38,40 zł
Nowa, wystrzałowa seria mistrza suspensu.
Ryzykujesz czy uciekasz?
Nigdy nie uciekniesz.
Nigdy nie przetrwasz.
Nigdy nie wygrasz.
W Mountain View w Dolinie Krzemowej zaginęła dziewiętnastoletnia Sophie Mulliner. Jej ojciec, podejrzewając, że została porwana, wobec bierności policji wyznacza nagrodę za odnalezienie córki. Zgłasza się do niego Colter Shaw, zawodowy „łowca nagród”, specjalizujący się w poszukiwaniu osób zaginionych, uciekinierów i przestępców. Na pozór prosta sprawa komplikuje się, gdy znikają kolejne osoby, a okoliczności wskazują, że porywa je ten sam sprawca, prawdopodobnie wzorujący się na grze komputerowej, w której uwięziony w potrzasku gracz musi odnaleźć drogę ucieczki, posługując się pięcioma przypadkowymi przedmiotami. Jeśli nie wyjdzie z opresji, czeka go śmierć z ręki „Szeptacza”, okrutną postać, która dyktuje warunki w grze. Szukając rozwiązania zagadki, Shaw wkracza do nieznanego mu świata przemysłu gier wideo, poznaje jego bezwzględnych potentatów, toczących ze sobą bezpardonową walkę o pozycję na wartym miliardy dolarów rynku. Niebawem przekonuje się, że tropiąc tajemniczego porywacza, sam jest śledzony przez kogoś, komu bardzo zależy na utrudnieniu mu zadania.
Szalone tempo, pełna zwrotów akcja i niezły dreszcz emocji. Nie przegapcie tej powieści!
Harlan Coben
Deaver – jak zawsze – wciąga już od pierwszej strony i funduje czytelnikom niezłą jazdę bez trzymanki. Tym razem z udziałem nowej gwiazdy – bohaterem jego nowej serii jest fenomenalny Colter Shaw. Nikt na świecie nie robi tego lepiej niż Deaver!
Lee Child
Totalnie zakręcona fabuła, znakomite postaci i niesamowite napięcie. Czytelnicy będą zachwyceni! Wyczekuję każdej nowej powieści Deavera, ale ta bije wszystkie poprzednie na głowę!
Karin Slaughter
Deaver wprowadza na scenę nową, fascynującą postać detektywa – oto Colter Shaw. Fabuła, emocje, napięcie! Od pierwszej strony czujesz, że jesteś w rękach mistrza!
Peter Robinson
Absolutny zachwyt! "Gra w nigdy" to diablo porywająca lektura. Niesamowity napęd, rewelacyjni bohaterowie, fabuła dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Petarda!
Chris Pavone
Jeffery Deaver jest autorem wielu powieści z gatunku thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami „New York Times” i „Wall Street Jurnal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner Kości" - pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie. „Gra w nigdy” to pierwszy tom nowej serii, której głównym bohaterem będzie Colter Shaw.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 412
Tytuł oryginału
THE NEVER GAME
Copyright © 2019 by Gunner Publications, LLC All Rights Reserved
All Rights Reserved
Projekt okladki
Tal Goretsky
Zdjęcie na okładce
© Allard One/Shutterstock.com
Physics_joe/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Magdalena Gołdanowska
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8169-998-3
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla M i P
Zaburzenie związane z grami definiuje się […] jako powtarzające się zachowanie gracza (użytkownika gier cyfrowych lub gier wideo) charakteryzujące się ograniczoną kontrolą nad grą, coraz częstszym przedkładaniem grania nad pozostałe zajęcia do tego stopnia, że gra staje się ważniejsza od innych zainteresowań i codziennych czynności, oraz kontynuacją i intensyfikacją grania mimo wystąpienia negatywnych skutków tego zachowania.
Światowa Organizacja Zdrowia
Gry komputerowe szkodzą? To samo mówi się o rock’n’rollu.
Shigeru Miyamoto,
projektant gier Nintendo
POZIOM 3:
TONĄCY STATEK
Niedziela, 9 czerwca
Pędząc w kierunku morza, Colter Shaw uważnie przyglądał się statkowi.
Wrak dwunastometrowej łodzi rybackiej, która liczyła sobie dobre kilkadziesiąt lat, schodził na dno rufą i był już zanurzony w trzech czwartych.
Shaw nie widział żadnych drzwi prowadzących do kabiny; miała zapewne jedno wejście, ale znalazło się już pod wodą. Rufowa część nadbudówki, wciąż widoczna nad powierzchnią, od strony dziobu miała okno. Otwór był na tyle duży, że można się było przez niego przecisnąć, ale wyglądał na szczelnie zamknięty. Trzeba będzie zanurkować w poszukiwaniu drzwi.
Zawahał się i pomyślał: naprawdę nie ma innego wyjścia?
Poszukał wzrokiem liny cumującej; może udałoby się ją naciągnąć i uratować łódź przed zatonięciem.
Cumy nie było; kuter stał na kotwicy, co oznaczało, że mógł swobodnie iść na dno Pacyfiku znajdujące się dziesięć metrów niżej.
A jeżeli ta kobieta była na pokładzie, łajba wciągnie ją ze sobą do zimnego, mętnego grobu.
Wbiegając na śliski pomost i starając się nie nadepnąć na co bardziej zgniłe paskudztwa, zdarł z siebie zakrwawioną koszulę, po czym zrzucił buty i skarpetki.
Potężna fala uderzyła w łódź, która zadygotała i pogrążyła się jeszcze o parę centymetrów w głąb szarej, obojętnej wody.
– Elizabeth?! – krzyknął.
Odpowiedziała mu cisza.
Shaw ocenił prawdopodobieństwo: sześćdziesiąt procent możliwości, że jest na pokładzie. Pięćdziesiąt procent szans, że jeszcze żyje po paru godzinach w pełnej wody kabinie.
Bez względu na szacunki nie było wątpliwości, co stanie się potem. Włożył rękę do wody i ocenił jej temperaturę na jakieś cztery stopnie. W ciągu trzydziestu minut straci przytomność z powodu hipotermii.
Czas start, pomyślał.
I dał nura.
Ocean nie jest płynny. Jest ciekłym kamieniem. Niszczycielskim.
I przebiegłym.
Shaw zamierzał otworzyć drzwi do kabiny, wyciągnąć stamtąd Elizabeth Chabelle i wypłynąć na powierzchnię. Woda miała inne plany. W chwili, kiedy się wynurzył, by nabrać powietrza, rzuciła nim o jeden z dębowych pali osnutych delikatną ażurową roślinnością o roztańczonych zielonych nitkach. Uniósł rękę, by przygotować się na kolizję z drewnianą przeszkodą. Dłoń ześliznęła się po śliskiej powierzchni i uderzył głową w słup. W oczach rozbłysło mu oślepiające żółte światło.
Następna fala uniosła go i cisnęła nim z powrotem w stronę pomostu. Ledwie uniknął zardzewiałego szpikulca. Zamiast walczyć z prądem, usiłując wrócić do łodzi – od której dzieliło go dwa i pół metra – zaczekał na odpływającą falę, by poniosła go w stronę statku. Woda znowu nim miotnęła i tym razem zahaczył ramieniem o szpikulec. Poczuł przeszywający ból. Będzie krew.
Są tu rekiny?
Nigdy nie kuś losu…
Fala odpłynęła. Shaw rzucił się z prądem, uniósł głowę, wypełnił powietrzem płuca i zanurkował w poszukiwaniu drzwi. Słona woda piekła go w oczy, ale zmuszał się, by ich nie zamykać; słońce wisiało nisko nad horyzontem i pod powierzchnią było ciemno. Dostrzegł to, czego szukał, chwycił metalową klamkę i przekręcił. Poruszyła się tam i z powrotem, drzwi jednak pozostały zamknięte.
Wychynął na powierzchnię po haust powietrza. Znowu zanurkował, przytrzymując się lewą ręką klamki, a drugą szukając po omacku innych zamków i zabezpieczeń.
Szok i ból po pierwszym kontakcie z wodą ustąpiły, mimo to gwałtownie dygotał.
Ashton Shaw uczył swoje dzieci, jak się przygotować do przetrwania w zimnej wodzie – numerem jeden był suchy skafander. W przypadku jego braku należało się zaopatrzyć w numer dwa, czyli piankowy kombinezon. Podwójne nakrycie głowy – najwięcej ciepła traci się przez czaszkę, nawet jeśli ktoś ma tak gęste włosy, jak on. Do kończyn nie trzeba przywiązywać wagi; nie traci się ciepła przez palce rąk ani nóg. Bez ochronnego stroju pozostaje tylko jak najszybciej zwiewać, zanim hipotermia pozbawi cię umiejętności logicznego myślenia, a potem czucia i życia.
Zostało dwadzieścia pięć minut.
Jeszcze raz spróbował otworzyć drzwi do kabiny. Znowu bez rezultatu.
Pomyślał o przedniej szybie wychodzącej na pokład dziobowy. Tylko tamtędy można ją wydostać.
Popłynął w stronę brzegu i dał nura; chwycił na tyle duży kamień, by mógł rozbić nim szkło, ale nie tak ciężki, by pociągnął go na dno.
Miarowo pracując nogami i starając się zsynchronizować swoje ruchy z rytmem fal, wrócił do łodzi, która, jak zobaczył, nazywała się „Na-Morzyn”.
Zdołał wspiąć się po dziobie nachylonym pod kątem czterdziestu pięciu stopni i przycupnąć na zwróconej w górę przedniej ścianie kabiny, opierając się o ciemne okno o wymiarach metr na metr dwadzieścia.
Zajrzał do środka, ale nie dostrzegł trzydziestodwuletniej brunetki. Przednia część kabiny świeciła pustkami. Od rufy oddzielała ją gródź z drzwiami i okienkiem bez szyby – mniej więcej na wysokości głowy. Jeśli kobieta tam była, musiała się znajdować po drugiej stronie – w części kabiny, która już prawie w całości wypełniła się wodą.
Uniósł kamień i kierując ostry koniec w stronę szyby, zaczął w nią uderzać.
Pojął, że konstruktor łodzi wzmocnił przednie okno, by wytrzymało napór wiatru, fal i gradu. Kamień nawet nie drasnął szklanej powierzchni.
Colter Shaw przekonał się o czymś jeszcze.
Elizabeth Chabelle żyła.
Usłyszała walenie w szybę, bo w okienku w drzwiach między dwiema częściami kabiny pojawiła się jej ładna blada twarz w obramowaniu ciemnych włosów, teraz zlepionych w strąki.
– Na pomoc! – wrzasnęła tak głośno, że Shaw wyraźnie ją usłyszał przez rozdzielającą ich grubą szybę.
– Elizabeth! – krzyknął. – Pomoc jest w drodze. Trzymaj się z dala od wody!
Zdawał sobie sprawę, że obiecana przez niego pomoc przybędzie dopiero wtedy, gdy łódź zejdzie na dno. Był jej jedyną nadzieją.
Ktoś inny może zdołałby uciec przez wybite okno w środku i przedostać się do przedniej, bardziej suchej części kabiny.
Ale nie Elizabeth Chabelle.
Porywacz, celowo albo przypadkiem, postanowił uprowadzić kobietę w połowie ósmego miesiąca ciąży; w żaden sposób nie zmieściłaby się w ramie okienka.
Chabelle zniknęła, by znaleźć jakieś miejsce z dala od lodowatej wody, a Colter Shaw uniósł kamień, aby jeszcze raz spróbować stłuc szybę.
POZIOM 1:
OPUSZCZONA FABRYKA
Piątek, 7 czerwca, dwa dni wcześniej
1.
Poprosił kobietę, by powtórzyła.
– Rzucają tym – powiedziała. – Z doczepioną płonącą szmatą.
– Rzucają?
– Na przykład w czasie zamieszek. Butelkami. Pokazują to w telewizji.
– Koktajl Mołotowa – podsunął Colter Shaw.
– Tak, tak – potwierdziła Carole. – Chyba właśnie miał coś takiego.
– Paliła się? Ta szmata?
– Nie, ale…
Carole miała schrypnięty głos, chociaż Shaw nie czuł od niej, by paliła, ani nie widział jej z papierosem w dłoni. Jej sylwetkę spowijała zielona sukienka z wiotkiej tkaniny. Kobieta na co dzień miała zmartwioną minę, ale tego ranka wydawała się bardziej zaniepokojona niż zwykle.
– Był tam – pokazała.
Kemping w Oak View, jeden z bardziej zaniedbanych, na jakich kiedykolwiek zatrzymywał się Shaw, otaczały drzewa, głównie krzewiaste dęby i sosny, z których część wyglądała na obumarłe, a inne na uschnięte. Trudno się było zorientować w tym gąszczu, co to znaczy „tam”.
– Dzwoniła pani na policję?
Chwila milczenia.
– Nie, bo gdyby to nie był… jak to się nazywa?
– Koktajl Mołotowa.
– Gdyby go nie miał, to byłaby dla mnie krępująca sytuacja. Już i tak wystarczająco często dzwonię po gliniarzy.
Shaw znał dziesiątki właścicieli kempingów w całym kraju. Na ogół interes prowadziły pary, bo to dobre zajęcie dla dwojga osób w średnim wieku. Jeśli trafiał się samotny właściciel, tak jak w przypadku Carole, zazwyczaj była to kobieta i najczęściej wdowa. W razie awantur na kempingu kobiety dzwonią pod dziewięćset jedenaście częściej niż ich nieżyjący mężowie, którzy na ogół mieli broń.
– Z drugiej strony – ciągnęła – niech pan pomyśli: ogień? Tutaj?
Kalifornia przypominała beczkę prochu, o czym wiedział każdy, kto oglądał wiadomości. W pierwszej chwili na myśl przychodziły parki stanowe, przedmieścia i pola uprawne, ale miasta też wcale nie były odporne na pożogi szalejące w przyrodzie. Shaw sądził, że jedną z największych klęsk tego rodzaju w historii stanu był pożar w Oakland, bardzo blisko miejsca, w którym właśnie się znajdowali.
– Kiedy czasem kogoś stąd wyrzucam, odgraża się, że wróci i policzy się ze mną. Nawet jeśli przyłapię go na tym, że zapłacił za podłączenie do dwudziestu amperów, a kradnie czterdzieści – dodała z pewnym zdziwieniem. – Co za ludzie…
– Co mam zrobić? – spytał.
– Nie wiem, panie Shaw. Niech się pan po prostu rozejrzy. Może się pan rozejrzeć? Proszę.
Colter wytężył wzrok, patrząc przez gęstwinę zarośli, i zdawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch niewywołany wiatrem. Chyba przechodził tam wolno jakiś człowiek. A jeżeli tak, to czy było to tempo taktyczne – to znaczy, czy zamierzał coś zbroić?
Carole nie odrywała wzroku od Shawa, przyglądając mu się w szczególny sposób. Zauważył, że robi to dość regularnie. Był cywilem, nigdy nie twierdził, że jest inaczej, miał jednak twardy rys gliniarza.
Zatoczył koło do wyjazdu z parkingu, przeszedł przez nierówny, popękany chodnik i wkroczył na trawiaste pobocze rzadko uczęszczanej drogi w mało ruchliwym zakątku miasta.
Tak, około dwudziestu metrów przed sobą zobaczył człowieka w ciemnej kurtce, dżinsach i czarnej wełnianej czapce. Mężczyzna miał wysokie buty, przydatne podczas wędrówki przez zarośla i równie przydatne do zdeptania przeciwnika. Owszem, wyglądało na to, że jest uzbrojony w koktajl Mołotowa albo trzyma w dłoni butelkę piwa Corona i serwetkę. Gdzie indziej byłoby za wcześnie na piwo, ale nie w tej części Oakland.
Shaw skręcił z pobocza w gęstwinę po prawej i przyspieszył kroku, starając się jednak poruszać bezgłośnie. Zachowanie ciszy ułatwiała gruba warstwa igliwia.
Nieznajomy, być może mściwy gość kempingu, minął już domek Carole, więc jej osobiście nic nie zagrażało. Shaw nie zamierzał jednak odpuszczać.
Coś tu było nie tak.
Facet zbliżał się do części kempingu, w której wśród innych wozów stał winnebago Coltera.
Shaw nie znał się na koktajlach Mołotowa. Kilka lat temu, kiedy szukał zbiega, który uciekł przed oskarżeniami o udział w przekręcie naftowym w Oklahomie, ktoś wrzucił butelkę zapalającą do jego kampera przez przednią szybę. Wóz w ciągu dwudziestu minut spalił się do felg, a on ledwie zdążył uratować rzeczy osobiste. Do dziś pamiętał charakterystyczny i nieprzyjemny zapach, który unosił się wokół metalowego szkieletu.
Prawdopodobieństwo, że dwa razy w życiu zostanie zaatakowany bronią stworzoną z rosyjskiej inspiracji, i to w ciągu kilku lat, było znikome. Oceniał je na pięć procent. Tę liczbę dodatkowo pomniejszał fakt, że przyjechał w okolice Oakland i Berkeley w sprawie osobistej, nie po to, by zniszczyć życie jakiemuś uciekinierowi. I nawet jeśli wczoraj dopuścił się wykroczenia, to karą za ten czyn mogła być co najwyżej ostra reprymenda, małe starcie z krzepkim ochroniarzem, w najgorszym razie z policją. Ale nie atak bombą zapalającą.
Shaw był już tylko dziesięć metrów za mężczyzną, który rozglądał się w terenie – patrzył na pole kempingowe, drogę i na kilka opuszczonych budynków po drugiej stronie. Facet był szczupły, biały i nie nosił zarostu. Mógł mieć metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Na twarzy widać było krosty, spod czapki wystawały ciemne, krótko ostrzyżone włosy. W jego wyglądzie i ruchach było coś z gryzonia. Colter rozpoznał postawę byłego żołnierza; sam nie służył w wojsku, ale miał przyjaciół i znajomych, którzy służyli, a on spędził dużą część młodości na paramilitarnych szkoleniach i był regularnie przepytywany z wojskowego poradnika przetrwania FM 21-76.
Mężczyzna rzeczywiście miał w ręce koktajl Mołotowa. Serwetka tkwiła w szyjce butelki i czuć było zapach benzyny.
Colter potrafił posługiwać się rewolwerem, pistoletem samopowtarzalnym, karabinem samopowtarzalnym, karabinem powtarzalnym, strzelbą, łukiem i procą. Bardziej niż pobieżnie interesował się też sztuką władania nożem, ale w tym momencie wyjął z kieszeni broń, z której korzystał najczęściej: telefon komórkowy, obecnie iPhone. Wcisnął parę klawiszy, a gdy odezwał się dyspozytor policji i straży pożarnej, podał szeptem lokalizację i powiedział, co widzi, po czym się rozłączył. Wstukał jeszcze kilka poleceń i wsunął komórkę do przedniej kieszeni ciemnej sportowej marynarki w kratę. Z zażenowaniem pomyślał o swoim wczorajszym wykroczeniu, zastanawiając się, czy jego aparat w jakiś sposób pozwoli stróżom prawa zidentyfikować go i aresztować. Uznał, że to raczej mało prawdopodobne.
Postanowił zaczekać na przyjazd zawodowców – aż do chwili, gdy w dłoni człowieka, który nie miał papierosa, pojawiła się zapalniczka.
Ten fakt przesądził sprawę.
Shaw wyszedł z zarośli i zbliżył się do nieznajomego.
– Dzień dobry.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i stężał. Shaw odnotował, że nie sięgnął do pasa ani do wewnętrznej kieszeni. Może dlatego, że nie chciał upuścić butelki z benzyną albo nie był uzbrojony. A może był zawodowcem i doskonale wiedział, gdzie ma broń i ile potrzebuje sekund, żeby ją wyjąć, wycelować i oddać strzał.
Wąskie jak szparki oczy osadzone w pociągłej twarzy prześliznęły się po nim w poszukiwaniu broni, a potem mniej bezpośrednich zagrożeń. Facet przyjrzał się czarnym dżinsom, czarnym butom Ecco, szarej koszuli w paski i marynarce. Obrzucił spojrzeniem krótkie, przylegające do głowy blond włosy. Gliniarz, zapewne pomyślał Szczurek, ale minęła już chwila, w której Shaw powinien był błysnąć odznaką i oficjalnie wezwać go do okazania dokumentu. Mężczyzna doszedł pewnie do wniosku, że ma do czynienia z cywilem. Chociaż nie takim, którego można zlekceważyć. Colter ważył ponad osiemdziesiąt kilogramów, liczył sobie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był barczysty, o wyraźnie widocznych węźlastych mięśniach. Miał małą bliznę na policzku i większą na szyi. W wolnym czasie nie uprawiał joggingu, lecz wspinaczkę skałkową, a na studiach należał do najlepszych zapaśników. Był w doskonałej formie. Wpił się wzrokiem w oczy Szczurka.
– Hej. – Jego tenor drżał od napięcia jak naprężony drut ogrodzenia. Akcent ze Środkowego Zachodu, prawdopodobnie z Minnesoty.
Shaw zerknął na butelkę.
– Może to wcale nie benzyna, tylko siki, co nie? – W wymuszonym uśmiechu można było dostrzec to samo napięcie, które brzmiało w jego głosie. Poza tym kłamał.
Colter zastanawiał się, czy dojdzie do bójki, ostatniej rzeczy, na jaką miał ochotę. Od dawna nikogo nie uderzył. Nie lubił tego. Jeszcze bardziej nie lubił zbierać ciosów.
– Po co to? – Ruchem głowy wskazał na butelkę.
– Kim pan jest?
– Turystą.
– Turystą. – Mężczyzna zwlekał z odpowiedzią, unosząc i opuszczając wzrok. – Mieszkam przy tej drodze. Na pustej działce po sąsiedzku zalęgły się szczury. Chciałem je wykurzyć ogniem.
– W Kalifornii? W najbardziej suchym czerwcu od dziesięciu lat? – Shaw właśnie to zmyślił, ale kto wie? Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Nie było żadnej pustej działki ani szczurów, chociaż skoro facet o tym wspomniał, mogło to oznaczać, że kiedyś palił je żywcem. Do nieufności dołączyła odraza.
Nigdy nie pozwól, by zwierzę cierpiało…
Colter spojrzał ponad jego ramieniem w stronę miejsca, do którego zmierzał. Faktycznie, była tam pusta działka, ale obok starego budynku komercyjnego. Niezmyślona działka sąsiadująca ze zmyślonym domem.
Szczurek jeszcze bardziej przymrużył oczy, słysząc wycie syreny nadjeżdżającego radiowozu.
– No nie. – Skrzywił się, co miało oznaczać: naprawdę musiałeś zadzwonić? Potem mruknął pod nosem coś jeszcze.
– Odłóż to – polecił Shaw. – Już.
Nie posłuchał. Spokojnie podpalił nasączoną benzyną szmatę, która buchnęła ogniem, a potem, mierząc Coltera uważnym spojrzeniem jak baseballista szykujący się do rzutu, cisnął butelkę w jego stronę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI