Pocałunek stali - Jeffery Deaver - ebook + książka

Pocałunek stali ebook

Jeffery Deaver

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy w centrum handlowym na Brooklynie detektyw Amelia Sachs próbuje zatrzymać podejrzanego o zabójstwo, dochodzi do tragicznego wypadku: do układu napędowego schodów ruchomych wpada mężczyzna. Gdy Sachs rzuca się na pomoc, podejrzany ucieka. W sprawę angażuje się życiowy partner Sachs, Lincoln Rhyme, ekspert kryminalistyki, który niedawno zakończył współpracę z nowojorską policją. Wkrótce oboje przekonują się, że wypadek był dziełem przestępcy – pierwszym z serii okrutnych ataków. Przebiegły morderca zmienia urządzenia i przedmioty codziennego użytku w śmiertelnie niebezpieczną broń. Wysadza zdalnie kuchenkę mikrofalową. Wywołuje palnikiem gazowym pożar mieszkania. Potrafi też doprowadzić do wielkiej kraksy na Manhattanie. Zespół Rhyme’a rozpoczyna wyścig z czasem, by wytropić sprawcę, zanim ten znów zabije.

Niepokojący… z odpowiednią dawką czarnego humoru.
"New York Times Book Review"

Deaver w najlepszym wydaniu. Kiedy bierzesz do ręki książkę Jeffery Deavera, oznacza to rozrywkę najlepszą z możliwych.
„Huffington Post”

Mądra... zabawna... Przekonujące postacie i nieoczekiwane zakończenie przypominają czytelnikom, że Deaver jest jednym z najwybitniejszych pisarzy.

„Publishers Weekly”

Proza Deavera jest tajemnicza, jego bohaterowie są przebiegli i diaboliczni. To jedna z najlepszych książek Deavera.

„The New York Times Book Review”


Jeffery Deaver – z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami "New York Times" i "Wall Street Journal". Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner Kości" – pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 622

Oceny
4,4 (120 ocen)
62
42
14
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yacekadam

Nie oderwiesz się od lektury

Top
00
Sarielle

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze świetna
00

Popularność




POLECAMY

Jeffery Deaver

• Tańczący Trumniarz

• Kamienna małpa

• Ogród bestii

• Mag

• Zegarmistrz

• Śpiąca Laleczka

• Spirale strachu

• Puste krzesło

• Dar języków

• Dwunasta karta

• Kolekcjoner Kości

• Spirale grozy

• Porzucone ofiary

• Rozbite okno

• Przydrożne krzyże

• Pod napięciem

• Konflikt interesów

• Hak

• Twój cień

• Pokój straceń

• Październikowa lista

Tytuł oryginału

THE STEEL KISS

Copyright © Gunner Publications, LLC 2016

All rights reserved

Opracowanie graficzne okładki

Ewa Wójcik

Zdjęcie na okładce

© Amy Guip/Getty Images

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Redakcja

Joanna Habiera

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grazyna Nawrocka

ISBN 97-83-8123-606-5

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Willa i Tiny Andersonów

oraz chłopców

Wróg czai się w kraju; walczyć musimy z własnym

zbytkiem, z własnym szaleństwem, z własną zbrodnią.

Cyceron

I

WTOREK

TĘPE NARZĘDZIE

ROZDZIAŁ 1

Czasem los się uśmiechnie.

Amelia Sachs dostrzegła podejrzanego ze swojego czerwonego jak krew tętnicza forda torino, gdy jechała przez pełen sklepów odcinek Henry Street na Brooklynie, uważając – mniej więcej – na innych użytkowników drogi oraz pieszych..

Jakie są szanse takiego zdarzenia?

Pomógł jej charakterystyczny wygląd NS 40. Wysoki i szczupły mężczyzna wyróżniał się z tłumu. Te dwie cechy nie wystarczyłyby jednak, by wyłuskać go spośród gęstej ciżby, ale tamtego wieczora dwa tygodnie wcześniej, gdy zatłukł człowieka na śmierć, według relacji świadka miał na sobie sportową marynarkę w jasnozieloną kratę i czapkę bejsbolową Atlanta Braves. Sachs, zgodnie z procedurą, choć bez większych nadziei, wrzuciła te informacje do komunikatu o poszukiwaniu sprawcy, po czym zajęła się innymi aspektami śledztwa… i innymi śledztwami; detektywi z wydziału specjalnego mają sporo na głowie.

Ale godzinę temu funkcjonariusz z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku podczas patrolu w pobliżu Brooklyn Heights Promenade zauważył mężczyznę odpowiadającego rysopisowi poszukiwanego i zawiadomił Sachs, która prowadziła sprawę. Do zabójstwa doszło późnym wieczorem na opuszczonej budowie, a sprawca najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy, że widziano go w tym stroju, więc musiał czuć się bezpiecznie, skoro nie zmienił ubrania. Funkcjonariusz wprawdzie zgubił go w tłumie, Sachs popędziła jednak we wskazanym kierunku, wzywając wsparcie, mimo że w tej rozległej części miasta kamuflowało się dziesięć tysięcy osób, a prawdopodobieństwo odnalezienia w tym gąszczu NS 40 było bliskie zeru.

Kurczę, ale przecież nikt inny, tylko właśnie on długimi krokami sadził po chodniku. Wysoki, chudy, w zielonej marynarce, czapce i tak dalej, chociaż widziała go z tyłu i nie mogła stwierdzić, jakie logo zdobi jego bejsbolówkę.

Zaparkowała sportowy wóz z lat sześćdziesiątych na pasie dla autobusów, rzuciła na deskę rozdzielczą służbowy identyfikator policyjny, po czym wysiadła, w ostatniej chwili unikając zderzenia z rowerzystą samobójcą, który minął ją zaledwie o parę centymetrów. Obejrzał się za siebie, nie żeby zmierzyć ją oskarżycielskim wzrokiem, ale – jak przypuszczała – aby lepiej się przyjrzeć wysokiej, rudowłosej byłej modelce z pistoletem na biodrze i wyrazem ogromnego skupienia w oczach.

Skręciła na chodnik i pieszo ruszyła za mordercą.

Pierwszy raz miała okazję zobaczyć swój cel. Patykowaty mężczyzna sunął przed siebie wielkimi krokami; zwróciła uwagę na duże, ale wąskie stopy (miał buty do biegania, dobre do sprintu na betonie pokrytym kwietniową wilgocią – znacznie lepsze niż jej trzewiki na skórzanej podeszwie). Szkoda, że nie jest bardziej czujny, bo gdyby obejrzał się za siebie, mogłaby zobaczyć jego twarz, która wciąż pozostawała nieznana. On jednak nie zatrzymywał się nawet na moment, stawiając te dziwne długie kroki, z opuszczonymi rękami i plecakiem zarzuconym na jedno ze zgarbionych ramion.

Ciekawe, czy w środku jest narzędzie zbrodni: młotek z kulistym noskiem przeznaczony do wygładzania krawędzi metalu i spłaszczania nitów. Do zabójstwa użył właśnie tej strony obucha, nie pazura na drugim końcu. Odpowiedź na pytanie, jakie narzędzie wgniotło czaszkę Todda Williamsa, znaleziono w bazie danych, którą stworzył Lincoln Rhyme na potrzeby nowojorskiej policji oraz biura koronera, w folderze pod tytułem Działanie broni na ludzkie ciało. Część trzecia: urazy zadane tępym narzędziem.

Autorem bazy danych był Rhyme, ale Sachs musiała sama dokonać analizy. Bez Rhyme’a.

Poczuła ucisk w żołądku. Niechętnie odsunęła od siebie tę myśl.

Znowu ujrzała w wyobraźni rany ofiary. To straszne, co przeżył dwudziestodziewięcioletni manhattańczyk, zatłuczony na śmierć i okradziony w pobliżu nocnego klubu o nazwie „40 stopni na północ”, oznaczającej, jak dowiedziała się Sachs, szerokość geograficzną East Village, gdzie znajdował się lokal.

W tym momencie nieznany sprawca numer czterdzieści – zawdzięczający kryptonim nazwie klubu – przechodził przez ulicę na zielonym świetle. Osobliwa budowa ciała. Przy wzroście sporo ponad metr osiemdziesiąt ważył prawdopodobnie niewiele więcej niż sześćdziesiąt pięć kilogramów.

Kiedy Sachs zobaczyła, dokąd zmierza, zawiadomiła centralę, by przekazała wsparciu, że podejrzany wchodzi do czteropiętrowego centrum handlowego przy Henry Street. Popędziła za nim.

Z ogonem trzymającym się w dyskretnej odległości, NS 40 przeciskał się przez tłum. W tym mieście wszyscy zawsze byli w ruchu, jak rozedrgane atomy, niewyobrażalna masa ludzi w każdym wieku, każdej płci, każdego koloru, wzrostu i wagi. Nowy Jork funkcjonował według własnego zegara i choć ledwie minęło południe, w centrum roiło się od przedsiębiorców i uczniów, którzy powinni być w biurach i w szkołach, ale byli tu i w najlepsze wydawali pieniądze, jedli, łazili, rozglądali się, rozmawiali i stukali w ekrany telefonów.

A przy okazji w znacznym stopniu komplikowali Amelii Sachs plan zatrzymania podejrzanego.

Numer czterdzieści skierował się na pierwsze piętro. Zdecydowanym krokiem szedł przez jasno oświetlone centrum, które wyglądało tak zwyczajnie, że równie dobrze mogło się znajdować w Paramus, Austin czy Portland. W powietrzu unosił się zapach smażonego oleju i cebuli z części restauracyjnej przemieszany z aromatami perfum ze stoisk przy wejściach do największych sklepów. Przez chwilę zastanawiała się, w jakim celu NS 40 się tu wybrał, co chce kupić.

Może jednak na razie nie planował zakupów i zamierzał się posilić, bo wszedł do Starbucksa.

Sachs ukryła się za filarem przy schodach ruchomych, mniej więcej pięć metrów od wejścia do sieciówki. Musiała uważać, żeby pozostać poza zasięgiem jego wzroku. Nie mogła dopuścić do tego, by zaczął podejrzewać, że ktoś go obserwuje. Raczej nie miał przy sobie broni – każdy gliniarz z doświadczeniem w patrolowaniu ulic doskonale wie, że człowiek z pistoletem za pasem albo w kieszeni porusza się w szczególny sposób, chodzi sztywniej, czujnie się rozgląda – co jednak wcale nie oznaczało, że jest nieuzbrojony. A gdyby ją dostrzegł i zaczął strzelać? Jatka murowana.

Szybko zajrzała do Starbucksa i zobaczyła, jak sięgnął do witryny z jedzeniem i wybrał dwie kanapki, po czym chyba zamówił napój. Albo może dwa. Zapłacił i zniknął z jej pola widzenia, czekając na cappuccino czy mokkę. Coś wyrafinowanego. Zwykłą kawę podano by mu od razu.

Zostanie, żeby zjeść, czy wyjdzie? Dwie kanapki. Czeka na kogoś? Czy jedna na teraz, a druga na później?

Sachs się wahała. Gdzie najlepiej go zdjąć? Na ulicy, w kawiarni czy w samym centrum? Owszem, centrum handlowe i Starbucks były zatłoczone. Ale ulica jeszcze bardziej. Każde z tych rozwiązań pozostawiało wiele do życzenia.

Minęło kilka minut, a on wciąż tam siedział. Jego kawa na pewno była już gotowa, ale wyraźnie nie kwapił się do wyjścia. Przypuszczała, że postanowił zjeść spóźniony lunch. Ale czy z kimś się umówił?

Trudne zadanie komplikowało się jeszcze bardziej.

Odezwał się jej telefon.

– Amelia? Buddy Everett.

– Cześć – powiedziała cicho do policjanta z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku. Dobrze się znali.

– Czekamy przy wejściu. Ja i Dodd. Podjechał jeszcze jeden wóz z trójką ludzi.

– Jest w Starbucksie na pierwszym piętrze.

W tym momencie zobaczyła mijający ją wózek dostawcy załadowany kartonami z logo Starbucksa, syreną. Co oznaczało, że nie ma tylnego wejścia do kawiarni. NS 40 został uwięziony w ślepym zaułku. Zgadza się, wewnątrz byli ludzie, którym groziło potencjalne niebezpieczeństwo, ale mniej niż w całym centrum i na ulicy.

– Zdejmę go tam – poinformowała Everetta.

– W środku? Jasne. – Chwila ciszy. – To najlepsze rozwiązanie?

Nie ucieknie, pomyślała Sachs.

– Tak. Chodźcie na górę. Natychmiast.

– Idziemy.

Szybko zajrzała do środka i uskoczyła z powrotem za filar. Nie zauważyła go. Pewnie siedział w głębi sali. Przesunęła się w prawo, po czym ostrożnie zbliżyła do zwieńczonego łukiem wejścia do kawiarni. Jeżeli go nie widziała, on też jej nie widział.

Razem z zespołem otoczą go z dwóch…

Nagle Sachs wstrzymała oddech, bo tuż za nią rozległ się przeraźliwy krzyk. Straszliwy skowyt bólu. Tak dziki i wysoki, że nie sposób było stwierdzić, czy wyrwał się z gardła kobiety, czy mężczyzny.

Krzyk dobiegał ze szczytu ruchomych schodów jadących w górę, łączących dolny poziom z tym, na którym właśnie była.

Jezu drogi…

Otworzyła się górna płyta, na której stają pasażerowie, gdy schodzą z ruchomych stopni; ktoś wpadł do środka między tryby pracującego mechanizmu.

– Na pomoc! Nie! Błagam! – Głos mężczyzny. Po chwili słowa znów zlały się w przeciągły skowyt.

Zewsząd rozlegały się okrzyki grozy. Stojący na stopniach schodów, które uległy awarii, ale wciąż sunęły w górę, zeskakiwali albo rzucili się z powrotem. Pasażerowie sąsiednich schodów jadących w dół też zaczęli uciekać, może w panice, że otwarta paszcza maszynerii ich też pochłonie. Kilka osób wylądowało jedna na drugiej na podłodze.

Sachs zerknęła w stronę kawiarni.

Ani śladu NS 40. Dostrzegł odznakę na jej pasie albo broń, gdy razem ze wszystkimi spojrzał w stronę, z której dobiegł wrzask?

Zadzwoniła do Everetta, powiedziała mu o wypadku i nakazała przekazanie informacji centrali. Następnie poleciła obstawić wyjścia: jeśli NS 40 ją zobaczył, mógł próbować uciec. Dobiegła do schodów, ktoś na szczęście wcisnął już przycisk awaryjny. Zaczęły zwalniać i po chwili znieruchomiały.

– Zatrzymajcie to! Zatrzymajcie! – krzyczał człowiek uwięziony wewnątrz.

Sachs stanęła na górnej platformie i zajrzała do ziejącej dziury. W kołach przekładni przy silniku, zamontowanej na podłodze około dwóch metrów pod aluminiową płytą, która nieoczekiwanie się otworzyła, ugrzązł mężczyzna w średnim wieku – około czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu lat. Mimo wciśnięcia wyłącznika awaryjnego silnik wciąż pracował; Sachs przypuszczała, że przycisk po prostu wyłącza sprzęgło przenoszące ruch silnika na schody. Biedak był zakleszczony w pasie. Leżał na boku, bezradnie tłukąc rękami w mechanizm. Koła przekładni wrzynały się głęboko w jego ciało; krew przesiąkła przez ubranie i spływała na podłogę komory. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę z imiennym identyfikatorem; prawdopodobnie pracował w jednym ze sklepów.

Sachs spojrzała na tłum. Byli w nim pracownicy centrum, kilku ochroniarzy, ale nikt nie zrobił nic, by pomóc. Zszokowane miny. Niektórzy dzwonili chyba pod dziewięćset jedenaście, ale większość robiła zdjęcia telefonami i kręciła filmy.

– Zaraz przyjdzie pomoc! – zawołała do mężczyzny na dole. – Jestem z policji. Schodzę po pana!

– Boże, jak boli! – wrzasnął. Sachs poczuła w ciele wibracje.

Przede wszystkim trzeba zatamować krwotok. Tylko ty możesz to zrobić. Rusz się!

Wytężyła siły i szerzej otworzyła zamontowaną na zawiasach płytę. Amelia Sachs nosiła niewiele biżuterii, zdjęła jednak z palca swoją jedyną ozdobę – pierścionek z niebieskim kamieniem – by nie zahaczyć nim o koła przekładni. Choć ciało mężczyzny unieruchomiło jedną z nich, druga – napędzająca schody w dół – mełła bez ustanku. Z wysiłkiem zignorowała objawy klaustrofobii i opuściła się do wąskiej komory. Zobaczyła drabinkę dla pracowników obsługi, ale wąskie metalowe szczebelki były śliskie od krwi mężczyzny; widocznie rozciął skórę o zębatą krawędź płyty już w chwili upadku. Ruszyła w dół, mocno trzymając się drabinki, gdyby spadła, wylądowałaby na mężczyźnie, a tuż obok niego pracowała druga przekładnia. Stopy się jej pośliznęły i musiała mocno napiąć mięśnie ramion, by utrzymały ciężar. Jeden but musnął obracające się koło, które wyrżnęło rowek w obcasie i szarpnęło nogawkę czarnych dżinsów. Szybko cofnęła nogę.

Powoli na podłogę… Jeszcze chwileczkę, jeszcze… mówiła albo myślała, zwracając się do niego i do samej siebie.

Wrzaski biednego człowieka przybrały na sile. Jego śmiertelnie bladą twarz ściągał grymas bólu, skóra lśniła od potu.

– Błagam, Boże… Boże…

Dwukrotnie pośliznęła się na plamie krwi, zanim ominęła drugą przekładnię. Mężczyzna bezwiednie wierzgnął nogą, mocno uderzył ją w biodro i Sachs zatoczyła się prosto na wirujące koło zębate.

Zdołała się zatrzymać, zanim metal rozorał jej twarz. Znowu się pośliznęła. Odzyskała równowagę.

– Jestem policjantką – powtórzyła. – Lada moment przyjdą tu ratownicy.

– Źle ze mną. Strasznie mnie boli. Nie wytrzymam!

Uniosła głowę.

– Halo, ktoś z obsługi, ktoś z szefostwa?! – krzyknęła. – Wyłączcie to cholerstwo! Nie schody, silnik! Wyłączcie zasilanie!

Gdzie są strażacy, do cholery? Sachs obejrzała obrażenia. Nie miała pojęcia, co robić. Zdjęła kurtkę i przycisnęła do rozdartego ciała na brzuchu i w pachwinie. Ale krwi nie udało się zatamować. Mężczyzna przeraźliwie jęczał.

Szukała przewodów, które mogłaby przeciąć – w tylnej kieszeni nosiła nielegalny, ale bardzo ostry sprężynowiec – na wierzchu nie było jednak żadnego okablowania. Jak można zbudować taką maszynę i nie zamontować wyłącznika? Jezu. Ogarnęła ją wściekłość na taką nieudolność.

– Moja żona – szepnął mężczyzna.

– Wszystko będzie dobrze – uspokajała go Sachs, chociaż dobrze wiedziała, że nie będzie. Jego ciało zmieniło się w krwawą miazgę. Nawet gdyby przeżył, nigdy już nie odzyska sprawności.

– Moja żona… Pójdzie pani do niej? Do syna… Niech im pani powie, że ich kocham.

– Sam im to powiesz, Greg. – Przeczytała imię na identyfikatorze.

– Pani jest z policji – wydyszał.

– Zgadza się. Zaraz dotrą tu ratownicy…

– Niech mi pani da broń.

– Mam dać…

Skowyt bólu. Po jego twarzy płynęły łzy.

– Błagam, daj mi broń! Jak się z niej strzela? Mów!

– Nie mogę, Greg – szepnęła. Położyła dłoń na jego ramieniu. Drugą starła mu z twarzy pot.

– Tak strasznie boli… nie zniosę tego. – Wrzask głośniejszy od poprzednich. – Chcę, żeby przestało!

Nigdy wcześniej nie widziała w ludzkich oczach takiej beznadziei.

– Na litość boską, daj broń!

Po chwili wahania Amelia Sachs sięgnęła do kabury i wyjęła glocka.

Glina.

Niedobrze. Fatalnie.

Tamta wysoka kobieta. Czarne dżinsy. Ładna buzia. No i rude włosy…

Glina.

Zostawiam ją przy ruchomych schodach i idę przez tłum w centrum handlowym.

Chyba się nie zorientowała, że ją widziałem, ale widziałem. Jak na dłoni. Gdy facet, który wpadł w szczęki maszynerii, wrzasnął, wszyscy popatrzyli w tamtą stronę. Tylko nie ona. Ona się odwróciła, żeby poszukać mnie w milutkim Starbucksie.

Zobaczyłem pistolet na biodrze, odznakę na pasie. Nie była ochroniarzem do wynajęcia. Była prawdziwym gliną. Jak z Zaprzysiężonych. Wyglądała…

Hm, a to co?

Strzał. Nie jestem fanem broni palnej, ale trochę strzelałem z pistoletu. Nie miałem wątpliwości, że to był strzał z broni krótkiej.

Zagadka. Tak, tak, dziwne. Czyżby policjantka – od koloru włosów nazywam ją Ruda – zamierzała aresztować kogoś innego? Trudno powiedzieć. Trochę nabroiłem, więc może szukała właśnie mnie. Weźmy na przykład zwłoki, które jakiś czas temu wrzuciłem do szlamowatego stawu niedaleko Newark. Obciążyłem je sztangielkami z rodzaju tych, które kupują grubasy, użyją ich parę razy i odkładają na półkę. W prasie nie było o tym ani słowa, ale przecież to New Jersey. Ciało przy ciele. Znowu jakieś trupy? Niewarte wzmianki, skoro Metsi wygrali siedmioma punktami! I już. Albo szukała mnie z powodu starcia, do którego doszło potem w ciemnej uliczce Manhattanu, gdzie chlasnąłem komuś gardło. A może z powodu budowy za klubem „40 stopni na północ”, na której też zostawiłem pamiątkę w postaci pękniętej czaszki.

Ktoś mnie poznał, kiedy ciąłem i rozłupywałem kości?

Niewykluczone. Przy moim wzroście i wadze wyglądam, hm, dość nietypowo.

Po prostu zakładam, że chodzi jej o mnie. Lepiej dmuchać na zimne… Muszę się stąd wydostać, a to oznacza zgarbić się i spuścić głowę. Łatwiej zmaleć o dziesięć centymetrów, niż urosnąć.

A tamten strzał? O co chodziło? Ścigała kogoś jeszcze groźniejszego niż ja? Później poszukam w wiadomościach.

Ludzie są teraz wszędzie, poruszają się szybko. Większość nie patrzy na moją wysoką i chudą postać, postać o długich stopach i palcach. Chcą stąd wyjść, uciec od wrzasków i strzału. Sklepy pustoszeją, pustoszeje część restauracyjna. Boją się terrorystów, boją się szaleńców w strojach kamuflażowych, którzy dźgają i tną nożami, strzelają do świata ze złości albo dlatego, że mają obluzowane klepki w głowie. ISIS. Al-Kaida. Armia. Wszyscy są podminowani.

Tu skręcam, przemykam slalomem przez dział skarpet i męskiej bielizny.

Na wprost mam wyjście numer cztery na Henry Street. Iść tędy?

Lepiej przystanę. Biorę głęboki oddech. Nie poruszam się tutaj za szybko. Przede wszystkim powinienem pozbyć się zielonej marynarki i czapki. Kupić coś nowego. Daję nura do tandetnego butiku, żeby zapłacić gotówką za granatową włoską marynarkę produkcji chińskiej. Długość osiemdziesiąt dziewięć centymetrów, rzadko można znaleźć taki rozmiar. Do tego hipsterska fedora. Chłopak pochodzący z Bliskiego Wschodu wbija cenę, nie przerywając pisania esemesa. Źle wychowany. Mam ochotę rozłupać mu czaszkę. Ale przynajmniej na mnie nie patrzy. To dobrze. Starą marynarkę, w zieloną kratę, wrzucam do plecaka. Dostałem ją od brata, więc nie zamierzam jej wyrzucać. Dorzucam bejsbolówkę.

Chińsko-włoski hipster wychodzi ze sklepu i wraca do głównej części centrum. Którędy uciec? Na Henry Street?

Nie. Kiepski pomysł. Na ulicy roi się od glin.

Rozglądam się. Wszędzie, wszędzie. O, przejście służbowe. Na pewno prowadzi na zaplecze i do rampy dostawczej.

Otwieram drzwi, jakbym był u siebie, stawami palców (odciski, jasna sprawa), mijam tabliczkę TYLKO DLA PERSONELU. Tyle że nie dzisiaj.

Jakie to szczęście, że te schody wypadły akurat w tym momencie, myślę, że Ruda stała obok, kiedy rozległ się wrzask. Szczęściarz ze mnie.

Idę dalej spokojnym krokiem, z opuszczoną głową. W korytarzu nikt mnie nie zatrzymuje.

O, bawełniana kurtka na wieszaku. Zdejmuję z niej identyfikator pracownika i przypinam sobie na piersi błyszczący prostokąt. Jestem teraz Uprzejmym Członkiem Personelu o imieniu Mario. Nie bardzo wyglądam jak Mario, ale trudno.

W tym momencie w drzwiach przede mną pojawiają się dwaj pracownicy, młodzi ludzie, jeden brązowy, drugi biały. Kiwam im głową. Odpowiadają tym samym.

Mam nadzieję, że żaden z nich nie jest Mariem. Albo jego najlepszym kumplem. Gdyby jednak, będę musiał sięgnąć do plecaka, a wiadomo, co to znaczy: rozłupywanie kości z wysoka. Mijam ich.

Dobrze.

Albo i nie.

– Hej?

– Tak? – pytam, z ręką w okolicy młotka.

– Co tam się dzieje?

– Chyba złodziej. U jubilera.

– Sukinsyny, nie mieli żadnej ochrony. Mogłem im powiedzieć…

– Sprzedawali tandetę. Cyrkonie, szajs w tym stylu. Kto by chciał oberwać kulkę za cyrkonię?

Widzę tabliczkę DOSTAWA TOWARU i posłusznie zmierzam w kierunku wskazanym przez strzałkę.

Słyszę przed sobą głosy, przystaję i wyglądam za róg. Jeden czarny strażnik, chudy jak szczapa, tak samo jak ja, nikogo więcej. Gada przez radio. Bez trudu sobie z nim poradzę młotkiem. A potem…

No nie. Dlaczego życie jest taką udręką?

Pojawiają się dwaj następni. Jeden biały, drugi czarny. A każdy z nich dwa razy cięższy ode mnie.

Chowam się z powrotem za róg. A chwilę potem robi się jeszcze gorzej. Za mną, w wylocie korytarza, którym właśnie przyszedłem. Następne głowy. Może Ruda z kolegami przeczesują budynek i zapuścili się aż tutaj.

Jedynego wyjścia, które mam przed sobą, pilnuje trzech ochroniarzy, czekających na dzień, w którym też będą mieli okazję pogruchotać komuś kości… albo poczęstować go gazem czy paralizatorem.

A ja pośrodku, i nie mam dokąd iść.

ROZDZIAŁ 2

Gdzie?

– Ciągle szukamy, Amelio – zapewnił Buddy Everett z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku. – Sześć zespołów. Wszystkie wyjścia obstawione, przez nas albo ochroniarzy. Gdzieś tu musi być.

Serwetką ze Starbucksa starła krew z buta. A raczej próbowała. Kurtka, zapakowana w worek na śmieci, który także dostała od obsługi kawiarni, być może nie została doszczętnie zniszczona, ale Sachs nie miała ochoty wkładać rzeczy, która przesiąkła krwią. Młody funkcjonariusz z niepokojem w oczach zauważył plamy na jej rękach. Oczywiście gliniarze też są ludźmi. Odporność przychodzi z czasem, choć u niektórych później niż u innych, a Buddy Everett był jeszcze młody.

Spojrzał na otwartą płytę u góry schodów przez okulary w czerwonych oprawkach.

– A on…?

– Nie przeżył.

Skinął głową. Wbił wzrok w podłogę, na której ciemniały krwawe ślady butów Sachs, prowadzące od ruchomych schodów.

– Wiadomo, dokąd poszedł? – zapytał.

– Nie – westchnęła. Między chwilą, gdy NS 40 mógł ją zauważyć i uciec, a obstawieniem wyjść przez policjantów minęło zaledwie kilka minut. Wystarczyło jednak, by przepadł jak kamień w wodę. – No dobrze. Poszukam z wami.

– Trzeba pomóc w piwnicach. Prawdziwy labirynt.

– Wyślij też ludzi na ulicę, niech zrobią rozeznanie. Jeżeli mnie zobaczył, miał dość czasu, żeby się szybko ewakuować.

– Jasne, Amelio.

Młody funkcjonariusz w okularach barwy stygnącej krwi skinął głową i odszedł.

– Pani detektyw? – usłyszała za plecami męski głos.

Odwróciła się i ujrzała krępego Latynosa w wieku około pięćdziesięciu lat, w granatowym garniturze w prążki i żółtej koszuli z nieskazitelnie białym krawatem. Rzadko spotykane zestawienie.

Skinęła głową.

– Kapitan Madino.

Uścisnęła wyciągniętą dłoń. Przyglądał się jej ciemnymi oczami spod półprzymkniętych powiek. Nieco uwodzicielsko, ale bez podtekstów seksualnych, zniewalającym wzrokiem, jaki mają wpływowi mężczyźni – i niektóre kobiety.

Madino prawdopodobnie był z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku i nie miał nic wspólnego ze sprawą NS 40, którą prowadził wydział specjalny. Pojawił się z powodu wypadku, chociaż Sachs przypuszczała, że policja niebawem się wycofa, jeśli nie ustali, że dopuszczono się rażącego zaniedbania przy obsłudze technicznej schodów ruchomych, co rzadko się zdarzało. Mimo to nad miejscem zdarzenia nadzór mieli ludzie Madina.

– Co się stało? – spytał kapitan.

– Strażacy panu wyjaśnią. Ja śledziłam podejrzanego o zabójstwo. Wiem tylko tyle, że z powodu awarii schodów ruchomych do komory z napędem wpadł mężczyzna w średnim wieku. Zeszłam do niego, próbowałam zatamować krwotok, ale niewiele dało się zrobić. Zmarł na miejscu.

– A wyłącznik awaryjny?

– Ktoś go wcisnął, ale odcina tylko schody od napędu, nie wyłącza zasilania. Silnik i przekładnia dalej działały. Przecięło go w okolicy pachwiny i brzucha.

– Rany. – Madino zacisnął usta. Podszedł i zajrzał do środka. Jego twarz nie zdradzała emocji. Przytrzymał biały krawat, by nie pobrudzić go o poręcz. Nawet tutaj znalazła się krew ofiary. Odwrócił kamienną twarz do Sachs.

– Była pani na dole?

– Tak.

– Nie zazdroszczę. – W jego oczach błysnął wyraz autentycznego współczucia. – Proszę mi wyjaśnić okoliczności wystrzału.

– Chciałam zatrzymać silnik – wyjaśniła. – Nie umiałam znaleźć wyłącznika. Nie było żadnych przewodów, które mogłabym przeciąć. Nie mogłam zostawić tego człowieka, żeby szukać wyłącznika, ani wyjść na górę i kazać komuś odłączyć zasilanie; uciskałam rany. No więc posłałam kulkę prosto w stojan silnika. Nie dopuściłam, żeby koła przecięły go na pół. Ale i tak było już po nim. Ratownik powiedział, że stracił osiemdziesiąt procent krwi.

Madino kiwał głową.

– Ważne, że pani próbowała.

– Ale nie dałam rady.

– Niewiele więcej dało się zrobić. – Spojrzał w kierunku otwartej klapy. – Musimy zwołać komisję weryfikacyjną, ale jeżeli tak wyglądała sytuacja, sądzę, że to tylko formalność. Nie ma się czym martwić.

– Jestem wdzięczna, kapitanie.

Użycie broni przez funkcjonariusza policji to rzadki i brzemienny w skutki fakt. Policjant może strzelić tylko w wypadku, gdy przypuszcza, że zagrożone jest jego życie albo osoby postronnej, albo gdy ucieka uzbrojony przestępca. Broni palnej można użyć wyłącznie po to, by zabić, nie zranić. Nie wolno korzystać z glocka jako narzędzia do wyłączenia zbuntowanej maszynerii.

W przypadku użycia broni przez funkcjonariusza, na służbie lub po służbie, w miejscu zdarzenia zjawia się dowódca lokalnej jednostki policji, by zabezpieczyć i sprawdzić broń, z której padł strzał. Następnie zwołuje dzielnicową komisję weryfikacyjną, na której czele musi stać kapitan. Ponieważ w następstwie strzału nikt nie zginął ani nie został ranny, Sachs nie musiała poddawać się badaniu na zawartość alkoholu w organizmie ani iść na trzydniowy urlop przymusowy. Nie doszło do wykroczenia, więc nie miała obowiązku oddawać służbowej broni. Wystarczyło, że pokaże ją dowódcy miejscowej jednostki, aby dokonał kontroli i odnotował numer seryjny.

Właśnie to zrobiła: zręcznym ruchem wysunęła magazynek i wyrzuciła pocisk z komory, który podniosła z podłogi. Podała glocka kapitanowi. Madino zapisał numer seryjny i oddał jej pistolet.

– Złożę raport z przebiegu incydentu i okoliczności użycia broni – dodała.

– Nie ma pośpiechu, pani detektyw. Zwołanie komisji trochę potrwa, a wygląda na to, że ma pani na głowie inne zadania. – Madino jeszcze raz zajrzał do komory pod schodami. – Niech panią Bóg błogosławi. Niewielu ludzi odważyłoby się tam zejść.

Sachs z powrotem załadowała pocisk do komory. Policjanci z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku odgrodzili schody ruchome, więc biegiem ruszyła w stronę wind, by dotrzeć na podziemny poziom centrum i pomóc w poszukiwaniu NS 40. Zatrzymała się jednak, gdy podszedł do niej Buddy Everett.

– Zniknął, Amelio. Nie ma go w budynku. – Ciemnoczerwone oprawki okularów rzucały się w oczy i wyglądały tutaj jakby niestosownie.

– Jak uciekł?

– Przez rampę rozładunkową.

– Myślałam, że mamy tam ludzi. Jeżeli nie naszych, to ochronę.

– Podejrzany wprowadził ich w błąd, że sprawca jest w magazynie. Krzyknął zza rogu w pobliżu rampy, żeby wzięli kajdanki, gaz, co się da. Wiesz, jacy są ochroniarze. Cieszą się jak dzieci, gdy mają okazję pobawić się w gliniarzy. Wszyscy pobiegli do części magazynowej, a on spokojnie wyszedł. Widać go na nagraniu – w nowej ciemnej, sportowej marynarce i kapeluszu – jak schodzi po drabince z rampy i biegnie przez miejsca postojowe dla ciężarówek.

– Dokąd?

– Kamera obejmuje mały fragment parkingu. Nie wiadomo.

Wzruszyła ramionami.

– Do metra? Autobusu?

– Na wideo nic nie ma. Pewnie uciekł pieszo albo wziął taksówkę.

I pojechał do któregoś z osiemdziesięciu pięciu milionów możliwych miejsc.

– Ciemna marynarka, mówisz? Sportowa?

– Pytaliśmy w sklepach. Nikt nie widział, żeby ktoś jego wzrostu i budowy cokolwiek kupował. Nie mamy rysopisu.

– Dałoby się zdjąć odciski palców z drabiny na rampie?

– Na nagraniu widać, że zanim zszedł, włożył rękawiczki.

Sprytnie. Ten facet to spryciarz.

– Jeszcze jedno. Trzymał w dłoni kubek i coś, co wyglądało na opakowania po jedzeniu. Szukaliśmy, ale nie wyrzucił tego w żadnym z miejsc, do których zajrzeliśmy.

– Sprowadzę zespół zabezpieczania.

– Słuchaj, a jak poszło z kapitanem Białym Krawatem? Oj, naprawdę mi się wypsnęło?

Uśmiechnęła się.

– Nic nie słyszałam.

– Już planuje remont gabinetu w rezydencji gubernatora.

Stąd ten wytworny strój. Gruba ryba z ambicjami. Dobrze mieć takiego sojusznika.

Niech panią Bóg błogosławi…

– Dobrze poszło. Chyba będzie po mojej stronie w sprawie strzału.

– Porządny gość. Tylko mu obiecaj, że na niego zagłosujesz.

– Pytajcie dalej ludzi – nakazała Sachs.

– Zrobi się.

Podszedł inspektor straży pożarnej, a Sachs zdała mu relację z wypadku. Dwadzieścia minut później z wielkiego kompleksu wydziału kryminalistyki policji nowojorskiej w Queens przyjechał zespół zabezpieczania śladów, przydzielony do sprawy NS 40. Przywitała dwoje techników, trzydziestokilkuletnich Afroamerykanów, z którymi od czasu do czasu współpracowała. Kobieta i mężczyzna pociągnęli ciężkie walizki na kółkach w stronę ruchomych schodów.

– Mhm… – powstrzymała ich Sachs. – To akurat był wypadek. Zajmie się nim Osiemdziesiąty Czwarty razem z miejskim wydziałem śledczym. Wy zrobicie obchód po siatce w Starbucksie.

– Co się tam stało? – spytała kobieta, przyglądając się kawiarni.

– Popełniono poważne przestępstwo – odparł jej partner. – Ustalono zabójczą cenę za frappuccino.

– Nasz podejrzany zjadł tam późny lunch. Przy stoliku w głębi, ustalicie – którym. Wysoki, szczupły. Zielona marynarka w kratę i bejsbolówka z logo Atlanty. Ale niewiele znajdziecie. Zabrał ze sobą kubek i opakowania po kanapkach.

– Wkurzające, że nie zostawiają po sobie DNA gdzie popadnie.

– Fakt.

– Ale mam nadzieję, że wyrzucił śmieci w pobliżu – dodała Sachs.

– Domyślasz się gdzie? – zapytała kobieta.

Przyglądając się personelowi Starbucksa, Sachs rzeczywiście wysnuła już pewne przypuszczenie.

– Może. W każdym razie nie w centrum. Sama to sprawdzę. Wy przeszukajcie Starbucksa.

– Zawsze cię uwielbiałam, Amelio. Zostawiasz nam ciepłe i puchate, a sama bierzesz zimne i kolczaste.

Kucnęła i z otwartej przez nich walizki wyjęła niebieski kombinezon z tyveku.

– Standardowa procedura, prawda? Spakować wszystko i odwieźć do domu Lincolna?

– Nie, odstawicie wszystko do Queens – odrzekła Sachs z kamienną miną. – Prowadzę sprawę w centrali.

Technicy wymienili zdziwione spojrzenia, po czym zwrócili wzrok na Sachs.

– Z Rhyme’em wszystko w porządku? – spytała kobieta.

– Och, nie słyszeliście? – odparła lakonicznie Sachs. – Lincoln już nie współpracuje z policją.

ROZDZIAŁ 3

Odpowiedź istnieje.

Słowa odbiły się echem od błyszczących, odrapanych ścian w kolorze akademickiej zieleni. Czyli żółci wątrobowej.

– Odpowiedź może być oczywista, jak na przykład zakrwawiony nóż usiany odciskami palców sprawcy i DNA, z wyrytymi na rękojeści jego inicjałami i cytatem z jego ulubionego poety. Albo niemal niezauważalna, w postaci zaledwie trzech ligandów… a co to jest ligand? Ktoś wie?

– Molekuły zapachowe – odezwał się drżący męski głos.

– Czyli, jak mówiłem, niezauważalna – ciągnął Lincoln Rhyme. – Odpowiedź może się kryć w trzech molekułach zapachowych. Ale istnieje. Związek między zabójcą a ofiarą, który doprowadzi nas pod jego drzwi i przekona ławę przysięgłych, żeby umieściła go w nowej kwaterze na dwadzieścia czy trzydzieści lat. Czy ktoś poda zasadę Locarda?

– Przy każdym przestępstwie dochodzi do przeniesienia materiału między sprawcą a miejscem zdarzenia albo ofiarą, albo najprawdopodobniej do jednego i drugiego – odezwał się z pierwszego rzędu mocny kobiecy głos. – Edmond Locard, francuski kryminalistyk, używał określenia „pył”, ale powszechnie przyjmuje się termin „materiał”. Innymi słowy, ślad kryminalistyczny. – Kobieta, która udzieliła odpowiedzi, przechyliła na bok głowę, odrzucając kasztanowe włosy z twarzy w kształcie serca. – Rozwinął to Paul Kirk – dodała. – „Dowód fizyczny nie może popełnić krzywoprzysięstwa. Nie może być całkiem nieobecny. Jego wartość odsłania tylko ułomność człowieka, kiedy nie potrafi go znaleźć, zbadać i zrozumieć”.

Lincoln Rhyme skinął głową. Prawidłowe odpowiedzi można potwierdzić, ale nigdy chwalić; słowa uznania były zarezerwowane dla spostrzeżeń wykraczających poza podstawy. Mimo to był pod wrażeniem, ponieważ nie zadał jeszcze żadnej lektury na temat wielkiego francuskiego kryminalistyka. Powiódł wzrokiem po twarzach pozostałych, jak gdyby zdumiony ich biernością.

– Czy wszyscy zanotowali słowa pani Archer? Wygląda mi na to, że nie wszyscy. Nie pojmuję dlaczego.

Skrzypnęły długopisy, zastukały klawiatury laptopów, palce bezgłośnie zatańczyły na dwuwymiarowych klawiszach tabletów.

Prowadził dopiero drugie zajęcia w ramach wstępu do analizy miejsca zdarzenia i nie pojęli jeszcze obowiązujących zasad. Pamięć studentów była giętka i pojemna, ale z pewnością zawodna. Poza tym utrwalenie na papierze czy ekranie oznaczało nie tylko zrozumienie, lecz także posiadanie.

– Odpowiedź istnieje – powtórzył Rhyme profesorskim tonem. – Dla kryminalistyki nie ma przestępstwa, którego nie można wyjaśnić. Wszystko zależy od umiejętności, pomysłowości i wysiłku. Do czego jesteście gotowi się posunąć, aby wykryć sprawcę? Owszem, powiedział to Paul Kirk w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. – Zerknął na Juliette Archer. Rhyme zapamiętał nazwiska zaledwie garstki studentów. Archer jako pierwszej.

– Kapitanie Rhyme? – pytanie padło z ust młodego człowieka siedzącego w głębi sali, którą zajmowało około trzydziestu osób w wieku od dwudziestu do czterdziestu kilku lat, z przewagą młodszych. Mimo oryginalnie nastroszonych na hipsterską modłę włosów wyglądał na policjanta. Biogram w informatorze college’u – nie licząc dziesiątek tysięcy trafień w Google’u – podawał oficjalny stopień Rhyme’a z czasów, gdy przed laty odszedł ze służby z powodu niepełnosprawności, mało prawdopodobne, by używał go cywil.

Dystyngowanym ruchem prawej dłoni wykładowca obrócił skomplikowany elektryczny wózek inwalidzki w stronę studenta. Rhyme był tetraplegikiem, sparaliżowanym od szyi w dół; spośród jego kończyn działały tylko palec serdeczny lewej dłoni oraz – dzięki operacji – prawa ręka i dłoń.

– Słucham?

– Zastanawiałem się właśnie… Locard mówił o „materiale” albo „pyle”, prawda? – Zerknął na lewo w stronę Archer w pierwszym rzędzie, daleko od niego.

– Zgadza się.

– Czy może dojść też do przeniesienia psychicznego?

– To znaczy?

– Powiedzmy, że sprawca grozi ofierze torturami, zanim ją zabije. Ofiara zostaje znaleziona z wyrazem przerażenia zastygłym na twarzy. Domniemywamy, że sprawca był sadystą. Można dodać ten fakt do profilu psychologicznego. I zawęzić krąg podejrzanych.

Poprawna forma „domniemywamy”, pomyślał Rhyme, zamiast często spotykanej błędnej „domniemujemy”.

– Jedno pytanie – odparł. – Podobała się panu seria książek o Harrym Potterze? I filmów? – Zjawiska kulturalne interesowały go, jedynie o ile mogły pomóc w wyjaśnieniu jakiejś zbrodni, czyli nigdy. Ale Potter to w końcu Potter.

Młody człowiek zmrużył ciemne oczy.

– Oczywiście.

– I wie pan, że to była fikcja. Że Hogworth nie istnieje?

– Hogwart. Tak, zdaję sobie z tego sprawę.

– Czarodzieje, rzucanie zaklęć, wudu, duchy, telekineza i pańska teoria o przeniesieniu elementów psychicznych na miejscu zdarzenia, oczywiście ma pan świadomość…

– Powiedział pan: ściema?

Po sali przebiegł śmiech.

Rhyme ściągnął brwi, choć nie dlatego, że mu przerwano, tupet nawet mu się podobał, a uwaga była celna. Miał zastrzeżenia merytoryczne.

– Ależ nie. Chciałem powiedzieć, że każdą z tych teorii należy udowodnić empirycznie. Jeżeli przedstawi mi pan obiektywne badania, powtarzalne wyniki pańskiego rzekomego przeniesienia psychicznego, z odpowiedniej wielkości próbą i grupą kontrolną na potwierdzenie swojej teorii, wtedy uznam ją za wiarygodną. Osobiście raczej bym na niej nie polegał. Skupianie uwagi na niematerialnych aspektach śledztwa powoduje, że tracimy z oczu ważne zadanie do wykonania. Czyli?

– Zabezpieczenie dowodów. – Znowu Juliette Archer.

– Miejsce zdarzenia zmienia się jak dmuchawiec na wietrze. Z miliona ligandów po chwili zostają nam tylko trzy. Kropla deszczu potrafi zmyć drobinę DNA zabójcy, pozbawiając nas w ten sposób szansy znalezienia go w bazie danych CODIS i poznania jego nazwiska, adresu, numeru telefonu, numeru ubezpieczenia… i rozmiaru koszuli. – Spojrzał na salę. – Rozmiar koszuli to żart. – Ludzie mieli skłonność wierzyć we wszystko, co powiedział Lincoln Rhyme.

Glina z hipsterską fryzurą skinął głową, ale wyglądał na nieprzekonanego. Rhyme był pod wrażeniem. Ciekawe, czy student rzeczywiście zbada ten temat. Miał nadzieję, że tak. W jego teorii naprawdę mogło coś być.

– Za kilka tygodni porozmawiamy o pyle monsieur Locarda – czyli o śladach kryminalistycznych. Dziś zajmiemy się sprawą pozyskania tego pyłu. Nasz dzisiejszy temat to zabezpieczenie miejsca zdarzenia. Nigdy nie będziecie mieli dziewiczego miejsca. Coś takiego nie istnieje. Waszym zadaniem jest zadbać, aby miejsce było jak najmniej zanieczyszczone. Czynnik zanieczyszczający numer jeden? – zapytał i sam udzielił odpowiedzi: – Tak jest, to inni policjanci, najczęściej dowództwo. Jak powstrzymać wysokich rangą funkcjonariuszy, prężących się do kamer, przed włażeniem na miejsce zdarzenia i nie stracić przy tym pracy?

Gdy śmiech ucichł, rozpoczął się wykład.

Lincoln Rhyme od wielu lat z przerwami udzielał się jako wykładowca. Nie przepadał za rolą nauczyciela, ale głęboko wierzył w skuteczność pracy na miejscu zdarzenia jako klucz do wyjaśnienia przestępstwa. Zależało mu także na jak najwyższych standardach wykształcenia kryminalistyków – czyli jego własnych standardach. Mnóstwo winnych uniknęło kary albo dostawało rażąco łagodne wyroki za swoje zbrodnie. Często za kratki trafiali niewinni ludzie. Przyrzekł sobie, że zrobi, co w jego mocy, by odpowiednio wyedukować nowe pokolenie kryminalistyków.

Miesiąc wcześniej Rhyme zdecydował, że to będzie jego nowe zadanie. Uwolnił się od spraw kryminalnych, nad którymi pracował, i złożył podanie o pracę w Szkole Służb Wymiaru Sprawiedliwości Johna Marshalla, znajdującej się zaledwie dwie przecznice od jego domu przy Central Park West. Prawdę mówiąc, nie musiał nawet składać podania. Pewnego wieczoru podczas rozmowy przy drinku z prokuratorem okręgowym, z którym pracował, wyznał mu, że zastanawia się nad odwieszeniem broni na kołku i kształceniem następców. Prokurator szepnął komuś słówko, wiadomość dotarła do szkoły Marshalla, gdzie prokurator prowadził parę godzin zajęć w tygodniu, i niedługo potem zadzwonił do niego dziekan. Rhyme przypuszczał, że dzięki swojej reputacji jest atrakcją przyciągającą media i szersze grono studentów, być może też dzięki niemu znacznie wzrosły dochody z czesnego. Zaproponował, że poprowadzi kurs wprowadzający oraz zajęcia z zaawansowanej analizy chemicznej i mechanicznej substancji, często ujawnianych na miejscu zbrodni, z mikroskopią elektronową. O jego reputacji świadczył fakt, że lista chętnych na drugi kurs zapełniła się równie szybko jak na pierwszy.

Większość studentów pracowała lub miała podjąć pracę w policji. Lokalnej, stanowej albo federalnej. Część zamierzała zająć się prywatną analizą kryminalistyczną – dla detektywów, firm i adwokatów. Było też paru dziennikarzy i jeden powieściopisarz, który chciał wszystko dobrze zrozumieć. (Rhyme z zadowoleniem odnotował jego obecność, sam występował w serii powieści opartych na sprawach, które prowadził, i kilka razy pisał do autora, zarzucając mu przedstawianie fałszywego obrazu pracy nad zabezpieczaniem i analizą śladów. „Musi pan robić z tego takie sensacje?”).

Przedstawiwszy w zarysie, choć dosyć obszernie, problem zabezpieczania miejsca zdarzenia, Rhyme sprawdził godzinę i zakończył zajęcia. Podjechał wózkiem do pochylni łączącej niewielkie podwyższenie z poziomem podłogi.

Gdy znalazł się na dole, wszyscy opuścili już salę wykładową z wyjątkiem jednej osoby.

W pierwszym rzędzie została Juliette Archer. Trzydziestokilkuletnia kobieta miała niezwykłe oczy, na które Rhyme zwrócił uwagę już na początku, gdy w zeszłym tygodniu ujrzał ją w grupie studentów. W ludzkiej tęczówce ani w cieczy wodnistej nie ma niebieskich pigmentów, barwa zależy od zawartości melaniny w nabłonku w połączeniu ze zjawiskiem rozpraszania Rayleigha. Oczy Archer miały barwę głębokiego błękitu.

Podjechał do niej.

– Locard. Czytałaś dodatkowe źródła. Moją książkę. Sparafrazowałaś moje sformułowanie. – Nie wpisał własnego podręcznika na listę lektur.

– Miałam ochotę poczytać coś przy kolacji parę dni temu.

– Ach, tak.

– No i? – spytała.

Nie musiała rozwijać zdania. Było to po prostu powtórzenie pytania z zeszłego tygodnia… a także kilku późniejszych wiadomości przekazanych telefonicznie.

Jej świetliste oczy wpatrywały się w niego nieruchomo.

– Zastanawiam się, czy to dobry pomysł – powiedział.

– To zły pomysł?

– Chodzi mi o to, że nie będzie przydatny. Dla ciebie.

– Nie zgadzam się.

Na pewno nie należała do osób, które jąkają się i zwlekają z odpowiedzią. Archer spokojnie pozwoliła snuć się ciszy. Wreszcie uśmiechnęła się nieumalowanymi ustami.

– Sprawdziłeś mnie, prawda?

– Tak.

– Podejrzewałeś, że jestem szpiegiem? Że próbuję wkraść się w twoje łaski, żeby poznać tajemnice jakiejś sprawy?

Rzeczywiście przyszło mu to do głowy. Wzruszył ramionami, mimo swojego stanu potrafił wykonać ten gest.

– Po prostu z ciekawości. – W rzeczywistości Rhyme poznał sporo faktów na temat Juliette Archer. Ukończyła studia z biologii i zdrowia publicznego. Prowadziła badania terenowe jako epidemiolog w Wydziale Chorób Zakaźnych nowojorskiego Instytutu Zdrowia w Westchester. A teraz postanowiła zmienić zawód i zająć się kryminalistyką. Mieszkała w centrum, w dzielnicy loftów w SoHo. Jej jedenastoletni syn był świetnym piłkarzem. Sama Archer zebrała przychylne recenzje po pokazach tańca nowoczesnego na Manhattanie i w Westchester. Przed rozwodem mieszkała w Bedford w stanie Nowy Jork.

Nie, nie była szpiegiem.

Wciąż patrzyła mu w oczy.

– Zgoda – powiedział pod wpływem impulsu, niezmiernie u niego rzadkim.

Oficjalny uśmiech.

– Dziękuję. Mogę zacząć od razu.

Chwila ciszy.

– Jutro.

Archer z rozbawieniem przechyliła głowę. Jak gdyby wiedziała, że może bez trudu wynegocjować zmianę daty zatrudnienia, ale nie ma ochoty zbytnio naciskać.

– Podać ci adres? – spytał Rhyme.

– Znam.

Zamiast podawać sobie ręce, przypieczętowali porozumienie skinieniem głowy. Archer uśmiechnęła się, po czym wcisnęła palec wskazujący do panelu sterującego jej srebrnego wózka inwalidzkiego, Storm Arrow, takiego samego modelu, z jakiego Rhyme korzystał jeszcze kilka lat temu.

– W takim razie do zobaczenia. – Odwróciła pojazd, ostrożnie manewrowała w przejściu między stolikami i wyjechała z sali.

ROZDZIAŁ 4

Dom był z ciemnoczerwonej cegły. W podobnym kolorze, co oprawki okularów posterunkowego Buddy’ego Everetta, barwy zaschniętej krwi i trzewi. Takie skojarzenie nasuwało się samo. Zwłaszcza w tych okolicznościach.

Amelia Sachs patrzyła na padające ze środka ciepłe światło, które od czasu do czasu migotało, gdy liczni goście przemykali między lampą a oknem. Efekt przywodził na myśl oświetlenie stroboskopowe, dom był mały, a gości dużo.

Śmierć gromadzi nawet tych, których łączą najsłabsze więzy.

Wciąż się ociągała.

Podczas wieloletniej służby w policji Sachs zawiadamiała dziesiątki rodzin o śmierci bliskich. Potrafiła to robić, improwizując na kanwie formułek, których nauczyli ich psychologowie na akademii. („Bardzo mi przykro z powodu straty bliskiej osoby”. „Czy jest ktoś, kto może udzielić pani/panu wsparcia?”. Przy takim scenariuszu własna inwencja jest niezbędna).

Dziś jednak czuła się inaczej. Nigdy wcześniej nie była świadkiem chwili, gdy elektrony opuszczają komórki ofiary albo – jeśli ktoś hołdował innym przekonaniom – gdy duch porzuca ciało. Trzymała dłonie na ramionach Grega Frommera w momencie jego śmierci. I choć nie miała ochoty tu przychodzić, pakt został przypieczętowany. Nie mogła go zerwać.

Przesunęła kaburę na bok, by ją ukryć. Wydawało się, że tak wypada, choć nie umiała wyjaśnić dlaczego. Wcześniej pozwoliła sobie jeszcze wpaść na chwilę do swojego mieszkania, które też znajdowało się na Brooklynie, w sumie niedaleko, żeby wziąć prysznic i się przebrać. Gdyby teraz ktoś chciał znaleźć na niej choćby drobinę krwi, musiałby użyć luminolu albo oświetlacza kryminalistycznego, emitującego światło o zmiennej długości fali.

Weszła po schodkach i wcisnęła przycisk dzwonka.

Drzwi otworzył wysoki mężczyzna w hawajskiej koszuli i pomarańczowych szortach. To oczywiście nie był jeszcze pogrzeb. Dziś odbywało się tylko pospiesznie zwołane spotkanie krewnych i przyjaciół, którzy pojawili się, żeby udzielić wsparcia, przynieść coś do jedzenia i pomóc rodzinie zapomnieć o bólu, a jednocześnie skupić się na nim.

– Dzień dobry – powiedział. Oczy miał czerwone jak girlanda na szyi papugi zdobiącej jego brzuch. Brat Frommera? Uderzające podobieństwo.

– Amelia Sachs. Z policji. Czy pani Frommer zgodzi się poświęcić mi parę minut? – zadała pytanie uprzejmie, starając się uniknąć biurokratycznego tonu.

– Na pewno. Proszę wejść.

Zauważyła nieliczne meble, sfatygowane i nie do kompletu, jakimi urządzono wnętrza, mały telewizor, a obok skromny dekoder kablówki. Kilka obrazów wiszących na ścianach mogło pochodzić z Walmartu albo Targetu. Dowiedziała się, że Frommer był sprzedawcą w sklepie obuwniczym w centrum handlowym i pracował za minimalną stawkę. Nie było żadnej konsoli do gier, choć zauważyła, że Frommerowie mają co najmniej jedno dziecko – w przeciwległym kącie stała poobijana i posklejana taśmą izolacyjną deskorolka. Na podłodze, przy niskim liszajowatym stoliku leżał plik komiksów mangi.

– Jestem Bob, kuzyn Grega.

– Przykro mi z powodu waszej straty. – Czasami przydają się wyuczone banały.

– Nie mogliśmy w to uwierzyć. Mieszkamy z żoną w Schenectady. Przyjechaliśmy najszybciej, jak się dało. Nie mogliśmy w to uwierzyć – powtórzył. – Żeby… zginąć w takim strasznym wypadku. – Mimo tropikalnego kostiumu Bob nagle nabrał dostojeństwa. – Ktoś za to zapłaci. Do tego w ogóle nie powinno było dojść.

Kilku gości przywitało ją skinieniem głowy i obrzuciło taksującym spojrzeniem jej strój, który starannie wybrała. Ciemnozielona spódnica do połowy łydki, czarny żakiet i bluzka. Ubrała się jak na pogrzeb, choć nieumyślnie. To był typowy uniform Sachs. Ciemne jest znacznie trudniejszym celem do namierzenia niż jasne.

– Pójdę po Sandy.

– Dziękuję.

W głębi pokoju zobaczyła chłopca w wieku około dwunastu lat w towarzystwie dwojga pięćdziesięciokilkuletnich ludzi. Jego pucołowata i piegowata twarz była czerwona od płaczu, włosy mocno potargane. Sachs zastanawiała się, czy przed przyjazdem rodziny leżał w łóżku, sparaliżowany wiadomością o śmierci ojca.

– Pani do mnie?

Sachs się odwróciła. Szczupła blondynka była bardzo blada, a odcień jej karnacji w niepokojący sposób odcinał się od głębokiej czerwieni powiek i skóry pod oczami. Upiornego wrażenia dopełniały nieziemsko zielone tęczówki. Granatowa tunika na ramiączkach była wyraźnie wymięta, a buty, choć w podobnym stylu, nie do pary.

– Amelia Sachs, z policji.

Nie pokazała odznaki. Nie było potrzeby.

Zapytała, czy mogłyby zamienić dwa słowa na osobności.

Dziwne, ale o wiele łatwiej było wycelować z glocka do naćpanego sprawcy, który mierzy do ciebie ze swojego pistoletu z odległości czterdziestu kroków, albo ścigając jakiegoś sukinsyna, redukować z czwórki na dwójkę, by wziąć zakręt z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, widząc, jak wskazówka obrotomierza sięga czerwonej kreski.

Weź się w garść. Dasz radę.

Sandy Frommer poprowadziła ją w głąb domu i przez salon weszły do maleńkiego pokoiku, który, co od razu zauważyła Sachs, zajmował chłopiec – świadczyły o tym plakaty i komiksy z superbohaterami, bezładnie porozrzucane dżinsy i bluzy, rozgrzebane łóżko.

Sachs zamknęła drzwi. Sandy mierzyła gościa nieufnym spojrzeniem.

– Tak się złożyło, że byłam na miejscu, gdy pani mąż zginął. Byłam wtedy przy nim.

– Och. Ojej. – Przez moment wydawała się kompletnie zdezorientowana. Ponownie skupiła wzrok na Sachs. – Przyszedł tu policjant, żeby mi o tym powiedzieć. Całkiem miły człowiek. Z miejscowego posterunku. Azjata? To znaczy mam na myśli policjanta. Nie było go w centrum, kiedy to się zdarzyło. Ktoś przekazał mu wiadomość przez telefon.

Sachs pokręciła głową.

– Wyglądało poważnie, prawda?

– Tak, bardzo poważnie. – Nie mogła zrelacjonować jej wypadku w łagodnej wersji. Mówiono już o nim w wiadomościach. Wprawdzie oszczędzono drastycznych szczegółów, ale Sandy prędzej czy później zobaczy raporty lekarzy i dokładnie pozna przebieg ostatnich minut, jakie Greg Frommer spędził na ziemi. – Chciałam pani tylko powiedzieć, że byłam przy nim. Trzymałam go za rękę, kiedy się modlił. I poprosił mnie, żebym przyszła do pani i powiedziała, że bardzo kochał panią i waszego syna.

Jak gdyby nagle ogarnęło ją poczucie niezwykle ważnej misji, Sandy podeszła do biurka syna, na którym stał stary komputer stacjonarny. Obok walały się dwie puszki po napojach, jedna zgnieciona. Spłaszczona paczka po chipsach o smaku barbecue. Wzięła puszki i wrzuciła do kosza na śmieci.

– Muszę przedłużyć prawo jazdy. Zostały mi tylko dwa dni. Jeszcze się do tego nie zabrałam. Pracuję w firmie sprzątającej. Ciągle jesteśmy zajęci. Za dwa dni moje prawo jazdy straci ważność.

Czyli wkrótce miała urodziny.

– Jest ktoś, kto może panią zawieźć do wydziału komunikacji?

Sandy podniosła następne znalezisko, pustą butelkę po ice tea, która również trafiła do kosza.

– Nie musiała pani przychodzić. Niektórzy by nie przyszli. – Mówiła, jakby każde słowo sprawiało jej ból. – Dziękuję. – Przez ułamek sekundy swoimi nieziemskimi oczami wpatrywała się w Sachs, po czym wbiła wzrok w podłogę. Kobieta wrzuciła bluzy do prania. Sięgnęła do kieszeni dżinsów, wyjęła chusteczkę i delikatnie otarła nos. Sachs zwróciła uwagę, że dżinsy są od Armaniego, ale dość spłowiałe i znoszone – nie były sprane fabrycznie jak niektóre modele nowych rzeczy (Sachs, była modelka, nie przejmowała się takimi bezsensownymi trendami). Albo zostały kupione jako używane, albo pochodziły z dawniejszych, pomyślniejszych dla rodziny czasów, jak przypuszczała Sachs.

I chyba miała rację, bo zauważyła stojące na biurku zdjęcie w ramkach, na którym młodszy o kilka lat chłopiec stał z ojcem obok prywatnego samolotu. Mieli przy sobie wędkarski ekwipunek. W tle rysowały się góry Kanady albo Alaski. Inna fotografia przedstawiała rodzinę na trybunie, chyba na wyścigach Indianapolis 500.

– Mogę coś dla pani zrobić?

– Chyba nie, pani… detektyw?

– Amelia.

– Amelia. Ładne imię.

– Jak sobie z tym radzi pani syn?

– Bryan… Nie wiem, jak to zniesie. Teraz jest chyba zły. Albo otępiały. Oboje jesteśmy otępiali.

– Ile ma lat? Dwanaście?

– Tak, dwanaście. Od kilku lat ciężko się nam żyje. Poza tym to trudny wiek. – Zadrżała jej warga. Po chwili spytała ostrym tonem: – Kto jest za to odpowiedzialny? Jak coś takiego mogło się zdarzyć?

– Nie wiem. Służby miejskie przeprowadzą dochodzenie. Znają się na tym.

– Przecież mamy zaufanie do takich urządzeń. Wind, schodów, samolotów, metra! Ich producenci muszą dbać, żeby były bezpieczne. Skąd mamy wiedzieć, czy coś nam grozi? Musimy na nich polegać!

Sachs dotknęła jej ramienia, lekko je nacisnęła. Zastanawiała się, czy kobieta wpadnie w histerię. Ale Sandy szybko się opanowała.

– Dziękuję, że pani przyszła. Wiele osób by nie przyszło. – Najwyraźniej zapomniała, że mówiła to już wcześniej.

– Gdyby pani czegoś potrzebowała… – Sachs włożyła jej do ręki wizytówkę. Tego akurat nie uczyli w akademii, choć prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, jak mogłaby pomóc tej kobiecie. Sachs posłuchała głosu instynktu.

Wizytówka zniknęła w kieszeni dżinsów, które pierwotnie musiały kosztować trzycyfrową kwotę.

– Chyba już pójdę.

– Ach, tak. Jeszcze raz dziękuję.

Sandy wzięła brudne naczynia syna, pierwsza wyszła z pokoju i zniknęła w kuchni.

W przedpokoju Sachs zatrzymała się i zagadnęła Boba, kuzyna Frommera.

– Jak pana zdaniem czuje się Sandy?

– Tak jak się można spodziewać. Zrobimy z żoną, co w naszej mocy. Ale sami mamy troje dzieci. Tak sobie myślałem, że wyszykuję garaż. Mam do tego dryg. Najstarszy chłopak też.

– O czym pan mówi?

– O naszym garażu. Samodzielny budynek. Na dwa samochody. I ogrzewany, bo urządziłem tam sobie warsztat.

– Mieliby u pana zamieszkać?

– Muszą u kogoś zamieszkać, a nie wiem, kto inny mógłby ich przyjąć.

– W Schenectady?

Bob skinął głową.

– Nie są właścicielami domu? Wynajmują?

– Zgadza się – zniżył głos do szeptu. – I zalegają z czynszem od paru miesięcy.

– Greg miał ubezpieczenie na życie?

Grymas.

– Nie. Zrezygnował. Potrzebował pieniędzy. Widzi pani, Greg postanowił, że chce się odwdzięczyć za swój sukces. Kilka lat temu rzucił pracę i zaangażował się w działalność dobroczynną. Kryzys wieku średniego czy coś w tym rodzaju. Pracował trochę w tym centrum handlowym, żeby mieć czas na wolontariat w stołówkach dla bezdomnych i schroniskach. No i super, że realizował swoje plany, ale Sandy i Bryanowi było ciężko.

Sachs pożegnała się i ruszyła do drzwi.

– Tylko niech pani źle nie zrozumie – dodał Bob.

Odwróciła się i pytająco uniosła brew.

– Proszę nie myśleć, że Sandy tego żałowała. Przez cały ten czas stała za nim murem. Nigdy się nie skarżyła. Rany, jak oni się kochali.

Idę w stronę mojego mieszkania w Chelsea, mojego łona. Mojego własnego, dobrego miejsca.

I oczywiście oglądam się za siebie.

Nie śledzą mnie żadni gliniarze. Nie ma śladu Rudej, tej policjantki.

Po tej panice w centrum przedeptałem parę kilometrów przez Brooklyn do stacji innej linii metra. Zrobiłem jeszcze jeden przystanek, żeby sprawić sobie nową marynarkę i coś na głowę – znowu bejsbolówkę, ale tym razem beżową. Mam jasne i krótkie włosy, trochę przerzedzone, lepiej je jednak przykrywać, gdy wychodzę.

Po co dawać Technomanom coś, nad czym by mogli popracować?

W końcu się uspokajam, serce nie wali mi już na widok radiowozu.

Droga do domu ciągnie się w nieskończoność. Chelsea jest daleko, daleko od Brooklynu. Ciekawe, skąd się wzięła ta nazwa. Słyszałem, że od jakiegoś miejsca w Anglii. Zresztą brzmi z angielska. Mają chyba drużynę sportową, która się tak nazywa. A może to tylko czyjeś nazwisko.

Ulica, moja ulica, Dwudziesta Druga, jest hałaśliwa, ale mam grube szyby. Cicho jak w łonie, mówiłem. Na dachu jest taras i lubię tam wychodzić. Nie odwiedza go nikt z budynku, w każdym razie nigdy nie widziałem. Czasami siadam tam sobie i żałuję, że nie palę, bo wydaje mi się, że siedzenie na betonowym cyplu z papierosem i obserwowanie miasta z wysoka to istota doświadczania Nowego Jorku, starego i nowego.

Z dachu widać tył hotelu Chelsea. Mieszkają tam znani ludzie, ale mieszkają na stałe. Muzycy, aktorzy, artyści. Siedzę na składanym krzesełku, przyglądam się gołębiom, chmurom, samolotom i panoramie miasta, nasłuchując muzyki granej przez mieszkających w hotelu muzyków, ale nigdy nic nie słyszę.

Stoję już przed drzwiami swojego budynku. Jeszcze raz oglądam się za siebie. Nie ma glin. Nie ma Rudej.

Wchodzę i ruszam w labirynt korytarzy. Ściany są pomalowane na ciemnoniebieski kolor, o którym myślę, że jest… szpitalisty. Wymyśliłem to słowo. Tak mi przyszło do głowy. Powiem bratu, kiedy go znowu zobaczę. Spodoba się Peterowi. W naszej przeszłości było tyle poważnych spraw, że teraz wolę myśleć o zabawniejszej stronie życia. W korytarzach jest słabe światło, a ściany mają zapach, jakby zbudowano je ze starego mięsa. Nie sądziłem, że dobrze się poczuję w takim miejscu, skoro wychowałem się na czystym i zielonym przedmieściu. To miało być tymczasowe mieszkanie, ale jakoś w nie wrosłem. Nauczyłem się też, że miasto jest dobrym miejscem dla kogoś o mojej naturze. Rzadko bywam zauważany. Dla mnie to ważne, aby nie rzucać się w oczy. Ze względu na wszystko.

I tak wracam do zacisznego Chelsea.

Do łona…

W mieszkaniu zapalam światło i zamykam drzwi na klucz. Szukam śladów intruza, ale nikt tu nie wtargnął. Niektórzy powiedzieliby, że mam paranoję, ale przy moim trybie życia to żadna paranoja, prawda? Rybimi płatkami posypuję rybie niebo w akwarium. Zawsze mam wrażenie, że z tą dietą jest coś nie tak. Ale przecież jem mięso, i to sporo. Sam jestem mięsem. Co to za różnica? Poza tym naprawdę to lubią i z przyjemnością obserwuję małe szaleństwo w wodzie. Złote, czarne i czerwone błyski śmigają jak czyste impulsy.

Idę do łazienki i wchodzę pod prysznic, żeby zmyć obawy z centrum handlowego. Pot też. Nawet w chłodny wiosenny dzień, taki jak dziś, po ucieczce jestem mokry od potu.

Włączam wiadomości. Tak jest, po tysiącu reklam na ekranie pojawia się materiał o zdarzeniu w centrum handlowym na Brooklynie. Awaria schodów ruchomych, tragiczna śmierć mężczyzny. I strzał! No, jest wyjaśnienie. Funkcjonariusz policji próbował unieruchomić maszynerię i ocalić ofiarę, pakując kulkę w silnik. Nie poskutkowało. Ciekawe, czy to Ruda oddała ten bezsensowny strzał. Jeżeli tak, przyznaję jej punkt za pomysłowość.

Widzę wiadomość na automatycznej sekretarce – tak jest, staroświeckiej sekretarce.

– Cześć, Vernon. Musiałam zostać dłużej w pracy…

Czuję ucisk w brzuchu. Chce odwołać? Ale zaraz się dowiaduję, że wszystko gra.

– …więc będę bliżej ósmej. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

Mówi bezbarwnym tonem, ale zawsze tak mówi. Nie należy do kobiet o żywym, dziarskim głosie. Nigdy nie widziałem, żeby się śmiała.

– Jeżeli się nie odezwiesz, po prostu przyjdę. Gdyby było za późno, trudno. Wtedy zadzwoń.

Alicia taka jest. Boi się, że coś się zawali, jeżeli ona wywoła jakieś zamieszanie, zada o jedno pytanie za dużo, sprzeciwi się czemuś, nawet gdyby wszyscy uważali, że to nie jest sprzeciw, lecz zwykłe pytanie. Albo zdziwienie.

Mogę jej zrobić wszystko. Naprawdę wszystko.

I muszę przyznać, że to mi się podoba. Daje mi poczucie władzy. I dobre samopoczucie. Ludzie robili mi w życiu rzeczy, które nie są tak przyjemne. Wydaje się, że to naturalne.

Wyglądam przez okno, wypatrując Rudej czy innych gliniarzy. Nikogo.

Paranoja…

Sprawdzam lodówkę i spiżarkę w poszukiwaniu czegoś na kolację. Zupa, sajgonki, chili con carne bez fasoli, cały kurczak ze skórą i kośćmi, tortille. Masa sosów i dipów. Ser.

Skóra i kości, szczypior – zgadza się, to ja. Ale jem jak robotnik portowy.

Myślę o dwóch kanapkach, które zjadłem w Starbucksie, zwłaszcza smakowała mi ta z wędzoną szynką. A potem wrzask. Wyjrzałem, zobaczyłem, jak Ruda obserwuje kawiarnię, nie odwracając się w stronę wrzasku, jak zrobiłby każdy normalny człowiek.

Technomanka… Wyrzucam z siebie to słowo ze złością, przynajmniej w duchu.

Jestem na nią wściekły.

Muszę się pocieszyć. Zabieram plecak spod drzwi i niosę przez cały pokój. Wstukuję cyfry do zamka Pokoju z Zabawkami. Sam zainstalowałem ten zamek, co prawdopodobnie jest zabronione w wynajmowanych mieszkaniach. Kiedy wynajmujesz, nie pozwalają na wiele. Ale płacę w terminie, więc nikt tu nie zagląda. Poza tym muszę zamykać Pokój z Zabawkami, więc jest zamknięty. Cały czas.

Zwalniam grubą zasuwę. I już jestem w środku. W Pokoju z Zabawkami panuje półmrok rozjaśniony tylko mocnymi halogenami nad zniszczonym stołem, na którym leżą moje skarby. Tańczą odbłyski światła, które oślepiająco odbija się od metalowych krawędzi i ostrzy, wykonanych głównie z błyszczącej stali. W Pokoju z Zabawkami jest cicho. Dobrze go wytłumiłem, starannie wyciąłem płyty drewna i materiału dźwiękochłonnego, by wyłożyć nimi ściany, a w oknach zamontowałem okiennice. Można tu zedrzeć sobie gardło od wrzasku, a na zewnątrz nie wymknie się ani jeden dźwięk.

Wyciągam z plecaka łamacz kości, młotek z kulistym noskiem, czyszczę go i konserwuję olejem, a potem odkładam na półkę. Następnie nowy nabytek, piła modelarska z ząbkowanym ostrzem. Rozpakowuję ją i palcem sprawdzam krawędź. Szur-szur… Wyprodukowana w Japonii. Rany, to naprawdę zmyślny wynalazek. Piła zrobiona z długiej, prostej brzytwy. Jeszcze raz sprawdzam ostrze i widzę: usunąłem tylko warstewkę naskórka.

Swoje nowe ulubione narzędzie kładę na półce na honorowym miejscu. Przez głowę przebiega mi absurdalna myśl, że pozostałe będą zazdrosne i smutne. Tak to ze mną śmiesznie jest. Ale kiedy Technomani schrzanią ci życie, próbujesz je tchnąć w przedmioty. Zresztą, czy to rzeczywiście takie dziwne? Można na nich bardziej polegać niż na ludziach.

Jeszcze raz przyglądam się brzeszczotowi. Odbity promień światła trafia prosto w moje oko i gdy źrenica się zwęża, pokój lekko się przechyla. Osobliwe wrażenie, ale całkiem przyjemne.

Pod wpływem nieoczekiwanego impulsu postanawiam przyprowadzić tu Alicię. Czuję nieodpartą potrzebę. Wyobrażam sobie, jak odbite od stali światło pada na jej skórę, tak jak teraz na moją. Właściwie słabo się znamy, ale chyba jednak ją tu przyprowadzę. Lekkie pulsowanie w brzuchu mówi mi, że powinienem.

Mam przyspieszony oddech.

Powinienem? Już dzisiaj?

To wzburzenie w podbrzuszu świadczy, że tak. I wyobrażam sobie jej skórę odbitą w wypolerowanych jak lustro metalowych kształtach, leżących na stole i półkach.

Kiedyś trzeba to będzie zrobić, myślę.

Zrób to teraz. Będziesz miał to za sobą…

Tak czy nie?

Nagle kamienieję.

Rozlega się dzwonek. Wychodzę z Pokoju z Zabawkami i zbliżam się do drzwi.

Błyskawicznie przychodzi mi do głowy straszna myśl.

A jeżeli to nie Alicia, tylko Ruda?

Nie, nie. Niby jak? Ale Ruda ma bystre oczy, czyli musi mieć bystry umysł. Przecież znalazła mnie w centrum handlowym.

Wracam wziąć z półki mój łamacz kości i podchodzę do drzwi.

Wciskam guzik domofonu. I czekam.

– Halo?

– Vernon, to ja? – Alicia wiele zdań kończy znakiem zapytania. Jest chodzącą niepewnością.

Uspokajam się, odkładam młotek i przyciskiem otwieram drzwi na dole, a kilka minut później na ekranie wideo ukazuje się twarz Alicii, która zerka do kamery umieszczonej nad framugą. Kiedy wchodzi, prowadzę ją do salonu. Czuję jej dziwne perfumy, które moim zdaniem lekko zalatują słodką cebulą. Wiem, że tak nie jest. Ale takie mam wrażenie.

Unika mojego wzroku. Góruję nad nią wzrostem; jest drobna i szczupła, ale taka patykowata jak ja.

– Hej.

– Cześć.

Przytulamy się. Ciekawa rzecz, zawsze myślałem, że aby kogoś uściskać, trzeba zacisnąć zęby i pokonać własne opory przed dotknięciem kogoś. Na przykład mojej matki w ostatnim okresie. I ojca – jego nigdy nie chciałem dotknąć. Oczywiście nie zawsze trzeba, ale tak myślałem.

Alicia zdejmuje kurtkę i sama wiesza ją na wieszaku. Czuje się nieswojo, kiedy ludzie coś dla niej robią. Ma około czterdziestki, parę lat więcej ode mnie. Jest ubrana w niebieską sukienkę pod szyję, z długim rękawem. Rzadko lakieruje paznokcie. Odpowiada jej właśnie taki image: nauczycielki. Mnie to nie obchodzi. Nie przyciągnął mnie jednak do niej gust w doborze garderoby. Gdy była mężatką, była nauczycielką.

– Kolacja? – pytam.

– Nie? – Znowu pytanie, chociaż chce po prostu odmówić. Boi się, że jedno niewłaściwe słowo, jeden niewłaściwy znak przestankowy zrujnuje cały wieczór.

– Nie jesteś głodna?

Zerka w stronę sypialni.

– To znaczy… Nie masz nic przeciwko temu? Żeby się kochać?

Biorę ją za rękę i idziemy przez salon w stronę przeciwległej ściany. Po prawej jest Pokój z Zabawkami. Po lewej sypialnia, gdzie przez otwarte drzwi widać starannie pościelone łóżko, oświetlone przytłumionym blaskiem nocnej lampki.

Patrzę z wahaniem na zamek w drzwiach Pokoju z Zabawkami. Alicia spogląda na mnie z zaciekawieniem, ale nigdy w życiu nie ośmieliłaby się zapytać: coś nie tak?

Podejmuję decyzję i skręcam w lewo, ciągnąc ją za sobą.

ROZDZIAŁ 5

Co się stało? – spytał Lincoln Rhyme. – Chodzi o ten wypadek na Brooklynie?

To było jak żywicowanie drzewa. Kiedy coś ją dręczyło, Sachs zazwyczaj niechętnie wdawała się w szczegóły, nie lubiła nawet sugerować, o co chodzi, tak samo jak on. Żadne z nich nie miało też ochoty zapytać wprost: „Co się dzieje?”. Czasem jednak zamaskowanie troski o jej samopoczucie pytaniem o konkrety, związane na przykład z miejscem zdarzenia, przynosiło oczekiwany skutek.

– Jest pewien problem. – I umilkła.

No, w każdym razie próbował.

Byli w salonie jego domu przy Central Park West. Sachs rzuciła torebkę i aktówkę na rattanowe krzesło.

– Idę umyć ręce. – Poszła przez korytarz do łazienki na parterze. Rhyme usłyszał, jak wymienia uprzejmości z jego opiekunem, Thomem Restonem, który szykował kolację.

W dolatującym z kuchni zapachu Rhyme wyczuł gotowaną rybę, kapary, marchewkę z tymiankiem. Odrobinę kminu rzymskiego, którym prawdopodobnie przyprawiono ryż. Tak, jego zmysł olfaktoryczny – wrażliwy na ligandy – wyostrzył się, jak przypuszczał, po wypadku na miejscu zdarzenia przed wielu laty, w którym złamał czwarty kręg szyjny i został tetraplegikiem. Nietrudno było to jednak wydedukować: Thom zwykle przyrządzał tę potrawę raz w tygodniu. Rhyme bynajmniej nie należał do smakoszy, ale to danie przypadło mu do gustu. Pod warunkiem że towarzyszyła mu lampka orzeźwiającego chablis. Nie miał wątpliwości, że i tym razem jej nie zabraknie.

Gdy Sachs wróciła, Rhyme podjął temat:

– Problem z twoim podejrzanym? Przypomnij mi jego kryptonim. – Był pewien, że mu powiedziała. Kiedy jednak jakiś fakt nie był bezpośrednio związany z projektem, nad którym właśnie pracował, często ulatniał się z jego pamięci bez śladu.

– NS 40. Od nazwy klubu, przy którym zginęła ofiara. – Wydawała się zaskoczona, że Rhyme nie pamięta.

– Zwiał.

– Aha. Wykorzystał chaos po wypadku na schodach ruchomych i czmychnął.

Zauważył, że Sachs nie odpięła kabury z glockiem i nie odłożyła jej na półkę przy wejściu do salonu, co oznaczało, że nie zamierzała zostać na noc. Miała własny dom na Brooklynie i pomieszkiwała trochę tam, trochę tu. W każdym razie do niedawna. Od kilku tygodni nocowała u niego tylko dwa razy.

Następne spostrzeżenie: jej ubranie wyglądało nieskazitelnie, bez odrobiny brudu czy krwi, jakie musiały się na nim znaleźć, kiedy zeszła do komory schodów, aby ratować ofiarę wypadku. Ponieważ do ucieczki podejrzanego – i nieszczęśliwego zdarzenia ze schodami – doszło na Brooklynie, przypuszczalnie wstąpiła do siebie, żeby się umyć i przebrać.

Skoro więc miała zamiar tam wrócić, po co przyjechała na Manhattan?

Może na kolację? Taką miał nadzieję.

W drzwiach salonu stanął Thom.

– Proszę. – Podał jej kieliszek białego wina.

– Dzięki. – Wypiła łyk.

Jego asystent był szczupły i przystojny jak model z reklam Nautiki. Dziś miał na sobie ciemne spodnie, białą koszulę i pastelowy bordowo-różowy krawat. Ubierał się najlepiej ze wszystkich dotychczasowych opiekunów Rhyme’a, a jeśli jego strój wydawał się mało praktyczny, nie dotyczyło to jednego ważnego elementu: miał mocne buty na gumowych podeszwach, by bezpiecznie przenosić solidnie zbudowanego Rhyme’a z wózka na łóżko i odwrotnie. W oczy rzucał się także charakterystyczny dodatek: wystające z tylnej kieszeni chabrowe rękawiczki z lateksu do „akcji gówno-moczowej”.

– Na pewno nie możesz zostać na kolacji? – zwrócił się do Sachs.

– Nie, dziękuję. Mam inne plany.

I tak poznał odpowiedź na swoje pytanie, choć enigmatyczność Sachs tylko potęgowała zagadkę jej dzisiejszej wizyty.

Rhyme chrząknął. Zerknął na pustą szklaneczkę umieszczoną na poziomie jego ust z boku wózka (uchwyt na szklankę był jego najważniejszym dodatkiem).

– Wypiłeś już dwie – zauważył Thom.