Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W mrocznej, niebezpiecznej i niespokojnej Barcelonie lat dwudziestych, młody pisarz, żyjący obsesyjną i niemożliwą miłością, otrzymuje od tajemniczego wydawcy ofertę napisania książki, jakiej jeszcze nie było, w zamian za fortunę i, być może, coś więcej.
Z niezwykłą precyzją powieściopisarską i w charakterystycznym dlań, oszałamiającym stylu, autor "Cienia wiatru" ponownie przenosi nas do Barcelony Cmentarza Zapomnianych Książek, by obdarować niezwykłą intrygą, romansem i tragedią poprzez labirynt tajemnic, gdzie czar książek, namiętności i przyjaźni splatają się w mistrzowskiej opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 676
Tytuł oryginału: El Juego del Ángel
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Małgorzata Denys
Zdjęcie na okładce
© Fondo F. Català-Roca/Archivo Fotográfico AHCOAC
© Dragonworks, S.L. 2008. All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2008, 2015
© for the Polish translation by Katarzyna Okrasko and Carlos Marrodán Casas
ISBN 978-83-287-0024-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2015
Wydanie I
CMENTARZ ZAPOMNIANYCH KSIĄŻEK
Książka ta należy do cyklu powieści, które spotykają się w literackim świecie Cmentarza Zapomnianych Książek i łączą poprzez osoby i wątki, stanowiące fabularne mosty pomiędzy poszczególnymi historiami. Jednak każda z książek przedstawia opowieść zamkniętą w sobie i niezależną.
Serię o Cmentarzu Zapomnianych Książek można czytać w dowolnej kolejności, można też czytać każdą część osobno. Pozwala to Czytelnikowi dostać się do labiryntu historii różnymi drzwiami i znaleźć drogi, które złączywszy się, poprowadzą go do serca opowieści.
Dla MariCarmen
„a nation of two”
Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść. Nigdy nie zapomina tego momentu, kiedy po raz pierwszy słodka trucizna próżności zaczyna krążyć mu w żyłach, wierząc, że jeśli zdoła ukryć swój brak talentu, sen o pisarstwie zapewni mu dach nad głową, ciepłą strawę pod wieczór i ziści jego największe marzenie: ujrzy swoje nazwisko wydrukowane na nędznym skrawku papieru, który zapewne go przeżyje. Pisarz skazany jest na wieczne wspominanie tej chwili, bo właśnie wtedy został zgubiony na zawsze, a za jego duszę już wyznaczono cenę.
Mój pierwszy raz zdarzył się pewnego grudniowego dnia 1917 roku. Miałem siedemnaście lat i pracowałem w „La Voz de la Industria”, lichej gazecie, której redakcja dogorywała w mocno już zniszczonym budynku, niegdyś fabryce kwasu siarkowego. Jego mury wydzielały jeszcze owe szczególne gryzące opary, które przeżerały meble, ubrania, duszę, a nawet przepalały podeszwy. Sylwetka gmachu wyzierała zza gąszczu aniołów i krzyży cmentarza na Pueblo Nuevo, tworząc zarys jakby jeszcze jednego grobowca widocznego na tle setek kominów przemysłowych, które nieustannie zaciągały barcelońskie niebo szkarłatno-czarnym zmierzchem.
Tego wieczora, który miał odmienić moje życie, don Basilio Moragas, zastępca naczelnego, wezwał mnie tuż przed zamknięciem numeru do ciemnej klitki położonej w głębi redakcji, służącej mu zarówno za gabinet, jak i za palarnię cygar. Don Basilio obdarzony był wyjątkowo przerażającym wyglądem i sumiastymi wąsami, z nikim się nie cackał i wyznawał teorię, że nadużywanie przysłówków i przymiotników właściwe jest dewiantom i osobom cierpiącym na awitaminozę. Odkrywszy dziennikarza, który przejawiał skłonności do zbyt kwiecistej prozy, zsyłał go na trzy tygodnie do działu nekrologów. Jeśli mimo to delikwent ponownie wchodził na drogę przestępstwa, don Basilio skazywał go na dożywotnią pracę w kąciku praktycznej gospodyni. Baliśmy się go wszyscy, a on świetnie o tym wiedział.
– Wzywał mnie pan, don Basilio? – spytałem nieśmiało.
Spojrzał na mnie spode łba. Przekroczyłem próg gabinetu przesyconego wonią potu i tytoniu – w tej właśnie kolejności. Don Basilio, nie bacząc na moją obecność, z czerwonym ołówkiem w dłoni, kontynuował redakcję leżącego przed nim artykułu. Przez kilka minut miażdżył tekst poprawkami, o ile nie bezlitosnymi skreśleniami, coraz to cedząc przez zęby kolejne przekleństwo, jakby był sam w gabinecie. Nie wiedząc, jak się zachować, ruszyłem ku opartemu o ścianę krzesłu.
– Kazałem panu siadać? – burknął don Basilio, nie unosząc wzroku.
Natychmiast odstawiłem krzesło i wstrzymałem oddech. Zastępca naczelnego westchnął, upuścił czerwony ołówek, odchylił głowę i spojrzał na mnie jak na bezużyteczny śmieć.
– Słyszałem, że pan pisze.
Przełknąłem ślinę, a gdy wreszcie otworzyłem usta, wydobył się z nich ledwo słyszalny głosik:
– Troszeczkę, sam nie wiem, to znaczy, chcę powiedzieć, że owszem, piszę…
– Tuszę, iż pisze pan lepiej, niż mówi. A co właściwie pan pisze, jeśli mogę zapytać?
– Kryminały. To znaczy…
– Pojmuję.
Trudno opisać spojrzenie, jakim obrzucił mnie don Basilio. Przypuszczam, że okazałby większy entuzjazm, gdybym mu powiedział, że lepię szopki ze świeżego gówna. Ponownie westchnął i wzruszył ramionami.
– Vidal twierdzi, że nie jest z panem aż tak źle. A nawet że jest całkiem dobrze. Rzecz jasna, zważywszy, że przyszło nam żyć w czasach literackiej posuchy, nie ma co się łudzić. Ale skoro Vidal twierdzi, co twierdzi…
Pedro Vidal był gwiazdą „La Voz de la Industria”. Pisał cotygodniową kronikę wypadków, jedyną godną lektury rubrykę w całej gazecie. Zarazem był autorem kilkunastu, cieszących się jaką taką popularnością, powieści o gangsterach z Ravalu, którzy utrzymywali nieformalne związki z damami z wyższych sfer. Zawsze w nieskazitelnym jedwabnym garniturze i lśniących włoskich butach, poruszał się i zachowywał niczym amant filmowy, blondyn, z włosami, jakby wyszedł prosto od fryzjera, elegancko przystrzyżonym wąsikiem i z wiecznym uśmiechem osoby, która czuje się dobrze we własnej skórze i na tym świecie. Pochodził z dynastii reemigrantów, którzy za oceanem zbili fortunę na cukrze, a powróciwszy do kraju, pomnożyli ją, elektryfikując miasto. Jego ojciec, patriarcha klanu, był jednym z większościowych akcjonariuszy dziennika, dla niego samego zaś redakcja była placem zabaw, na którym mógł zabić zżerającą go nudę kogoś, kto przez całe życie nie musiał przepracować choćby jednego dnia. Nieważne dlań było, że rodzina dzień w dzień traciła na dzienniku pieniądze, tak jak pojawiające się coraz liczniej na ulicach Barcelony samochody traciły olej; zaspokoiwszy swoje szlacheckie aspiracje, dynastia Vidalów oddawała się kolekcjonowaniu banków i parcel o wielkości małych księstw w dzielnicy Ensanche.
Pedro Vidal był pierwszą osobą, której pokazałem swoje literackie próbki; właściwie jeszcze jako dziecko pracowałem wówczas, roznosząc po redakcji kawę i papierosy. Zawsze miał dla mnie chwilę, czytał to, co mu przynosiłem, i udzielał mi rad. Z czasem zostałem jego pomocnikiem, pozwalał mi przepisywać swoje teksty. To on oświadczył, że jeśli pociąga mnie rosyjska ruletka literatury, pomoże mi stawiać pierwsze kroki. Dotrzymując obietnicy, rzucił mnie teraz w szpony don Basilia, redakcyjnego potwora.
– Vidal jest romantykiem, który wierzy w to głęboko antyhiszpańskie bajdurzenie o zasługokracji, czyli dawaniu szansy tym, którzy naprawdę na nią zasługują, a nie pierwszemu z brzegu znajomemu. Gdybym był tak nadziany jak on, też zgrywałbym poetę. Gdybym miał chociaż setną część forsy, której mu zbywa, zająłbym się pisaniem sonetów, a zwabione moją dobrodusznością i uprzejmością ptaszki zlatywałyby się, by jeść mi z ręki.
– Pan Vidal to wielki człowiek – zaprotestowałem.
– To mało powiedziane. Prawdziwy z niego święty, bo nie zważając na pańską mizerię, od tygodni truje mi głowę, jaki to utalentowany i pracowity jest nasz redakcyjny beniaminek. Wie, że w rzeczywistości mam miękkie serce, poza tym obiecał mi, że jeśli dam panu szansę, podaruje mi pudełko cygar Cohiba. A jeśli Vidal tak mówi, dla mnie to jakby sam Mojżesz zszedł z góry z kamiennymi tablicami w ręku. Tak więc dlatego, że mamy Boże Narodzenie, a po trosze także i po to, by zamknąć wreszcie gębę pańskiemu przyjacielowi, proponuję, by zadebiutował pan jak prawdziwy bohater: na przekór wiatrom i burzom.
– Dziękuję bardzo, don Basilio. Zapewniam, że nie będzie pan żałował…
– Nie tak prędko, kurczaczku. A co pan właściwie myśli o nadużywaniu przymiotników i przysłówków?
– Sądzę, że jest przestępstwem, na które w kodeksie karnym zabrakło paragrafu – odparłem z nadgorliwością neofity.
Don Basilio pokiwał głową.
– Czeka pana wielka przyszłość, Martín. Ma pan jasno wytyczone priorytety. A w tym zawodzie przeżywają tylko ci, którzy mają priorytety zamiast zasad. Wyłuszczę panu, o co chodzi. Niech pan usiądzie i zmieni się w słuch, bo nie będę powtarzał dwa razy.
Plan był następujący. Z przyczyn, w które don Basilio, z sobie tylko znanych powodów, wolał się nie zagłębiać, tekst przeznaczony na drugą kolumnę wydania niedzielnego – a zazwyczaj było to opowiadanie lub relacja z podróży – w ostatniej chwili został zdjęty. Z założenia miała to być proza wysoce patriotyczna, choć niepozbawiona nuty lirycznej, opiewająca czyny oddziałów almogawarów, którzy ratują całe chrześcijaństwo i wszystko, co pod słońcem zasługuje na miano przyzwoitego, począwszy od Ziemi Świętej, a kończąc na delcie Llobregat. Niestety, tekst nie dotarł na czas, lub, jak podejrzewałem, don Basilio nie miał najmniejszego zamiaru go drukować. Do zamknięcia zostało nam sześć godzin, a do dyspozycji mieliśmy jedynie całostronicową reklamę pasów wyszczuplających z fiszbinów, gwarantujących cud-talię i dożywotnią odporność na wszelkie produkty cukiernicze. Wobec zaistniałej sytuacji naczelni uznali, że należy podjąć wyzwanie, odwołując się do talentów literackich niewątpliwie drzemiących w naszych dziennikarzach, i aby wyjść z opresji, opublikować utwór o nieprzeciętnych walorach intelektualnych i emocjonalnych ku satysfakcji naszych najwierniejszych czytelników. Lista uznanych i sprawdzonych talentów zawierała dziesięć nazwisk. Mojego, oczywista, tam nie było.
– Przyjacielu, okoliczności i ciemne moce sprawiły, że żaden z paladynów znajdujących się na naszej liście płac nie jest fizycznie obecny i, co gorsza, żadnego nie jesteśmy zdolni zlokalizować w rozsądnym czasie. Wobec groźby nieuchronnej katastrofy postanowiłem dać panu szansę.
– Może pan na mnie liczyć.
– Liczę, że przed upływem sześciu godzin otrzymam pięć znormalizowanych stron, panie Edgarze Allanie Poe. Proszę mi przynieść jakąś historię, a nie oratorski popis. Kazania zostawię sobie na pasterkę. Proszę mi przynieść historię, jakiej jeszcze nie czytałem, a jeśli czytałem, to proszę mi ją tak napisać i opowiedzieć, bym sobie z tego nie zdał sprawy.
Już miałem wybiec z gabinetu, ale don Basilio wstał, wyszedł zza biurka i położywszy mi na ramieniu ciężką jak kowadło łapę, przygwoździł mnie do podłogi. W tym momencie, ujrzawszy go z bliska, dostrzegłem, że śmieją mu się oczy.
– Jeśli rzecz będzie przyzwoita, zapłacę panu dziesięć peset. A jeśli będzie więcej niż przyzwoita i spodoba się naszym czytelnikom, wydrukuję panu coś jeszcze.
– Jakieś specjalne życzenie, don Basilio? – zapytałem.
– Tak: niech pan mnie nie zawiedzie.
Przez sześć godzin byłem w transie. Usadowiłem się przy stojącym na środku redakcji biurku, zarezerwowanym dla Vidala na wypadek gdyby akurat miał kaprys, by spędzić tu jedną czy dwie chwile. Byłem sam w sali zamglonej dymem dziesięciu tysięcy papierosów. Zamknąłem oczy i przywołałem obraz czarnych chmur, chłoszczących miasto strugami deszczu, i przemykającego się zaułkami mężczyzny o rękach splamionych krwią i z tajemnicą w oczach. Nie wiedziałem, kim jest ani przed czym ucieka, ale w ciągu najbliższych sześciu godzin miał stać się moim najbliższym przyjacielem. Wkręciłem do maszyny kartkę papieru i nie dając sobie chwili wytchnienia, przystąpiłem do wysłowienia tego wszystkiego, co gromadziło mi się w głowie i w sercu. Wystukiwałem każde słowo, każde zdanie, każdą metaforę, każdy obraz i każdą literę, jakby miały być ostatnimi moimi słowami. Pisałem i poprawiałem każdą linijkę, jakby od tego zależało moje życie – by w rezultacie napisać ją od nowa. Za całe towarzystwo miałem nieustanny stukot klawiszy rozchodzący się po tonącej w półmroku sali i ogromny ścienny zegar z każdą minutą nieubłaganie przybliżający mnie do świtu.
Chwilę przed szóstą wyciągnąłem z maszyny ostatnią kartkę i z uczuciem, jakby mózg mój zamienił się w gniazdo wściekłych os, westchnąłem wyczerpany. Usłyszałem ciężkie, zbliżające się powoli kroki don Basilia, wybudzonego z jednej ze swych czujnych drzemek. Wręczyłem kartki, nie patrząc mu w oczy. Don Basilio usiadł przy sąsiednim biurku i zapalił lampkę. Przebiegł wzrokiem tekst z obojętnym wyrazem twarzy. Odłożył na chwilę papierosa na krawędź stołu i patrząc na mnie, przeczytał głośno pierwszą linijkę:
– „Noc zapada nad miastem, a nad ulicami unosi się woń prochu niczym oddech przekleństwa”.
Spojrzał na mnie spode łba, ja zaś ukryłem się za nienaturalnie szerokim uśmiechem. Podniósł się bez słowa i zobaczyłem, jak trzymając moje opowiadanie w ręku, odchodzi i zamyka za sobą drzwi gabinetu. Stałem jak słup soli, nie wiedząc, czy rzucić się do ucieczki, czy czekać na wyrok. Po dziesięciu minutach długich jak dziesięć lat drzwi gabinetu otworzyły się i po całej redakcji przetoczył się głos don Basilia.
– Pozwoli pan na chwilkę.
Ruszyłem najwolniej, jak mogłem, powłócząc nogami, póki nie pozostało mi nic innego, jak zajrzeć do środka i unieść wzrok. Don Basilio, z przerażającym czerwonym ołówkiem w ręku, patrzył na mnie ozięble. Chciałem przełknąć ślinę. Bezskutecznie. Don Basilio oddał mi kartki. Wziąłem je i odwróciłem się do drzwi, jak potrafiłem najszybciej, pocieszając się, że zawsze znajdzie się miejsce dla pucybuta w recepcji hotelu Colón.
– Proszę znieść to do drukarni, niech zaczną składać – usłyszałem głos za plecami.
Spojrzałem, przekonany, że padłem ofiarą ponurego żartu. Don Basilio otworzył szufladę, wyciągnął dziesięć peset i położył na biurku.
– To pańskie. Sugerowałbym, by zakupił pan nowe wdzianko, bo od czterech lat widzę pana wciąż w tym samym, zresztą o sześć numerów za dużym. Polecam zakład krawiecki pana Pantaleoniego, przy ulicy Escudellers. Proszę się na mnie powołać. Będzie pan zadowolony.
– Bardzo dziękuję, don Basilio. Tak też uczynię.
– I niech pan już szykuje kolejne opowiadanko w tym stylu. Tym razem daję panu tydzień. Tylko proszę nie przegapić terminu. I trochę mniej trupów, dobrze? Bo dzisiejszy czytelnik gustuje w słodkich zakończeniach, w których tryumf odnosi siła człowieczeństwa i tym podobne głupstwa.
– Tak jest, don Basilio.
Zastępca naczelnego skinął głową i wyciągnął ku mnie dłoń. Uścisnąłem ją.
– Dobra robota, panie Martín. W poniedziałek chcę pana widzieć przy biurku, przy którym niegdyś pracował nasz wielki karykaturzysta Junceda. Przydzielam pana do kroniki wypadków.
– Na pewno pana nie zawiodę, don Basilio.
– Zawieść na pewno mnie pan nie zawiedzie, ale prędzej czy później wystawi mnie pan do wiatru. I bardzo dobrze. Bo żaden z pana dziennikarz i nigdy nim pan nie będzie. Ale kryminałów też jeszcze pan pisać nie potrafi, wbrew własnym mniemaniom. Niech pan z nami posiedzi przez jakiś czas, a my nauczymy pana paru rzeczy, które zawsze się przydadzą.
Rozbroił mnie do tego stopnia, że czując ogrom wdzięczności, chciałem uściskać mojego dobroczyńcę. Don Basilio, przybrawszy ponownie odpychający wyraz twarzy, przeszył mnie lodowatym wzrokiem i pokazał drzwi.
– Proszę sobie łaskawie darować te czułości. Proszę zamknąć drzwi. Od zewnątrz. I wesołych świąt!
– Wesołych świąt!
W poniedziałek, kiedy zjawiłem się w redakcji, by usiąść po raz pierwszy przy moim własnym biurku, znalazłem na nim kopertę z czerpanego papieru z moim nazwiskiem, napisanym znanym mi od lat charakterem pisma. Otworzyłem ją. W środku była strona niedzielnego wydania z moim opowiadaniem i dołączony liścik:
To dopiero początek. Za dziesięć lat ja będę uczniem, a Ty mistrzem. Twój przyjaciel i kolega po fachu, Pedro Vidal.
Mój literacki debiut przeżył próbę ognia, więc don Basilio, dotrzymując danego słowa, zaoferował mi możliwość opublikowania paru, gatunkowo podobnych, opowiadań. Dość szybko przełożeni postanowili, że moja błyskotliwa kariera nabierze rozpędu dzięki cotygodniowemu drukowi kolejnych utworów, pod warunkiem wszak wypełniania, za tę samą pensję, etatowych obowiązków redakcyjnych. Znieczulony trucizną próżności i wyczerpania, za dnia przeredagowywałem teksty kolegów i pitrasiłem na chybcika kronikę wypadków i koszmarów, by z nadejściem nocy oddawać się, w samotności i ciszy sali redakcyjnej, pisaniu kolejnych odcinków bizantyjsko-operowej powieści, pod tytułem Tajemnice Barcelony, od dawna kiełkującej w mojej wyobraźni, w której bezwstydnie mieszałem wszystko, co wprzódy zaczerpnąłem u Dumasa i Stokera, że o Sue i Fevalu nie wspomnę. Spałem po trzy godziny na dobę, wyglądem upodobniając się do żywego trupa. Vidal, nie zaznawszy nigdy owego głodu, który nie mając nic wspólnego z żołądkiem, trawi człowieka od środka, twierdził, że w ten sposób wypalam sobie mózg i że przy takim tempie przedwcześnie, bo przed ukończeniem lat dwudziestu, doprowadzę do własnej ceremonii pogrzebnej. Don Basilio nie gorszył się moją gorliwością, co nie oznacza, że nie miał wobec mnie żadnych zastrzeżeń. Publikował mi kolejne odcinki, zgrzytając zębami, zdegustowany tym, co uznawał za nadmiar degrengolady i nieszczęsne marnotrawienie mojego talentu w służbie fabuł i opowieści sprzecznych z jakimkolwiek poczuciem smaku.
Tajemnice Barcelony dość szybko wylansowały heroinę tego specyficznego gatunku, jakim jest powieść w odcinkach, bohaterkę, którą wyobraziłem sobie tak, jak siedemnastolatek wyobrazić sobie może femme fatale. Chloé Permanyer była mroczną księżniczką wszystkich wampirzyc. Aż nazbyt inteligentna i perfidnie przewrotna, rozbierała się zawsze z najbardziej podniecających i najmodniejszych dessous. Była kochanką oraz prawą i lewą ręką tajemniczego Baltasara Morela, mózgu półświatka, żyjącego w pełnej automatycznych manekinów i makabrycznych relikwii podziemnej rezydencji, do której prowadziło sekretne wejście w tunelach ukrytych pod katakumbami Dzielnicy Gotyckiej. Chloé uwielbiała wykańczać swe ofiary, uwodząc je wpierw hipnotycznym tańcem, podczas którego rozdziewała się powoli, by następnie pocałować je ustami pokrytymi zatrutą szminką, co prowadziło do paraliżu wszystkich mięśni i w konsekwencji do powolnej i cichej agonii przez uduszenie, podczas której morderczyni patrzyła im głęboko w oczy, popijając antidotum rozpuszczone w najlepszym roczniku Dom Pérignon. Chloé i Baltasar mieli swój własny kodeks honorowy: likwidowali wyłącznie szumowiny i uwalniali miasto od zbirów, mętów, świętoszków, fanatyków, zatwardziałych dogmatyków i wszelkiego typu kretynów, którzy – w imię sztandarów, bogów, języków, ras lub jakiejkolwiek innej mierzwy kamuflującej ich własną zachłanność i nikczemność – czynili z tego świata miejsce dla innych nieznośne. Dla mnie byli to wyklęci bohaterowie, jak wszyscy prawdziwi bohaterowie. Dla don Basilia, którego gusta literackie ukształtował złoty wiek liryki hiszpańskiej, była to kolosalna bzdura, ale wobec sukcesu, jaki odnosiły te historie, i afektu, jakim mimo wszystko mnie darzył, tolerował moje ekstrawagancje, przypisując je młodzieńczemu rozgorączkowaniu.
– Może i umie pan pisać, ale gustu nie ma pan za grosz. Przypadłość, na którą pan cierpi, ma swoją nazwę, a jest to grand guignol, będący dla dramatu tym, czym syfilis dla przyrodzenia. Początek może i sprawia przyjemność, ale później jest tylko gorzej. Powinien pan czytać klasyków, przynajmniej don Benita Pereza Galdosa, co tylko wyszłoby na dobre pańskim wysokim aspiracjom literackim.
– Ale czytelnikom to się podoba – upierałem się.
– To nie pańska zasługa, tylko pańskich kolegów po piórze, nadętych i grafomańskich pyszałków, którzy w swoim przeświadczeniu tworzą arcydzieła. A rezultat jest taki, że po pierwszym akapicie nawet najbardziej wytrwali zapadają w śpiączkę. Niech pan, do jasnej cholery, wreszcie dojrzeje i spadnie z drzewa owoców zakazanych.
Potakiwałem, udając skruchę, ale w głębi duszy rozkoszowałem się tymi zakazanymi słowami, grand guignol, powtarzając w myślach, że każda sprawa, nawet najbardziej błaha, potrzebuje mistrza gotowego jej bronić.
Już zaczynałem czuć się najszczęśliwszym z ludzi, kiedy uświadomiłem sobie, że poniektórym kolegom z pracy nie w smak było, iż beniaminek i oficjalna maskotka redakcji zaczął stawiać swoje pierwsze kroki w świecie literatury, podczas gdy ich pisarskie ambicje od lat marniały w szarej otchłani nieudacznictwa. Fakt, że nasi czytelnicy pochłaniali i cenili sobie te skromne fabułki bardziej niż jakikolwiek tekst opublikowany w dzienniku w ciągu ostatnich dwudziestu lat, tylko pogarszał sytuację. Już po kilku tygodniach dostrzegłem, jak zraniona duma przeistacza we wrogi aeropag tych wszystkich, których do niedawna uważałem za swoją jedyną rodzinę. Przestali odpowiadać na moje powitania, odzywać się do mnie, rozkoszując się za to szlifowaniem własnych niedocenionych talentów i formułując pod moim adresem kpiarskie uwagi i pogardliwe komentarze. Moje niepojęte szczęście tłumaczono pomocą Pedra Vidala, ignorancją i niewyrobieniem naszych prenumeratorów i rozpowszechnionym ogólnonarodowym dogmatem, zgodnie z którym jakikolwiek sukces w jakiejkolwiek dziedzinie jest niepodważalnym dowodem na niekompetencję i brak zasług.
Wobec tego niespodziewanego i nieuchronnego zwrotu wydarzeń Vidal próbował mnie pocieszać, ja jednak zaczynałem podejrzewać, że moje dni w redakcji są policzone.
– Zawiść jest religią przeciętniaków. Umacnia ich, łagodzi gryzące niepokoje, a wreszcie przeżera duszę i pozwala usprawiedliwiać nikczemność i zazdrość do tego stopnia, iż zaczynają je uważać za cnoty, przekonani, że bramy raju staną otworem tylko przed takimi jak oni – kreatury, po których zostają jedynie żałosne próby pomniejszania zasług innych i wykluczenia albo, jeśli to możliwe, zniszczenia tych, którzy samym swoim istnieniem i byciem tym, kim są, obnażają ubóstwo ich ducha, umysłu i charakteru. Błogosławiony ten, którego obszczekują kretyni, bo nie do nich należeć będzie jego dusza.
– Amen – dopełniał don Basilio. – Gdyby nie pochodził pan z bogatej rodziny, to powinien pan pójść na księdza. Albo zostać rewolucjonistą. Takie kazanie zwaliłoby z nóg samiuteńkiego biskupa.
– Tak, śmiejcie się, śmiejcie – odpowiadałem. – Ale to na mój widok rzygają.
Niezależnie od otaczającej mnie wrogości i niechęci, jakiej przysparzała mi twórczość, i mimo autorskich sukcesów zarobki ledwo wystarczały mi na bardzo skromne życie, na zakup książek, których nigdy nie miałem czasu przeczytać, i wynajem klitki w podłym pensjonacie – w zaułku nieopodal ulicy Princesa – prowadzonym przez świętoszkowatą Galisyjkę o imieniu Carmen. Doña Carmen żądała zachowywania granic przyzwoitości i zmieniała pościel raz na miesiąc, z tego też względu sugerowała klientom, by raczej opierali się pokusom onanizmu oraz pakowali się do łóżka w ubraniu. Nie musiała wydawać zakazu sprowadzania niewiast, gdyż w całej Barcelonie nie było ani jednej, która zgodziłaby się przestąpić próg tej rudery, nawet pod groźbą śmierci. Tam nauczyłem się, że w życiu wszystko można zapomnieć, począwszy od zapachów, i jeśli miałem jakieś ambicje, to sprowadzały się one do tego, żeby śmierć nie dopadła mnie w takiej norze jak ta. Kiedy podupadałem na duchu, a zdarzało się to nader często, zaciskałem zęby i powtarzałem sobie, że wyjdę stąd tylko i wyłącznie dzięki literaturze, na przekór wszystkiemu i wszystkim, chyba że gruźlica okaże się szybsza…
W niedzielę w porze mszy, kiedy doña Carmen wyruszała na swoją cotygodniową randkę z Najwyższym, mieszkańcy, korzystając z okazji, zbierali się w pokoju najstarszego z nas wszystkich, osobnika o imieniu Heliodoro, który za młodu marzył o karierze matadora, ale został jedynie komentatorem walk byków i dziadkiem klozetowym w strefie tanich biletów areny Monumental.
– Sztuka tauromachii umarła – głosił. – Wszystkim rządzą interesy chciwych hodowców i małodusznych toreadorów. Widzowie nie potrafią odróżnić walki prowadzonej pod publiczkę od walki pełnej artyzmu, którą mogą docenić jedynie znawcy.
– Szkoda gadać, don Heliodoro. Gdyby dali szansę panu…
– W tym kraju tylko miernoty odnoszą sukces.
– Święte słowa!
Po cotygodniowym kazaniu don Heliodora nadchodził czas zabawy. Stłoczeni przy lufciku niczym sardynki, mieszkańcy pensjonatu mogli cieszyć oko wdziękami, a ucho słowami mieszkanki sąsiedniej kamienicy, Marujity, zwanej również Świniaczkiem, ze względu na osobliwie wulgarny sposób wysławiania się z jednej strony, z drugiej zaś na obfite kształty nasuwające jednoznaczne skojarzenia. Marujita zarabiała na życie, szorując podłogi w szemranych lokalach handlowych, ale niedziele i święta poświęcała całkowicie swemu narzeczonemu, seminarzyście, który dojeżdżał incognito pociągiem z Manresy, by oddawać się najgorliwiej i najsumienniej poznawczym analizom grzechu. I właśnie gdy moi współpensjonariusze tłoczyli się niczym ławica ryb, w kącie, przy okieneczku, licząc na to, iż uda się im choćby na chwilę uchwycić wzrokiem tytaniczne pośladki Marujity w trakcie jednego z owych zamaszystych ruchów, grożących przelaniem się przez lufcik niczym ciasto drożdżowe, rozległ się dzwonek. Wobec braku chętnego, który nie tylko poszedłby otworzyć, ale zarazem podjął ryzyko utraty znakomitego miejsca dla oglądu całego spektaklu, zrezygnowałem z chęci przyłączenia się do grupy i ruszyłem ku drzwiom. Otworzywszy je, stanąłem w cztery oczy z zupełnie nieoczekiwaną, w tych gorzej niż skromnych okolicznościach, marą. W nędznych progach nie tylko stał, ale i uśmiechał się, nieskazitelny w swym jedwabnym garniturze, don Pedro Vidal we własnej osobie.
– I stała się światłość – odezwał się, nie czekając na choćby nieznaczne zaproszenie.
Przyjrzał się pomieszczeniu spełniającemu w tym przybytku funkcję jadalni i bawialni zarazem i ciężko westchnął.
– Chyba będzie lepiej, jeśli przeniesiemy się do mojego pokoju – zasugerowałem.
Poprowadziłem go. Krzyki i wiwaty moich towarzyszy na cześć Marujity i jej zmysłowych akrobacji wypełniały pensjonat stadionową wrzawą.
– Wesoło tu, nie ma co – skwitował Vidal.
– Don Pedro, zapraszam do prezydenckiego apartamentu.
Gdy znaleźliśmy się w środku, zamknąłem drzwi. Vidal, rozejrzawszy się szybko po moim pokoju, siadł na jedynym krześle i spojrzał na mnie z dezaprobatą. Bez najmniejszego trudu mogłem sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiła na nim moja skromna izba.
– Podoba się tu panu?
– Przeurocze. Nie wiem, czy się tu nie przeprowadzić.
Pedro Vidal mieszkał w Villi Helius, monumentalnej, trzypiętrowej rezydencji modernistycznej z wieżyczką, usytuowanej na zboczu jednego ze wzgórz dzielnicy Pedralbes, na skrzyżowaniu ulic Abadesa Olzet i Panamá. Dom ten otrzymał dziesięć lat temu w prezencie od ojca, łudzącego się, iż syn ustatkuje się wreszcie i założy rodzinę, w którym to przedsięwzięciu Vidal miał już spore opóźnienie. Życie obdarowało don Pedra Vidala wieloma talentami, między innymi dziwną umiejętnością rozczarowywania i obrażania swego ojca każdym gestem i uczynkiem. Bratanie się z takimi niepożądanymi osobnikami jak ja na pewno mu nie pomagało. Kiedyś, gdy musiałem odwiedzić mojego mentora, by przekazać mu jakieś dokumenty z redakcji, wpadłem w jednej z sal Villi Helius na patriarchę klanu Vidalów. Ojciec don Pedra ledwo mnie zoczył, natychmiast polecił, bym mu przyniósł szklankę wody sodowej i odpowiednią szmatkę do wytarcia plamki na klapce swojej marynarki.
– Śmiem sądzić, że myli mnie pan z kimś innym; ja nie jestem służącym…
Posłał mi uśmiech, który, bez potrzeby posiłkowania się słowem, całkowicie wyjaśniał porządek rzeczy na tym świecie.
– To raczej ty jesteś w błędzie, chłopcze. Wiesz o tym czy też nie, zaręczam ci, że jesteś służącym. Jak się nazywasz?
– David Martín, proszę pana.
Patriarcha przełknął moje imię i nazwisko.
– Posłuchaj mojej rady, Davidzie Martín. Zmykaj z tego domu i wracaj tam, gdzie jest twoje miejsce. Zaoszczędzisz sobie wiele problemów, i mnie również.
Nigdy o tym nie mówiłem Vidalowi, ale bez chwili zwłoki pobiegłem do kuchni po szklankę wody sodowej i szmatkę, by poświęcić ponad kwadrans na wywabianie plamy z marynarki wielkiego człowieka. Cień klanu padał nader daleko i choćby się don Pedro nie wiem jak stroił w piórka artystycznej bohemy, jego życie i tak pozostawało związane z rodem. Villa Helius oddalona była pięć minut od ogromnej, dominującej nad górnym odcinkiem alei Pearson siedziby ojcowskiej, katedralnej mieszaniny balustrad, schodków i mansard, przypatrującej się z daleka całej Barcelonie, tak jak dziecko przygląda się swym porzuconym zabawkom. Codziennie ekspedycja składająca się z dwóch służących i kucharki opuszczała dworzyszcze, jak nazywano wśród Vidalów ojcowską siedzibę, by przybywszy do Villi Helius, oddać się sprzątaniu, polerowaniu, prasowaniu, gotowaniu i wymoszczeniu dla mego bogatego protektora łoża wygody i wiecznej niepamięci o uciążliwych niedogodnościach życia codziennego. Don Pedro przemieszczał się po mieście w imponującej hispano-suizie, prowadzonej przez szofera Vidalów, Manuela Sagniera, i przypuszczalnie w życiu nie wsiadł do tramwaju. Temu nieodrodnemu dziecku fortunnych układów po mieczu i kądzieli nie dane było w pełni docenić specyfiki ponurego i zatęchłego uroku tanich barcelońskich pensjonatów.
– Niech się pan nie hamuje, don Pedro.
– To miejsce wygląda jak cela więzienna – wykrztusił w końcu. – Nie mam pojęcia, jak możesz żyć w czymś takim.
– Za moją pensję ledwo, ledwo.
– Jeśli trzeba, gotów jestem dopłacić, abyś zamieszkał w miejscu, które nie będzie cuchnąć ani siarką, ani moczem.
– Mowy nie ma.
Vidal ciężko westchnął.
– Zmarł z dumy i smrodu. Masz epitafium w prezencie.
Bez słowa zaczął kręcić się po moim pokoju, zatrzymując się raz po raz, a to żeby zajrzeć do mojej maleńkiej szafy, a to żeby popatrzeć przez okno z wyrazem nieskrywanego obrzydzenia, a to żeby przesunąć palcami po zielonkawej farbie pokrywającej ściany i popukać delikatnie palcem wskazującym w gołą żarówkę pod sufitem, jakby chciał za wszelką cenę dowieść, że jakość tego wszystkiego jest nikczemna.
– Co pana tu, don Pedro, sprowadza? Zbyt czyste powietrze w Pedralbes?
– Przychodzę z redakcji, nie z domu.
– Ciekaw byłem, gdzie i jak mieszkasz, a ponadto mam coś dla ciebie.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę z białego pergaminu i podał mi ją.
– Ten list przyszedł dziś do redakcji, adresowany do ciebie.
Wziąłem kopertę i przyjrzałem się jej. Zalakowana była pieczęcią, na której dostrzec można było zarys skrzydlatej postaci. Sylwetkę anioła. Poza tym widniało na niej jedynie moje imię i nazwisko, wytwornie wykaligrafowane szkarłatnym pismem.
– Od kogo to może być? – zapytałem.
Vidal wzruszył ramionami.
– Od jakiegoś wielbiciela. Albo wielbicielki. Skąd mogę wiedzieć. Otwórz, to zobaczysz.
Najdelikatniej, jak mogłem, otworzyłem kopertę i wyjąłem złożoną na pół kartkę, na której widniał, skreślony tym samym charakterem pisma, następujący tekst:
Drogi przyjacielu!
Ośmielam się zwrócić do Pana, by w paru słowach wyrazić swój podziw i pogratulować sukcesu, jaki odniosły Tajemnice Barcelony, drukowane na łamach „La Voz de la Industria”. Z niekłamaną radością czytelnika i miłośnika dobrej literatury witam nowy, wielce utalentowany, młody i obiecujący głos. A co za tym idzie, byłbym rad, gdyby w podzięce za przeurocze godziny, jakie przeżyłem podczas lektury kolejnych odcinków Pańskiej powieści, przyjął Pan zaproszenie na pewną niespodziankę – jak ufnie mniemam, miłą dla Pana – dziś o północy w El Ensueño del Raval. Jest tam Pan oczekiwany.
Z wyrazami szacunku
A.C.
Vidal, który przeczytał list, wychylając się znad mojego ramienia, najeżył brwi, mocno zaintrygowany.
– Interesujące – mruknął.
– To znaczy, w jaki sposób interesujące? – zapytałem. – Co to za lokal to El Ensueño?
Vidal wyjął papierosa z platynowej papierośnicy.
– Doña Carmen nie pozwala palić w pensjonacie – ostrzegłem.
– A można wiedzieć czemu? Dym przegania kloaczny fetor?
Zapalił papierosa i zaciągnął się z nieukrywaną przyjemnością, jaką daje radość sięgania po zakazany owoc.
– Poznałeś już, Davidzie, kobietę?
– A oczywiście, bez liku.
– Ale mam na myśli w sensie biblijnym.
– W kościele?
– Nie, w łóżku.
– Aha.
– Aha, co?
Po prawdzie nie bardzo miałem czym zaimponować komuś takiemu jak Vidal. Moje doświadczenia i młodzieńcze miłości prezentowały się, jak dotąd, nie dość że ubożuchno, to jeszcze nader sztampowo. Nic z mojego krótkiego spisu podszczypywań, miziań i całusów skradzionych w bramach i w półmroku sal kinematografów nie mogło wzbudzić choćby i przelotnego zainteresowania uznanego mistrza w sztuce i w wiedzy tajemnej barcelońskich zabaw i gier alkowianych.
– A co to ma w ogóle do rzeczy? – zjeżyłem się.
Vidal przybrał belferski wyraz twarzy i przystąpił do uroczystego wygłaszania jednego ze swych przemówień.
– W mych młodzieńczych czasach za rzecz normalną uważano, iż w świat owych potyczek wprowadzała, przynajmniej takiego paniczyka jak ja, profesjonalistka. Kiedy byłem w twoim wieku, mój ojciec, i wówczas, i dziś jeszcze stały bywalec najwykwintniejszych przybytków w tym mieście, zaprowadził mnie do jednego z nich, noszącego nazwę El Ensueño, położonego o parę kroków od tego potwornego pałacu, który postawił nasz kochany hrabia Güell, oczywiście przy Ramblas i oczywiście według projektu tego Gaudiego. Chyba mi nie powiesz, że nigdy o nim nie słyszałeś?
– O lupanarze czy o hrabi?
– Bardzo śmieszne. El Ensueño był eleganckim lokalem przeznaczonym dla wybranej i wymagającej klienteli. Prawdę mówiąc, uważałem, że od dawna już nie istnieje, ale widocznie byłem w błędzie. Są interesy skazane, w odróżnieniu od literatury, na sukces.
– Rozumiem. To pański pomysł? Taki żart?
Vidal zaprzeczył.
– To może któregoś z redakcyjnych kretynów?
– Odczuwam w twoich słowach pewną dozę wrogości, jednakowoż wątpię, aby ktoś uprawiający szlachetny zawód dziennikarza w randze szeregowca mógł pozwolić sobie na obowiązujące w El Ensueño stawki, o ile jest to ten sam lokal.
Prychnąłem.
– Wszystko jedno, bo i tak nie mam zamiaru tam iść.
Vidal uniósł brwi w odruchu zdziwienia.
– No chyba nie zaczniesz mi teraz wmawiać, że nie jesteś takim samym grzesznikiem jak ja, wobec czego masz zamiar dotrwać w czystości serca i podbrzusza do nocy poślubnej, jako duszyczka nieskalana, pragnąca doczekać owego magicznego momentu, w którym prawdziwa miłość doprowadzi cię, pod skrzydłami Ducha Świętego, do odkrycia uniesień cielesnych i duchowych pospołu, a w konsekwencji do zaludnienia świata istotami, które po tobie będą miały nazwisko, a oczy po matce, wzorcu cnót wszelakich i skromności, tej świętej kobiecie prowadzącej cię ku niebiańskim wrotom, pod przychylnym i łaskawym spojrzeniem Dzieciątka Jezus.
– Nie to miałem na myśli.
– Cieszę się, bo być może, podkreślam: być może, ów moment nigdy nie nadejdzie; nigdy się nie zakochasz, nigdy nie będziesz chciał ani nie będziesz mógł komukolwiek poświęcić swego życia i tak jak ja dożyjesz czterdziestu pięciu lat, by zdać sobie sprawę, że nie jesteś już młody i że ominął cię chór kupidynów z lirami i usłana białymi płatkami róż droga prowadząca do ołtarza, a jedyna zemsta, jaka ci zostaje, to wykraść życiu rozkosz tego jędrnego i gorącego ciała, które przemija szybciej niż dobre chęci i które najbardziej przypomina niebo na tym świńskim padole, gdzie wszystko gnije, od urody poczynając, a na pamięci kończąc.
Pozwoliłem upłynąć pełnej namaszczenia pauzie na modłę milczącej owacji. Vidal był wielkim miłośnikiem opery, co w końcu zaczęło uwidaczniać się w popisowym przejmowaniu tempa i deklamacyjności wielkich arii. Nigdy nie opuszczał swych spotkań z Puccinim, na które stawiał się w Liceo, w loży rodzinnej. Należał do garstki – pomijając nieszczęśników stłoczonych na jaskółkach – przybywających tam, by rzeczywiście słuchać uwielbianej muzyki, tak mocno kształtującej jego tyrady o tym, co boskie, a co ludzkie, którymi, jak tego dnia właśnie, raczył co jakiś czas moje uszy.
– Co? – zapytał wyzywająco Vidal.
– Ten ostatni fragment brzmi mi dziwnie znajomo.
Przyłapany na gorącym uczynku, westchnął i przytaknął:
– To z Morderstwa w Stowarzyszeniu Liceo – przyznał Vidal. – Z końcowej sceny, kiedy Miranda LaFleur strzela do markiza, łajdaka, który złamał jej serce, zdradzając ją pewnej namiętnej nocy, spędzonej w apartamencie ślubnym hotelu Colón, w ramionach carskiej agentki Swietłany Iwanowej.
– Tak mi się zdawało. Lepiej nie mógł pan wybrać. To pańskie najwybitniejsze dzieło, don Pedro.
Vidal uśmiechnął się do mnie w podzięce i przymierzył do kolejnego papierosa.
– Co nie przeszkadza, że jest w tym coś z prawdy – spuentował.
Usiadł na parapecie, najpierw rozłożywszy na nim chusteczkę, by przypadkiem nie ubrudzić swych perfekcyjnie skrojonych spodni. Zauważyłem, że jego hispano-suiza zaparkowana była na dole, na rogu ulicy Princesa. Szofer, Manuel, polerował chromowane części z takim nabożeństwem, jakby to była rzeźba Rodina. Manuel przypominał mi ojca; obaj należeli do tego samego pokolenia, wycierpieli w życiu zbyt wiele i można było to wyczytać z ich twarzy. Słyszałem od służących z Villa Helius, że Manuel Sagnier przesiedział wiele lat w więzieniu, a kiedy wreszcie z niego wyszedł, czekały go kolejne lata nędzy – nie mógł znaleźć pracy innej niż jako portowy tragarz, a na to był zdecydowanie zbyt stary i schorowany. Pewnego dnia zbieg okoliczności sprawił, że Manuel, ryzykując życie, ocalił Vidala od śmierci pod kołami tramwaju. W dowód wdzięczności Pedro Vidal, dowiedziawszy się o trudnej sytuacji życiowej nieszczęśnika, zaoferował mu pracę i możliwość przeprowadzki, wraz z żoną i córką, do mieszkanka znajdującego się nad garażami Villi Helius. Obiecał mu lekcje dla Cristiny w domu jego ojca w alei Persona i u tych samych guwernerów, którym powierzono wychowanie małych Vidalątek, oraz stanowisko rodzinnej krawcowej dla żony. Pedro miał zamiar kupić wóz, jeden z pierwszych, jakie zaczęły krążyć w Barcelonie, a ponieważ panicze nie zwykli byli kalać dłoni, prowadząc spalinowe machiny, potrzebował szofera. I mógł nim zostać właśnie Manuel, pod warunkiem że zdoła, zapominając o furmankach i dorożkach, opanować sztukę prowadzenia pojazdów mechanicznych. Manuel, rzecz jasna, zgodził się. Wersja oficjalna głosiła, że ocalony z opresji Manuel Sagnier i cała jego rodzina darzyli Vidala, odwiecznego pocieszyciela strapionych, bezwarunkowym uwielbieniem. Nie wiedziałem, czy dawać wiarę tej historii, czy raczej uznać ją za jedną z legend o prawym charakterze narosłych wokół dobrodusznego arystokraty – za jakiego chciał uchodzić Vidal – któremu brakowało tylko jeszcze, żeby ukazał się pastereczce sierotce w złotej aureoli.
– Masz teraz minę drania, jak zawsze, kiedy wymyślasz złośliwości – odezwał się Vidal. – Co takiego knujesz?
– Nic. Rozmyślałem o tym, jaki dobry z pana człowiek.
– Cynizm nie jest najlepszą propozycją dla kogoś tak młodego i biednego jak ty.
– Pewnie ma pan rację.
– Lepiej byś pomachał Manuelowi, zawsze o ciebie pyta.
Wyjrzałem przez okno, a szofer, który traktował mnie zawsze jak kogoś pochodzącego z dobrego domu, pozdrowił mnie z daleka. Zauważyłem, że na miejscu obok kierowcy siedziała jego córka, bledziutka istotka o idealnie wykrojonych ustach, starsza ode mnie kilka lat, która skradła mi serce, kiedy zobaczyłem ją, odwiedzając po raz pierwszy Villę Helius.
– Nie świdruj jej tak spojrzeniem, bo zrobisz w niej dziurę. – Usłyszałem za plecami głos Vidala.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Nie, nie masz pojęcia. Co w końcu zamierzasz zrobić tej nocy?
Przeczytałem jeszcze raz notkę i zawahałem się.
– Bywa pan w podobnych lokalach, don Pedro?
– Nie spałem z kobietą za pieniądze, odkąd skończyłem piętnaście lat, a i wtedy, ściśle rzecz ujmując, płacił mój ojciec – odpowiedział Vidal prostodusznie. – Ale darowanemu koniowi…
– Sam nie wiem, don Pedro.
– Wiesz, wiesz.
Vidal poklepał mnie po ramieniu i skierował się do drzwi.
– Do północy zostało ci siedem godzin – powiedział. – Mówię tak, na wypadek gdybyś chciał uciąć sobie drzemkę, by nabrać sił.
Wyjrzałem przez okno i patrzyłem, jak oddala się w stronę samochodu. Manuel otworzył przed nim drzwi i Vidal opadł ciężko na tylne siedzenie. W silniku hispano-suizy rozbrzmiała symfonia cylindrów i tłoków. Wtedy córka szofera podniosła wzrok ku mojemu oknu. Uśmiechnąłem się do niej, aczkolwiek zdawało mi się, że mnie nie pamięta. Chwilę później odwróciła wzrok i magiczna kareta Vidala ruszyła w drogę powrotną do swojego świata.
W tamtej epoce ulica Nou de la Rambla lśniła wśród ciemności dzielnicy Raval tysiącem latarń i neonów. Kabarety, dancingi i inne, trudne do nazwania lokale, rozpychały się po obu stronach chodnika w swoich otwartych do samego świtu zatęchłych norach, oferujących kuracje na choroby weneryczne i pomoc w pozbyciu się niechcianej ciąży. Osobnicy rozmaitego pokroju, począwszy od zamożnych elegancików, a na marynarzach z zacumowanych w porcie statków skończywszy, mieszali się w nich z ekstrawaganckimi postaciami, jakie spotkać można tylko w nocy. Od ulicy odchodziły mroczne wilgotne zaułki, skrywające nieprzebrane bogactwo burdeli, które lata swojej świetności miały już za sobą.
El Ensueño zajmował górne piętro budynku, w którym mieścił się kabaret: wielkie plakaty reklamowały występ tancerki odzianej w skąpą i przezroczystą tunikę odsłaniającą wszystkie wdzięki. Tancerka trzymała w ramionach czarnego węża, którego rozdwojony język całował jej usta.
„Eva Montenegro i tango śmierci – głosiły ozdobne litery plakatu. – Królowa nocy w sześciu niepowtarzalnych spektaklach. Gościnnie wystąpi sam Mesmer: niezrównany czytelnik ludzkich umysłów odsłoni wasze najskrytsze sekrety”.
Obok wejścia do lokalu znalazłem niewielkie drzwi, za którymi dostrzegłem prowadzące w górę schody i pomalowane na czerwono ściany. Wszedłem na górę i stanąłem przed drzwiami z litego dębu i odlaną z brązu kołatką w kształcie nimfy, której łono zasłaniała skromnie czterolistna koniczynka. Zapukałem parę razy i czekałem, starając się unikać własnego odbicia w osmalonym lustrze, zajmującym większą część ściany. Rozważałem w duchu ewentualność ucieczki, kiedy drzwi otworzyły się i stanęła w nich, uśmiechając się do mnie przyjaźnie, kobieta w średnim wieku, o włosach całkiem siwych, zebranych starannie w kok.
– Zapewne mam przyjemność z panem Davidem Martinem.
Dotychczas nikt nigdy nie nazwał mnie „panem”.
– We własnej osobie – odparłem, nieco zbity z tropu.
– Niech pan pozwoli za mną.
Poszedłem za nią niedługim korytarzem, prowadzącym do okrągłej sali o ścianach obitych czerwonym aksamitem. Lampy rzucały słabe światło, z sufitu w kształcie kopuły z emaliowanego szkła zwisał kryształowy pająk, a pod nim, na mahoniowym stole, stał gramofon, z którego płynęły operowe arie.
– Napije się pan czegoś, młodzieńcze?
– Poproszę o wodę.
Siwowłosa dama uśmiechnęła się, nieodmiennie spokojna i ujmująco uprzejma.
– Być może miałby pan ochotę na kieliszek szampana lub likieru? Albo wytrawne sherry?
Moje podniebienie nie zaznało rozkoszy innych niż woda z kranu, wzruszyłem więc ramionami.
– Proszę wybrać za mnie.
Dama skinęła głową, nie przestając się uśmiechać, i wskazała na jeden z ustawionych w sali foteli.
– Zechce pan spocząć, Chloé za chwilę do pana przyjdzie.
Niewiele brakowało, a byłbym się udławił.
– Chloé?
Siwowłosa dama, nic sobie nie robiąc z mojej konsternacji, zniknęła za drzwiami, których zarys majaczył za zasłoną z czarnych koralików, i zostawiła mnie sam na sam z moimi nerwami i niewysłowionymi pragnieniami. Zacząłem chodzić po sali tam i z powrotem, by pozbyć się drżenia, które zawładnęło moim ciałem. Z wyjątkiem łagodnej muzyki i bicia serca rozsadzającego mi skronie nie było słychać niczego – panowała grobowa cisza. Za niebieskimi zasłonami kryły się wejścia do sześciu korytarzy, każdy z nich kończył się białymi, podwójnymi drzwiami, wszystkie były zamknięte. Osunąłem się na jeden z tych arcywygodnych i kusicielskich foteli, godnych bankierskich, generalskich i książęcych tyłków. Po chwili wróciła moja siwowłosa znajoma z kieliszkiem szampana na srebrnej tacy. Podziękowałem i zobaczyłem, jak znów znika za tymi samymi drzwiami. Wychyliłem kieliszek jednym haustem i rozluźniłem kołnierzyk. Zacząłem podejrzewać, że cała ta inscenizacja była tylko okrutnym żartem Vidala, który zapragnął zabawić się moim kosztem. Wówczas zauważyłem postać zbliżającą się do mnie jednym z korytarzy. Wyglądała jak dziewczynka i rzeczywiście była dzieckiem. Głowę miała spuszczoną, tak że nie widziałem jej twarzy. Podniosłem się z fotela.
Dziewczynka ukłoniła się grzecznie i skinęła, bym poszedł za nią. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jedna z jej dłoni jest protezą. Poprowadziła mnie do końca korytarza, wiszącym na szyi kluczem otworzyła drzwi i wpuściła mnie do środka. W pokoju panował półmrok. Postąpiłem kilka kroków do przodu, czekając, aż mój wzrok przyzwyczai się do ciemności. Drzwi zamknęły się za mną, a kiedy się odwróciłem, dziewczynki już nie było w pokoju. Usłyszałem, jak przekręca klucz w zamku, i zrozumiałem, że zostałem zamknięty. Powoli kształty przedmiotów zaczęły wynurzać się z ciemności. Pokój obity był od podłogi do sufitu czarnym materiałem. W kącie majaczyły jakieś dziwne akcesoria. Chociaż nie wiedziałem, do czego służą, budziły we mnie uczucia stanowiące mieszaninę podniecenia i strachu. Metalowa konstrukcja wezgłowia wielkiego okrągłego łoża przypominała drobną sieć pajęczą. Po obu jej stronach umocowano świeczniki, w których płonęły dwie czarne gromnice, wypełniając pomieszczenie zapachem wosku, jaki spotyka się w kaplicach. Z boku łóżka znajdowała się żaluzja w falujące wzory. Przebiegł mnie dreszcz. Pomieszczenie było kubek w kubek podobne do sypialni, jaką wyobraziłem sobie dla swojej niewymownej wampirzycy, Chloé, w Tajemnicach Barcelony. Cała ta historia przestała mi się podobać. Już miałem wyważać drzwi, kiedy spostrzegłem, że nie jestem sam. Zamarłem w bezruchu. Zza żaluzji wyłaniał się zarys postaci. Dostrzegłem dwoje błyszczących oczu, blade palce zakończone długimi, polakierowanymi na czarno paznokciami. Przełknąłem ślinę.
– Chloé? – wymamrotałem.
To była ona. Moja Chloé. Operowa i niepowtarzalna femme fatale moich opowiadań stała teraz przede mną w samej bieliźnie. Miała najbledszą skórę, jaką kiedykolwiek widziałem, i czarne, lśniące włosy opadające na czoło równo przystrzyżoną grzywką. Jej usta umalowane były krwistoczerwoną szminką, a obwódki czarnych cieni otaczały zielone oczy. Była zwinna jak kot; wydawało się, że jej ciało, ściśnięte gorsetem, który mienił się niczym srebrne łuski, kpi sobie z grawitacji. Na wysmukłej, niekończącej się szyi wisiała wstążka z czerwonego aksamitu, a na niej odwrócony krucyfiks. Patrzyłem, jak powoli zbliża się do mnie, i dech zaparło mi w piersiach, moje oczy ześlizgnęły się w dół, po arcycudownych nogach odzianych w jedwabne pończochy, które kosztowały pewnie więcej, niż byłem zdolny zarobić przez cały rok, aż do pantofelków o spiczastych czubkach, przewiązanych w kostkach jedwabnymi wstążkami. W całym moim życiu nie dane mi było ujrzeć nic tak pięknego i tak przerażającego.
Dałem się zaprowadzić dziewczynie do łóżka, gdzie padłem dosłownie na tyłek. Blask świec muskał profil jej ciała. Moje usta znalazły się na wysokości jej nagiego brzucha. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, pocałowałem ją w okolicy pępka i otarłem się policzkiem o jej skórę. Już wtedy nie miałem pojęcia, gdzie jestem ani jak się nazywam. Uklękła przede mną i ujęła moją prawą dłoń. Delikatnie, niczym kot, wylizała mi po kolei palce, i spojrzawszy mi głęboko w oczy, zaczęła mnie rozbierać. Kiedy chciałem jej pomóc, uśmiechnęła się i odsunęła moje dłonie.
– Pssssst!
Skończyła, pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w usta.
– Teraz ty. Rozbierz mnie. Powoli. Bardzo powoli.
Pojąłem wtedy, że przeżyłem swoje chorowite i żałosne dzieciństwo wyłącznie dla tej chwili. Zacząłem rozbierać ją bez pośpiechu. Wreszcie została tylko w aksamitnej wstążce na szyi i w czarnych pończochach, których wspominaniem niejeden nieszczęśnik taki jak ja mógłby się żywić ponad sto lat.
– Pieść mnie – szepnęła mi do ucha. – Zabaw się ze mną.
Całowałem i pieściłem jej skórę, centymetr po centymetrze, jakbym chciał zapamiętać ją na całe życie. Nie spieszyła się, każde moje dotknięcie przyjmowała cichutkim i prowadzącym mnie dalej jękiem. Po jakimś czasie przewróciła mnie na plecy i położyła się na mnie. Moje ciało żarzyło się tysiącem iskier. Palcami przebiegłem linię jej cudownych pleców. Tuż przed moimi oczami widziałem jej nieprzeniknione spojrzenie. Poczułem, że muszę coś powiedzieć.
– Nazywam się…
– Psssssst!
Zanim zdołałem powiedzieć jakieś kolejne głupstwo, Chloé zamknęła moje wargi swoimi i sprawiła, że na najbliższą godzinę zniknąłem z tego świata. Świadoma mojej nieporadności, ale udając, że jej nie dostrzega, wyprzedzała każdy mój ruch i kierowała moimi dłońmi, bez pośpiechu i wstydu. W jej oczach nie było znużenia ani obojętności. Pozwalała mi na wszystko z bezgraniczną cierpliwością i czułością, co sprawiło, że zapomniałem, jak tu w ogóle trafiłem. Tej nocy, przez godzinę zaledwie, nauczyłem się na pamięć każdej linijki jej skóry, tak jak inni uczą się litanii i wierszy. Gdy niemal brakowało mi tchu, położyłem głowę na jej piersi, ona zaś zaczęła gładzić mi włosy w całkowitej ciszy, dopóki nie zasnąłem w oplatających mnie ramionach, trzymając rękę między jej udami.
Kiedy się obudziłem, pokój tonął w półmroku, a Chloé nie było. Moje dłonie nie dotykały już jej skóry. Dotykały za to wizytówki wydrukowanej na tym samym białym pergaminie co koperta, w której przysłano mi zaproszenie. Pod emblematem anioła można było przeczytać:
ANDREAS CORELLI
Éditeur
Éditions de la Lumière
Boulevard St.-Germain, 69. Paris
Na odwrocie skreślone zostało parę słów.
Drogi Davidzie! Życie składa się z wielkich nadziei. Kiedy gotów Pan będzie zrealizować swoje, proszę się ze mną skontaktować. Będę czekał. Pański przyjaciel i czytelnik,
A.C.
Zebrałem rzeczy z podłogi i ubrałem się. Drzwi do pokoju były otwarte. Udałem się do salonu z milczącym już gramofonem. Nie było śladu ani dziewczynki, ani siwowłosej kobiety. Panowała absolutna cisza. W miarę zbliżania się do wyjścia narastało we mnie wrażenie, że światła za moimi plecami powoli gasną i ciemność zalewa korytarze i pokoje. Rad nierad, schodziłem po schodach przywracających mnie światu. Po wyjściu na ulicę skierowałem się w stronę Ramblas, zostawiając za sobą wrzawę klienteli nocnych lokali. Znad portu nadciągała lekka i ciepła mgła, zabarwiana przez blask okien hotelu Oriente zakurzoną żółcią, w której sylwetki przechodniów rozwiewały się jak dym. Przyspieszyłem kroku, podczas gdy zapach Chloé ulatniał się z moich myśli. I zacząłem się zastanawiać, czy usta Cristiny Sagnier, córki szofera, smakują tak samo.
Człowiek nie wie, czym jest pragnienie, dopóki się nie napije. Po trzech dniach, które upłynęły od mojej wizyty w El Ensueño, paliła mnie każda myśl o skórze Chloé. Nie mówiąc nic nikomu, a zwłaszcza Vidalowi, postanowiłem wziąć swoje więcej niż skromne oszczędności i wrócić tam z nadzieją, że wystarczą, by kupić choćby i najkrótszą chwilę w jej ramionach. Mijała północ, gdy stanąłem między czerwonymi ścianami schodów prowadzących do El Ensueño. Zacząłem powoli wchodzić w ciemności, oddalając się od hałaśliwego skupiska kabaretów, barów i innych, trudnych do określenia lokali, jakie wyrosły na ulicy Nou de la Rambla w latach wielkiej wojny w Europie. Drżące, padające od ulicy światło rysowało stopnie pod moimi nogami. Dotarłszy na piętro, po omacku zacząłem szukać kołatki. Moje palce natrafiły na ciężki metalowy pierścień, ale kiedy go uniosłem, drzwi skrzypnęły i zrozumiałem, że są otwarte. Lekko je pchnąłem. Niczym niezmącona cisza musnęła mi twarz. Przede mną rozpościerał się niebieskawy półmrok. Zdezorientowany, odważyłem się zrobić parę kroków. Odblask ulicznych świateł migotał w powietrzu, wydobywając z mroku ulotne obrazy nagich ścian i wypaczonej podłogi. Dotarłem do sali, która w mej pamięci jawiła się wykładana aksamitem i pełna eleganckich mebli. Teraz ziała pustką. Zalegający na podłodze kurz mienił się niczym piasek w pobrzasku żarówek oświetlających uliczne plakaty. Szedłem po nim, zostawiając za sobą ślady w popiele. Nigdzie nie było ani gramofonu, ani foteli, ani obrazów. Z popękanego sufitu wystawały sczerniałe belki. Płaty farby zwisały ze ścian niczym liany. Stanąłem w korytarzu prowadzącym do pokoju, w którym spotkałem Chloé. Pokonałem ów mroczny tunel, dochodząc do drzwi, które nie były już białe. W miejscu gałki była dziura, jakby wyrwany został cały zamek. Wszedłem do pokoju.
Sypialnia Chloé była wielką czarną norą o zwęglonych ścianach, pozbawioną dużej części dachu. Mogłem dostrzec kłęby ciemnych chmur płynących po niebie i księżyc, otaczający srebrną aureolą metalowy szkielet łóżka. Za plecami usłyszałem skrzypienie podłogi. Natychmiast odwróciłem się, zdając sobie sprawę, że nie jestem sam. W tle korytarza odcinała się sylwetka mężczyzny. Nie mogłem dojrzeć jego twarzy, ale byłem pewny, że mnie obserwuje. Stał przez chwilę, nieruchomy jak pająk, dopóki nie ruszyłem w jego stronę. W mgnieniu oka cofnął się w mrok i kiedy dotarłem do salonu, nikogo już tam nie było. Snop światła z żarówek okalających afisz po drugiej stronie ulicy na sekundę zalał salę, wydobywając z mroku kupę gruzu przy ścianie. Podszedłem tam i klęknąłem przy strawionych przez ogień zgliszczach. Coś z nich wystawało. Palce. Zacząłem odgarniać popiół, spod którego ukazał się zarys dłoni. Złapałem i pociągnąłem, i zobaczyłem, że jest odcięta w przegubie. Rozpoznałem ją, choć dopiero teraz mogłem stwierdzić, że ręka dziewczynki nie była z drewna, tylko z porcelany. Rzuciłem ją z powrotem na stertę gruzu i odszedłem.
Zastanawiałem się, czy rzeczywiście kogokolwiek przed chwilą widziałem, bo na zakurzonej podłodze nie było innych śladów poza moimi. Znalazłszy się na ulicy, stanąłem przy budynku, by, całkiem zdezorientowany, przyjrzeć się oknom na pierwszym piętrze. Obok przechodzili rozbawieni ludzie, nie zwracając uwagi na moją osobę. Usiłowałem wypatrzyć pośród przechodniów niepokojącą postać. Wiedziałem, że gdzieś tu jest, być może nawet całkiem blisko, i obserwuje mnie. Po jakimś czasie przeszedłem na drugą stronę ulicy i wcisnąłem się do wąziutkiej i zatłoczonej kawiarni. Zdołałem jakoś przedostać się do baru.
– Co podać? – zapytał barman na mój widok.
Miałem sucho w ustach.
– Piwo – odparłem bez namysłu.
Gdy zajął się nalewaniem piwa, przechyliłem się ku niemu.
– Orientuje się pan może, czy ten lokal naprzeciwko, El Ensueño, działa jeszcze, czy nie?
Barman postawił kufel i spojrzał na mnie jak na wiejskiego głupka.
– Nie działa, i to już od piętnastu lat – fuknął.
– Żartuje pan.
– Nie, nie żartuję. Jak się spalił, tak już nie odpalił. Zamknięty na amen. Szanowny pan życzy sobie coś jeszcze?
Pokręciłem głową.
– Cztery centymy.
Zapłaciłem i nie tknąwszy piwa, wyszedłem.
Następnego dnia stawiłem się w redakcji znacznie wcześniej niż zazwyczaj, by od razu udać się do mieszczącego się w piwnicy archiwum. Z pomocą archiwisty Matiasa i kierując się słowami barmana, przystąpiłem do sprawdzania stron tytułowych „La Voz de la Industria” sprzed piętnastu lat. Po czterdziestu minutach natrafiłem wreszcie na informację, właściwie notkę. Pożar miał miejsce o świcie w dniu Bożego Ciała 1903 roku. Sześć osób zginęło w płomieniach: jeden klient, cztery zatrudnione w lokalu dziewczęta i usługująca dziewczynka. Zarówno policja, jak i straż pożarna uznały, iż przyczyną pożaru było zaprószenie ognia od lampy naftowej, aczkolwiek proboszcz pobliskiej parafii skłonny był dopatrywać się czynników boskich i interwencji Ducha Świętego.
Wróciwszy do pensjonatu, wyciągnąłem się na łóżku, usiłując zapaść w sen. Wyjąłem z kieszeni wizytówkę owego dziwnego dobroczyńcy, którą znalazłem w swojej dłoni, gdy obudziłem się w łóżku Chloé, i raz jeszcze przeczytałem w półmroku skreślone na odwrocie słowa. „Wielkie nadzieje”.
W moim świecie nadzieje, tak wielkie, jak i małe, rzadko się urzeczywistniały. Do niedawna jedynym moim marzeniem było zebrać się kiedyś na odwagę i odezwać do Cristiny. A uznając to marzenie za nierealne, kładłem się do łóżka już tylko z pragnieniem, by jak najszybciej nadszedł świt, a ja bym znów się zjawił w redakcji „La Voz de la Industria”. Teraz jednak nawet redakcja przestała dawać mi poczucie bezpieczeństwa. Być może gdybym poniósł jakąś druzgocącą klęskę, odzyskałbym przyjaźń kolegów. Być może, gdybym napisał coś tak przeciętnego i beznadziejnego, że żaden czytelnik nie byłby zdolny przebrnąć przez pierwszy akapit, grzechy mojej młodości zostałyby wybaczone. Być może nie byłaby to zbyt wygórowana cena, by poczuć się tam znów jak w domu. Być może.
Do redakcji „La Voz de la Industria” przyprowadził mnie wiele lat temu mój ojciec, człowiek udręczony i przegrany – wrócił z wojny o Filipiny do całkiem obojętnego na jego los miasta i do żony, która już o nim zapomniała, by po dwóch latach go opuścić. Zostawiła go ze złamanym sercem i niechcianym, traktowanym jak kula u nogi synem. Ojciec, który ledwo potrafił przeczytać i napisać własne nazwisko, nie miał żadnego zawodu, ani wyuczonego, ani praktykowanego. Jedyne, czego nauczył się na wojnie, to zabijać innych, podobnych sobie, zanim oni zabiją jego, zawsze w imię chwalebnych i pustych idei, tym bardziej absurdalnych i podłych, im bliżej było pole walki.
Wróciwszy z wojny, ojciec, który wyglądał na starszego o dwadzieścia lat, próbował znaleźć pracę w wielu fabrykach w dzielnicach Pueblo Nuevo i Sant Martí. Przepracowywał zaledwie kilka dni i, prędzej czy później, wracał do domu z wściekłością w oczach. Z czasem, z braku innych możliwości, został nocnym stróżem w „La Voz de la Industria”. Zarabiał skromnie, ale mijały miesiące i wyglądało na to, że, po raz pierwszy od powrotu z wojny, nie wpadnie w tarapaty. Spokój trwał krótko. Niebawem odnaleźli go towarzysze broni, którzy, wróciwszy z wojny, przekonali się, że ci, co posłali ich na śmierć w imię Boga i Ojczyzny, teraz całkiem się od nich odwrócili. Ranni na ciele i duszy weterani uwikłali go w mętne sprawy, które go przerastały i których nigdy do końca nie zrozumiał.
Ojciec znikał często na parę dni i kiedy wracał, ręce pachniały mu prochem, a kieszenie pieniędzmi. Wówczas zaszywał się w swoim pokoju i sądząc, że tego nie widzę, wstrzykiwał sobie wszystko, co udawało mu się zdobyć. Na początku nigdy nie zamykał drzwi, ale kiedyś spostrzegł, że go podglądam, i uderzył mnie tak mocno, że rozkrwawił mi wargę. Później chciał mnie przytulić, ale siły go opuściły i padł na podłogę z igłą wbitą jeszcze w skórę. Wyjąłem mu igłę i przykryłem go kocem. Po tym incydencie zaczął zamykać się na klucz.
Mieszkaliśmy na małym poddaszu, zawieszonym nad placem budowy pod nową salę koncertową Palau de la Música de l’Orfeó Catala. Była to zimna klitka, której ściany nie stanowiły żadnej przeszkody dla wiatru i wilgoci. Lubiłem siadać na balkoniku, przewieszając nogi przez balustradę, i przyglądać się przechodniom i owemu klifowi niemożliwych rzeźb i kolumn, wyrastającemu po drugiej stronie ulicy. Czasem miałem wrażenie, że zdołam ich dotknąć palcami, ale częściej wydawały mi się odległe jak księżyc. Byłem dzieckiem słabym i chorowitym, podatnym na gorączki i infekcje. Śmierć nierzadko zaglądała mi w oczy, by cofnąć się w ostatniej chwili, w poszukiwaniu innej ofiary. Przy każdej mojej chorobie ojciec w końcu tracił cierpliwość i, po drugiej nocy spędzonej na czuwaniu, zostawiał mnie pod opieką jednej z sąsiadek, by zniknąć na kilka dni z domu. Liczył pewnie na to – zacząłem z czasem podejrzewać – że umrę, zanim wróci do domu, i wreszcie uwolni się od tego cherlawego dzieciaka, który nie był mu do niczego potrzebny.
Nieraz pragnąłem, by rzeczywiście tak się stało, ale ojciec zawsze wracał, stwierdzając, że jeszcze dycham i jestem o parę centymetrów wyższy. Matka natura nie oszczędziła mi rozkoszy zapoznania się z jej przebogatym atlasem zarazków i przypadłości, nigdy jednak nie posunęła się do wymierzenia mi najcięższej z kar. Wbrew wszelkim prognozom udało mi się przeżyć pierwsze lata życia, balansując na cienkiej linie dzieciństwa sprzed ery penicyliny. W owych czasach śmierć żyła w pełnej jawności; wszędzie można było poczuć jej woń i zobaczyć, jak pożera dusze, które nawet nie zdążyły zgrzeszyć.
Już w tamtych czasach moi jedyni przyjaciele stworzeni byli z papieru i z atramentu. W szkole nauczyłem się czytać i pisać znacznie wcześniej niż moi osiedlowi rówieśnicy. Tam gdzie moi koledzy widzieli czarne robaczki na niezrozumiałych stronach, ja dostrzegałem światło, ulice i ludzi. Słowa i misterium ich wiedzy tajemnej fascynowały mnie i były kluczem do świata bez granic, z dala od mojego domu, od ulic i tych szarych dni, kiedy nawet i ja miałem wrażenie, że nic szczególnego mnie nie czeka. Ojciec nie znosił widoku książek. Było w nich coś, poza literami, których nie potrafił odcyfrować, co go obrażało. Powtarzał mi, że kiedy skończę dziesięć lat, pójdę do roboty i lepiej będzie, jeśli wybiję sobie z głowy wszystkie te fanaberie, bo w przeciwnym razie czekają mnie same nieszczęścia i zdechnę z głodu. Chowałem książki pod materacem i czekałem, aż wyjdzie lub zaśnie, by zająć się czytaniem. Kiedyś nakrył mnie na czytaniu w nocy i wpadł w szał. Wyrwał mi książkę i wyrzucił ją przez okno.
– Jeśli jeszcze raz zobaczę, że marnujesz światło, czytając te bzdury, to ciężko pożałujesz.
Ojciec nie był skąpy i mimo biedy, w której żyliśmy, starał się dawać mi jakieś drobne, bym mógł, jak inne dzieciaki z sąsiedztwa, kupić sobie słodycze. Był pewien, że wydaję je na dropsy z lukrecji, pestki i cukierki, ale ja chowałem je w puszce po kawie i kiedy odłożyłem pesetę lub więcej, biegłem kupić książkę.
Najbardziej lubiłem księgarnię Sempere i Synowie na ulicy Santa Ana. Te pachnące starym papierem i kurzem pomieszczenia były moim sanktuarium i schronieniem. Właściciel pozwalał mi siadać w kącie i czytać, cokolwiek zapragnę. Sempere prawie nigdy nie brał ode mnie pieniędzy za książki, ja jednak przed wyjściem zostawiałem ukradkiem na ladzie pieniądze, które udało mi się odłożyć – naprawdę grosze i gdybym naprawdę miał kupić za nie coś do czytania, byłaby to zeszłoroczna gazeta. Kiedy musiałem wracać do domu, ociągałem się najdłużej, jak mogłem, bo gdyby to ode mnie zależało, tobym tam zamieszkał.
Kiedyś Sempere sprawił mi na Boże Narodzenie najlepszy prezent, jaki dostałem w życiu. Była to książka postarzała od wzruszeń i zaczytana do cna.
– Wielkie nadzieje, Karol Dickens – przeczytałem na okładce.
Wiedziałem, że Sempere znał niektórych pisarzy bywających w jego księgarni, a z czułości, z jaką obchodził się z owym tomem, wywnioskowałem, że pan Dickens do nich należał.
– Czy to pański przyjaciel?
– Od dawien dawna. A od dziś także i twój.
Tamtego popołudnia schowałem pod pachą swojego nowego towarzysza i zabrałem go do domu. Jesień tego roku była dżdżysta i ponura. Przeczytałem Wielkie nadzieje dziewięć razy z rzędu, po trosze dlatego, że nie miałem pod ręką innej książki, ale też i dlatego, że nie mogłem sobie wyobrazić, by istniała lepsza, i zacząłem podejrzewać, że pan Dickens napisał ją tylko dla mnie. Szybko nabrałem przekonania, że w przyszłości chcę tylko robić to samo, co ów pan Dickens.
Pewnego ranka zostałem wyrwany gwałtownie ze snu. Ojciec, który wrócił z pracy wcześniej niż zwykle, stał nade mną i szarpał mnie. Oczy miał nabiegłe krwią i cuchnął wódką. Patrzyłem przerażony, jak obmacuje żarówkę.
– Jeszcze parzy.
Myślałem, że zabije mnie wzrokiem. Cisnął żarówką o ścianę. Żarówka rozprysła się na tysiące odłamków, z których część obsypała mi twarz, nie miałem jednak odwagi, żeby je strząsnąć.
– Gdzie jest? – zapytał ojciec głosem zimnym i opanowanym.
Pokręciłem głową, dygocąc.
– Gdzie jest ta zasrana książka?
Raz jeszcze pokręciłem głową. Nie zdążyłem uchylić się przed wymierzonym w ciemnościach ciosem. Poczułem, że nic nie widzę i spadam z łóżka, mając usta pełne krwi, a dziąsła rozrywane straszliwym jak biały płomień bólem. Uchylając głowę przed kolejnym ciosem, dostrzegłem leżące na podłodze coś, co wyglądało na moje wybite zęby. Ojciec złapał mnie za gardło i uniósł w powietrze.
– Gdzie jest?
– Tato, błagam…
Z całej siły rzucił mną o ścianę. Straciłem równowagę i padłem jak worek kości. Czołgając się, jak mogłem najszybciej, schroniłem się w kącie, tam zwinąłem się w kłębek, by kątem oka podglądać, jak ojciec otwiera szafę i opróżnia ją z tych kilku wiszących w niej lichych sztuk ubrań, ciskając je na podłogę. Przerzucił szuflady i kufry i nie znalazłszy książki, całkiem wyczerpany, ruszył ku mnie. Zamknąłem oczy i wtuliłem się w ścianę, czekając na uderzenie, które jednak nie spadło. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że ojciec siedzi na łóżku i dusi się łzami z braku sił i ze wstydu. Kiedy zorientował się, że patrzę nań, wybiegł z mieszkania. Przysłuchiwałem się, jak w ciszy świtu rozlega się stukot oddalających się kroków, i dopiero gdy uznałem, że ojciec jest już daleko, odważyłem się dowlec do łóżka, by wyciągnąć książkę spod materaca. Ubrałem się i z książką pod pachą wyszedłem z domu.
Gdy dotarłem do drzwi księgarni, której górna kondygnacja stanowiła mieszkanie ojca i syna, na ulicę Santa Ana opadał całun mgły. Wiedziałem, że szósta rano to nie jest odpowiednia pora, żeby dzwonić do czyichkolwiek drzwi, ale w owej chwili zależało mi tylko na uratowaniu książki, byłem bowiem całkowicie przekonany, że jeśli ojciec, wróciwszy do domu, odnajdzie egzemplarz, rozszarpie go na strzępy. Nacisnąłem dzwonek. Odczekałem chwilę i zadzwoniłem jeszcze raz. Dopiero po trzecim dzwonku usłyszałem, jak nade mną otwierają się drzwi balkonowe, i zobaczyłem, że stary Sempere w szlafroku i w kapciach spogląda na mnie z nieukrywaną niechęcią i zdziwieniem. Zszedł szybko, by wpuścić mnie do środka, i wystarczyło, że spojrzał na moją twarz, a cała złość mu z miejsca przeszła. Ukląkł i objął mnie.
– Boże święty. Dobrze się czujesz? Kto ci to zrobił?
– Nikt. Upadłem.
Podałem mu książkę.
– Przyszedłem oddać panu książkę; nie chcę, żeby coś jej się stało…
Sempere przyglądał mi się w milczeniu. Wziął mnie na ręce i zaniósł na górę. Jego syn, dwunastoletni chłopak, do tego stopnia wstydliwy, że nigdy nie słyszałem, aby się odzywał, obudził się, słysząc, jak ojciec wychodzi, i czekał na nas przy schodach. Dostrzegłszy krew na mojej twarzy, spojrzał przestraszony na swojego ojca.
– Wezwij doktora Camposa.
Chłopak przytaknął i pobiegł do telefonu. Usłyszałem jego głos, co rozwiało moje wątpliwości, czy przypadkiem nie jest niemową. Ojciec z synem przenieśli mnie na fotel w jadalni i w oczekiwaniu na doktora obmyli moje rany.
– Nie powiesz mi, kto ci to zrobił?
Nie otworzyłem ust. Sempere nie wiedział, gdzie mieszkam, a ja postanowiłem milczeć jak grób.
– Ojciec?
Odwróciłem wzrok.
– Nie. Po prostu upadłem.
Doktor Campos, który mieszkał cztery czy pięć bram dalej, zjawił się po pięciu minutach. Zbadał mnie od stóp po głowę, opatrując rany po odłamkach szkła i badając siniaki najdelikatniej, jak mógł. Widać było, że oczy płoną mu z oburzenia, ale nic nie powiedział.
– Nie ma złamań, choć owszem, sporo potłuczeń, które będą jeszcze dolegać przez kilka dni. Te dwa zęby trzeba będzie usunąć. Nic już po nich, a istnieje ryzyko infekcji.
Kiedy doktor odszedł, Sempere przygotował mi filiżankę gorącej czekolady i uśmiechając się, przypatrywał mi się, kiedy piłem.
– Znaczy się wszystko po to, żeby ratować Wielkie nadzieje?
Wzruszyłem ramionami. Ojciec z synem wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
– Kiedy następnym razem będziesz chciał uratować jakąś książkę, naprawdę uratować, nie ryzykuj życia. Po prostu mi powiedz, a ja zaprowadzę cię do takiego tajemnego miejsca, gdzie książki nigdy nie umierają i nikt nie może ich zniszczyć.
Zaintrygowany, popatrzyłem wpierw na ojca, potem na syna.
– Co to za miejsce?
Sempere puścił do mnie oko i obdarował tym swoim tajemniczym uśmiechem, który zdawał się przywłaszczony z jednego z cykli powieściowych Aleksandra Dumas i jak wieść niosła, był rodzinnym znakiem szczególnym.
– Wszystko w swoim czasie, mój przyjacielu. Wszystko w swoim czasie.