Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autora światowego bestsellera "Cień wiatru", długo wyczekiwana przez ponad 40 milionów fanów.
Barcelona, lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia, mroczne dni reżimu generała Franco.
Alicja Gris jest piękną, inteligentną i pozbawioną skrupułów agentką. Pewnego dnia otrzymuje zlecenie z najwyższych sfer władzy. Sprawa jest ściśle tajna i dotyczy tajemniczego zniknięcia ministra kultury Mauricia Vallsa. Wydaje się, że może mieć to związek z przeszłością, kiedy Valls był dyrektorem budzącego grozę więzienia Montjuic. Alicja, wraz z przydzielonym do tego dochodzenia, kapitanem policji ma kilka dni na odnalezienie ministra. W trakcie poszukiwań w jej ręce trafia należący do Vallsa siódmy tom serii "Labirynt duchów". Książka ta doprowadzi Alicję do ukrytej w samym sercu Barcelony księgarni Sempere & Synowie. Czar tego miejsca sprawia, że jak przez mgłę powracają do niej obrazy z dzieciństwa. To, co odkryje, będzie śmiertelnym zagrożeniem dla niej i dla wszystkich, których kocha.
Zafón ostatecznie zamyka swoją tetralogię o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Po mistrzowsku rozsupłuje wszystkie splątane wątki wielopiętrowej intrygi i prowadzi czytelnika do emocjonującego finału.
"Labirynt duchów" to jednocześnie hołd dla świata książek, sztuki snucia opowieści i magicznych powiązań między literaturą a życiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1142
CMENTARZ
ZAPOMNIANYCH
KSIĄŻEK
Książka ta należy do cyklu powieści, które spotykają się w literackim świecie Cmentarza Zapomnianych Książek i łączą poprzez osoby i wątki, stanowiące fabularne mosty pomiędzy poszczególnymi historiami. Jednak każda z książek przedstawia opowieść zamkniętą w sobie i niezależną.
Serię o Cmentarzu Zapomnianych Książek można czytać w dowolnej kolejności, można też czytać każdą część osobno. Pozwala to Czytelnikowi dostać się do labiryntu historii różnymi drzwiami i znaleźć drogi, które złączywszy się, poprowadzą go do serca opowieści.
Każda powieść jest wytworem wyobraźni. Cztery części „Cmentarza Zapomnianych Książek”, choć inspirowane Barceloną wieku dwudziestego, nie są wyjątkiem. W niektórych przypadkach zarówno obraz danego miejsca, jak i chronologia z tym miejscem związana, niektóre nazwy własne powszechnie znanych marek lub też szczególnie znane okoliczności zostały przystosowane do narracyjnej logiki, żeby, przykładowo, Fermín mógł rozsmakowywać się w swych ukochanych sugusach, zanim te naprawdę zaczęły być powszechnie znane, czy też by bohaterowie mogli przechadzać się pod ogromnym sklepieniem Estación de Francia.
Tytuł oryginału: El Laberinto de los Espíritus
Projekt okładki: Planeta Arte & Diseño
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja: Irma Iwaszko
Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Kuk, Maria Śleszyńska
Fotografie na okładce i stronach tytułowych
© Gabriel Casas. Día del libro, Barcelona 1932. Arxiu Nacional de Catalunya y © Joan Tomás. Farola de la calle Ferran, Barcelona
Fotografie wewnątrz książki
Dies Irae: Vista aérea de Barcelona, 17 de marzo de 1938, Uffico Storico Aeronautica Militare
Kyrie: F. Català-Roca. Contraluz en las aceras de la Gran Vía de Madrid. Madrid, 1953© Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Històric del Coŀlegi d’Arquitectes de Catalunya
La ciudad de los espejos: «Día del libro», 1932, Barcelona © Gabriel Casas i Galobardes. Fons Gabriel Casas de l’Arxiu Nacional de Catalunya
Los olvidados: Tranvía de la línea 12 (en el cruce Avda. Diagonal con Avda. Sarrià), 1932–1934, Barcelona © Gabriel Casas i Galobardes. Fons Gabriel Casas de l’Arxiu Nacional de Catalunya © Núria Casas – ANC
Agnus Dei: F. Català-Roca. Contraluz en la estación de Atocha de Madrid. Madrid, 1953 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Històric del Coŀlegi d’Arquitectes de Catalunya
Libera Me: F. Català-Roca. Elegancia en la Gran Vía de Madrid. Madrid, 1953 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Històric del Coŀlegi d’Arquitectes de Catalunya
23-4-1960: F. Català-Roca. Calle del Bisbe. Barcelona, 1973 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Històric del Coŀlegi d’Arquitectes de Catalunya
F. Català-Roca. Sagrada Família. Barcelona, 1950 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Històric del Coŀlegi d’Arquitectes de Catalunya
© Carlos Ruiz Zafón 2016
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2017
© for the Polish translation by Katarzyna Okrasko and Carlos Marrodán Casas
ISBN 978-83-287-0770-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2017
FRAGMENT
Tej nocy śniło mi się, że wracam na Cmentarz Zapomnianych Książek. Znowu miałem dziesięć lat i obudziłem się w swej dziecięcej sypialni, czując, że twarz mamy całkiem zatarła się w mojej pamięci. Byłem przekonany, tak jak potrafimy być przekonani tylko w snach, że to wyłącznie moja wina, że nie zasługuję, by pamiętać twarz mamy również dlatego, że nie potrafiłem być wobec niej sprawiedliwy.
W miarę szybko pojawił się ojciec, zaniepokojony moimi przeraźliwymi krzykami. Tata, który w tym śnie był jeszcze młody i wciąż znał odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, przygarnął mnie do siebie, by pocieszyć i uspokoić. A potem, kiedy pierwsze światła przydawały kolorów mglistej Barcelonie, wyszliśmy z domu. Z niezrozumiałych dla mnie powodów ojciec odprowadził mnie tylko do bramy. Tam puścił moją dłoń, dając do zrozumienia, że w tę wędrówkę powinienem udać się sam.
Ruszyłem przed siebie, ale pamiętam, że ciążyło mi ubranie, buty, nawet własna skóra. Każdy kolejny krok wymagał coraz większego wysiłku. Doszedłem do Rambli, miałem wrażenie, że miasto zastygło w trwającej bez końca chwili. Ludzie, jak zamrożeni, zatrzymali się w pół kroku, niczym postacie na starej fotografii. Gołąb, który wzbijał się do lotu, trzepocząc skrzydłami, kreślił nimi niewyraźny szkic. Drobinki kurzu unosiły się nieruchome w powietrzu niczym świetlny pył. Woda z fontanny na Canaletas skrzyła się w pustce i wyglądała jak naszyjnik z kryształowych łez.
Powoli, jakbym przemieszczał się pod wodą, zagłębiałem się w urok owej zatrzymanej w czasie Barcelony. Wreszcie dotarłem do wejścia na Cmentarz Zapomnianych Książek. I tam, do cna wyczerpany, przystanąłem. Zupełnie nie potrafiłem zrozumieć, czym jest ten niewidzialny, paraliżujący ruchy ciężar, którym byłem obarczony. Chwyciłem kołatkę i zacząłem stukać. Nikt nie otwierał. Waliłem pięściami w masywne drewniane drzwi, ale dozorca pozostawał obojętny. W końcu osunąłem się na kolana. I wtedy dopiero pojąłem, że wlecze się za mną przekleństwo, i ogarnęła mnie przerażająca pewność, że i mój los, i to miasto na zawsze zostaną skute lodem przez owe czary i że już nigdy nie zdołam przypomnieć sobie twarzy mamy.
I nagle, pozbawiony już wszelkiej nadziei, odnalazłem to. Metalowy drobiazg ukryty w wewnętrznej kieszeni szkolnej marynarki, ozdobionej moimi wyhaftowanymi na niebiesko inicjałami. Klucz. Ile czasu tam przeleżał? Dlaczego wcześniej go nie czułem? Był przeżarty rdzą i ciążył mi niemal tak jak moje sumienie. Z ogromnym trudem zdołałem unieść go w obu dłoniach i włożyć do zamka. Resztką sił usiłowałem go przekręcić. Kiedy już pogodziłem się z myślą, że nigdy mi się nie uda, zamek ustąpił, a z nim ustąpiły również masywne drzwi.
Do wnętrza pałacu prowadziła łukowata galeria obrysowana płonącymi świecami wskazującymi drogę. Zanurzałem się w ciemnościach, słysząc zatrzaskujące się za moimi plecami drzwi. Rozpoznawałem ów korytarz i freski z aniołami i baśniowymi stworami, które śledziły mnie bacznie i zdawały się odwracać za mną głowy. Tym korytarzem doszedłem do łuku, za którym znajdowało się ogromne pomieszczenie, i zatrzymałem się na progu. Przede mną roztaczał się labirynt powielających się bez końca miraży. Ku ogromnej kryształowej kopule wznosiła się spirala schodków, tuneli, mostów i łuków porozstawianych w wiecznym mieście wybudowanym z wszystkich książek świata.
I tam, u stóp tej budowli, czekała moja matka. Leżała w otwartym sarkofagu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, z twarzą białą jak suknia, w którą przyobleczone było jej ciało. Miała zamknięte usta i opuszczone powieki. Leżała nieruchomo w niespokojnym spoczynku zatraconych dusz. Położyłem dłoń na jej twarzy, by ją pogłaskać. Skórę miała zimną jak marmur. W tym momencie otworzyła oczy. Swoje pozbawione wspomnień spojrzenie wbijała w moje źrenice. Rozwierała zsiniałe wargi, a z jej ust wydobywał się głos, a raczej huk pociągu towarowego, który przewracał mnie, odrywał od ziemi, unosił w powietrze i trzymał w zawieszeniu trwającego bez końca upadku, podczas gdy potęgujące się echo słów roztrzaskiwało świat.
Musisz opowiedzieć prawdę, Danielu.
Obudziłem się gwałtownie w półmroku sypialni, oblany zimnym potem, by natychmiast uświadomić sobie, że leżę obok Bei, która przytula mnie i głaszcze po twarzy.
– Znowu? – szepnęła.
Przytaknąłem i westchnąłem głęboko.
– Mówiłeś przez sen.
– A co mówiłem?
– Nic się nie dało zrozumieć – skłamała Bea.
Spojrzałem na nią, Bea zaś uśmiechnęła się ze współczuciem, jak mi się zdawało, choć równie dobrze mógł to być jedynie wyraz cierpliwości.
– Pośpij jeszcze trochę. Mamy z półtorej godziny. Dziś jest wtorek.
Wtorek, czyli na mnie wypadało odprowadzenie Juliana do szkoły. Zamknąłem oczy, udając, że zasypiam. Kiedy znów je otworzyłem parę minut później, ujrzałem twarz Bei przyglądającej mi się bacznie.
– Coś nie tak?
Pochyliła się i delikatnie pocałowała mnie w usta. Smakowała cynamonem.
– Mnie też już się odechciało spać.
Zacząłem ją powoli rozbierać. Już szarpałem za kołdrę, by ją zrzucić na podłogę, kiedy usłyszałem cichutkie kroki zbliżające się do drzwi naszej sypialni. Bea przyhamowała wędrówkę mojej dłoni między swoimi udami i uniosła się, opierając na łokciach.
– Coś się stało, kochanie?
Mały Julián stał w drzwiach i przyglądał nam się z wyrazem zawstydzenia i niepokoju na twarzy.
– Ktoś jest w moim pokoju – wyszeptał.
Bea westchnęła głęboko i wyciągnęła ku niemu ręce. Julián, nie zwlekając, schronił się w ramionach matki, ja zaś pożegnałem się z wszelaką nadzieją w grzechu poczętą.
– Szkarłatny Książę? – zapytała Bea.
Julián przytaknął skruszony.
– Tata zaraz pójdzie do twojego pokoju i spuści temu łobuzowi tak ciężkie lanie, że odechce mu się tu wracać.
Nasz syn rzucił mi pełne rozpaczy spojrzenie. Czyż ojciec nie jest najbardziej przydatny właśnie wtedy, kiedy trzeba się podjąć tak bohaterskiej misji? Uśmiechnąłem się do Juliana i puściłem oko.
– Ciężkie lanie – powtórzyłem, przybierając najgroźniejszy wyraz twarzy, na jaki było mnie stać.
W odpowiedzi Julián spróbował przywołać na usta przynajmniej cień uśmiechu. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem korytarzem do jego sypialni. Tak bardzo przypominała mi pokój, który zajmowałem piętro niżej, gdy byłem w wieku Juliana, że przez chwilę zastanawiałem się, czy aby na pewno przebudziłem się ze snu. Usiadłem na brzegu łóżka i zapaliłem nocną lampkę. Julianowi nie brakowało zabawek, w części odziedziczonych po mnie, ale to książek było tu najwięcej. Bez trudu odnalazłem kryjącego się pod materacem winowajcę. Wyciągnąłem ów mały tomik w czarnej okładce i otworzyłem go na stronie tytułowej.
Labirynt duchów VII
Ariadna i Szkarłatny Książę
Tekst i ilustracje Victor Mataix
Skończyły mi się już pomysły, gdzie mógłbym chować te książki. Choćbym znalazł dla nich najwymyślniejszą kryjówkę, mój syn potrafił natychmiast je wyniuchać. Przerzuciłem kartki powieści. Trzepot stron ponownie wzbudził we mnie wspomnienia.
Kiedy wróciłem do sypialni, uprzednio ukrywszy książkę pod sufitem na kuchennej szafce – choć wiedziałem, że mój syn wcześniej czy później i tak ją odnajdzie – Julián leżał już wtulony w ramiona matki. Oboje spali. Stanąłem w progu ukryty w półcieniu. Wsłuchałem się w ich miarowe oddechy i próbowałem sobie odpowiedzieć, czym najszczęśliwszy na świecie mężczyzna zasłużył sobie na takie szczęście. Przyglądałem im się, jak śpią przytuleni, niepomni na nic, i w żaden sposób nie potrafiłem odpędzić wspomnienia strachu, który poczułem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Juliana w objęciach Bei.
Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale owej nocy, gdy urodził się mój syn Julián i zobaczyłem go po raz pierwszy w ramionach Bei, pogrążonego w błogosławionym spokoju danym tylko tym, którzy jeszcze nie są świadomi, w jakie to miejsce przyszło im właśnie trafić, ogarnęła mnie nieprzeparta chęć, by rzucić się biegiem do ucieczki i biec, biec, póki świata przede mną starczy. Byłem wtedy jeszcze dzieciakiem i życie wydawało mi się o kilka numerów za duże, ale jakiejkolwiek bym szukał dla siebie wymówki, czuję wciąż gorzki posmak wstydu na myśl o ataku tchórzostwa, jakiemu wtedy uległem. Mimo upływu tylu lat wciąż ukrywałem je przed osobą, której bez wątpienia powinienem był to wyznać.
Wspomnienia, które człowiek grzebie w grobie milczenia, nie przestają go prześladować. Moim prześladowcą jest wspomnienie pokoju o niebotycznym suficie. Brunatnożółte światło wiszącej wysoko lampy obrysowywało łóżko, w którym leżała niespełna siedemnastoletnia dziewczyna tuląca małe dziecko. Kiedy Bea, ledwo żywa, uniosła wzrok i uśmiechnęła się, łzy nabiegły mi do oczu. Klęknąłem przy łóżku i położyłem twarz na jej łonie. Ujęła moją dłoń i ścisnęła ją resztką sił.
– Nie bój się – szepnęła.
Ale ja się bałem. I przez chwilę, której wciąż się wstydzę, chciałem być w jakimkolwiek innym miejscu, byle nie w tym pokoju i nie w tej skórze. Fermín przyglądał się scenie, stojąc w drzwiach, i jak to miał w zwyczaju, pewnie przejrzał moje myśli, zanim sam zdołałem je pozbierać. Nie dopuścił, bym otworzył usta. Pociągnął mnie za ramię i zostawiwszy Beę i dziecko w miłym towarzystwie swej narzeczonej Bernardy, wyprowadził mnie na korytarz, długi, zwężający się i zanikający w półmroku.
– Żyje pan jeszcze, Danielu? – spytał.
Przytaknąłem niemrawo, usiłując złapać oddech, który uciekł mi gdzieś po drodze. Dałem znak, że możemy już wracać do pokoju, ale Fermín mnie powstrzymał.
– Zaraz, zaraz, następnym razem niech pan raczej wchodzi tam uzbrojony w nieco więcej waleczności. Na szczęście pani Bea jest nie całkiem jeszcze przytomna, więc niewiele do niej dotarło z pańskiej wymownej pantomimy. Uważam, o ile pozwoli mi pan na drobną sugestię, że nie zaszkodziłoby nam świeże powietrze, co niewątpliwie wspomogłoby proces oswojenia się z paniką i jej ostateczne pokonanie, by do kolejnego podejścia przystąpić z większym zapałem.
Nie czekając na odpowiedź, Fermín poprowadził mnie w głąb korytarza wychodzącego na schodki zawieszone pomiędzy Barceloną a niebem. Mroźny i skwapliwie kąsający powiew skoczył mi do twarzy.
– Niech pan zamknie oczy i odetchnie głęboko trzy razy. Spokojnie, bez pośpiechu, tak jakby płuca miały wskoczyć panu w buty – radził Fermín. – Tej sztuczki nauczył mnie mnich tybetański, łasuch, swoją drogą, niebywały, którego poznałem, kiedy pracował jako recepcjonista i księgowy w jednym z portowych burdelików. Biedak o niczym nie miał pojęcia…
Zgodnie z zaleceniem odetchnąłem głęboko raz, drugi i trzeci i na dokładkę jeszcze trzykrotnie, by dopomóc cudownemu działaniu czystego powietrza, które obiecywali mi Fermín i jego tybetański guru. Zakręciło mi się w głowie, ale Fermín natychmiast mnie złapał.
– Dobra, dobra, bez przesady, jeszcze mi tu pan w katatonię wpadnie. Włącz pan odrobinę rozumu, bo okoliczności wymagają opanowania, a nie paniki.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem puste ulice i śpiące u mych stóp miasto. Dochodziła trzecia nad ranem, a szpital San Pablo spoczywał w letargu nocnego mroku, choć zarazem ta szpitalna cytadela kopuł, wieżyczek i łuków kreśliła niekończące się arabeski w mgiełce spływającej z Monte Carmelo. W milczeniu przyglądałem się oziębłej Barcelonie, którą zobaczyć można jedynie z perspektywy jej szpitali, Barcelonie obojętnej wobec lęków i nadziei obserwatora. Przestałem chronić się przed chłodem i pozwoliłem mu się przenikać, dopóki nie poczuję, że zaczynam znowu myśleć trzeźwo.
– Pewnie sądzi pan, że jestem tchórzem – odezwałem się.
Fermín wytrzymał moje spojrzenie i wzruszył ramionami.
– Bez przesady. Raczej sądzę, że ma pan zbyt słabe ciśnienie, a do tego dręczą pana zbyt silne niepokoje. W gruncie rzeczy to jest jedno i to samo, ale zwalnia z odpowiedzialności i chroni przed szyderstwem. Na szczęście mam przy sobie lekarstwo.
Rozpiął płaszcz, ów niezbadany kram cudów, który był na przemian a to objazdowym sklepem zielarskim, a to zbiorem osobliwości czy też składem artefaktów i relikwii pozyskiwanych z tysiąca straganów, bud i na podejrzanych pchlich targach.
– Nie wiem, jakim cudem może pan nosić przy sobie tyle rupieci.
– Wyższa fizyka. Wziąwszy pod uwagę, że moja licha anatomia wspiera się właściwie jedynie na włóknach mięśniowych i tkance chrzęstnej, ten drobny arsenał potęguje moje pole grawitacyjne i daje solidne zakotwiczenie w czas wichrów i nawałnic. Ale niech się panu nie zdaje, że mnie pan tak łacno oczy zamydli tanimi fortelikami konwersacyjnymi, bo my tu weszliśmy na górę nie po to, żeby oglądać znaczki, ani po to, żeby sobie miło pogruchać.
Po tym ostrzeżeniu Fermín wydobył z jednej ze swych licznych kieszeni metalową piersiówkę i natychmiast odkręcił zakrętkę. Powąchał zawartość z miną, jakby miał do czynienia z rajskimi woniami, i uśmiechnął się z aprobatą, po czym wyciągnął piersiówkę ku mnie i patrząc mi głęboko w oczy, nakazał:
– Proszę wypić to zaraz, inaczej będzie pan żałował po wsze czasy.
Z niechęcią sięgnąłem po piersiówkę.
– Co to jest? Zajeżdża karbidem…
– Nic takiego. To tylko koktajl sporządzony celem wskrzeszania zmarłych i chłopczyków wylęknionych odpowiedzialnością, jaką obarczył ich los. Mistrzowska formuła osobiście przeze mnie wypracowana na bazie anyżówki Del Mono oraz innych gorzałek wstrząśniętych i wymieszanych z brandy podłego gatunku, które nabywam u tego jednookiego Cygana z kiosku z okowitą, a wszystko razem dosmaczone jeszcze kilkoma kroplami ratafii i likieru ziołowego Aromas de Montserrat, by całości dodać owego nieomylnego bukietu katalońskich łąk i ogrodów.
– Jezus Maria!
– Śmiało, bo to jest właśnie ten moment, kiedy należy wykazać, komu starcza odwagi, a kto jest tchórzem podszyty. Jednym haustem, jakby udawał pan kozaka na wiejskim weselu.
Posłuchałem grzecznie i wlałem w siebie piekielny trunek smakujący niczym dosładzana benzyna. Poczułem, jak ogień trawi mi wnętrzności, i zanim zdążyłem odzyskać zdrowy rozsądek, Fermín zdecydowanym gestem nakazał mi raz jeszcze przechylić piersiówkę. Nie zważając na ostry protest trzewi, wypiłem kolejny łyk, mimo wszystko wdzięczny za waleczność i postawienie mnie do pionu, którymi poskutkowało wypicie tego unikatowego likworu.
– No i jak? – zapytał Fermín. – Lepiej, nieprawdaż? Oto napój mistrzów.
Przytaknąłem całkowicie przekonany, sapiąc i rozpinając koszulę. Fermín wykorzystał okazję, żeby samemu łyknąć haust swej berbeluchy, po czym schował piersiówkę w kieszeni płaszcza.
– Dobre alembiki jedynym gwarantem poskromienia liryki. Proszę jednak nie przyzwyczajać się do tego remedium, bo alkohol jest jak trutka na szczury albo szczodrość: im częściej używane, tym gorszy rezultat.
– Spokojna głowa.
Fermín znaczącym ruchem podbródka wskazał na dwa cygara wystające z innej kieszeni, choć zaraz skrzywił usta w grymasie zaprzeczenia, puszczając jednocześnie oko.
– Specjalnie na dzisiejszą okazję trzymałem tę parę cohibas wydobytych in extremis z humidoru mojego przyszłego p.o. teścia don Gustava Barceló, ale skłaniam się raczej ku myśli, by zostawić je na kiedy indziej, bo widzę, żeś pan nie w formie, a nie wypada chyba osierocić dzieciaka w dniu jego premiery.
Poklepał mnie życzliwie po plecach i odczekał chwilę, pozwalając, by wszystkie emulsje jego koktajlu rozprzestrzeniły się po moich żyłach i by mgławica alkoholowego spokoju przykryła wrażenie ogarniającej mnie straszliwej paniki. Gdy tylko Fermín dostrzegł w moim spojrzeniu szkliste odcienie stanowiące oznakę zbliżającego się ogólnego otępienia zmysłów, przystąpił do wygłaszania przemówienia, którego treść niewątpliwie przygotowywał sobie w myślach przez całą noc.
– Mój przyjacielu, raczył Bóg lub ten, kto pod Jego nieobecność ową funkcję pełni, sprawić, iż łatwiej jest zostać ojcem i przyczynić się do przyjścia na świat nowej istoty, niż uzyskać prawo jazdy. Ta nieszczęsna okoliczność przekłada się na sytuację, w której absurdalna liczba kretynów, gównozjadów i przygłupów uważa się za w pełni uprawnionych do prokreacji, by obnosząc się później ze swym orderem ojcostwa, unieszczęśliwiać na zawsze współczucia godne istoty, które swymi sromotnymi członkami spłodzili. Sam nie będę szczędził wysiłków, by moją ukochaną Bernardę doprowadzić do stanu odmiennego tak szybko, jak pozwolą mi na to gonady i najświętszy sakrament małżeński wymagany sine qua non przez moją narzeczoną. Dzięki temu podążę za panem w podróż ku wielkiej odpowiedzialności bycia ojcem. Z tej racji stwierdzić powinienem i niniejszym stwierdzam, że pan, Daniel Sempere Gispert, żółtodziób w początkowym stadium dorosłości, pomimo całkowitej niewiary w siebie samego i w swoją zdolność do roli pater familiae, jaką przejawia pan w tym momencie, jest i będzie rodzicem wzorowym, aczkolwiek nie wyklucza to pańskiego dyletanctwa i partactwa w ogólności.
Już w połowie tej perory przestałem cokolwiek rozumieć, być może za przyczyną wybuchowego eliksiru lub też w wyniku językowej pirotechniki zastosowanej przez mego serdecznego przyjaciela.
– Drogi Ferminie, nie za bardzo wiem, co pan właściwie powiedział.
Westchnął.
– Chciałem powiedzieć, panie Danielu, tylko tyle: bardzo dobrze rozumiem, że w obecnej chwili jest pan o krok od utraty kontroli nad mięśniami zwierającymi i że wszystko pana przerasta, ale zgodnie z tym, co panu zakomunikowała pana święta małżonka, nie powinien pan się bać, bo komu Bóg da dzieci, a panu dał, da i na dzieci, a jeśli ktoś zachowuje w duszy minimum przynajmniej przyzwoitości i godności i ma odrobinę oleju w głowie, znajduje sposób, by nie zrujnować im życia, i sposób na to, żeby być ojcem, którego nigdy nie będą musiały się wstydzić.
Spojrzałem kątem oka na tego mikrusa, który gotów był oddać za mnie życie i który zawsze miał w zanadrzu jakieś pomocne słowo albo i tysiąc pomocnych słów rozwiązujących wszelkie dylematy i hamujących moją sporadyczną skłonność do egzystencjalnych słabości.
– Oby to było tak łatwe, jak pan mówi.
– Nic nie jest łatwe spośród tego, co jest cokolwiek w tym życiu warte, panie Danielu. Za młodu sądziłem, że aby żeglować po świecie, wystarczy opanować dobrze trzy umiejętności. Raz: zawiązywać sznurowadła. Dwa: rozebrać kobietę z rozmysłem. I trzy: czytać po to, by każdego dnia rozkoszować się kilkoma stroniczkami napisanymi przenikliwie i składnie. Wydawało mi się, że mężczyzna, który twardo stąpa po ziemi, który potrafi pieścić i uczy się słuchać muzyki słów, żyje intensywniej i, przede wszystkim, żyje lepiej. Ale z upływem lat pojąłem, że to nie wystarczy i że czasem życie daje nam szansę, żebyśmy byli kimś więcej niż dwunożnym stworzeniem, które posila się, wydala i zajmuje przestrzeń czasową na planecie. Dzisiaj los, w swej bezkresnej nieświadomości, raczył dać panu tę szansę.
Skinąłem głową bez większego przekonania.
– A jeśli nie stanę na wysokości zadania?
– Panie Danielu, jeśli w czymś jesteśmy do siebie podobni, to w tym, że i pan, i ja zostaliśmy pobłogosławieni kobietami, na które nie zasłużyliśmy. To pewne i oczywiste, że w tej podróży to one będą stawać na wysokości zadania i że na pewno nie będą się migać, a my jedynie musimy się starać, by ich nie zawieść. I co pan na to?
– Ano, że chciałbym wierzyć we wszystko, co pan mówi, ale przychodzi mi to z niemałym trudem.
Fermín pokręcił głową, nie przykładając większej wagi do moich słów.
– Nie ma co się bać. To ta alkoholowa mikstura, którą pana napoiłem, przytępia panu i tak ograniczoną zdolność do pełnego zrozumienia wszystkich subtelności mojej błyskotliwej retoryki. Ale przecież wie pan doskonale, że w tych utarczkach mam za sobą nieporównywalnie dłuższą drogę niż pan i że generalnie mam rację jak stąd do Madrytu i z powrotem co najmniej.
– Akurat o to nie będę się spierał.
– I dobrze pan zrobi, bo przegrałby pan już w pierwszym starciu. Ufa mi pan?
– Rzecz jasna. Z panem choćby na kraj świata, przecież dobrze pan o tym wie.
– W takim razie proszę, by w siebie samego uwierzył pan tak, jak ja w pana wierzę.
Spojrzałem mu w oczy i powoli przytaknąłem.
– No i co, rozsądek wraca? – zapytał.
– Tak mi się wydaje.
– Wobec tego proszę odmienić swój ponury wyraz twarzy, sprawdzić, czy ma pan rodzinne precjoza tam gdzie Bóg przykazał, a następnie wrócić do pokoju, przytulić panią Beę i latorośl – istotę, którą wespół powołaliście do życia. Proszę nie mieć najmniejszej wątpliwości, że ten chłopiec, którego miałem zaszczyt poznać lata temu w krużgankach placu Real i który zdążył mi od tamtego czasu przysporzyć tylu zgryzot, musi pozostać w preludium tej przygody. Panie Danielu, mamy jeszcze kawał historii do przeżycia, a to, co nas czeka, to już nie będą dziecięce igraszki. Mogę na pana liczyć? Pójdzie pan za mną na ów kraj świata, który równie dobrze może być tuż za rogiem?
Nic mi innego nie przyszło do głowy, jak go uścisnąć.
– Co ja bym bez pana zrobił, Ferminie?
– Popełniałby pan pomyłkę za pomyłką. A w ramach kontynuacji programu rozważnych przestróg i ostrzeżeń: proszę mieć na uwadze, że jednym z najpowszechniejszych efektów wtórnych trawienia małmazji, którą raczył pan właśnie zdegustować, jest czasowe rozmiękczenie nieśmiałości i swoista nadwrażliwość mięśnia uczuciowego. Z tego też względu kiedy pani Bea zobaczy pana teraz z powrotem w pokoju, proszę jej spojrzeć prosto w oczy, żeby nie miała najmniejszych wątpliwości, że pan ją naprawdę kocha.
– Bea nie ma wątpliwości.
Fermín pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Proszę mi zaufać – powtórzył cierpliwie. – Nie musi pan tego mówić, jeśli się pan wstydzi. My, mężczyźni, już tak mamy, a testosteron nijak nie uskrzydla poezji. Chodzi o to, żeby ona to poczuła, bo te rzeczy trzeba raczej pokazać niż powiedzieć. I nie od wielkiego dzwonu, ale dzień w dzień.
– Spróbuję.
– Panie Danielu, dobrze panu radzę, niech pan robi jednak coś lepszego od próbowania.
W ten oto sposób wyciągnięty przez Fermina z wiecznego i kruchego azylu młodości wróciłem do pokoju, w którym czekało na mnie moje przeznaczenie.
Wiele lat później wspomnienie tej nocy ponownie stanęło w mojej pamięci, kiedy zamelinowany o świcie na zapleczu starej księgarni przy ulicy Santa Ana usiłowałem kolejny raz stawić czoło białej kartce, nie mając najmniejszego pojęcia, od czego zacząć wytłumaczenie samemu sobie prawdziwej historii swojej rodziny, co próbowałem robić od kilku miesięcy, jeśli nie od kilku lat, ale w którym to przedsięwzięciu nie posunąłem się ani o jedną sensowną linijkę.
Fermín, korzystając z dręczącej go akurat bezsenności, którą przypisał trudnościom z przetrawieniem pół kilograma skwarek, postanowił odwiedzić mnie z samego rana. Widząc mnie dogorywającego nad nietkniętą kartką, choć dzierżyłem w dłoni pióro wieczne, z którego kapało jak z dziurawej rynny, usiadł przy mnie i otaksował stos zmiętych papierów walających się u mych stóp.
– Proszę się nie obrażać, panie Danielu, ale czy aby na pewno pan wie, co robi?
– Nie wiem – przyznałem się. – Może gdybym spróbował pisać na maszynie, toby mi poszło lepiej. Słyszał pan: „Zawodowiec wybiera tylko Underwood”.
Fermín wpierw przytaknął, że owszem, zna reklamę tej maszyny do pisania, ale szybko zdecydowanie pokręcił głową.
– Lata świetlne dzielą pisanie na maszynie od tradycyjnego.
– Dzięki za słowa otuchy. A co pan tu robi o tak wczesnej porze?
Fermín pogłaskał się po brzuchu.
– Proces trawienny małego, bo małego, niemniej całego prosiaczka poddanego starannemu procesowi smażenia spowodował pewne zaburzenia w moim żołądku.
– Może trochę sody?
– Nie, nie, lepiej nie, bo jeszcze przytrafi mi się niekontrolowany, za przeproszeniem, wzwód całonocny, wdzięcznie zwany przez tubylców tremperą, i wtedy żegnaj, słodki śnie.
Odłożyłem pióro i kolejną już próbę napisania choćby jednego sensownego zdania i spojrzałem przyjacielowi w oczy.
– No i co, panie Danielu, wszystko w porządku? Poza, oczywiście, nieudaną próbą wdarcia się na szańce literatury, to znaczy chcę powiedzieć…
Wzruszyłem ramionami. Fermín, jak zwykle, pojawił się w zbawiennym momencie, potwierdzając swój status hultajus ex machina.
– Nie bardzo wiem, jak mam pana zapytać o coś, co od dawna chodzi mi po głowie – zaryzykowałem.
Zakrył sobie usta dłonią, by przytłumić nieznaczne, acz głośne beknięcie.
– Jeśli dotyczy to jakichś alkowianych forteli, to proszę pytać śmiało, bo przypomnę panu, że w tej dziedzinie uzyskałem parę habilitacji.
– Nie, nie chodzi o alkowę.
– Wielka szkoda, mam kilka najświeższych informacji o nowych pobudzaczach, które…
– Ferminie – przerwałem – czy sądzi pan, że moje życie, to, które już przeżyłem, jest spełnione, że stanąłem na wysokości zadania, nie zawiodłem?
Mojemu przyjacielowi zaparło dech. Spuścił wzrok i westchnął.
– No nie, chyba nie zechce mi pan wmówić, że na tym polega ta pańska faza Balzaca zaklinowanego. Duchowe rozterki i tak dalej…
– Ale czy człowiek nie pisze po to właśnie, by lepiej zrozumieć siebie samego i zrozumieć innych?
– Nic z tych rzeczy, jeśli człowiek wie, co robi, co w pana przypadku…
– Ferminie, jest pan kiepskim spowiednikiem. Proszę mi choć trochę pomóc.
– Wydawało mi się, że usiłuje pan zostać powieściopisarzem, a nie nabożnisiem.
– Niech mi pan powie prawdę. Zna mnie pan od dziecka, czy sprawiłem panu zawód? Czy stałem się Danielem na miarę pańskich oczekiwań? Na miarę oczekiwań mojej mamy? Proszę mi szczerze odpowiedzieć.
Fermín wybałuszył oczy.
– Prawdą są głupstwa wypowiadane przez ludzi w przeświadczeniu, że coś wiedzą, panie Danielu. Ja o prawdzie wiem tyle, ile o rozmiarach biustonosza noszonego przez tę cudowną feminę o spiczastym imieniu i biuście, którą ostatnio widzieliśmy w kinie Capitol.
– Kim Novak – przypomniałem.
– Którą niech Bóg i prawo grawitacji mają w swojej opiece. I do rzeczy: nie, nie sprawił mi pan zawodu, panie Danielu. Nigdy. Jest pan dobrym człowiekiem i dobrym przyjacielem. I jeśli zależy panu na mojej opinii, to owszem, jestem przekonany, że Isabella, pańska zmarła matka, byłaby z pana dumna i niewątpliwie widziałaby w panu dobrego syna.
– Ale kiepskiego pisarza – uśmiechnąłem się.
– Panie Danielu, bądźmy szczerzy, z pana taki powieściopisarz, jak ze mnie dominikanin. I dobrze pan o tym wie. Nie ma takiego pióra czy underwooda, który by to zmienił.
Westchnąłem, ale zmilczałem. Zamyślony Fermín obserwował mnie przez jakiś czas, po czym znów się odezwał.
– Wie pan co, panie Danielu? Tak naprawdę to myślę, że mimo moich i pana przeżyć ja nadal jestem tym biednym, bezdomnym nieszczęśnikiem, na którego pan trafił i którego z litości zabrał pan z ulicy, a pan wciąż jest tamtym bezbronnym dzieciakiem, który zagubiony szedł przez świat, potykając się co i raz o jakąś tajemnicę, ale szczerze przekonany, że jeśli uda mu się ją rozwiązać, to być może cudem przypomni sobie twarz matki i odzyska pamięć o prawdzie, którą świat mu ukradł.
Chłonąłem i przetrawiałem każde jego, jakże celne, słowo.
– Takie straszne by to było, gdyby do tego doszło?
– Nawet gorzej niż straszne. Mógłby pan zostać pisarzem, jak pański przyjaciel Carax.
– Może powinienem jednak go odnaleźć i przekonać, żeby to on napisał tę historię – zastanowiłem się głośno. – Naszą historię.
– Tak twierdzi pański syn Julián.
Spojrzałem zdziwiony na Fermina.
– Co Julián mówi? Co Julián wie o Caraksie? Mówił pan mojemu synowi o Caraksie?
Fermín przybrał swój oficjalny wyraz twarzy zarzynanego baranka.
– Ja niby?
– Co mu pan naopowiadał?
Fermín prychnął, bagatelizując sprawę.
– Nic istotnego. Naprawdę, marginalne błahostki, całkiem nieszkodliwe. Rzecz jednak w tym, że dzieciak ma skłonności detektywistyczne i bystrzak z niego niesamowity, wszystko łapie w lot i oczywiście natychmiast łączy styki. Co ja jestem winien, że dzieciak jest taki zmyślny. Od razu widać, że się nie wdał w pana.
– Matko Boska… A Bea wie, że rozmawiał pan z dzieckiem o Caraksie?
– Ja w pana życie małżeńskie się nie wtrącam. Ale odnoszę wrażenie, że nie ma takich spraw, o których by pani Bea czegoś nie wiedziała albo żeby czegoś nie przeczuwała.
– Stanowczo panu zabraniam, by mówił pan mojemu synowi o Caraksie!
Fermín przyłożył dłoń do piersi i bez cienia drwiny złożył przysięgę.
– Od dziś usta mam zapieczętowane. Niech mnie naznaczy piętno niezatartej hańby, jeśli w jakiejś chwili zamroczenia złamałbym swój solenny ślub milczenia.
– A przy okazji niech pan zakazem obejmie również Kim Novak, bo znam pana jak zły szeląg.
– A nie, nie, w tym punkcie akurat jestem niewinny jak baranek, który gładzi grzechy świata, bo to dzieciak porusza ten temat. Mówiłem, że głupi nie jest.
– Jest pan niemożliwy.
– Przyjmuję z pokorą pańskie niesprawiedliwe uszczypliwości, jestem bowiem świadomy, że wynikają one z pańskiego rozgoryczenia powodowanego ułomnością własnej bystrości. Czy wasza miłość zna jeszcze, oprócz Caraxa, jakieś osoby, które należałoby dodać do czarnej listy zakazanych nazwisk? Bakunin? Josephine Baker?
– A może już by pan poszedł i zostawił mnie w spokoju?
– I miałbym pana opuścić w obliczu niebezpieczeństwa? Mowy nie ma, wśród publiczności musi być przynajmniej jeden dorosły, wykazujący się roztropnością.
Fermín raz jeszcze spojrzał na pióro, na stos białych kartek równo ułożonych na biurku i przypatrzył się badawczo to jednemu, to drugiemu, wyraźnie zafascynowany, jakby miał przed sobą zestaw narzędzi chirurgicznych.
– No i co, już pan wie, od czego zacząć swoje dzieło?
– Nie. Właśnie nad tym siedziałem, ale zjawił się pan i zaczął wygadywać głupstwa.
– Drobiazg. Beze mnie nie potrafi pan napisać nawet listy sprawunków.
W końcu jednak przekonany, gotowy zakasać rękawy wobec czekającej nas tytanicznej pracy, wziął krzesło i usiadł przy mnie, a następnie spojrzał mi głęboko w oczy, tak jak potrafią spojrzeć tylko ci, którzy nie potrzebują słów, żeby ich zrozumiano.
– A jeśli już jesteśmy przy listach: ja, proszę pana, o tym wszystkim, o co chodzi w powieści, wiem tyle, ile o wytwarzaniu i stosowaniu włosiennicy, ale tak sobie myślę, że zanim się przystąpi do opowiadania czegokolwiek, należałoby sporządzić listę tego, co się chce opowiedzieć. Coś w rodzaju inwentarza, znaczy się.
– Taki plan podróży?
– Plan podróży to sobie obmyślamy, kiedy nie bardzo wiemy, dokąd właściwie się udać, i w ten sposób przekonujemy sami siebie, a przy okazji jakiegoś innego matołka, że w ogóle się dokądś konkretnie kierujemy.
– Nie jest to takie całkiem głupie. Samooszukiwanie się to sekret każdego niemożliwego przedsięwzięcia.
– No i sam pan widzi. Tworzymy tandem nie do pokonania. Pan notuje, ja myślę.
– To proszę myśleć głośno.
– A starczy w tym wynalazku atramentu na podróż w piekielne czeluści w tę i z powrotem?
– W sam raz, żeby ruszyć.
– No to teraz trzeba tylko zdecydować, od czego zaczynamy naszą listę.
– To może zacznijmy od tego, jak ją pan poznał? – zaproponowałem.
– Niby kogo?
– Jak to niby kogo? Naszą Alicję w Barcelonie Czarów.
Przez twarz Fermina przesunął się cień zasępienia.
– Nie sądzę, bym komukolwiek opowiadał tę historię, nawet panu, panie Danielu.
– No to śmiało, bo lepszego wejścia do labiryntu chyba pan nie znajdzie, prawda?
– Człowiek powinien jednak odchodzić z tego świata, zabierając ze sobą jakiś mniejszy lub większy sekret – zaoponował Fermín.
– To raczej przez zachowywanie zbyt wielu sekretów człowiek zbyt wcześnie schodzi do grobu.
Fermín zmarszczył brwi zaskoczony.
– Kto to powiedział? Sokrates? Ja?
– Nie, przypadkiem powiedział to Daniel Sempere Gispert, Homo naivniacus, i to parę sekund temu.
Fermín uśmiechnął się nie bez satysfakcji, odwinął cytrynowego sugusa i wsunął go sobie do ust.
– Sporo czasu to panu zajęło, dobrych parę lat, niemniej widać, że zaczyna pan pojmować co nieco z nauk mistrza. Sugusika, łobuzie?
Przyjąłem sugusa, bo wiedziałem, jakie szczególne miejsce zajmują te cukierki w świecie Fermina i że zaszczyca mnie, dzieląc się swoim skarbem.
– Pewnie słyszał pan kiedyś, panie Danielu, bo często jest to cytowane, że tak w miłości, jak i na wojnie wszystko jest dozwolone.
– Zdarzyło mi się, i to zazwyczaj z ust tych, których wojna bardziej pociąga niż miłość.
– Ano właśnie, bo w gruncie rzeczy to wierutne kłamstwo.
– W takim razie to opowieść miłosna czy historia wojenna?
Fermín wzruszył ramionami.
– A jaka to różnica?
I tak oto, pod osłoną świtu, paru sugusów i magii wspomnień, która w każdej chwili mogła rozpłynąć się we mgle czasu, Fermín zaczął przetykać nici, z których miały utkać się i koniec, i początek naszej opowieści…
Fragment
Labiryntu duchów
(„Cmentarz Zapomnianych Książek”, tom IV)
Juliana Caraxa
Éditions de la Lumière, Paryż 1992
Wydanie pod redakcją
Émile’a de Rosiers Castellaine
Zbudziło go falowanie morza. Pasażer na gapę otworzył oczy i nie tyle zobaczył ciemność bez końca, ile się jej domyślił. Kołysanie statku, fetor saletry i chlupot wody napierającej na kadłub przypomniały mu, że nie jest na stałym lądzie. Odsunął worki, które służyły mu za legowisko, i wstał powoli, wsłuchując się w fugę kolumn i łuków tworzoną przez sklepienie statku.
Widok wydał mu się raczej majakiem – zatopiona katedra wyładowana czymś, co sprawiało wrażenie łupu zrabowanego z setki muzeów i pałaców. Pomiędzy nagromadzeniem rzeźb i obrazów dostrzec można było zarys luksusowych samochodów przykrytych cienkim płótnem. Przy ogromnym zegarze z wahadłem stała klatka, przez której kraty papuga o wspaniałym upierzeniu obserwowała groźnie ludzką zjawę, nie wierząc w jej status pasażera na gapę.
Nieco dalej dostrzegł replikę Dawida Michała Anioła, którą jakiś żartowniś uwieńczył trójgraniastym kapeluszem Gwardii Obywatelskiej. Za rzeźbą widmowy oddział manekinów odzianych w historyczne kostiumy wyglądał tak, jakby wszystkie zastygły w nieustającym walcu wiedeńskim. Przy jednym z kół paradnej karety pogrzebowej z przeszklonymi bokami i z nieodzowną trumną w środku stały stare oprawione w ramy plakaty. Jeden z nich obwieszczał corridę na barcelońskiej Las Arenas w czasach jeszcze sprzed wojny.
W kolumnie rejoneadorów widniał niejaki Fermín Romero de Torres. Oczy gapowicza z czułością wpatrywały się w litery tworzące imię i nazwisko. Tajemniczy pasażer znany dotąd pod innym nazwiskiem, które niebawem miał pogrzebać w popiołach trwającej wciąż wojny, milcząco je smakował:
Fermín
Romero de Torres
Brzmi bardzo przyzwoicie, powiedział sobie. Muzycznie. Operowo. W sam raz, wypisz wymaluj, przystaje do wstrząsającego, pełnego przemyślności żywota wiecznego gapowicza. Fermín Romero de Torres czy też raczej przylutowany do wielkiego nochala człeczyna, który niebawem przyjmie owo nazwisko za swoje, przeżył ostatnie dwa dni ukryty w trzewiach statku handlowego, który wypłynął z Walencji dwie noce temu. Cudem udało mu się przedostać na pokład w skrzyni pełnej starych karabinów, przetransportowanej na statek pośród przeróżnych towarów. Część karabinów zawinięta była w zamknięte i opieczętowane torby chroniące je przed wilgocią, ale resztę wrzucono bez żadnego zabezpieczenia, jak leci, na kupę, czyniąc z nich, w oczach gapowicza, broń, która miast zgładzić wroga, raczej wybuchnie w twarz jakiemuś nieszczęsnemu obrońcy republiki czy też przy nieodpowiednim pierwszym nieostrożnym ruchu trafi w niego.
Chcąc wyprostować nogi i przezwyciężyć odrętwienie wywołane przez chłód i wilgoć ociekającą ze ścian kadłuba, Fermín co pół godziny zagłębiał się w gąszcz skrzyń i przesyłek w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do jedzenia, lub też, z braku takowego, po prostu dla zabicia czasu. Podczas jednego z tych wypadów zaprzyjaźnił się z doświadczoną już w takich trudach myszką, która po okresie początkowej nieufności zaczęła ostrożnie podchodzić do niego coraz bliżej, by w końcu nie tylko grzać się ciepłem jego ciała, ale i częstować kawałkami wyschniętego sera, który Fermín znalazł w jednym z pakunków. Ser ten, czy też czymkolwiek była owa ciągliwa i tłusta substancja, smakował raczej mydłem i podług wiedzy gastronomicznej Fermina nic nie wskazywało, by w jego powstaniu jakakolwiek krowa lub inny przeżuwacz miał najmniejszy udział. Roztropność wszak podpowiadała, że w kwestiach smaków nie istnieją żadne zasady czy nakazy, a jeśli nawet takowe by istniały, to bieda z nędzą panujące w owych dniach łamały owe normy z wielkim hukiem. W rezultacie i mysz, i człowiek ucztowali z rozkoszą, jaką przynieść może tylko posiłek po paru miesiącach umierania z głodu.
– Drogi mój gryzoniu, jedną z zalet związanych z przypadłościami czasu wojny jest to, że nieoczekiwanie, z dnia na dzień, ochłapy nagle zdają się człowiekowi pokarmem bogów i nawet gówno umiejętnie nadziane na patyk zaczyna wydzielać wokół wspaniały bouquet paryskiej boulangerie. Ta wojskowa niemal dieta ograniczona do zupy z trocin gotowanych w brudnej wodzie hartuje ducha i pogłębia wrażliwość podniebienia do tego stopnia, iż pewnego dnia człowiek z zaskoczeniem spostrzega, że korek z boazerii smakuje jak skwarka ze świni iberyjskiej, w najgorszym razie.
Mysz cierpliwie słuchała Fermina, dzieląc z nim wiktuały zdobyte przez gapowicza. Czasem, przejedzona, zasypiała u jego stóp. Fermín przyglądał się jej i nabierał przekonania, że przypadli sobie do serca tylko dlatego, że w gruncie rzeczy bardzo byli do siebie podobni.
– Pasujemy do siebie jak ulał, proszę myszy, bo oboje znosimy ze stoickim spokojem plagę małp wyprostowanych, wyszarpując co się da, by ją przeżyć. Racz, Boże, sprawić, by niezadługo naczelne wyginęły, ot tak, z dnia na dzień, i karmiły malwy od spodu razem z diplodokiem, mamutem i ptakiem dodo, abyście wy, stworzenia gospodarne i pokojowe, którym do szczęścia wystarczy zjeść, poruchać sobie i pospać, mogły odziedziczyć ziemię lub w najgorszym razie dzielić ją z karaluchami, no dobra, może jeszcze z jakimś innym chrząszczem.
Nawet jeśli mysz z czymś się nie zgadzała, nigdy tego nie okazywała. Byli przykładem przyjacielskiego współistnienia, dżentelmeńskiego porozumienia bez czyjejkolwiek dominacji. Za dnia słuchali rozchodzącego się pod pokładem echa kroków i głosów marynarzy. Z rzadka tylko, kiedy któryś z członków załogi schodził do ładowni, zazwyczaj by coś stamtąd ukraść, Fermín chował się znów do skrzyni z karabinami, w której kołysany przez morskie fale i woń prochu ucinał sobie drzemkę. Drugiego dnia podróży, buszując po bazarze cudów, który płynął ukryty w brzuchu owego Lewiatana, Fermín, nowoczesny Jonasz i w wolnych chwilach badacz Pisma Świętego, znalazł skrzynię wypełnioną starannie oprawionymi Bibliami. Znalezisko wydało mu się co najmniej ekscentryczne i niepozbawione pikanterii, ale z braku innych pozycji literackich pozwolił sobie wypożyczyć jeden z egzemplarzy i w świetle płomienia świeczki, również zdobycznej, czytał na głos, zarówno dla siebie, jak i dla swej współpasażerki, wybrane fragmenty Starego Testamentu, który zawsze wydawał mu się i bardziej zajmujący, i nieporównanie okrutniejszy od Nowego.
– A teraz proszę, panie kapitanie, o specjalną uwagę, bo zaraz nastąpi nadzwyczajna parabola pełna niewymownego symbolizmu, niestroniąca od kazirodztwa i okaleczeń w liczbie, która doprowadziłaby braci Grimm do natychmiastowej zmiany gatek.
I tak upływały godziny i dni tego morskiego azylu, do chwili, kiedy o świcie 17 marca 1938 roku Fermín, zesztywniały od przejmującego do szpiku kości zimna, otworzył oczy i skonstatował, że jego przyjaciel gryzoń zniknął. Może wystraszyło myszkę odczytanie tej właśnie nocy niektórych epizodów Apokalipsy świętego Jana, a może stało się to wskutek przeczucia, że podróż dobiega końca i nadszedł czas pożegnań. Przez bulaj wpadał szkarłat świtu. Okrągłe okienko znajdowało się zaledwie parę piędzi od linii zanurzenia, Fermín widział więc, jak słońce wznosi się nad morze barwy wina. Ruszył chwiejnym krokiem do swego punktu obserwacyjnego. Szedł przez ładownię, poprzez labirynt skrzyń z amunicją i stos przewiązanych grubym sznurem zardzewiałych rowerów. Snop światła portowej latarni przebił unoszące się opary i omiótł kadłub statku, przeszywając wszystkie bulaje świetlistym ściegiem. Daleko, w mirażu mgieł pełzających po basztach, kopułach i wieżach, rozciągało się miasto. Barcelona. Fermín uśmiechnął się w duchu, zapominając na chwilę o chłodzie i o wszystkich razach boleśnie jeszcze odczuwanych, które spadły na niego podczas potyczek i zamętu w ostatnim tymczasowym porcie.
– Lucía… – szepnął, przywołując w myślach zarys twarzy, której wspomnienie podtrzymywało go przy życiu w najgorszych tarapatach.
Wyciągnął kopertę, schowaną pieczołowicie w wewnętrznej kieszeni marynarki od dnia, gdy wyjechał z Walencji, i westchnął. Sen rozwiał się niemal w tej samej sekundzie. Statek znajdował się znacznie bliżej portu, niż Fermín przewidywał. Każdy z szanujących się gapowiczów wie, że największą trudnością wcale nie jest przedostanie się na pokład: prawdziwe wyzwanie to ujść z życiem z przeprawy i niepostrzeżenie opuścić statek. Jeśli więc Fermín chciał zachować cień szansy na to, że uda mu się wyjść na ląd o własnych siłach i uniknąć pogruchotania kości, powinien był bez zwłoki przystąpić do obmyślania strategii ucieczki. Słyszał, że na pokładzie ruch gwałtownie się wzmaga. Silniki zwalniały i statek zaczął manewrować. Fermín szybko schował list do kieszeni i zabrał się do zacierania śladów swojej obecności. Chował gdzie się da ogarki, worki służące mu w podróży za cały sprzęt domowy, Biblię uzupełniającą jego dawniejsze lektury kontemplacyjne oraz okruchy sera i zeschniętego herbatnika. Następnie w miarę swych możliwości poskładał skrzynie, które odważył się otworzyć w poszukiwaniu jedzenia. Naprędce mocno już startym obcasem swych całkiem zdezelowanych butów przybijał gwoździe do wiek. Patrząc na swoje obuwie, Fermín poprzysiągł sobie, że dobiwszy do lądu stałego i spełniwszy złożone przyrzeczenie, niezwłocznie nabędzie parę porządnych butów, w niczym nieprzypominających obuwia oferowanego w domach pogrzebowych. Kręcąc się po ładowni, obserwował przez bulaje, jak statek wpływa na wody barcelońskiego portu. Raz jeszcze przytknął nos do szyby i dreszcz nim wstrząsnął na widok sylwetki zamku i więzienia wojskowego na górze Montjuic, czyhającego nad miastem niczym drapieżny ptak.
– Jeden fałszywy ruch, stary, a trafisz tam jak nic… – burknął pod nosem.
W oddali dostrzec można było igłę pomnika Krzysztofa Kolumba, który nieodmiennie wskazywał palcem całkowicie błędny kierunek, myląc kontynent amerykański z archipelagiem Balearów. Za plecami odkrywcy otwierał się wylot Rambli, alei prowadzących ku sercu starego miasta, gdzie czekała Lucía. Przez chwilę Fermín wyobraził ją sobie w świeżej pościeli spowitą zapachem perfum. Poczucie winy i wstydu natychmiast przesłoniło mu ten obraz. Nie dotrzymał przyrzeczenia.
– Ty nędzniku – rzekł sam do siebie.
Nie widział jej od trzynastu miesięcy i siedmiu dni, trzynastu miesięcy, które ciążyły mu jak trzynaście lat. Ostatnim obrazem, jaki wykradł, zanim wrócił do swej kryjówki, był widok Matki Boskiej Łaskawej, patronki miasta, wyniesionej na kopułę swej bazyliki na wprost portu i gotowej w każdej chwili wzbić się do lotu nad dachami Barcelony. Jej właśnie polecił swą duszę i nikczemną konstytucję fizyczną. Choć bowiem nie przekroczył progu kościoła od chwili, kiedy mając dziewięć lat, pomylił kaplicę w swej rodzinnej miejscowości z miejską biblioteką, Fermín solennie przysiągł temu, kto mógł i zechciałby go wysłuchać, że jeśli Matka Boska – lub też jakikolwiek jej wysłannik obdarzony władzą w materii niebiańskiej – wstawiłaby się za nim i pomogła dotrzeć szczęśliwie do portu bez poważniejszych kłopotów i bez śmiertelnych obrażeń, poświęciłby swoje życie duchowej kontemplacji, stając się zarazem gorliwym bywalcem kruchty. Złożywszy śluby, dwukrotnie się przeżegnał i już bez zwłoki ponownie ukrył się w skrzyni z karabinami, kładąc się na łożu z kolb i luf niczym nieboszczyk w trumnie. Tuż przed zamknięciem wieka Fermín dostrzegł swoją mysz, jak przypatruje mu się ze szczytu skrzyń ułożonych aż po sufit ładowni.
– Bonne chance, mon ami – szepnął.
Chwilę później zanurzył się w ciemność cuchnącą prochem, w porażające zimno stalowych luf przylegających do ciała, zdany na nieodwołalny wyrok losu.
Po jakimś czasie Fermín usłyszał, że silniki zastopowały. Czuł, jak statek kołysze się na spokojnych wodach portu. Według jego rachub było jeszcze za wcześnie na przycumowanie do nabrzeża. Po drodze statek przybijał do dwóch, może trzech portów. To wystarczyło Ferminowi, by dokładnie pojął, co kryje się za poszczególnymi ruchami statku i za kakofonią towarzyszącą manewrom przybijania, od hurgotu kotwicznego łańcucha i głuchego łoskotu zaczepiającej się kotwicy po zgrzyty i chrzęst tarcia kadłuba o molo. Ale teraz do uszu Fermina prócz osobliwego hałasu świadczącego o wzmożonym ruchu i podniesionych głosów nie dochodził żaden ze znanych mu już dźwięków. Z jakiegoś powodu kapitan kazał zatrzymać statek wcześniej, a bez mała dwa lata wojny nauczyły Fermina, że nieoczekiwane bardzo często idzie krok w krok za jakąś okropnością. Zacisnął zęby i kolejny raz się przeżegnał.
– Święta Panienko, z miejsca porzucam swój zatwardziały agnostycyzm i szydercze sugestie nowoczesnej fizyki – wyszeptał uwięziony w tej niby-trumnie wespół z karabinami z trzeciej ręki.
Jego błagania natychmiast doczekały się odpowiedzi. Fermín usłyszał warkot silników innej, mniejszej chyba jednostki dopływającej do statku i ocierającej się o jego kadłub. Chwilę później pośród narastającego zamętu na pokładzie rozległy się kroki, a raczej krok wojskowy. Fermín przełknął ślinę. Zostali zaatakowani abordażem.
Trzydzieści lat na morzu, a najgorsze i tak przychodzi przy zetknięciu z lądem, pomyślał kapitan Arraéz, obserwując z mostka grupkę mężczyzn, którzy dostali się na pokład po trapie od strony bakburty. Mierzyli z karabinów w załogę, spychając ją w kąt i otwierając tym samym drogę swojemu dowódcy. Arraéz był człowiekiem morza, twarz i włosy miał spalone słońcem i solą, a jego spojrzenie zdawało się zamącone śladem po łzach. Za młodu uważał, że marynarzem zostaje ten, kto szuka przygód, ale wieloletnie doświadczenie przekonało go, że przygoda czeka raczej w porcie, i to niezbyt przyjemna. Na pełnym morzu bać się nie miał czego. Stały ląd zaś, zwłaszcza w owych dniach, budził w nim wstręt.
– Bermejo, zameldujcie przez radio do kapitanatu, że nas nagle zatrzymano, więc przybijemy z opóźnieniem.
Stojący obok niego Bermejo, pierwszy oficer, zbladł i ogarnęło go drżenie, przypadłość, której nabawił się w ostatnich miesiącach bombardowań i potyczek. Praca w takich warunkach nie była na nerwy biednego Bermeja, niegdyś bosmana rekreacyjnej żeglugi rzecznej po Gwadalkiwirze.
– A jeśli zapytają, kto nas zatrzymał, to co mam odpowiedzieć, panie kapitanie?
Arraéz utkwił wzrok w sylwetce mężczyzny, który właśnie postawił nogę na pokładzie jego statku. Wbity w czarny płaszcz gabardynowy, a za resztę rynsztunku mając rękawiczki i kapelusz, sprawiał wrażenie jedynego nieuzbrojonego osobnika w tym gronie. Arraéz obserwował, jak niespiesznie stawia kroki na pokładzie. Jego postawa i ruchy emanowały flegmatycznością i obojętnością, wystudiowanymi do perfekcji. Oczy skryte za ciemnymi okularami prześlizgiwały się po twarzach członków załogi, jego własne oblicze pozbawione było jakiegokolwiek wyrazu. W końcu zatrzymał się i uniósłszy wzrok na mostek kapitański, przytknął dłoń do kapelusza i uchylił go, przywołując na usta zjadliwy uśmiech.
– Fumero – wycedził szeptem kapitan.
Bermejo, który sprawiał wrażenie, jakby od momentu, kiedy przybyły osobnik zaczął zbliżać się do mostku, skurczył się o dziesięć centymetrów, spojrzał na kapitana biały jak gips.
– Kto? – zdołał spytać.
– Policja polityczna. Proszę zejść i przekazać ludziom, żeby nikt nie robił z siebie chojraka. A później proszę powiadomić przez radio kapitanat, tak jak mówiłem.
Bermejo skinął głową, ale stał nadal jak słup soli. Arraéz przeszył go wzrokiem.
– Bermejo, złaź pan. I błagam, niech się pan nie zeszcza.
– Rozkaz, panie kapitanie!
Arraéz został sam na mostku. Dzień był jasny, niebo przejrzyste, gdzieniegdzie tylko pociągnięte smugami pierzchających chmur – rozkosz dla akwarelisty. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść po rewolwer, który trzymał pod kluczem w szafce w swojej kajucie, ale naiwność tego zamysłu skwitował grymasem gorzkiego uśmieszku. Zaczerpnął głęboko powietrza i zapinając guziki nieco postrzępionej marynarki, opuścił mostek i zszedł po schodkach, tam gdzie czekał nań stary znajomy, subtelnie trzymający papierosa między palcami.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz