuje dziś stwierdzenie, że „fabryka obuwia na fali «nowego»” będzie brać pod uwagę gusta klientów! Trudno, nie znając Rosji tamtych lat, wyobrazić sobie, jak wyglądali ludzie i ich otoczenie produkowane według totalnego planu świeżo wyedukowanych wieśniaków z zabitej dechami rosyjskiej prowincji. Trudno więc dzisiejszym, nieznającym realiów „komuny” turystom wizytującym Rosję pojąć, od jakiego dna odbijały się tak zwane demoludy ze Związkiem Radzieckim na czele.
Radziecka poetka Łarisa Wasilewa pisała wtedy (w 1989 roku) tak:
Rozejrzyj się wokół i spójrz na siebie, kobieto naszych dni – ty, która stoisz przy obrabiarce, wykonując po dwie normy, a w domu jeszcze trzecią i czwartą; i ty, co kiełbasę w sklepie sprzedajesz – kłębek nerwów, skupisko samych negatywnych emocji; i ty, co ciężkim łomem kruszysz lód na ulicy; i ty, której ręce zastępują w kołchozie mechanizację; i ty, przesiąknięta zapachem nikotyny urzędniczko; i ty, i ty, i ty [...].
Co się dzieje z twoimi nerwami? Dlaczego prawie na każdym kroku spotykasz się z grubiaństwem i chamstwem? Dlaczego, cierpiąc z powodu chamstwa i grubiaństwa, sama potrafisz być chamowata i gburowata? Czy nie da się inaczej?
Zapytaj swoją babcię, jak ona głodowała wraz z dziećmi, jak ubogo była okryta szmatkami jej młodość. Zapytaj swoją matkę, jak stała w kolejce po kalosze, te lśniąco czarne od zewnątrz i krwawoczerwone w środku, „terenówki” pierwszych pięciolatek. Zapytaj, co jadła, jak stała w kolejce do łazienki we wspólnym mieszkaniu, żeby rankiem obmyć twarz. Czy żyjesz tak jak ona wtedy? Wygód masz znacznie więcej i obiecują ci nowe [...].
Kimkolwiek jednak byśmy były: czy matką rozdartą między domem a instytucją, czy osobą samotną, czy głową przedsiębiorstwa, czy przedwcześnie osiwiałą sprzątaczką, czy krótko ostrzyżoną dziewczyną, czy prawie staruszką sportowym truchtem uciekającą od chorób – wszystkie jednakowo znerwicowane, jednakowo zmordowane, kryjemy w swych spojrzeniach to samo pytanie, czy w ogóle jesteśmy kobietami?
Spójrzmy na czasopisma dla nas: „Rabotnica”, „Kriestianka”, „Sowietskaja Ż enszczina”. Komu potrzebne te nudne, lukrowane, nieszczere, produkcyjne tematy o kobietach? Powinny się w tych pismach pojawić bardziej wartościowe niż dotychczas działy: gospodarstwo domowe, mieszkanie, jak być piękną, kuchnia i jej problemy.
O zmianę tej beznadziejnie ciężkiej sytuacji apelowała Wasilewa do mężczyzn. Miała nadzieję, że wraz z polityczną przebudową przestroją swój stosunek do kobiet. Autorka nie wyobrażała sobie – bo nie miała po temu danych z innej rzeczywistości – że większość jej marzeń ziści się nie dzięki dobrej woli mężczyzn, lecz dzięki gospodarce rynkowej. To ona zapełniła sklepy, rzuciła do księgarń nieobecne tam wcześniej książki kucharskie, kioski urozmaiciła mnóstwem kolorowych czasopism kobiecych poruszających nie tylko sprawy kuchni i urody, ale i tak niebywały temat jak seks! To gospodarka rynkowa zrobiła z kobiet, wiecznych służek mężczyzn i ustroju, niezależne właścicielki choćby maleńkich przedsiębiorstw. Zmiany polityczne otwarły granice i setki tysięcy kobiet ruszyły wykupywać chińskie, tureckie lub polskie ciuchy, by zapełniać nimi własne stragany na niezliczonych bazarach. Z czasem niektóre z tych kobiet znalazły się w kierownictwach koncernów, banków czy firm ochroniarskich.
Lecz nie ma prostych recept na szczęście, także w wymiarach społecznych. Tak jak nie ma prostej odpowiedzi na pytania, dlaczego w tej lepszej, wygodniejszej Rosji, wiele lat po mojej pierwszej tam wizycie i po tym, co pisała Łarisa Wasilewa, w 2004 roku zarejestrowano (według danych Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych) 1,67 miliona aborcji, a urodzeń dużo mniej, bo tylko 1,45 miliona? Ta porażająca statystyka zmienia się w horror: w 2010 roku Rosyjski Komitet Statystyczny donosił już o 8 milionach zaborcji rocznie, co oznacza, że na ten krok zdecydowało się więcej niż 60 procent ciężarnych! Dlaczego na 38 milionów kobiet w wieku rozrodczym aż 7 milionów jest bezpłodnych? Czy to jedynie efekt wielokrotnego przerywania ciąży, dozwolonego prawem od wielu dziesięcioleci? I co spowodowało, że tylko 32 procent kobiet, które pojawiają się w izbach porodowych, jest zdrowe?
Koszmarny stan ekosystemu zniszczonego w czasach komunizmu to na pewno jedna z przyczyn kiepskiego zdrowia narodu. A i opieka zdrowotna pogorszyła się od tamtych czasów. Już w 1995 roku, a więc niemal dekadę wcześniej, niż powstał wspomniany raport Akademii Nauk Medycznych, główny sanitarny lekarz Rosji Jewgienij Bielajew był przerażony: „Do 2000 roku w Rosji nie będzie chyba jednego zdrowego człowieka – mówił w telewizji ORT. – Na kraj napływa fala, zdawałoby się już pokonanych, nieszczęść: dyfterytu, heinemediny, gruźlicy, syfilisu. W ciągu dziesięciu miesięcy minionego roku zarejestrowano 200 tysięcy nowych przypadków syfilisu, to jest dwa razy więcej niż w 1994 roku! Spośród 761 dzieci zarażonych syfilisem niemal 65 procent samo «zapracowało» na tę chorobę, reszta otrzymała ją w spadku po rodzicach”.
Okazało się, że niestraszny tu siarczysty mróz, jako że obszarem najbardziej zagrożonym syfilisem są tereny zachodniej Syberii. W Omsku na przykład zarejestrowano w 2005 roku 2403 chorych w wieku od trzynastu do siedemdziesięciu lat. I, co groźniejsze, liczba chorych kobiet jest prawie dwa razy większa niż chorych mężczyzn.
Zaraz za syfilisem postępuje aids. Tylko w Moskwie liczba chorych wzrosła półtora raza, a liczba wszystkich „dodatnich” przekroczyła już tysiąc. Oficjalna statystyka Ministerstwa Zdrowia w jednym tylko roku 2009 odnotowała niemal 500 tysięcy przypadków zarażenia wirusem HIV wśród dorosłych i przeszło 22 tysiące wśród dzieci. Takie są, według lekarzy, „ukryte w czasie” efekty wojen wewnętrznych, nieustannej wędrówki uciekinierów, których pokaźne grupy koczują na dworcach, w przypadkowych hotelach robotniczych i podobnych miejscach.
Powoli i uparcie rośnie także liczba zachorowań na ciężką żółtaczkę typu B, rozwijającą się w organizmie z prędkością huraganu. Na gruźlicę natomiast zachorował w 1994 roku 1 procent dzieci, co dziesięciokrotnie przewyższa wkaźnik zachorowań na przykład w Szwecji. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) za rok 2010 Rosja znajduje się wśród pięciu państw na świecie o najwyższym poziomie zachorowalności. Liczba chorych ponoć się zmniejsza, jednakże w samym tylko roku 2008 zanotowano 120 835 nowych przypadków. A ilu nie zanotowano? Jeśli idzie o zapomnianą chorobę polio, czyli heinemedinę, to ta tragedia wybuchła latem 1995 roku w Czeczenii , gdzie niemal równocześnie zachorowało sto trzydzieścioro ośmioro dzieci w wieku szkolnym .
Dziesięć lat później, w 2005 roku, oznajmiono Rosjanom, że wszystko zmieni się na lepsze. Napływ pieniędzy za ropę naftową i gaz pozwala na niesłychaną podwyżkę płac lekarzy: o 10 tysięcy rubli (niemal 300 dolarów) miesięcznie, a pielęgniarek – o 5 tysięcy rubli (około 150 dolarów). Czy dopłacono wszystkim, tego nie da się sprawdzić. Raczej można wątpić. W odległym od Moskwy Uljanowsku w 2011 roku ambulanse pogotowia ratunkowego tankowały na kredyt, przy czym większość z nich to psujące się ciągle starocia. W poduralskim Omsku zanotowano, że na skutek opóźnionego przyjazdu pogotowia miesięcznie umiera od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu chorych, a w obwodzie włodzimierskim na telefony z prośbą o pomoc pracownicy pogotowia odpowiadają: „Do osób powyżej siedemdziesiątki nie wyjeżdżamy”. W 2008 roku wydatki Ministerstwa Zdrowia na jednego obywatela wyniosły około... 30 euro. Według Ligi Obrony Pacjentów w wyniku lekarskich błędów umiera rocznie 50 tysięcy pacjentów.
No to teraz pora zabrać się za dzieci, a dokładniej za ich produkcję opłacaną jak każda inna. Chodzą słuchy, iż za pierwszego potomka młodzi rodzice mają otrzymać... 10 tysięcy dolarów, ale w ratach, z których pierwszą ujrzą dopiero w trzecim roku życia dziecka. „Namnożyło się brzuchatych – komentuje Jelena Timofiejewna, emerytowana położna. – Ale co to za miłość do dziecka robionego za pieniądze? Jak znam naszych, to wezmą, co im się da, ale czy nie wygonią potem dzieciaka? Czy będą dla niego dobrzy? Kto wie?”. „Nieprawda, to bardzo dobrze – twierdzi trzydziestoletnia Ałła Anatolewna, urzędniczka. – Ludzie poczuli wyraźnie, że władzy na nich zależy. To poprawia nastrój, można wreszcie z optymizmem popatrzeć w przyszłość”.
Od pomysłu płacenia za reprodukcję człowieczą nie są wolne także rządy innych krajów. Głupi to pomysł, jak budowanie domu od dachu. Bo gdzie ludzie są spokojni o fundamenty – o bezpieczeństwo, o jutro, o pracę, o opiekę, o wypoczynek – tam zasilają „potencjał demograficzny” kochanej ojczyzny. No, a jeśli tendencja urodzeń jest niemal na całym świecie spadkowa, to znaczy, że wszyscy czujemy się tu coraz mniej komfortowo.
W Rosji ta wstrzemięźliwość prokreacyjna bierze się może stąd, że pokolenie młodych kobiet, którym historia rzuciła do stóp wolną drogę w świat kolorowych możliwości, chce użyć „nowego” za wszystkie czasy. Za matki, babki i prababki. Może przeraża je brak opieki socjalnej, do której tamte przywykły? Przecież dziś nikt nie zapewni darmowego przedszkola, wysłania dzieci na kolonie, rzeczywiście (a nie tylko teoretycznie) bezpłatnych studiów. „Dał Putin na rodzenie, da i na wychowanie” – dopowiadają.
Trudno już teraz obiektywnie ocenić skuteczność wymyślonego w okolicach Kremla finansowania narodzin obywateli Federacji Rosyjskiej. Problem poważny, trzeba by podejść do niego z powagą. Ale usłużny podwładny prezydenta Putina Siergiej Morozow, gubernator obwodu uljanowskiego (ojczyzny Lenina), powagę zamienił – zupełnie tego nie zauważając – w kpinę, w kabaret: postanowił mianowicie nagrodzić te pracownice swojego urzędu lub żony swoich urzędników, które urodzą dzieciaka dokładnie 12 czerwca, w Dniu Niepodległości Rosji.
Gubernator wszystko starannie zaplanował. Żadnej przypadkowości! Dziewięć miesięcy przed wyznaczoną datą, 12 września 2006 roku, dał swoim podwładnym urlop specjalny: prokreacyjny. W ów wolny wtorek mieli się oni zajmować wyłącznie poczęciem patrioty, który ujrzy świat właśnie w dniu narodowego święta. Lud przystąpił do wykonywania zadania ochoczo, bo gubernator obiecywał wspaniałą nagrodę: samochód terenowy UAZ Patriot z zagranicznym silnikiem, wart około 17,5 tysiąca dolarów. Krążyły też w narodzie plotki, że rodzice dostaną jeszcze luksusowe mieszkanie, dużą podwyżkę i awans.
Z początkiem czerwca 2007 roku pracownicy porodówek w obwodzie uljanowskim gotowali się na ciężkie próby: wiedzieli, że z kilkuset oczekiwanych pacjentek jedne będą się domagały opóźnienia porodu, inne – przyspieszenia. Byle trafić w patriotyczną datę. Bingo! Nowy rodzaj rosyjskiej ruletki. A że matka czy dziecko mogą ucierpieć? Co tam! Grunt, że cała Rosja i Kreml usłyszą o sukcesach obwodu uljanowskiego. A może pójdą w jego ślady?
W 2011 roku zwycięzcy akcji „Urodzić patriotę w Dniu Niepodległości Rosji” otrzymali obiecany samochód terenowy UAZ Patriot. We wszystkich szpitalach porodowych obwodu urodziło się tego dnia siedemdziesięcioro pięcioro dzieci. I przyznać trzeba, że pan gubernator – tak przynajmniej wynika ze sprawozdań – rzeczywiście się stara ułatwić życie rodzicom i dzieciom. Ale naśladowców nie znalazł.
Tak czy inaczej z ankiet wynika, że i bogate, i biedne Rosjanki decydują się na ogół tylko na jedno dziecko. Bo łączy je coś specyficznie własnego, ojczyźnianego: wyjątkowo trudne relacje z mężczyznami. Przyniesione wraz z rewolucją październikową równouprawnienie kobiet nie tyle prawidłowo uformowało rodzinę, ile ją zdeformowało. Przydarzyło się to całej komunizowanej Europie, ale nigdzie nie było tak bolesne jak w ZSRR. Nigdzie – tak jak tu – nie odarto kobiety z szacunku. Nigdzie – jak tu – nie została na placu boju tak zupełnie sama, bez wsparcia ucywilizowanej tradycji (jak choćby w Czechosłowacji) czy religii (jak w Polsce).
Jak możecie patrzeć obojętnie na swe żony zamęczone pracą zawodową i zajęciami w domu? Patrzeć i nie reagować?! („Dlaczego mężczyźni w środkach komunikacji miejskiej siedzą z zamkniętymi oczami? Bo przykro im widzieć, jak kobiety z ciężkimi siatkami stoją”). Gdzie wasza męska duma? Dlaczego nie wydaje się wam naturalne dźwiganie jej ciężkiej torby, pomoc w kuchni, ukojenie, gdy zdenerwowana? Jak możecie siedzieć w swoim kierowniczym fotelu, gdy kobieta stoi przed wami? Skąd wziął się u was ten wieczny ton wyniosłego władcy, pogardliwie patrzącego na kobietę, jako na istotę niższego gatunku? Czy nie dlatego, że musimy z wami obcować, zamieniamy naszą naturalną kobiecość w gburowatość, traktując ją jako obronę? – krzyczała wspomniana wcześniej Łarisa Wasilewa.
Aż trudno uwierzyć, w co się obróciły – pozornie broniące praw kobiet – hasła rewolucji październikowej. „Gospodarstwo domowe jest zazwyczaj pracą najbardziej nieproduktywną, barbarzyńską, najcięższą. Jest to praca niezawierająca w sobie niczego, co by choć trochę sprzyjało rozwojowi kobiety [...]. Do całkowitego jej wyzwolenia, do rzeczywistej jej równości z mężczyzną trzeba, aby gospodarstwo było społeczne i aby kobieta uczestniczyła we wspólnej pracy wytwórczej. Wówczas pozycja kobiety będzie taka sama, jak mężczyzny” – twierdził wódz rewolucji Włodzimierz Iljicz Lenin.
Wygnano więc kobiety z kuchni, posadzono na traktory i dźwigi (do dziś kobiece brygady zajmują się ciężkimi remontami kapitalnymi, wdychając odór wszelkich chemikaliów). I co? Zdobyły większy szacunek? Badania przeprowadzone przez Uniwersytet Moskiewski oraz Instytut Socjologii Rosyjskiej Akademii Nauk w 2003 roku dowiodły, że połowa kobiet w Rosji jest bita przez swych panów, w tym co piąta bita okrutnie i regularnie. Bogate i biedne, bez różnicy. Nikt ich nie broni. Ani partia, ani milicja. Amnesty International w swoim raporcie z roku 2010 odnotowała fakt całkowitego lekceważenia tego problemu przez władze Federacji. Nie są prowadzone żadne statystyki dotyczące zjawiska przemocy domowej. W całej Rosji działa raptem dwadzieścia schronisk dla kobiet, które uciekły przed pięściami mężów, a w Moskwie istnieje tylko jedno takie schronisko, i to na... dziesięć miejsc.
Gdzie jeszcze w drugiej połowie XX wieku karano feministki więzieniem jako wrogów politycznych? W Związku Radzieckim lat osiemdziesiątych traktowano je na równi z wrogami komunizmu, dysydentami, i takimi samymi jak dysydentom grożono karami. Feministyczne pisma stanowiły część nielegalnego literackiego ruchu podziemnego. „Żenskoje Cztienije”, redagowane przez Olgę Lipowską (dziś czołową feministkę Rosji), prześladowano niemal z taką samą zajadłością jak utwory Sołżenicyna. Tatianę Mamonową, tak jak Sołżenicyna, wyrzucono z ojczyzny za karę – za wydawanie czasopisma „Maria”. A działo się to nie tak dawno, bo w 1980 roku!
Ale – znamienne – że zarówno przez wszystkie lata komunizmu, jak i dziś z nieprawdopodobnym hałasem i poczuciem niemal najważniejszego święta narodowego obchodzi się w Rosji Dzień Kobiet. W innych krajach socjalistycznych też istniał, ale był raczej wykpiwany niż fetowany. Obcy. Ani polski, ani węgierski, ani czechosłowacki. Radziecki. Opisałam go w 1997 roku:
Już kilka dni przed 8 marca powietrze – bez względu na pogodę – łagodnieje. Dzień Kobiet ciągle jeszcze w Rosji należy do czterech największych świąt w roku. Ale teraz jest rozciągniętym w czasie superświętem.
Za komunizmu – wspomninają Rosjanie – święto, nawet najważniejsze, obchodzono dzień, najwyżej dwa. A demokracja w rosyjskim wydaniu oferuje coś super: wolny od pracy dzień przedświąteczny, świąteczny i poświąteczny. Bo święto jest wtedy, kiedy prawo nakazuje pracę, a prezydent od tej pracy zwalnia. I tak przecież w pracy nie ma pracy, przemysł stoi, to niech sobie naród poświętuje!
Tak więc świętujemy od piątku do poniedziałku. Ale nie wszyscy. Kobiety w zakładach i sklepach prywatnych są – według właścicieli – mniej kobiece, bo muszą pracować i w piątek, i w poniedziałek. Kapitalizm! 7 marca odwiedziłam biuro notarialne. Prywatne, a jakże! Na eleganckich stołach zatrzęsienie kwiatów. Jedna róża kosztuje od 40 tysięcy rubli (około 7 dolarów!), jeśli ją kupować w metrze, do 25 tysięcy, jeśli u babci na ulicy. Zamożność ofiarodawców wzbudza zazdrość. „Nowi Ruscy” nadają ton. Panowie biegają po ulicach z naręczami drogich kwiatów w jednej ręce i z pudłami tortów czy pakietami czekoladek w drugiej.
I z czym jeszcze? Z ankiety przeprowadzonej przez dziennikarzy popularnego radia Echo Moskwy nie wynika nic oryginalnego: bardzo bogaci ofiarowują samochody i mieszkania, bogaci – pieniądze i biżuterię, urzędnicy – kwiaty i perfumy, a rzemieślnicy praktyczniej – bukiecik i szaliczek. Nastrój świąteczny sięga szczytu w piątek, 7 marca. Po południu tłok we wszystkich sklepach. Panowie kupują prezenty, panie zaopatrują się w wiktuały. Cztery dni świąt to cztery dni zastolja, jak po rosyjsku nazywa się „bankietowanie”.
Jakie są rosyjskie kobiety? Takie, jakie ukształtował osiemdziesiąt lat trwający okres ich „odkobiecania”. Powszechnie znana jest tu przyśpiewka: Ja i łoszad’, ja i byk, ja i baba, i mużyk (Jestem koniem, jestem bykiem, jestem i babą, i chłopem). I prawda: chyba tylko w Rosji w końcu XX wieku kobieta tak ciężko fizycznie pracuje. A kim jest dzisiejsza kobieta w Rosji? Według ankiety „Moskowskiego Komsomolca” to samotna matka (mężczyzna albo się zapił na śmierć, albo zabili go bandyci, albo poległ na jakiejś idiotycznej wojnie). Zaś kobieta pięćdziesięcioletnia to dodatek do męża impotenta (wskutek nadużywania alkoholu) i do wibratora (jeśli ją na taki luksus stać).
Jak widać, nic w tym kraju nie jest podobne do tego samego gdzie indziej. Kobieta też.
A jak pozaświątecznie wygląda to poszanowanie „wiecznej kobiecości” w Rosji? Kiedyś w Dzień Kobiet Boris Jelcyn, wychyliwszy zapewne wcześniej kilka głębszych, nie bacząc na kamery telewizyjne, uszczypnął w tyłek panią stojącą w kolejce do rejestracji podczas konferencji związków zawodowych. Wszystkie kanały telewizyjne powtarzały to ujęcie do znudzenia, ciesząc się stylem macho made in USSR.
Ten sam ton towarzyszył sprawozdaniom i nieco później, na konferencji prasowej rosyjskich zwycięzców zimowej olimpiady w Japonii. Narciarka Łarisa Łazutina zdobyła tam trzy złote medale i dwa srebrne. Kolegów Łazutinej pytano o technikę i taktykę jazdy, ją – o robótki na drutach i pożycie małżeńskie. „Co pani ostatnio wydziergała dla swojego męża? A jak często się spotykacie? A co pani zrobiła na drutach dla dzieci? A dla kolegów?”. Prezydent Jelcyn zaś serdecznie podziękował olimpijskiej medalistce za... wspaniały prezent dla mężczyzn. Masza (moja znajoma), mistrzyni grafiki komputerowej, uparcie niedostrzegana przez wszelkich szefów w Moskwie, jest dziś znanym w swej profesji fachowcem... w Nowym Jorku. W Rosji baba (często z domieszką pogardy zwana babio) to tylko baba. W parlamencie, czyli Dumie Państwowej, w 2006 roku wśród czterystu czterdziestu trzech deputowanych było tylko trzydzieści siedem kobiet.
Niewiele więcej w 2011 roku, kiedy ich wniosek o zwiększenie reprezentacji kobiet w Dumie z 10 do 30 procent spotkał się z ostrym sprzeciwem mężczyzn. Według danych Związku Międzyparlamentarnego z 31 grudnia 2010 roku wśród stu osiemdziesięciu ośmiu państw świata Rosja zajmuje osiemdziesiąte drugie miejsce, jeśli idzie o przedstawicielstwo kobiet w parlamencie.
Czy w dzisiejszej, odległej od komunistycznych pryncypiów Rosji kobieta stała się drogocennym podmiotem praw i zabiegów? W kraju szybko bogacących się mężczyzn, dopóki młoda, jest uważana (i sama się uważa) przede wszystkim za towar. Przesadnie dba o wygląd, przesadnie się maluje, wszędzie (a zwłaszcza w pracy) epatuje przesadnym dekoltem i przesadną mini. Przesadza ze swobodą seksualną i z usuwaniem jej skutków. Czy ma jednak inne wyjście w kraju, gdzie na skutek nieustannych wojen (Wietnam, Afganistan, Karabach, Abchazja, Czeczenia itd.) mężczyzn jest o wiele mniej niż kobiet? Gdzie na dziesięć dam przypada ponoć jeden osobnik płci przeciwnej...
Zamożniejsze mieszkanki stolicy (a zapewne i innych wielkich miast) bez żenady spędzają noce w klubach dla kobiet. Pierwszy w Moskwie był Czerwony Kapturek z męskim striptizem i męską prostytucją skrytą za taką oto najprzyzwoitszą z reklam:
Kobiety przychodzą do nas z różnych powodów. Jedne urządzają wesołe wieczory panieńskie w przeddzień ślubu lub świętują urodziny przyjaciółek. Inne zachodzą, aby otrzymać męską radę, jak ułożyć relacje z małżonkiem lub przyjacielem. Jeszcze inne szukają szykownego partnera, by wzbudzić zazdrość na eleganckiej imprezie. A niektórym po prostu podobają się szalone wieczory klubowe, uzupełnione zabawą z dobrze wychowanymi kawalerami i eleganckim personelem.
Bywalczyni tej niemal charytatywnej instytucji Oksana Robski, autorka książki Casual, bulwersującej w 2005 roku Moskwę i okolice, tak wspomina wieczór w Czerwonym Kapturku:
Od razu poprosiłyśmy o oddzielne rachunki. Zamierzałyśmy wypić sporo i wracać późno, a lokal był drogi, ceny kosmiczne, potem same kłopoty: biegać po wszystkich i sprawdzać, kto brał indywidualny striptiz czy inny taniec w gabinecie. Młode, opalone ciała w kąpielówkach tańczyły przy naszym stole i Lena z Katią już się wdrapały na scenę (taniec na scenie doliczali tu do rachunku), a nieustraszona Olesia weszła do metalowej kabiny, dokąd tuż za nią pospieszył goły Murzyn. Kira nie odrywała oczu od niebieskookiego blondyna w slipach z siatki [...]. Szukałam Leny. Nawet gdyby założyć, że zniknęła ze striptizerem w jakimś zacisznym kącie, dawno już powinna była wrócić.
Popyt na „dobrze wychowanych kawalerów” okazał się w stolicy imperium tak wielki, że sam Czerwony Kapturek nie mógł mu sprostać. Dziś kawalerowie oferują swe usługi w damskim klubie Egoistka czy luksusowym Kaprysie, który prezentuje wirtuozów striptizu z całego świata. W obu klubach szczególnie cenne są poniedziałki, kiedy to – jak w Egoistce – „każda kobieta dostaje w podarunku dowolny kontakt z każdym z tancerzy klubu: słodki prezent od najbardziej seksownych mężczyzn”, a Kaprys dorzuca jeszcze bezpłatne napoje w barze, zawody striptizerów debiutantów i konkurs o tytuł „mister mokrych slipek”.
W roku 2010, chyba z powodu światowego kryzysu, zmniejszyła się liczba klubów dla pań w Moskwie. Czerwony Kapturek zamknięto, ale panowie nie zostali bez pracy. W Egoistce – jak głosi reklama – „w każdym kącie tańcuje pięćdziesięciu czarujących mężczyzn”. Pojawiają się też ogłoszenia o możliwości wynajęcia panów „z dojazdem do domu”.
Z kolei w dziedzinie równouprawnienia lesbijek i gejów panuje tu pełna harmonia. Te pierwsze – z przyczyn raczej socjalnych (brak mężczyzn) niż genetycznych – są liczne, lecz nie afiszują się specjalnie (chyba że we własnych, niezbyt wielu klubach). Gejostwo zaś w postkomunistycznej Rosji stało się modne jako dodatkowy przejaw nieznanego uczucia wolności. Gejzer z gleby zakazanego. Zarówno homoseksualista (bądź tylko udający geja) Siergiej Pienkin, znakomity pieśniarz, którego czterooktawowy głos figuruje w Księdze rekordów Guinnessa, jak też zdecydowany zwolennik „miłości inaczej”, piosenkarz Boris Mojsiejew – zbierają pełne sale widzów. Prywatność tych artystów się komentuje, przyjmuje do wiadomości, rzadko gani. I to tylko w republikach zamieszkanych przez muzułmańską większość. Nie wiadomo, czy to jej rosnący wpływ, czy też rzeczywiste rozpasanie propagandy homoseksualizmu doprowadziło z końcem 2010 roku do jej całkowitego zakazu, co jednak na szczęście nie wywołało ogólnego potępienia ani gejów, ani lesbijek.
Nie gani się także prostytutek. Pierestrojka wyrzuciła tysiące kobiet na ulice miast. Przez wiele lat wzdłuż głównej moskiewskiej arterii (kiedyś ulicy Gorkiego, obecnie Twerskiej) od zmierzchu tkwiły przedstawicielki najstarszego zawodu świata. Jeśli milicja robiła na nie naloty, to nie z uwagi na niemoralność czy nielegalność ich profesji, lecz ze względu na brak zameldowania. Zameldowanie bowiem to radziecka i postradziecka świętość. Najważniejszy jest wpis w dowodzie osobistym. Pilnie strzeżony mechanizm kontroli. Wspaniały rozsadnik korupcji. Następnego dnia po milicyjnej interwencji lub wkrótce potem te same dziewczyny stały w tych samych miejscach, parę kroków od (chętnie – w swobodnych czasach Jelcyna – korzystającgo z ich usług) parlamentu.
Ogłoszenia typu Intim priedłagaju (proponuję kontakt intymny) są częste w gazetach zwykłych, w specjalnych, w internecie. Nierzadko z podpisem „studentka”. Rzecz w tym, że zapewne na całym świecie część ładnych dziewczyn korzysta z pomocy „sponsorów”, lecz chyba nigdzie nie czyni tego równie często i bez żenady jak w Rosji czy innych państwach byłego Związku Radzieckiego. Skąd taka łatwość w zamienianiu siebie w towar? Może (obok innych przyczyn) w wychowaniu głęboko ateistycznym? Wychowaniu, które pozwala też na dokonanie bez większych skrupułów 8 milionów aborcji rocznie.
Polka, Niemka czy nawet Francuzka, wierząca bądź niewierząca, decydując się na usunięcie ciąży, zdaje sobie sprawę, że w tej kwestii istnieją jakieś zasady religijne. Przeciętna Rosjanka po prostu tego nie wie. Dylematy dotyczące ludzkiej godności embriona ma z głowy. Prostytucja też nie jest dla niej ważkim problemem moralnym. W otchłań historii odeszły moralne zasady stalinizmu z ich surową pruderią i dbaniem o demografię, stąd i karą więzienia za aborcję. Kobietę otacza teraz – pozbawiona wszelkich zasad – lekkość bytu. Na portalu R&F Agency znajdujemy informację z 2011 roku, że „seksualne usługi stały się w dzisiejszej Rosji niemal drugim zajęciem kobiet: 60 procent Rosjanek w ogóle nie widzi sensu w intymnym związku z partnerem, jeśli nie idą za tym korzyści materialne”.
To jednak chyba przesada. W swej Rosji w roku 1839 Astolphe de Custine z niemałym zażenowaniem, sumitując się, iż wspomina o tym tylko w imię prawdy, przytacza wiadomości, które posiadł w bardzo wykwintnym męskim towarzystwie:
W wielu klasztorach moskiewskich nie przestrzega się zasady klauzury. Jeden z przyjaciół młodego księcia pokazał wczoraj w mojej obecności całej gromadzie nicponiów różaniec pewnej nowicjuszki zapomniany przez nią, jak twierdził, tego ranka w jego pokoju. Inny znów ku uciesze słuchaczy przechwalał się zdobycznym modlitewnikiem, który, jak zapewniał, należał do siostry uchodzącej za jedną z najświątobliwszych we wspólnocie.
Może to i nieźle, że wśród niewielu danych kobietom rosyjskim przyjemności od wieków nie opuszcza ich podwyższone libido? Wiedzą o tym przybysze z zagranicy, wiedzą i swoi. Wiktor Jerofiejew, znakomity pisarz i niezaprzeczalny znawca nie tylko duszy rosyjskiej, pisze w Encyklopedii duszy rosyjskiej: „Cienki jest lód rosyjskiej obyczajowości [...]. Każda rosyjska dziewczyna z jednej strony jest wstydliwa, a z drugiej kurwiszon. Są co prawda subtelni działacze, zdaniem których taka kombinacja nie jest możliwa, gdyż jest sprzeczna z konstytucją życia. Jeśli jednak pozna się dziewczynę, jej przejście z jednego stanu do drugiego urzeczywistnia się zgodnie z zasadą. Sam mogłem tego doświadczyć”. W Rosji, kontynuuje autor, istnieje „pryncypialna niemożność kontrolowania siebie jako zewnętrznie kulturalnej masy cielesnej, zwycięstwo psychodelicznej rozwiązłości” . Caryca Katarzyna II – twierdzi Jerofiejew – słynęła z nieokiełznanej namiętności nie dlatego, iż była nimfomanką, lecz „dlatego, że kobietom w Rosji chce się pieprzyć. O tym szczególnym zjawisku pisali wszyscy podróżnicy, nie wyłączając madame de Staël” . Istotę rzeczy odkryli na szczęście uczeni niemieccy, którzy niedawno udokumentowali istniejący w kapuście kiszonej ogromny potencjał damskiego afrodyzjaku. Zupełnie serio podchodzą już do tego najbardziej znani dietetycy światowi. A ponieważ kapustę kiszoną Rosjanie (i Rosjanki) jedzą co najmniej raz dziennie, wszystko jasne.
Wasilij Kluczewski, najznakomitszy rosyjski historyk i pedagog, profesor nie tylko Uniwersytetu Moskiewskiego, lecz i seminarium duchownego na przełomie XIX i XX wieku, znajduje trafniejsze uzasadnienie familijnych kłopotów rodaków: „Nieszczęście Rosjan polega na tym, że mają wspaniałe córki, ale okropne żony i matki: rosyjskie kobiety to mistrzynie w podobaniu się i zakochiwaniu, ale nie umieją ani kochać, ani wychowywać” .
Trudno się pokusić o socjologiczne wywody, ale chyba nie tylko winą mężczyzn jest rozwód, którym kończy się tu niemal co drugie małżeństwo. Gdzie głowę obrócisz, tam samotna matka z dzieckiem.
Nie ułatwia to kobietom w Rosji znalezienia godnego miejsca. Rosja prowincjonalna biednieje, Rosja miast bogaci się. Tam panny łowią mężczyzn swych marzeń. Rosjanki są piękne – to skutek zmieszania ras. Rosjanki są inteligentne. Bardzo często – dobrze wykształcone. I zagubione na kolejnym wirażu historii, który wyrzucił je na pobocze. Nierzadko w charakterze malowniczej dekoracji.
Następne spotkanie z Rosją to urlop nad Morzem Czarnym. Też w roku 1987, a więc jeszcze wtedy, kiedy obciążona niedolami i dziwactwami socjalizmu wschodnia część Europy przyklejała się do zachodniej jak zmurszały balkon do pięknej elewacji. Od Zachodu oddzielały nas paszporty i wizy wymagane przy wyjeździe do każdego kraju. Bez nich można było krążyć tylko w granicach państw obozu, a i to dopiero na późnym etapie socjalizmu. Dzisiejsza młodzież z tych krajów Europy Wschodniej, które w 2004 roku weszły w skład Unii Europejskiej, podróżująca już bez wizowych barier, słucha tego jak ponurej bajki.
Tak więc tamtej jesieni schyłkowego okresu socjalizmu, głównie z powodu niechęci do kolejek po wizy do lepszego świata, udaliśmy się na urlop do Związku Radzieckiego.
Maleńka miejscowość pod Soczi – Dagomys. Wyprawa zorganizowana przez największe polskie biuro podróży Orbis w kooperacji z największym radzieckim biurem podróży Intourist. Czasy radzieckich braków w zaopatrzeniu uzupełnianych przez polskich handlarzy. Rzeczywistość nie do pojęcia dla ludzi Zachodu. Rzeczywistość spychająca mieszkańców Europy Wschodniej – bez ich winy i woli – do roli cywilizacyjnych pariasów. Pozbawiająca obywateli Związku Radzieckiego (jednego z głównych zwycięzców II wojny światowej) dobrobytu i wszelkich jego przejawów, tak iż rzucali się łapczywie na kolorową tandetę produkowaną w innych socstranach. Zachwyt zaś i pożądanie wzbudzały u nich dobra wytworzone w państwach, które wojnę przegrały, rzeczy z Niemiec, z Włoch, z Japonii. Można by powiedzieć, że stan taki sami sobie zawdzięczali, przeprowadzając rewolucję październikową, ale nie upraszczajmy historii aż tak bardzo... To takie oczywiste: powojenny podział świata... To takie oczywiste, że dla obywateli socstran niedoścignionym marzeniem była para ładnych butów czy pachnące mydło. Kilka groźnych pomruków Stalina, kilka posunięć pióra Roosevelta i Churchilla, kilka – może niekoniecznych – ustępstw i w 1945 roku Jałta odcisnęła na życiu Europy Wschodniej, na jej wolności nieusuwalne piętno.
My – na wschód od Renu – byliśmy poddawani między innymi swoistej przemocy, przemocy brzydoty rzeczy. Ta radziecka była najdotkliwsza. Brzydota bezpardonowa. Powszechna. Zmuszająca łaknących odrobiny piękna do poniżeń i przestępstw: zajmujący się handlem zagranicznymi ciuchami farcowszczicy często kończyli w więzieniu. Polacy szmuglujący dobra wte i wewte ryzykowali najwyżej ich utratę. Podobnie jak Czesi i Słowacy na przykład. Nad kolorowymi szmatkami następowało zderzenie światów pozornie jednakowych (jeśli oglądało się je z daleka, z perspektywy Zachodu). Socjalistycznych. Mało kto zdawał sobie na tym Zachodzie sprawę z dzielącej je przepaści. My pojmowaliśmy to dopiero po przekroczeniu Bugu.
Czy Rosjanie, kupując od sąsiadów z socłagra rzeczy ładniejsze niż te produkcji rodzimej, czuli do tych sąsiadów sympatię? Wątpliwe. „Jakże to tak? – pytali. – My was utrzymujemy, u nas nędza, a u was dobrobyt?”. Bo przecież przez cały czas istnienia Związku Radzieckiego władza tłumaczyła swym obywatelom, że wszystkie kłopoty gospodarcze wynikają z konieczności utrzymywania pozostałych państw socjalistycznych. Gdyby Francuz wytaszczył z walizki ten świat mody, byłoby to dla Rosjanina oczywiste. Wybaczalne. (Jakiemu jednak Francuzowi przyszłoby do głowy tachanie do Moskwy szmatek na sprzedaż? I po co? Żeby kupić sobie golarkę elektryczną, żelazko made in USSR lub obrączkę ze złota niskiej próby?).
Lokator z obozu socjalistycznego, zasobny w towary skromne, lecz niedostępne dla ludzi radzieckich, był – w gruncie rzeczy – wrogiem. Wrogiem dobrego samopoczucia przedstawiciela imperium. I kimś, kto ogołaca (dzięki łapówkom) radzieckie sklepy z nielicznych dóbr, którymi mogła się rodzima produkcja pochwalić: z wyrobów elektrycznych czy złota. Im głębiej obywatel wierzył w zapewnienia swych wodzów o wielkości narodu radzieckiego, tym mniej miał sympatii do socjalistycznych sąsiadów zza granicy zachodniej.
Trudno się dziwić. W ZSRR wszystko było bardzo tanie (a zarobki bardzo niskie) w porównaniu z resztą krajów obozu. Delegowani „od nas” (czyli z Polski, Czechosłowacji, Węgier) pracownicy różnych zakładów, central handlowych i innych przedsiębiorstw często zbijali majątki, przywożąc i sprzedając rzeczy, których w miejscowych sklepach brakowało. Przyjaźń między naszymi narodami była fałszem zarówno na wyżynach nadbudowy (większość jakoś nie mogła pokochać komunizmu), jak i na nizinach bazy (porażającej nędzy radzieckiej nawet w porównaniu z niedostatkiem panującym w innych demoludach). Jak to w praktyce wyglądało, starałam się pokazać, pisząc w 1990 roku:
Z balkonu szesnastopiętrowego domu w miejscowości Kurczatow, niedaleko Moskwy, spadają kurtki, buty, spódnice, a także garnki i żelazka. Wszystko bardzo zużyte, stare. W ten sposób zbędnego sprzętu i ubrań pozbywają się wracający do ojczyzny Polacy, którzy uczestniczyli w budowie kurskiej elektrowni atomowej.
Na owe rzeczy pod balkonami czekają, przepychając się, stare kobiety z miasta i okolic. Stojący na balkonach chichoczą. „Nie można oddać słowami bólu, jaki odczuwa się, patrząc na te kobiety doprowadzone przez supermocarstwo do ostatniej granicy nędzy” – mówi mieszkanka Kurczatowa tygodnikowi „Ogoniok”. Cóż, Polacy przed kilku dniami wyprzedawali nieprzydatne im rzeczy, a obywatele ZSRR chętnie je kupowali. Z balkonów zrzucali już ostatki, niezdatne do sprzedaży. Paskudne, jak towarzyszący temu śmiech.
Moskwa. Przed domem zamieszkanym przez pracowników zagranicznych dwóch wyrostków grzebie w pojemniku ze śmieciami, szukając puszek po piwie czy butelek po whisky (na rynku można je kupić po 70 kopiejek). Usiłuję ich sfotografować, ale stara kobieta chwyta mnie za rękę.
– Fotografujcie to, co jest u nas dobre – krzyczy.
– A co jest u was dobre? – pytam.
– Wszystko! – odpowiada. I wierzy w to święcie.
– Przez całe życie mnie uczono, że trzeba walczyć z kapitalizmem, a teraz mój syn pracuje u polskiego chłopa spod Rzeszowa. Wyrobnik u kapitalisty – mówi fryzjerka, patrząc na mnie bez cienia sympatii.
– W Polsce pracuje około 20 tysięcy obywateli radzieckich. W niektórych przypadkach nocują na dworcach. A wiemy, że w Polsce jest masa bezrobotnych, ale oni się na takie warunki jak nasi nielegalni pracownicy nie zgadzają. Zapłata dla obcokrajowca jest mniej więcej taka jak zasiłek dla bezrobotnego. Przez wiele lat mówiliśmy o tym, że nie było u nas wyzysku człowieka przez człowieka, a jak się okazuje, dożyliśmy sytuacji, kiedy człowiek daje się wyzyskiwać, mieszkając w baraku czy oborze na obcej ziemi, i woli to niż pracę na swoim albo kołchoźniczym polu – peroruje jakiś wzburzony dziennikarz głównej rosyjskiej radiostacji Majak (Latarnia).
Tutejszy dziennik telewizyjny Wriemia pokazuje na przykład deficytowe towary (tak się tu nazywa produkty nieosiągalne w sklepach) wywożone przez Polaków. Ludzi oglądających taki obraz krew zalewa. Oto ktoś, w dodatku obcy, wywozi dobra, których normalnie nie można kupić. A także dlatego, że ten ktoś ma dużo pieniędzy (przeciętny zarobek obywatela ZSRR wynosi około 300 rubli). Jeśli więc jeszcze telewidz usłyszy, że Polacy nie naruszają w ten sposób żadnych przepisów, bo zgodnie z prawem radzieckim mogą wywieźć stąd towary wartości rocznego zarobku, to razem z komentatorem telewizyjnym zakrzyknie: „Zmienić przepisy!” Zakorzenionego od pokoleń przekonania, że prawem człowieka jest być równie biednym i nieszczęśliwym jak sąsiad – z dnia na dzień nie wykorzenią żadne hasła pierestrojki.
Polaki pany – to popularne, nienawistne pojęcie historyczne zaczyna nabierać współczesnego tonu. „No tak, paśliśmy was, paśliśmy, aż wypaśliśmy” – komentuje wulkanizator Sasza, znęcając się nad dętką mojego malucha w zakładzie naprawczym imienia Czerwonego Proletariatu.
Ponieważ Polska była największym państwem w obozie socjalistycznym, Polaków spotykało się tam pośród cudzoziemców najwięcej. Ale nie tylko dlatego pisał o nich popularny tygodnik „Ogoniok” i pokazywała ich telewizja. Żadne hasła głośno deklarowanej przez Moskwę przyjaźni nie przytępiły tlącej się od lat niechęci kremlowskich włodarzy do sąsiadów znad Wisły. Czym odpowiadali Polacy? Bardzo wielu tym samym.
Aleśmy się nacierpieli z powodu całkowitej przymusowej abstynencji! Ślad tych cierpień obecny jest we wspomnieniu z Dagomysu pisanym w 1987 roku:
Wieczorem idziemy szaleć do restauracji hotelu Olimpijska. I za nic (wraz z siedzącymi obok rodakami) nie możemy pojąć, że wspaniałą zakąskę i wyśmienitego „dewolaja” mamy spożywać w towarzystwie lemoniady migdałowej. I że nikt w butelce od oranżady nie poda nam grama upragnionego napoju.
Podobny wątek pojawił się także w reportażu z Picundy , chociaż w Picundzie cierpieliśmy mniej dotkliwie, bo był tam przyjemny bazar i dobrzy ludzie, którzy rozglądając się strachliwie na boki, cicho pytali turystów, czy im czego nie trzeba, a miejscowy bimber zwany czaczą miał wyborny smak. Nie zmienia to faktu, że Gorbaczowowi przyszło do głowy, aby z narodu dogłębnie zalkoholizowanego zrobić – nie, nie społeczeństwo ludzi mniej pijących (to byłoby zrozumiałe) – naród abstynentów! Bardzo to zaważyło na popularności tego polityka.
Warto spojrzeć, jak się do tego procesu zabierano, by pojąć, do czego doprowadziła siedemdziesięcioletnia ciężka praca nad zamianą mózgu zwykłego w mózg komunistyczny. Co on potrafił!
Suchoj zakon wprowadzono w maju 1985 roku uchwałą Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (KC KPZR) w sprawie metod pokonywania alkoholizmu. Ilość wypijanego wówczas czystego spirytusu wynosiła nieco ponad 10 litrów rocznie na głowę statystycznego obywatela (to znaczy, wliczając niemowlęta i starców). Obecnie (dane z roku 2011) wskaźnik ten przekracza 19 litrów.
Za uchwałą partii poszło rozporządzenie rządu, a konkretnie Ministerstwa Zdrowia (z 25 czerwca 1985 roku). Jego nieodwracalnym skutkiem było zniszczenie tysięcy hektarów cennej, uprawianej od wieków winorośli.
Oto fragmenty tego rozporządzenia:
W obecnych warunkach, kiedy w pełni objawiają się twórcze siły naszego socjalistycznego narodu i przewaga radzieckiego modelu życia, szczególnego znaczenia nabiera rygorystyczne przestrzeganie zasad moralności komunistycznej i pokonanie złych przyzwyczajeń oraz przeżytków, a w szczególności tak obrzydliwego zjawiska jak pijaństwo [...]. W związku z tym postanawiamy między innymi:
Zakazać sprzedaży napojów alkoholowych w miejscach odpoczynku ludzi pracy, a także w sieci detalicznej; nie dopuszczać do sprzedaży alkoholu w pobliżu baz turystycznych i podczas wyjazdów kolektywnych; wprowadzić sprzedaż alkoholu w dni robocze od godziny czternastej. Ministerstwo Planu Gospodarczego ma zlecić Ministerstwu Przemysłu Materiałów Budowlanych ZSRR zwiększenie produkcji małych opakowań szklanych dla wyrobów spirytusowych, stosownie do zamówień Ministerstwa Przemysłu Spożywczego ZSRR.
Oprócz tego kategorycznie zabroniono organizowania różnego rodzaju uroczystości – narad, sympozjów, konferencji, a także przyjęć – z użyciem napojów spirytusowych (!). Wprowadzono też przymusowe leczenie „osobników prowadzących antyspołeczny styl życia”. Pozostałe przedsięwzięcia miały wstrząsnąć nie tylko materią, lecz i duchem. Nakazano bowiem, i to w terminie dwóch miesięcy, „opracować i zatwierdzić ulotkę o zgubnym wpływie alkoholu na młode pary, a także podjąć konieczne środki zmierzające do rozpowszechniania filmów antyalkoholowych dla ludności” .
Postanowiono walczyć z piciem wódki za pomocą wielkich wystaw stałych, takich jak wystawa pod tytułem Profilaktyka pijaństwa i alkoholizmu w Związku Radzieckim zorganizowana na największym w ZSRR terenie wystawowym WDNCh (Wystawka dostiżenij narodnogo choziajstwa – Wystawa Osiągnięć Gospodarki Narodowej) w Moskwie, oraz mniejszych wystaw objazdowych.
Efekt: z ciągłej sprzedaży zniknął cukier, najlepszy surowiec do wyrobu samogonu. Gdy go „rzucano”, przed sklepem ustawiały się kilometrowe kolejki. W Kazachstanie na przykład sprzedaż alkoholu zmniejszyła się wprawdzie o 30 procent (w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego), ale sprzedano 11 tysięcy ton cukru więcej, co pozwoliło wyprodukować 15 milionów litrów alkoholu . Cukier stał się tak cenny, że woziło się go na drugi kraniec kraju dla babci w prezencie urodzinowym.
Trudno jednak zaprzeczyć, że spowodowana pijaństwem absencja w pracy zmniejszyła się o 20 procent, a liczba przestępstw dokonywanych po pijanemu zmalała o 9 tysięcy. Prawdą jest też, że nikt na ulicy się nie zataczał, nie bełkotał i pijany nie zamarzał w zimową noc. Kary skutkowały. Może gdyby w tym eksperymencie nie było tylu jawnych idiotyzmów, mógłby się powieść. Ale do tego trzeba by było najpierw zobaczyć człowieka w jego wymiarze prawdziwym, nie „nakazowym”, a potem tworzyć dla niego prawo. Człowieka jednak w Związku Radzieckim nie było: na górze kolektyw, na dole masy.
Eksperyment zmarł śmiercią naturalną wraz ze Związkiem Radzieckim. Budżetowi „kapitalistycznej” Federacji Rosyjskiej bardzo potrzebne były alkoholowe miliardy.
Rosja wróciła do normy. Na przykład 26 listopada 2001 roku tak zaczynałam wiadomość dla bloku informacyjnego TV Polsat: „Chociaż nocą w Moskwie mróz nie przekracza kilku stopni, od początku zimy zamarzło już sto pięćdziesiąt osób. Większość to ludzie bezdomni. W stolicy Rosji jest ich na pewno ponad tysiąc. Najwięcej wśród nich jest alkoholików”.
W Rosji piją wszyscy. Powiedzmy – 98 procent ludności, wyłączając niemowlęta. Picie jest normą. Od wieków. Markiz Astolphe de Custine w 1839 roku pisał zadziwiony (pewnie dlatego, że sam pić nie mógł, bo po alkoholu zapadał, biedaczek, na zdrowiu): „Nieumiarkowanie jest tu tak wielkie (mam na myśli nie tylko pijaństwo prostych ludzi), że jeden z ulubieńców Moskwy znika każdego roku na sześć tygodni. Wszyscy pytają, co się z nim stało.«Pije»i ta odpowiedź starczy za wszystko” .
Wychylają kieliszki telewizyjni bohaterowie, odwiedzająca cię koleżanka bez żenady wyciągnie z torby flaszeczkę, a pierwszą rzeczą, którą gościnny gospodarz postawi na stół, będzie wódka. Dlaczego? Rosjanie mawiają: Nie ot choroszej żyzni (nie z powodu dobrego życia).
Rosjanin najczęściej pije na umór, na śmierć, żeby przestać się dręczyć. Zalewa robaka, którego – bywa – nawet nie potrafi nazwać i z którego nie zdaje sobie sprawy. Dręczą go, jak ludzi pod każdą szerokością geograficzną, sprawy prywatne, ale to raczej nie one wpychają w nałóg i skracają życie. Dominującym, dławiącym uczuciem, które powoduje ciągłą konieczność szukania pociechy, jest – jakkolwiek by to patetycznie brzmiało – bezradność wobec przemocy. Psychicznej i fizycznej, doznawanej i zadawanej. W wymiarze małym i wielkim. W stosunkach państwo – jednostka. Państwo, które od wieków, niemal bez przerw, deprawuje poddanych tyranią, despotyzmem, terrorem, oraz jednostka, która zawsze, także i dziś, jest pomiatana przez urzędnika, bita przez milicjanta, grabiona przez inspektora, niesprawiedliwie traktowana przez sąd, straszona przez mafię, okłamywana przez media, ale kiedy sama staje się władzą, pomiata, bije, grabi, skazuje i okłamuje.
Piją ofiary i piją kaci (niemal wszyscy wracający z Czeczenii żołnierze – a przeszło ich przez Republikę około 4 milionów – kwalifikują się do leczenia z narkomanii i ciężkiego alkoholizmu). Przemoc – na przemian doznawana i stosowana – umieszcza wszystkich na zamkniętej orbicie strachu. Tam, gdzie prawo zawsze broni interesu państwa przeciwko jednostce i gdzie głos jednostki nic nie znaczy, jednostka unicestwia swą bezradność w jedyny dostępny jej sposób: unicestwiając siebie. Topiąc w wódce.
„Największą radością Rosjan jest pijaństwo, czyli, inaczej mówiąc, zapomnienie. Biedni ludzie – muszą śnić, aby zaznać szczęścia! Ale o ich dobroduszności świadczy to, że kiedy się upiją, zamiast wszczynać bitki, jak to mają w zwyczaju gdzie indziej, płaczą i całują się” – zapisuje Astolphe de Custine. I zauważa: „Dziwny to i szczególny naród! Warto doprawdy byłoby uczynić go szczęśliwym” .
„Laokoon jest dziecinną igraszką w porównaniu z życiem rosyjskim. Jednak, gdy wypijesz szklaneczkę, węże z sykiem rozpełzają się. Niebiosa jaśnieją. Nad Rosją wstaje słońce”. To już Wiktor Jerofiejew, twórca Encyklopedii duszy rosyjskiej, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy tego kraju. I dodaje:
„Rosja to taki kraj, który produkuje ludzkie nieszczęście. Historia zapewniła jej wszelkie warunki, by bez przeszkód mogła być nieszczęśliwa. Władza rosyjska, niezależnie od orientacji, dobrze radzi sobie z zadaniami. Rosja posiada pozytywną niezdolność do tak zwanego normalnego życia” .
Jak tu żyć i nie pić?
Bywają z tym i teraz perturbacje.
To nieprawdopodobne, a jednak w połowie 2006 roku w sklepach zabrakło alkoholu. Władza robiła kolejne porządki. Przemyślane – jak zwykle.
W sprawie produkcji spirytusowej odbywa się od czasu do czasu między centrum a regionami swoiste przeciąganie liny. Państwo chce choć w pewnej mierze odebrać regionom zyski, które utraciło wraz z krachem centralistycznie kierowanej gospodarki planowej. Są to zyski nie mniejsze chyba niż z ropy naftowej czy gazu. Wódkę można jednak – w odróżnieniu od ropy – wyprodukować we własnym zakresie. I tym właśnie zajęli się z entuzjazmem gubernatorzy – władcy republik, czyli minipaństewek. Aby ich miliardy nie omijały Skarbu Państwa, aby jakoś kontrolować wódczane potoki, państwo wprowadza nowe przepisy To one gdzieś na początku XXI wieku otuliły szyjki butelek szaliczkami akcyzowych znaczków. Znaczki ktoś centralnie i skrupulatnie liczył, potem je sprzedawał i można było wywnioskować, ile i jakiej wódki w danym czasie sprzedano oraz jakie do budżetu powinny wpłynąć dochody.
Teoretycznie, bo zaraz za akcyzami poszły ich podróbki. W moim ulubionym całodobowym sklepie przy pobliskiej stacji metra (wszystkie stacje metra są oblepione takimi przybytkami), jak w każdym innym podobnym sklepie w Rosji, najwięcej miejsca zajmowały półki z winem i wódką. Tą najelegantszą też. Wszystkie butelki w seledynowych szaliczkach akcyz, ale co drugi tam kupiony „najprawdziwszy koniak ormiański” palił gardło, jak przystało na zwykłą przepalankę z rozcieńczonego spirytusu i karmelu.
Towarem z mojego sklepiku nikt się nie otruł, podróbki należały do szlachetniejszych. Ale wiecznie złakniony, niebogaty naród, licząc na szczęście kupuje, co popadnie. W pociągu Moskwa – Władykaukaz (dwie doby jazdy) raczyliśmy się specyfikiem z firmową naklejką koniaku, który sprzedawała konduktorka za marne 30 rubli (mniej więcej za dolara). Nawet nieźle smakował. Skutków negatywnych nie odnotowano. Udało się! Zgodnie ze statystyką różne zajzajery w butelkach pozbawiają życia ponad 30 tysięcy obywateli rocznie.
I oto państwo postanowiło skończyć z przeciąganiem liny i przywrócić sobie kontrolę nad kurą znoszącą złote jaja.
Zapasy odbyły się pod rytualnym hasłem walki o zdrowie nacji.
Z początkiem roku 2006 ogłoszono rychłe wprowadzenie zmian. Kosztownych. Takich, by słabsi producenci odpadli. Wydano rozkaz: wykupić nowe licencje, zakupić nowe oprzyrządowanie kontrolujące wielkość produkcji, zakupić znaczki nowej akcyzy. Początkowo nikt się tym nie przejął, licząc na zwyczajowy bałagan „na górze”. Aż nagle, w ostatnich dniach czerwca, rozpalone upałem powietrze skuł lód – wprowadza się jeden system informacyjny na cały kraj: JGAIS (Jedinaja gosudarstwiennaja awtomatizirowannaja informacjonnaja sistiema). Można sobie wyobrazić to cudo: jeden komputer, do którego grzecznie spłyną dokładne dane o produkcji wszystkich fabryk alkoholu z całej Rosji? Na trzeźwo – nie można. W 2007 roku, kiedy najwidoczniej system zaczął tym i owym uprzywilejowanym przynosić straty, wyprowadzono z niego hurtownie alkoholu. Odtąd nielegalna produkcja znowu mogła bezkarnie się „zgubić” między producentem a konsumentem.
Niemniej prezydent wniosek składa, parlament ustawę zatwierdza. Ustawę, która może miałaby sens w uporządkowanej Szwajcarii (jeśliby ta nagle zechciała się upijać na umór). Ponieważ ani producenci, ani handlarze się do tego nie przygotowali, pewnego dnia musieli odesłać z powrotem wagony z importowaną produkcją opatrzoną starymi akcyzami. Tequila wracała do Meksyku, sake do Japonii, whisky do Szkocji. W celu minimalizacji strat można było zostawić butelki na cle. Wraz z zakąską.
W drodze łaski pozwolono na tymczasowe doklejanie nowych znaczków akcyzowych na stare butelki. Nastąpiły męczące debaty: czy nowy szaliczek lepić na stary, czy stary oderwać, a nowy kleić z boku. W sklepach, magazynach i restauracjach latem 2006 roku nieszczęsne ofiary własnej opieszałości oraz geniuszu władz pochylały się nad tysiącami butelek i manipulowały przy każdej. Inaczej ich zawartość trzeba by wylać.
Centrum (czytaj: Kremlowi) kolosalne, niekontrolowane dochody z produkcji alkoholu nie podobały się też i z tego powodu, że czyniły gubernatorów w jakiejś mierze niezależnymi. Czy po wprowadzeniu tych wszystkich zmian zbiednieli, czy przekierowali strumień pieniędzy, gdzie trzeba – danych brak. Pamiętajmy jednak, że fabryka wódki teoretycznie należy do republiki. Zapewne ci gubernatorzy, którzy odpalają „partii władzy” (Jednej Rosji) odpowiednią dolę i urządzają wszelkie wybory tak, jak administracja kremlowska żąda, zarabiają krocie, jak dawniej. Innym podesłano na dyrektorów fabryk spirytusu „swoich” ludzi, którzy skrupulatnie stosują się do przepisów.
Można sobie skądinąd wyobrazić tę Niagarę łapówek, która zalała wydających nowe licencje i akcyzy inspektorów. Tak się składa, że większość z nich jest bliska władzy centralnej: pochodzi z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), dawnej KGB. Zaś cały ten manewr najwidoczniej zmierza do przywrócenia państwowego monopolu alkoholowego. Stop! Państwu przecież nie o pieniądze idzie! Państwo nie jest zazdrosne o prowincjonalną władzę! Państwo wyłącznie troszczy się o obywateli. Zapewne więc dlatego nowymi przepisami nawet z aptek wymiata nalewkę głogową na spirytusie oraz każdą inną, a także wydaje walkę wodzie kolońskiej marki Potrójna, wymagając wykupienia i dla niej akcyzy na alkohol. Może słusznie, ale co zrobi sinonosy ludek bez dotychczasowego wsparcia moralnego? Rozpuści pastę do butów? Bywały już podobne praktyki...
„No więc zanotujcie sobie przepis na «Balsam Kanaański». Człowiek ma tylko jedno życie i przeżyć je trzeba tak, żeby nie zrobić błędu w przepisach: denaturat – 100 g; piwo ciemne – 200 g; oczyszczona politura – 100 g”. Miłośnicy Rosji natychmiast poznają prozę Wieniedikta Jerofiejewa z 1969 roku – Moskwa-Pietuszki. „I oto macie«Balsam Kanaański» (potocznie zwany«srebrny lis»). Płyn o kolorze czarnoburym, umiarkowanej mocy i trwałym zapachu. Właściwie to już nie jest zapach, to już jest hymn. Hymn młodzieży demokratycznej” . Inny przepis Wienieczki w koktajlu Duch Genewy poleca wodę kolońską Biały Bez, preparat przeciwko poceniu się nóg, piwo Żygulowskie i lakier do podłóg.
Czy Wienieczka żartował? Chyba nie. O takich miksturach wspomina także klasyk prozy komunistycznej Nikołaj Ostrowski w dziele Jak hartowała się stal. Zaś we wszystkich eleganckich i sympatycznych aptekach (apteki w Moskwie to przybytki naprawdę życzliwej obsługi, często z dyżurującymi lekarzami) spotyka się nie żebraków nawet, tylko zwykłych obywateli, którzy drżącymi rękami supłają ostatnie grosze na różnego rodzaju „nalewki zdrowotne”, a w perfumeriach – na najtańsze wody kolońskie. Po ostatnich ustawach muszą tych groszy supłać więcej.
Gdy się przemierza Europę z zachodu na wschód, staje się jasne, że do Renu pije się inaczej niż za nim. Europa Środkowa zaadaptowała (w górnych warstwach) whisky i inne zachodnie brewerie, ale naprawdę to nadal pije wódkę. Tyle że Polak odmierza ją kieliszkami pięćdziesięcio–, no – powiedzmy – stugramowymi, a Rosjanin szklankami. I nie ma najmniejszego żartu w twierdzeniu, że Rosjanin jest genetycznie znakomicie uodporniony na trucizny zawarte w alkoholu. Wieść gminna niesie, że książę Włodzimierz w 988 roku zdecydował się przyjąć chrześcijaństwo obrządku wschodniego, bo zezwalało na częste użytkowanie lubianych już wtedy krzepkich trunków.
Moskwa, początek roku 2004, skwer między domami. W jednym mieści się liceum humanistyczne. Wysypuje się z niego młodzież, rozsiada na ławkach, wyciąga butelkę, pije „z gwinta”. Dziewczęta też. Zapijają piwem. Posiedzą, pogadają, idą do domu. Czasem tylko, prawie niewidocznie, się zataczając. Nie pamiętam, by jakoś szczególnie hałasowali. Awantur też nie widziałam, a mieszkałam obok.
A jednak nie przejdzie się przez ulicę, by tu i tam nie zobaczyć indywiduów ledwo trzymających się na nogach, leżących na ławkach albo pod nimi, ledwie powłóczących nogami. W wagonach metra wieczorem zawsze śpi paru szczególnie „zmęczonych” obywateli płci obojga. Jeśli w Rosji do sklepu wchodzi mężczyzna, to w osiemdziesięciu wypadkach na sto wpadł tu po wódkę, no, może z jakąś minimalną zakąską. Kobiety ustępują pola mężczyznom, ale nie tak bardzo. Nieoficjalne statystyki ostatnich lat mówią o około 9 milionach zarejestrowanych alkoholików i przeszło 2 milionach alkoholiczek. W 2010 roku otwarto w Moskwie pierwszą w Rosji izbę wytrzeźwień dla alkoholizujących się dzieci.
W samej Moskwie co roku 2,4 tysiąca osób wypadało, wyskakiwało albo było wypychanych z okna; prawie trzy czwarte z nich umierało, a niemal wszyscy w chwili wypadku byli pijani .
Leczenie państwowe? Oczywiście się odbywa. Nienachalnie i oszczędnie. Kwitnie za to biznes rozmaitych hochsztaplerów leczących z alkoholizmu w ciągu doby itp. W gazetach ogłaszają się cudotwórcy, którzy „kodują” (zamawiają) dolegliwość. Ustawiają się do nich kolejki. Przy metrze, w każdym kiosku o nazwie Sklepik Życia, znajdzie się dziesiątki roślinnych specyfików, krajowych i zagranicznych, mających zmniejszyć skutki nadużycia spirtnogo lub – zgodnie z etykietką – wyzwolić z nałogu raz na zawsze. Kosztują majątek. Są kupowane.
Czasem ma się wrażenie, że Rosja naprawdę chciałaby pewnego dnia obudzić się trzeźwa, czysta i wesoła. Szczęśliwsza. Mniej obolała. Mikstury tu nie pomogą. Musiałaby się zmienić atmosfera. Musiałaby zaistnieć władza, która choć trochę szanowałaby poddanych i mniej raniła ich duszę. Dusza to jednak nie jest oficjalna kategoria polityczna. Jest nią rezultat wyborów. Rezultat manipulowania tą duszą i tumanienia umysłów. Władzę wybierają ciągle tacy sami, tak samo okłamywani i tumanieni obywatele. „Instytucje narodowe są takie, jak naród, i nawet gdy zmieniają formę, nie zmieniają swej istoty” – konstatuje Gustave Le Bon, pierwszy w dziejach specjalista od psychologii tłumu.
Alkoholika Jelcyna Rosja znienawidziła przede wszystkim za wstyd, którego jej przysparzał i którym ją poniżał. Putina pokochała za trzeźwość. Ale trzeźwość to nie gwarant szacunku dla wyborców. I choć jego popularność ciągle plasuje się w notowaniach wysoko, to właśnie pod rządami Putina nastąpił widoczny wzrost alkoholizmu.
Roczny zysk ze sprzedaży napojów alkoholowych w 2005 roku osiągnął najwyższy w historii wskaźnik: 9 miliardów dolarów. Ponieważ sprzedaż alkoholu nie jest objęta monopolem państwowym, trudno obliczyć, ile na tym zyskuje budżet Rosji. Traci jednak chyba więcej: śmiertelność mężczyzn w Rosji należy do najwyższych na świecie i jest cztery razy większa niż kobiet. Na ogół mężczyźni nie dożywają tu sześćdziesiątki.