Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
W Greenwich Village ginie kobieta. O jej zamordowanie policja oskarża kuzyna Lincolna Rhymeaa, Arthura, który mimo niezbitych dowodów, nie przyznaje się do winy. Na prośbę żony niewidzianego od lat kuzyna kryminalistyk zgadza się zbadać sprawę i wraz ze swoim zespołem wkrótce odkrywa serię podobnych zdarzeń, zabójstw i gwałtów, których sprawcy utrzymują, że są niewinni, choć wszystkie ślady na miejscu zbrodni świadczą przeciwko nim. Rhyme i Amelia Sachs dochodzą do wniosku, że przestępstwa mogą być dziełem osoby znającej każdy szczegół z życia mistrza manipulacji, dokonującego kradzieży tożsamości. Poszukując źródła przecieku informacji, natrafiają na trop prowadzący potężnej firmy Strategic Systems - dostawcy danych osobowych, która dbając o swoje dobre imię, niezbyt chętnie pomaga policji. Gdy morderca poznaje tożsamość ścigających go osób, sytuacja się zmienia i ofiarami stają się łowcy.
Cykl: Lincoln Rhyme, t. 8
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (5)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Biblioteka Miejska w Cieszynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 605
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POLECAMY:
JEFFERY DEAVER
JEFFERY DEAVER
ROZBITEOKNO
Przełożył Łukasz Praski
Prószyński i S- Ka
Tytuł oryginałuThe Broken Window
Copyright © 2008 by Jeffery DeaverAll rights reserved.
Projekt okładki
Cover photograph © Michael Cevoli/Veer/Corbis
Redaktor seriiRenata Smolińska
RedakcjaMagdalena Koziej
KorektaMariola Będkowska
ŁamanieEwa Wójcik
WydawcaPrószyński Media Sp. z o.o.02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www.proszynski.pl
Druk i oprawaABEDIK S.A.ul. Ługańska 1,61-311 Poznań
Dla drogiego przyjaciela,pisanego słowa
CZWARTEK, 12 MAJA
Przyczyną naruszenia prywatności nie jest na ogół odkrywanie wielkich tajemnic osobistych, lecz ujawnianie wielu drobnych faktów... Podobnie jak z pszczołami afrykańskimi - jedna jest zaledwie utrapieniem, ale rój może stanowić śmiertelne zagrożenie.
ROBERT O’HARROW JUNIOR, „No Place to Hide”
Coś ją dręczyło, nie potrafiła jednak odgadnąć, co to jest.
Jak lekki, uporczywy ból pulsujący gdzieś w głębi ciała.
Albo jakiś człowiek idący za tobą, gdy zbliżasz się do domu... Czy to ten sam typ, który zerkał na ciebie w metrze?
Albo ciemna kropka przesuwająca się w kierunku łóżka, która nagle znika. Pająk czarna wdowa?
W tym momencie jej gość siedzący na kanapie w salonie spojrzał na nią i uśmiechnął się, a Alice Sanderson zapomniała o swoim niepokoju - jeśli to w ogóle był niepokój. Owszem, Arthur był inteligentny i dobrze zbudowany, ale przede wszystkim miał wspaniały uśmiech, który znaczył o wiele więcej.
- Może wina? - spytała, idąc do małej kuchni.
- No pewnie. Wszystko jedno, jakie masz.
- Całkiem przyjemne takie wagary w środku tygodnia. Dwoje dorosłych - fajnie.
- Szaleństwo mam we krwi - zażartował.
Okno wychodziło na rząd fasad z naturalnego i malowanego piaskowca po drugiej stronie ulicy. Widać stąd było także zarys dachów Manhattanu, tego dnia zasnuty mgiełką na wiosennym niebie. Do pokoju wpadało świeże jak na Nowy Jork powietrze, niosąc woń czosnku i oregano z pobliskiej włoskiej restauracji. To była ulubiona kuchnia ich obojga - jedno ze wspólnych upodobań, jakie zdążyli odkryć już na pierwszym spotkaniu na degustacji wina w SoHo przed kilkoma tygodniami, pod koniec kwietnia. W trakcie wykładu someliera na temat europejskich win, którego Alice słuchała wraz z grupą około czterdziestu osób, jakiś męski głos spytał o pewien rodzaj hiszpańskiego czerwonego wina.
Zaśmiała się cicho. Tak się składało, że miała skrzynkę właśnie tej marki (ściślej mówiąc, już niecałą skrzynkę). Wino pochodziło z mało znanej winnicy. Może nie była to najlepsza rioja na świecie, lecz jej bukiet krył miłe wspomnienia. Alice wypiła jej mnóstwo ze swoim francuskim kochankiem podczas tygodnia spędzonego w Hiszpanii - cudownej przygody, idealnej dla kobiety tuż przed trzydziestką, która niedawno zerwała ze swoim chłopakiem. Wakacyjny romans, namiętny i intensywny, był oczywiście z góry skazany na klęskę, co jeszcze dodawało mu powabu.
Alice wychyliła się wtedy, chcąc zobaczyć, kto pyta o wino: ujrzała nijakiego mężczyznę w garniturze. Po kilku kieliszkach degustowanych gatunków nabrała odwagi i z talerzem przekąsek w ręku, lawirując wśród gości, podeszła do niego i spytała, dlaczego interesuje go akurat to wino.
Odrzekł, że przed kilkoma laty pojechał do Hiszpanii ze swoją byłą dziewczyną i rioja bardzo przypadła mu do gustu. Usiedli przy stoliku, rozmawiając jeszcze przez chwilę. Okazało się, że Arthur ma takie same upodobania kulinarne i sportowe jak ona. Oboje uprawiali jogging i codziennie rano spędzali godzinę w klubach fitness, które kazały sobie słono płacić.
- Ale zwykle ubieram się w najtańsze szorty i T-shirty z JCPenney - dodał. - Nie przepadam za markowymi ciuchami... - Nagle zarumienił się, uświadamiając sobie, że być może ją obraził.
Ale odpowiedziała śmiechem. Ubiór do ćwiczeń traktowała podobnie (rzeczy kupowała w Target, odwiedzając rodzinę w Jersey). Ugryzła się jednak w język i nie powiedziała mu o tym w obawie, by nie pomyślał, że chce mu się narzucać. Zaczęli popularną miejską grę randkową: co mamy ze sobą wspólnego. Oceniali restauracje, porównywali odcinki serialu „Pohamuj entuzjazm” i narzekali na swoich psychoanalityków.
Umówili się raz, potem drugi. Art był zabawny i uprzejmy. Chwilami wydawał się nieco sztywny, sprawiając wrażenie nieśmiałego odludka, lecz Alice przypisywała to przeżyciom po - jak to określił -,,koszmarnym rozpadzie” długiego związku z dziewczyną pracującą w świecie mody. Poza tym napięty rozkład dnia - biznesmena z Manhattanu - nie pozostawiał mu zbyt dużo wolnego czasu.
Czy coś z tego wyjdzie?
Jeszcze nie został oficjalnie jej chłopakiem. Ale mogła trafić znacznie gorzej. A gdy na ostatniej randce doszło do pocałunku, poczuła lekkie ukłucie, które oznaczało jedno: chemię. Dziś być może będzie miała okazję się przekonać, w jakim stopniu ona zadziała. Zauważyła, że Arthur ukradkiem - jak mu się zdawało - zerka na obcisły różowy ciuszek, który Alice kupiła w Bergdorfie specjalnie na tę randkę. Przygotowała też sypialnię na wypadek, gdyby pocałunek miał mieć ciąg dalszy.
Nagle powrócił tamten cień niepokoju, lęk przed pająkiem.
Czego się obawiała?
Alice sądziła, że to tylko echo nieprzyjemnego spotkania z kurierem, który przywiózł jej przesyłkę. Mężczyzna miał ogoloną głowę i krzaczaste brwi, cuchnął papierosami i mówił z silnym akcentem ze wschodniej Europy. Kiedy podpisywała dokumenty, zmierzył ją wyraźnie pożądliwym spojrzeniem i poprosił o szklankę wody. Niechętnie skierowała się do kuchni, a chwilę później zobaczyła go stojącego pośrodku salonu i oglądającego jej wieżę audio.
Poinformowała go, że na kogoś czeka, więc wyszedł, krzywiąc się ze złości, jak gdyby spotkał go afront. Patrząc przez okno, Alice zauważyła, że zanim wsiadł do swojej furgonetki, którą zablokował zaparkowane przed domem samochody, minęło prawie dziesięć minut.
Co robił przez ten czas w budynku? Czyżby sprawdzał...
- Halo, Ziemia do Alice...
- Przepraszam. - Zaśmiała się, podeszła w końcu do kanapy i usiadła obok Arthura. Musnęli się kolanami. Myśli o kurierze ulotniły się w jednej chwili. Stuknęli się kieliszkami - dwoje ludzi, którzy zgadzali się ze sobą co do najważniejszych spraw: polityki (wpłacali prawie taką samą kwotę na fundusz Demokratów i odpowiadali na cykliczne apele radia publicznego o składki słuchaczy), filmów, jedzenia, podróży. Oboje byli niepraktykującymi protestantami.
Gdy ich kolana ponownie się zetknęły, Arthur uwodzicielsko otarł się nogą o jej nogę, po czym spytał:
- Ach, co z tym Prescottem, którego miałaś kupić? Udało ci się go zdobyć?
Rozpromieniła się i skinęła głową.
- Tak. Jestem już właścicielką Harveya Prescotta.
Alice Sanderson nie była bogatą osobą według standardów manhattańskich, ale dzięki dobrym inwestycjom mogła się oddawać swojej prawdziwej pasji. Od dawna śledziła karierę Prescotta, malarza z Oregonu, specjalizującego się w hiperrealistycznych portretach rodzin - nie rzeczywistych, lecz wymyślonych. Malował rodziny tradycyjne i nieco mniej - takie, w których byli samotni rodzice, mieszane rasowo pary albo osoby homoseksualne. Na rynku nie było prawie żadnego obrazu Prescotta, którego cena mieściłaby się w jej możliwościach, lecz mimo to Alice wpisała się na listę potencjalnych kupców w kilku galeriach, które od czasu do czasu sprzedawały jego dzieła. W zeszłym miesiącu dostała wiadomość od jednej z galerii na zachodzie, że być może pojawi się okazja kupna jednego z wczesnych płócien Prescotta za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Rzeczywiście, właściciel postanowił je sprzedać, więc Alice sięgnęła do swojego rachunku inwestycyjnego.
Właśnie tę przesyłkę dziś otrzymała. Jednak powracająca myśl o kurierze zakłóciła przyjemność z posiadania obrazu. Alice przypomniała sobie zapach mężczyzny, jego lubieżny wzrok. Wstała i udając, że chce szerzej odsłonić zasłony, wyjrzała na ulicę. Nie zauważyła żadnej furgonetki, żadnego skinheada stojącego na rogu i obserwującego jej mieszkanie. Miała ochotę zamknąć okno, ale uznała, że byłby to przejaw paranoi, poza tym musiałaby się tłumaczyć przed Arthurem.
Wróciła do niego i obrzucając wzrokiem ściany pokoju, powiedziała mu, że nie wie jeszcze, gdzie powiesić obraz w swoim małym mieszkaniu. W wyobraźni przemknęła scena: pewnej soboty Arthur zostaje na noc, a w niedzielę, po późnym śniadaniu, pomaga jej znaleźć idealne miejsce dla płótna Prescotta.
Z nutą radości i dumy w głosie spytała:
- Chcesz zobaczyć?
- Pewnie.
Wstali i Alice ruszyła w stronę sypialni. Zdawało się jej, że słyszy kroki w korytarzu. O tej porze wszyscy pozostali lokatorzy powinni być w pracy.
Czyżby to był ten kurier?
Przynajmniej nie była sama.
Dotarli do drzwi sypialni.
I w tym momencie czarny pająk zaatakował.
Alice nagle uświadomiła sobie, że to, co ją niepokoiło, nie miało nic wspólnego z kurierem. Nie - tu chodziło o Arthura. W trakcie wczorajszej rozmowy spytał ją, kiedy przywiozą jej Prescotta.
Mówiła mu, że czeka na obraz, lecz ani razu nie wspomniała nazwiska malarza. Przed drzwiami sypialni zwolniła kroku. Miała wilgotne ręce. Skoro dowiedział się o obrazie, mimo że nic mu nie powiedziała, być może poznał inne fakty z jej życia. A jeżeli wszystko, co rzekomo mieli ze sobą wspólnego, to same kłamstwa? Jeśli wcześniej dowiedział się o jej zamiłowaniu do hiszpańskiego wina? Jeśli zjawił się na degustacji tylko po to, żeby znaleźć się blisko niej? Wszystkie restauracje, jakie znali, pasja do podróży, ulubione seriale...
Boże, prowadziła do sypialni mężczyznę, którego znała zaledwie od kilku tygodni. Zupełnie bezbronna...
Miała przyspieszony oddech... Zadygotała.
- Och, obraz - szepnął Arthur, spoglądając ponad jej ramieniem. - Piękny.
Słysząc jego spokojny, miły głos, Alice zaśmiała się w duchu. Oszalałaś? Na pewno wspomniała Arthurowi nazwisko Prescotta. Stłumiła obawy. Uspokój się. Za długo mieszkasz sama. Przypomnij sobie jego uśmiech, jego żarty. Arthur odbiera na tych samych falach.
Odpręż się.
Cichy śmiech. Alice patrzyła na płótno o wymiarach pół na pół metra, na utrzymaną w zgaszonej tonacji scenę przedstawiającą sześcioro ludzi spoglądających zza stołu - niektórzy mieli rozbawione miny, inni zamyślone lub zatroskane.
- Niewiarygodne - powiedział Arthur.
- Wspaniała kompozycja, ale przede wszystkim doskonale oddaje ich uczucia. Nie sądzisz? - Alice odwróciła się do niego.
Uśmiech zamarł na jej twarzy.
- Arthur, o co chodzi? Co ty robisz?
Nałożył beżowe płócienne rękawiczki i sięgał do kieszeni. Patrząc mu w oczy, w ciemne, nieruchome punkciki pod zmarszczonymi brwiami, Alice zobaczyła zupełnie obcą twarz.
NIEDZIELA, 22 MAJA
Często powtarza się mit, że nasze ciało rozebrane na części jest warte cztery i pół dolara. Nasza cyfrowa tożsamość jest warta znacznie więcej.
ROBERT O’HARROW JUNIOR, „No Place to Hide”
Trop prowadził ze Scottsdale przez San Antonio i ruchliwy parking przy autostradzie międzystanowej 95 w Delaware, pełen kierowców ciężarówek i podróżujących rodzin, aż do zupełnie nieprawdopodobnego miejsca - Londynu.
Tak wyglądała droga ucieczki zawodowego mordercy, którego od pewnego czasu ścigał Lincoln Rhyme i choć zdołał go powstrzymać przed popełnieniem strasznej zbrodni, bandycie w ostatniej chwili udało się umknąć policji i „spokojnie, jak gdyby nigdy nic ulotnić się z miasta jak jakiemuś cholernemu turyście, który w poniedziałek rano musi wrócić do pracy” - z goryczą podsumował jego wyczyn Rhyme.
Trop urywał się nagle i ani policja, ani FBI nie potrafiły ustalić kryjówki zbiega ani przewidzieć jego następnego kroku. Ale kilka tygodni wcześniej Rhyme dowiedział się od znajomych z Arizony, że właśnie ten człowiek jest podejrzany o zamordowanie żołnierza armii amerykańskiej w Scottsdale. Zebrane informacje wskazywały, że skierował się na wschód - do Teksasu, a potem do Delaware.
Imię i nazwisko sprawcy - prawdziwe albo fałszywe - brzmiało Richard Logan. Najprawdopodobniej pochodził z zachodniej części Stanów Zjednoczonych albo z Kanady. W wyniku intensywnych poszukiwań odnaleziono wielu Richardów Loganów, lecz żaden z nich nie pasował do profilu mordercy.
Dzięki nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności (sam nigdy nie użyłby słowa „szczęście”) Lincoln Rhyme dowiedział się od Interpolu, europejskiego banku informacji kryminalnych, że w Anglii ktoś wynajął płatnego zabójcę z Ameryki. Człowiek ten dokonał zabójstwa w Arizonie, by uzyskać dostęp do jakichś wojskowych tajemnic i zdobyć fałszywą tożsamość, spotkał się ze wspólnikami w Teksasie, a potem otrzymał zaliczkę na parkingu dla ciężarówek gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu. Odleciał na Heathrow i teraz ukrywał się na terenie Wielkiej Brytanii, w niewiadomym miejscu.
Richard Logan był motorem „suto opłaconego spisku, zawiązanego na wysokich szczeblach” - czytając finezyjne sformułowanie Interpolu, Rhyme nie mógł się powstrzymać od uśmiechu - myśląc o pewnym protestanckim duchownym z Afryki. Pastor prowadził obóz dla uchodźców i przypadkowo odkrył gigantyczny przekręt, którego organizatorzy kradli leki dla chorych na AIDS i sprzedawali je, a za uzyskane pieniądze kupowali broń. Zanim służby bezpieczeństwa ewakuowały go do Londynu, przeżył trzy zamachy na swoje życie: w Nigerii i Liberii oraz w hali tranzytowej lotniska Malpensa w Mediolanie, gdzie niewiele umykało uwagi Polizii di Stato, uzbrojonej w krótką broń maszynową.
Wielebny Samuel G. Goodlight (Rhyme nie potrafiłby sobie wyobrazić lepszego nazwiska dla przedstawiciela duchowieństwa1 przebywał obecnie w chronionym domu pod czujnym okiem funkcjonariuszy ze Scotland Yardu, siedziby londyńskiej policji metropolitalnej, gdzie pomagał brytyjskim i zagranicznym wywiadowcom rozwiązać łamigłówkę afery „broń za leki”.
Za pośrednictwem szyfrowanych rozmów i e-maili przesyłanych między kilkoma kontynentami Rhyme i niejaka inspektor Longhurst z policji stołecznej zastawili na przestępcę pułapkę. Ich plan, dorównujący wyrafinowaniem spiskom Logana, przewidywał udział sobowtórów i w dużej mierze opierał się na pomocy wpływowego byłego handlarza broni z RPA, który oddał im do dyspozycji sieć doświadczonych informatorów. Danny Krueger dorobił się setek tysięcy dolarów na obrocie bronią, którą sprzedawał z równą sprawnością i obojętnością, z jaką inni biznesmeni sprzedawali klimatyzatory i syrop na kaszel. Ale gdy w zeszłym roku pojechał do Darfuru, wstrząsnął nim widok rzezi dokonanej za pomocą jego zabawek. Bez namysłu porzucił handel bronią i osiedlił się w Anglii. W skład grupy specjalnej weszli funkcjonariusze MI5, a także personel londyńskiego biura FBI oraz agent francuskiego odpowiednika CIA, La Direction Générale de la Sécurite Extérieure.
Planując akcję, nie mieli pojęcia nawet o tym, w jakiej części Wielkiej Brytanii ukrywa się Logan, lecz Krueger dowiedział się, że morderca da o sobie znać w ciągu kilku najbliższych dni. Energiczny Południowoafrykańczyk, nadal utrzymujący wiele kontaktów w międzynarodowym podziemiu, rozpuścił swoimi kanałami pogłoski o „tajnym” punkcie, w którym miało dojść do spotkania Goodlighta z przedstawicielami władzy. Był to budynek z otwartym dziedzińcem, wymarzonym miejscem dla zabójcy do dokonania zamachu na pastora.
Nie było też lepszego miejsca, by namierzyć i zatrzymać Logana. Rozpoczęto obserwację obiektu, a uzbrojeni policjanci i agenci MI5 i FBI byli w pogotowiu dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Rhyme siedział na swoim wózku akumulatorowym na parterze domu przy Central Park West - w pokoju, który dawno przestał pełnić funkcję staroświeckiego wiktoriańskiego salonu, zmieniając się w świetnie wyposażone laboratorium kryminalistyczne, większe od wielu podobnych pracowni w średniej wielkości miastach. Robił to, co w ciągu ostatnich kilku dni często zajmowało mu czas: wpatrywał się w telefon, pod którego klawiszem szybkiego wybierania z dwójką zapisano pewien numer w Anglii.
- Telefon chyba działa, co? - spytał Rhyme.
- Są powody, żeby nie działał? - Thom, jego opiekun, zadał pytanie opanowanym tonem, który w uszach Rhyme’a zabrzmiał jak znużone westchnienie.
- Nie wiem. Czasem dochodzi do przeciążenia obwodów. Albo piorun trafia w linie telefoniczne. Może się zdarzyć mnóstwo rzeczy.
- No to sprawdź. Żeby mieć pewność.
- Polecenie - rzekł Rhyme, uruchamiając system rozpoznawania głosu podłączony do USO - elektronicznego układu sterowania otoczeniem, który pod wieloma względami zastępował mu funkcjonowanie fizyczne. Lincoln Rhyme był tetraplegikiem; nie potrafił poruszać prawie żadną częścią ciała poniżej miejsca, w którym przed laty złamał kręgosłup w wypadku podczas oględzin miejsca zbrodni - poniżej czwartego kręgu szyjnego, blisko podstawy czaszki. - Zadzwoń do informacji - rozkazał.
W głośnikach rozległ się sygnał wybierania numeru, po którym nastąpiło pip, pip, pip. Ten dźwięk zirytował Rhyme’a bardziej, niż gdyby się okazało, że telefon nie działa. Dlaczego inspektor Longhurst nie dzwoniła?
- Polecenie - rzucił ze złością. - Rozłącz.
- Wygląda na to, że wszystko w porządku. - Thom umieścił kubek w uchwycie przy wózku Rhyme’a, a kryminalistyk pociągnął przez słomkę łyk mocnej kawy. Spojrzał na stojącą na półce butelkę Glenmorangie, osiemnastoletniej jednosłodowej whisky - była niedaleko, ale naturalnie zawsze poza zasięgiem Rhyme’a.
- Jest rano - zauważył Thom.
-Jasne, że jest rano. Przecież widzę. Wcale nie chcę... tylko po prostu... - Czekał na okazję, żeby dokuczyć młodemu człowiekowi z tego powodu. - Przypominam sobie, że wczoraj dość wcześnie odstawiłeś mi whisky. Wypiłem dwie szklaneczki. Tyle co nic.
- Trzy.
- Gdyby zliczyć całą zawartość, to znaczy tych parę nędznych centymetrów sześciennych, wyszłyby dwie małe. - Małostkowość sama w sobie mogła być równie odurzająca jak trunek.
- W każdym razie rano nie ma mowy o szkockiej.
- Pomaga mi jaśniej myśleć.
- Wcale nie.
- Ależ tak. Przychodzi mi do głowy więcej pomysłów.
- Też nie.
Thom miał na sobie nieskazitelnie wyprasowaną koszulę, krawat i spodnie. Jego ubranie gniotło się mniej niż kiedyś. Znaczna część obowiązków opiekuna tetraplegika polega na pracy fizycznej. Nowy, „rajdowy” wózek Rhyme’a Invacare TDX można było rozłożyć jak łóżko, co znacznie ułatwiało Thomowi pracę. Wózek potrafił nawet pokonywać niewysokie stopnie i rozwijać prędkość porównywalną z prędkością biegnącego mężczyzny w średnim wieku.
- Mówię, że chcę się napić szkockiej. Słyszałeś. Wyraziłem pragnienie. Co ty na to?
- Nie.
Rhyme prychnął drwiąco i ponownie utkwił wzrok w telefonie.
-Jeżeli ucieknie... - Głos mu zamarł. - No, nie zamierzasz mi powiedzieć tego co wszyscy?
- Co masz na myśli, Lincoln? - Szczupły młody człowiek od wielu lat pracował u Rhyme’a. Od czasu do czasu pryncypał go zwalniał, czasem Thom sam składał wymówienie. Mimo to nadal opiekował się Rhyme’em, co stanowiło świadectwo wytrwałości albo przekory obydwu.
- Gdy mówię „Jeżeli ucieknie”, powinieneś powiedzieć „Och, na pewno nie ucieknie. Nie martw się”. Masz mi dodać otuchy. Tak robią ludzie: kiedy nie mają pojęcia, o czym mówią, dodają sobie nawzajem otuchy.
- Niczego takiego nie powiedziałem. Będziemy się kłócić o coś, co mogłem powiedzieć, ale nie powiedziałem? Nie sądzisz, że zachowujesz się jak żona, która wkurza się na męża, bo zobaczyła na ulicy ładną dziewczynę i pomyślała, że gapiłby się na nią, gdyby tam był?
- Nie wiem, jak się zachowuję - odrzekł w roztargnieniu Rhyme; jego uwagę niemal bez reszty pochłaniał plan schwytania Logana w Wielkiej Brytanii. Przecież nie było w nim żadnych dziur? Czy dobrze się zabezpieczyli? Czy mógł ufać, że nie nastąpi żaden przeciek od informatorów i morderca niczego się nie domyśli?
Zadzwonił telefon, a monitor obok Rhyme’a wyświetlił numer. Kryminalistyk z rozczarowaniem skonstatował, że to nie Londyn, lecz ktoś z okolicy - z Centrali, jak nowojorscy gliniarze nazywali komendę główną na dolnym Manhattanie.
- Polecenie, odbierz. - Klik. - Co jest?
Głos osoby znajdującej się dziesięć kilometrów od niego mruknął:
- Mamy kiepski nastrój?
- Nie odezwał się jeszcze nikt z Anglii.
- A ty co, dyżurujesz pod telefonem? - zapytał detektyw Lon Sellitto.
— Logan zniknął. W każdej chwili może wykonać jakiś ruch.
- Z tobą jak z dzieckiem - odparł Sellitto.
- Może. Czego chcesz? Lepiej nie blokuj mi linii.
- Przy tej furze elektroniki nie masz funkcji rozmowy oczekującej?
- Lon.
- W porządku. Powinieneś o czymś wiedzieć. W zeszły czwartek doszło do morderstwa i kradzieży. Ofiarą była kobieta z Village. Alice Sanderson. Gość zakłuł ją nożem i ukradł jakiś obraz. Już go zgarnęliśmy.
Po co dzwonił? Zwykłe przestępstwo, sprawca pod kluczem.
- Problemy z dowodami?
-Nie.
- No więc dlaczego ma mnie to interesować?
- Pół godziny temu ktoś zadzwonił do detektywa prowadzącego sprawę.
- Pościg, Lon. Prowadzę pościg. - Rhyme patrzył na tablicę ze szczegółami akcji schwytania mordercy w Londynie. Był to misterny plan.
I oparty na bardzo kruchych podstawach.
Sellitto przerwał mu rozmyślania.
- Słuchaj, przykro mi, Linc, ale muszę ci powiedzieć, że sprawcą jest twój kuzyn, Arthur Rhyme. Chodzi o morderstwo pierwszego stopnia. Grozi mu dwadzieścia pięć lat, a prokurator twierdzi, że ma niezbite dowody.
Dawno się nie widzieliśmy.
W laboratorium siedziała Judy Rhyme. Miała poszarzałą twarz, splecione dłonie i z uporem unikała wzroku Lincolna.
Rhyme’a doprowadzały do szału dwa rodzaje reakcji na jego stan fizyczny: gdy goście rozpaczliwie usiłowali udawać, że nie zauważają jego niepełnosprawności albo gdy uznawali ją za powód, by odgrywać jego najlepszych przyjaciół, sypiąc żartami i nie przebierając w słowach, jak gdyby razem przeżyli wojnę. Judy należała do pierwszej kategorii - zanim ośmieliła się odezwać, ostrożnie ważyła każde słowo. Bądź co bądź była w pewnym sensie jego rodziną, Rhyme starał się więc zachować cierpliwość i nie spoglądać co chwilę na telefon.
O formy towarzyskie, na które Rhyme nigdy nie zważał, dbał Thom. Podał Judy kawę, która jak rekwizyt stała nietknięta na stoliku. Rhyme jeszcze raz tęsknie zerknął w kierunku whisky, co Thom bez trudu zignorował.
Atrakcyjna, ciemnowłosa kobieta wyglądała bardziej zdrowo i wydawało się, że jest w lepszej formie, niż gdy Rhyme widział ją po raz ostatni - dwa lata przed wypadkiem. Judy zdobyła się na odwagę i spojrzała mu w oczy.
Nie miała na myśli odwiedzin, kiedy jeszcze był sprawny, ale wizytę z litości po tragedii. Ludzie, którzy ocaleli z katastrofy, potrafią czytać między wierszami.
Tuż po wypadku Rhyme był niemal nieprzytomny - oszołomiony lekami, cierpieniem fizycznym i psychiczną walką z niewyobrażalną perspektywą, że już nigdy nie będzie chodził. Nie pamiętał, by dostał wtedy od nich kwiaty, lecz był pewien, że przysłano je od rodziny. Od wielu osób. Wysłanie bukietu to prosta rzecz, wizyty są trudniejsze.
- Tak, dziękuję.
Cisza. Mimowolny rzut oka na jego nogi. Ludzie zwykle przypuszczają, że jeśli nie możesz chodzić, coś jest nie tak z twoimi nogami. Nie, nogi są w porządku. Problem polega na tym, że nie można ich zmusić do funkcjonowania.
- Dobrze wyglądasz - powiedziała Judy.
Rhyme nie wiedział, jak wygląda. Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiał.
- No i słyszałam, że się rozwiodłeś.
- Zgadza się.
- Przykro mi.
Ciekawe dlaczego? Ale była to cyniczna myśl, więc podziękował za współczucie skinieniem głowy.
- Co porabia Blaine?
- Mieszka na Long Island. Wyszła drugi raz za mąż. Niezbyt często kontaktujemy się ze sobą. Tak to zwykle jest, kiedy się nie ma dzieci.
- Pamiętam, jak fajnie było w Bostonie, kiedy przyjechaliście na długi weekend. - Uśmiechnęła się, ale w istocie to nie był uśmiech tylko namalowana maska.
- Tak, było miło.
Weekend w Nowej Anglii. Zakupy, podróż na Cape Cod, piknik nad wodą. Rhyme przypomniał sobie, jak tam było pięknie. Widząc zielone skały na brzegu, doznał olśnienia i postanowił rozpocząć zbieranie glonów w okolicy Nowego Jorku do bazy danych laboratorium kryminalistycznego nowojorskiej policji. Przez cały tydzień jeździł wokół miasta w poszukiwaniu próbek.
Poza tym podczas wyjazdu na spotkanie z Arthurem i Judy ani razu nie pokłócił się z Blaine. Nawet droga powrotna z noclegiem w hoteliku w Connecticut upłynęła sympatycznie. Przypomniał sobie, jak się kochali na tarasie swojego pokoju, oszołomieni zapachem kapryfolium.
Podczas tamtej wizyty ostatni raz widział kuzyna. Później tylko raz odbyli krótką rozmowę telefoniczną. A potem zdarzył się wypadek i nastąpiła cisza.
- Arthur jakby zapadł się pod ziemię. - Zaśmiała się z zakłopotaniem. - Wiesz, że przeprowadziliśmy się do New Jersey?
- Naprawdę?
- Uczył na Princeton. Ale go zwolnili.
- Co się stało?
- Był adiunktem i pracownikiem naukowym. Postanowili nie proponować mu kontraktu profesorskiego. Art twierdzi, że stała za tym polityka. Wiesz, jak to jest w college’ach.
Henry Rhyme, ojciec Arta, był renomowanym profesorem fizyki na Uniwersytecie Chicago; w tej gałęzi rodziny Rhyme’ów niezwykle ceniono karierę uniwersytecką. W szkole średniej Arthur i Lincoln często dyskutowali nad zaletami zawodu badacza i wykładowcy, porównując ją z pracą w sektorze prywatnym. „Na uczelni robisz coś ważnego dla społeczeństwa”, powiedział pewnego razu Art, gdy jeszcze niezbyt legalnie popijali piwo. I udało mu się zachować powagę, kiedy Lincoln dorzucił jeszcze jeden niezbity argument: „Fakt, no i nie zapominaj o fajnych asystentkach”.
Rhyme nie dziwił się, że Art wybrał pracę na uniwersytecie.
- Mógł dalej być adiunktem, ale zrezygnował. Był bardzo zły. Przypuszczał, że od razu znajdzie nową pracę, ale tak się nie stało. Przez jakiś czas nic nie robił. W końcu trafił do prywatnej firmy. Producenta sprzętu medycznego. - Znów machinalnie spojrzała - tym razem na skomplikowany wózek. Zarumieniła się, jak gdyby właśnie palnęła rasistowski dowcip. - To nie była jego wymarzona praca i nie bardzo się cieszył. Jestem pewna, że chciał cię odwiedzić. Ale pewnie się wstydził, że tak mu się nie poszczęściło, a ty stałeś się taki sławny.
Wreszcie spróbowała kawy.
- Mieliście ze sobą tyle wspólnego. Jak bracia. Pamiętam te wszystkie historie, które opowiadałeś w Bostonie. Śmialiśmy się przez pół nocy. Dowiedziałam się o nim tylu nowych rzeczy. A mój teść, Henry - kiedy żył, ciągle o tobie mówił.
- Naprawdę? Często pisaliśmy do siebie. Ostatni list dostałem parę dni przed jego śmiercią.
Rhyme miał dziesiątki niezatartych wspomnień o wuju, lecz szczególnie zachował w pamięci jeden obraz. Wysoki, łysiejący mężczyzna o rumianej twarzy odchyla się od stołu i zaśmiewa się do rozpuku, wprawiając w zakłopotanie wszystkich gości siedzących przy wigilijnej kolacji - wszystkich z wyjątkiem samego siebie, swojej cierpliwej żony i małego Lincolna, który wtóruje mu serdecznym śmiechem. Rhyme bardzo lubił wuja i często jeździł do Arta i jego rodziny, którzy mieszkali w odległości pięćdziesięciu kilometrów, nad jeziorem Michigan w Evanston w stanie Illinois.
Dziś Rhyme nie był jednak w sentymentalnym nastroju, więc z ulgą powitał odgłos otwieranych drzwi i siedmiu energicznych kroków na dywanie w korytarzu. Poznał je. Po chwili do salonu wkroczyła wysoka i szczupła kobieta o rudych włosach, w dżinsach, czarnym T-shircie i luźnej bordowej bluzce, spod której wystawał lśniący złowrogo glock.
Gdy Amelia Sachs z uśmiechem pocałowała Rhyme’a w usta, Lincoln kątem oka dostrzegł niemą reakcję Judy. Mowa jej ciała była czytelna. Rhyme zastanawiał się tylko, co wprawiło ją w konsternację: fakt, że popełniła gafę, nie pytając go, czy z kimś się spotyka, czy założenie, że kaleka nie może partnerki - przynajmniej nie tak zniewalająco atrakcyjnej jak Sachs, która przed wstąpieniem na akademię policyjną pracowała jako modelka.
Przedstawił je sobie. Sachs z zainteresowaniem wysłuchała opowieści o aresztowaniu Arthura Rhyme’a, po czym zapytała Judy, jak sobie radzi z tą sytuacją. A potem:
- Macie dzieci?
Rhyme uświadomił sobie, że choć zwrócił uwagę na nietakt Judy, sam popełnił faux pas, nie pytając o ich syna, którego imienia nawet nie pamiętał. Okazało się, że rodzina się powiększyła. Poza Arthurem juniorem, który chodził do szkoły średniej, kuzyn miał jeszcze dwoje dzieci.
- Henry ma dziewięć lat. Mamy też córkę, Meadow. Sześcioletnią.
- Meadow? - powtórzyła Sachs ze zdziwieniem, którego przyczyn Rhyme nie rozumiał.
Judy zaśmiała się zakłopotana.
- Na dodatek mieszkamy w Jersey. Ale to nie ma nic wspólnego z tym serialem2. Urodziła się, zanim zdążyłam obejrzeć pierwszy odcinek.
Jakim serialem?
Judy przerwała chwilę ciszy.
- Na pewno się zastanawiasz, dlaczego zadzwoniłam do tego policjanta i poprosiłam o twój numer. Najpierw muszę ci powiedzieć, że Art nie wie, że tu jestem.
- Nie wie?
- Prawdę mówiąc, sama nie wpadłam na to, żeby się zwrócić do ciebie. Byłam taka roztrzęsiona, nie mogłam spać, nie mogłam normalnie myśleć. Ale kilka dni temu rozmawiałam z Artem w areszcie i powiedział: „Wiem, o czym myślisz, ale nie dzwoń do Lincolna. Na pewno mnie z kimś pomylili. Wyjaśnimy to. Obiecaj mi, że nie będziesz mu zawracać głowy”. Nie chciał cię martwić... Wiesz, jaki jest Art. Taki dobry, zawsze myśli o innych.
Rhyme skinął głową.
- Ale im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej wydawało mi się to sensowne. Nie chciałam cię prosić, żebyś użył swoich wpływów ani robił niczego nielegalnego, ale może mógłbyś do kogoś zadzwonić i powiedzieć, co o tym sądzisz.
Rhyme wyobrażał sobie, jak przyjęłaby to Centrala. Jego obowiązkiem jako konsultanta kryminalistycznego nowojorskiej policji było dążenie do prawdy, bez względu na to, jaka mogła się okazać, lecz szefostwo departamentu zdecydowanie wołało, aby zamiast uniewinniać, pomagał skazywać oskarżonego.
- Przejrzałam niektóre wycinki...
- Wycinki?
- Art ma albumy rodzinne. Przechowuje w nich wycinki z gazet z artykułami o twoich sprawach. Dziesiątki. Dokonałeś naprawdę niewiarygodnych rzeczy.
- Och, jestem tylko cywilnym konsultantem - odrzekł Rhyme.
Judy w końcu ujawniła autentyczne uczucie: spojrzała mu w oczy, a na jej ustach pojawił się szczery uśmiech.
- Art mówił, że nawet przez moment nie wierzył w twoją skromność.
- Doprawdy?
- Ale tylko dlatego, że ty też w nią nie wierzysz.
Sachs zachichotała.
Rhyme parsknął śmiechem, który jak sądził, zabrzmiał naturalnie. Po chwili spoważniał.
- Nie wiem, co będę mógł zrobić. Opowiedz mi, co się właściwie stało.
- To było w zeszły czwartek, dwunastego. Art w czwartki kończy wcześniej. W drodze do domu idzie do parku pobiegać. Uwielbia jogging.
Rhyme przypomniał sobie, jak dziesiątki razy urządzali sobie wyścigi: chłopcy, których dzieliła różnica wieku zaledwie kilku miesięcy, pędzili po chodnikach albo przez zielonożółte pola Środkowego Zachodu, płosząc pasikoniki i odganiając komary, które lepiły się do ich spoconej skóry, gdy przystawali dla zaczerpnięcia oddechu. Art zawsze był w lepszej formie, lecz to Lincoln dostał się do szkolnej reprezentacji lekkoatletycznej; kuzyn nie miał ochoty przystępować do testów sprawnościowych.
Rhyme odsunął na bok wspomnienia, skupiając się na słowach Judy.
- Wyszedł z pracy około wpół do czwartej, potem poszedł pobiegać i wrócił do domu mniej więcej o siódmej, może wpół do ósmej. Wydawał się taki jak zawsze, nie zachowywał się dziwnie. Wziął prysznic. Zjedliśmy kolację. Ale na drugi dzień przyszli do nas policjanci, dwóch z Nowego Jorku i jeden z New Jersey. Zadawali mu pytania i zajrzeli do samochodu. Znaleźli jakieś ślady krwi, nie wiem... - W jej głosie dała się słyszeć nuta szoku, jaki musiała przeżyć tamtego trudnego poranka. - Przeszukali dom, zabrali parę rzeczy. Potem wrócili i aresztowali Arta. Za morderstwo. - Ostatnie słowo wymówiła z wyraźnym trudem.
- O co dokładnie go podejrzewają? - spytała Sachs.
- Twierdzili, że zabił jakąś kobietę i skradł jej cenny obraz. - Prychnęła z goryczą. - Skradł obraz? Po co u licha? Morderstwo? Przecież Arthur nigdy w życiu nie skrzywdził nawet muchy. Nie jest do tego zdolny.
- A ta krew? Przeprowadzono test DNA?
- No tak, przeprowadzono. I zdaje się, że to krew ofiary. Ale takie testy mogą dać błędne wyniki, prawda?
- Czasami - odparł Rhyme, myśląc: bardzo, bardzo rzadko.
- Albo krew podrzucił prawdziwy morderca.
- Wróćmy do tego obrazu - odezwała się Sachs. - Czy Arthur mógł się szczególnie nim interesować?
Judy bawiła się grubymi, czarno-białymi bransoletkami na przegubie lewej ręki.
- Chodzi o to, że tak, miał kiedyś obraz tego samego malarza. Bardzo mu się podobał. Ale kiedy stracił pracę, musiał go sprzedać.
- Gdzie znaleziono obraz?
- Nie znaleziono.
- No to skąd wiedzą, że zniknął?
- Jakiś świadek mówił, że mniej więcej w czasie, gdy popełniono morderstwo, widział mężczyznę wynoszącego płótno z mieszkania tej kobiety do samochodu. Och, to naprawdę okropne nieporozumienie. Zbieg okoliczności... Nic innego tylko straszna seria zbiegów okoliczności. - Głos zaczął się jej łamać.
- Arthur ją znał?
- Na początku twierdził, że nie, ale potem pomyślał, że gdzieś mógł ją spotkać. Na przykład w którejś galerii sztuki. Powiedział jednak, że nie pamięta, żeby kiedykolwiek z nią rozmawiał. - Jej wzrok spoczął na białej tablicy, gdzie spisano plan ujęcia Logana w Anglii.
Rhyme wrócił pamięcią do zabaw z Arthurem w dzieciństwie.
Ścigamy się do tamtego drzewa... Nie, ofiaro... do klonu, tam. Kto pierwszy dotknie pnia! Na trzy. Jeden... dwa... start!
Nie powiedziałeś trzy!
- Chodzi o coś więcej, prawda, Judy? Powiedz. - Rhyme domyślił się, że Sachs dostrzegła coś w jej oczach.
- Po prostu się martwię. O dzieci też. To dla nich koszmar. Sąsiedzi traktują nas jak terrorystów.
- Przykro mi, naprawdę nie chcę cię naciskać, ale musimy znać wszystkie fakty. Proszę.
Na twarz Judy wrócił rumieniec, zacisnęła dłonie na kolanach. Rhyme i Sachs mieli przyjaciółkę, Kathryn Dance, agentkę Biura Śledczego Kalifornii. Kathryn była specjalistką w dziedzinie kinetyki, czyli języka ciała. Rhyme uważał jej dziedzinę za drugorzędną w stosunku do kryminalistyki, ale z czasem nabrał szacunku do Dance i czegoś się od niej nauczył. Bez trudu zauważył, że Judy Rhyme jest kłębkiem nerwów.
- Słuchamy - dodała jej odwagi Sachs.
- Chodzi o to, że policja znalazła inne dowody - no, właściwie to nie były dowody. Żaden trop. Ale... zaczęli przypuszczać, że Art być może spotykał się z tą kobietą.
- A ty co o tym sądzisz? - zapytała Sachs.
- Nie wydaje mi się, żeby się spotykali.
Rhyme zwrócił uwagę na nieostrość zaprzeczenia. Nie protestowała tak stanowczo jak w wypadku morderstwa i kradzieży. Rozpaczliwie pragnęła, by odpowiedź okazała się negatywna, choć zapewne doszła do tego samego wniosku co Rhyme: gdyby byli kochankami, działałoby to na korzyść Arthura. Słuszniej było zakładać, że człowiek okrada raczej kogoś obcego niż osobę, z którą sypia. Mimo to Judy, jako żona i matka, domagała się tylko jednej jednoznacznej odpowiedzi.
Uniosła wzrok, nie starając się już odwracać oczu od Rhyme’a, skomplikowanego urządzenia, w którym siedział, i innych aparatów stanowiących nieodłączne elementy jego życia.
- Bez względu na to, co ich mogło łączyć, Arthur na pewno nie zabił tej kobiety. Nie byłby do tego zdolny. Wiem o tym w głębi serca... Możesz coś zrobić?
Rhyme i Sachs wymienili spojrzenia.
- Przykro mi, Judy - rzekł Rhyme. - Właśnie tkwimy po uszy w dużej sprawie. Jesteśmy o krok od złapania bardzo niebezpiecznego mordercy. Nie mogę tego zostawić.
- Nie chcę, żebyś wszystko rzucał. Ale proszę o cokolwiek. Ja już nie wiem, co robić. - Drżały jej usta.
- Zadzwonimy do paru osób, dowiemy się, ile się da - powiedział. -Nie potrafię zdobyć więcej informacji niż jego adwokat, ale spróbuję ci szczerze powiedzieć, jakie szanse wygranej ma oskarżenie.
- Och, dziękuję, Lincoln.
- Kto jest jego adwokatem?
Judy podała im nazwisko i numer telefonu. Rhyme znał tego cenionego i wysoko wyceniającego swoje usługi obrońcę. Był to jednak bardzo zapracowany człowiek, który miał większe doświadczenie w przestępstwach finansowych niż w sprawach morderstw i kradzieży.
Sachs zapytała o prokuratora.
- Bernhard Grossman. Mogę wam dać jego numer.
- Nie trzeba - odparła Sachs. - Mam. Już z nim pracowałam. To rozsądny człowiek. Przypuszczam, że zaproponował twojemu mężowi ugodę?
- Tak, a nasz adwokat chciał przyjąć jego warunki. Ale Art odmówił. Ciągle powtarza, że to pomyłka, że wszystko się wyjaśni. Ale nie zawsze tak jest, prawda? Czasami do więzienia idą niewinni ludzie.
Owszem, pomyślał Rhyme, po czym głośno powtórzył:
- Zadzwonimy tu i tam.
Wstała.
- Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro, że dopuściliśmy do czegoś takiego. To niewybaczalne. - Niespodziewanie dla Rhyme’a Judy podeszła do wózka, pochyliła się i musnęła policzkiem jego twarz. Rhyme poczuł lekką woń potu świadczącą o zdenerwowaniu i dwa wyraźne zapachy, chyba dezodorantu i lakieru do włosów. Żadnych perfum. Nie sprawiała wrażenia kobiety zlewającej się perfumami. - Dziękuję, Lincoln. - Ruszyła do drzwi, ale przystanęła. Zwracając się do obojga, powiedziała: - Nieważne, czego się dowiecie o Arthurze i tej kobiecie. Zależy mi tylko na tym, żeby nie poszedł do więzienia.
- Zrobimy, co będziemy mogli. Jeżeli ustalimy coś konkretnego, damy ci znać.
Sachs odprowadziła Judy do wyjścia.
Gdy wróciła, Rhyme rzekł:
- Najpierw powinniśmy się zwrócić do prawników.
- Przykro mi, Rhyme. - Kiedy pytająco zmarszczył brwi, dodała: - Musi ci być teraz ciężko.
- Co masz na myśli?
- No, kiedy twój bliski krewny trafił do pudła za morderstwo.
Rhyme wzruszył ramionami - był to jeden z niewielu gestów, jakie potrafił wykonać.
- Ted Bundy był czyimś synem. Być może też kuzynem.
- Mimo wszystko. - Sachs podniosła słuchawkę. Kiedy się w końcu dodzwoniła do adwokata, telefon odebrał wirtualny sekretariat, więc zostawiła mu wiadomość. Rhyme zastanawiał się, na jakim polu golfowym i przy którym dołku jest w tej chwili prawnik.
Następnie skontaktowała się z zastępcą prokuratora okręgowego, Grossmanem, który nie zażywał wypoczynku, lecz tkwił na posterunku w swoim biurze w centrum. Wcześniej w ogóle nie skojarzył nazwiska podejrzanego z kryminalistykiem.
- Przykro mi, Lincoln - powiedział szczerze. - Muszę jednak powiedzieć, że to solidna sprawa. Niczego nie podmalowuję.
Powiedziałbym ci, gdyby były jakieś dziury, ale nie ma. Ława przysięgłych zetrze go na proch. Jeżeli uda ci się namówić go na ugodę, wyświadczysz mu wielką przysługę. Mógłbym zejść do bitych dwunastu.
Dwanaście lat bez możliwości warunkowego zwolnienia. Arthura mogłoby to zabić, pomyślał Rhyme.
- Jesteśmy wdzięczni za informację - wtrąciła Sachs.
Prokurator dodał, że jutro czeka go skomplikowany proces, więc nie może dłużej z nimi rozmawiać. Jeśli sobie życzą, może do nich zadzwonić w tygodniu.
Podał im jednak nazwisko detektywa prowadzącego sprawę. Bobby LaGrange.
- Znam go - powiedziała Sachs, wstukując jego numer domowy. Odezwała się poczta głosowa, lecz gdy zadzwoniła pod numer komórki, odebrał natychmiast.
- LaGrange.
Szum wiatru i plusk fal zdradzały, co detektyw porabia tego bezchmurnego, ciepłego dnia.
Sachs przedstawiła się.
- Ach, co u ciebie, Amelia? Właśnie czekam w Red Hook na telefon od informatora. Lada chwilacoś się tu zacznie.
A więc nie był na rybach.
- Być może będę się musiał szybko rozłączyć.
- Rozumiem. Przełączyłam cię na głośnik.
- Detektywie, mówi Lincoln Rhyme.
Moment wahania.
- Ach, tak. - Telefon od Lincolna Rhyme’a szybko stawiał ludzi na baczność.
Rhyme powiedział mu o swoim kuzynie.
- Zaraz... „Rhyme”. Wie pan, z początku pomyślałem, że to dziwne nazwisko. To znaczy niespotykane. Ale w ogóle nie skojarzyłem. Poza tym ani razu o panu nie wspomniał. W żadnym przesłuchaniu. Pański kuzyn. Przykro mi.
- Detektywie, nie chcę się mieszać do śledztwa, ale obiecałem, że zadzwonię i dowiem się, jak wygląda sprawa. Wiem, że już się włączył prokurator. Właśnie z nim rozmawiałem.
- Muszę powiedzieć, że przy aresztowaniu nie było żadnych wątpliwości. Od pięciu łat zajmuję się zabójstwami i oprócz jednego razu, kiedy ktoś ze służby patrolowej był świadkiem gangsterskich porachunków, nie widziałem czystszego zamknięcia sprawy.
- Jak to się stało? Żona Arta przedstawiła mi sytuację tylko w ogólnych zarysach.
Surowym, beznamiętnym tonem, jaki przybierają gliniarze, referując szczegóły przestępstwa, LaGrange rzekł:
- Pański kuzyn wcześnie wyszedł z pracy. Pojechał do mieszkania kobiety, Alice Sanderson, w Village. Ona też wcześnie skończyła pracę. Nie jesteśmy pewni, ile czasu tam spędził, ale około osiemnastej kobieta zginęła od ciosów nożem, a z jej mieszkania skradziono obraz.
- Rozumiem, że jakieś rzadkie dzieło.
- Tak. Ale nie żadnego van Gogha.
- Jak się nazywał malarz?
- Niejaki Prescott. Poza tym znaleźliśmy parę przesyłek reklamowych, ulotek na temat Prescotta, które pański kuzyn otrzymał z kilku galerii. To nie wyglądało dobrze.
- Niech pan opowie, co się zdarzyło dwunastego maja - poprosił Rhyme.
- Około osiemnastej świadek usłyszał krzyki, a kilka minut później zobaczył mężczyznę niosącego obraz do jasnoniebieskiego mercedesa zaparkowanego na ulicy. Zaraz potem samochód szybko odjechał. Świadek zdążył tylko zapamiętać trzy litery na tablicy rejestracyjnej - nie potrafił określić, z jakiego stanu pochodziły numery, ale sprawdziliśmy wszystkie takie pojazdy w całej aglomeracji. Skróciliśmy listę i przesłuchaliśmy właścicieli. Jednym z nich był pański kuzyn. Mój partner i ja pojechaliśmy do Jersey porozmawiać z nim, ze względów proceduralnych był z nami miejscowy gliniarz. Na tylnych drzwiach wozu i na tylnym siedzeniu zobaczyliśmy ślady krwi. Pod fotelem leżała zakrwawiona ściereczka. Pasowała do kompletu bielizny znalezionej w mieszkaniu ofiary.
- Wynik testu DNA był pozytywny?
- Tak, jej krew.
- Świadek rozpoznał go podczas okazania?
- Nie, to była anonimowa informacja. Zadzwonił z automatu i nie podał nazwiska. Nie chciał być w to zamieszany. Ale nie potrzebowaliśmy żadnych świadków. Ekipa z kryminalistyki miała niezły połów. Zdjęli odcisk buta z korytarza w domu ofiary - takiego samego rodzaju obuwia, jakie nosił pana kuzyn - i znaleźli sporo śladów.
- Dowody grupowe?
- Tak, grupowe. Ślady żelu do golenia, chipsów i nawozu do trawnika z jego garażu. Dokładnie pasują do tego, co było w mieszkaniu ofiary.
Nie, wcale nie pasują, pomyślał Rhyme. Dowody rzeczowe dzielą się na kilka kategorii. „Zindywidualizowany” dowód wskazuje na jedno konkretne źródło, jak na przykład DNA czy odciski palców. Dowody „grupowe” mają wspólne cechy charakterystyczne z podobnymi materiałami, lecz niekoniecznie pochodzą z tego samego źródła. Na przykład włókna z dywanu. Na podstawie testu DNA krwi znalezionej na miejscu zdarzenia można jednoznacznie zidentyfikować przestępcę, ale badanie porównawcze włókna z dywanu z miejsca zdarzenia może tylko „powiązać” włókna znalezione w domu podejrzanego ze śladami, co pozwala przysięgłym wywnioskować, że był on na miejscu zdarzenia.
- Waszym zdaniem podejrzany znał ofiarę czy nie? - spytała Sachs.
- Twierdził, że nie, ale znaleźliśmy dwie notatki napisane przez tę kobietę. Jedną w jej biurze i drugą w domu. Jedna brzmiała „Art - wyjście na drinka”, a druga po prostu „Arthur”. Nic więcej. Aha, w jej spisie telefonów znaleźliśmy jego nazwisko.
- Z jego numerem? - Rhyme zmarszczył brwi.
- Nie. Był tylko numer komórki na kartę. Brak danych właściciela.
- A więc zakładacie, że byli kimś więcej niż znajomymi?
- Taką przyjęliśmy hipotezę. Bo po co miałby jej dawać numer komórki zamiast numeru do pracy albo do domu? - Zaśmiał się. - Widocznie było jej wszystko jedno. Zdziwiłby się pan, ile ludzie potrafią brać na wiarę.
Wcale bym się nie zdziwił, odrzekł w myśli Rhyme.
- A ten telefon?
- Na nic. Nie znaleźliśmy.
- I sądzi pan, że ją zabił, bo go naciskała, żeby zostawił żonę?
- Taka będzie linia oskarżenia. Mniej więcej.
Rhyme porównał informację z tym, co wiedział o kuzynie, którego nie widział od ponad dziesięciu lat; nie mógł ani potwierdzić zarzutu, ani mu zaprzeczyć.
- Czy ktoś jeszcze mógł mieć motyw? - zapytała Sachs.
- Nie. Rodzina i znajomi mówili, że spotykała się z paroma facetami, ale naprawdę niezobowiązująco. Nie było żadnych burzliwych zerwań. Zastanawiałem się nawet, czy nie zrobiła tego żona - Judy - ale miała alibi.
- Arthur nie miał?
- Nie. Twierdzi, że poszedł pobiegać, ale nikt nie może poświadczyć, że go widział. Clinton State to duży park. I mało uczęszczany.
- Ciekawa jestem, jak się zachowywał podczas przesłuchania - powiedziała Sachs.
LaGrange parsknął śmiechem.
- Zabawne, że o tym wspominasz - to właśnie najdziwniejsze w całej sprawie. Był zupełnie oszołomiony. Kiedy nas zobaczył, wyglądał, jakby dostał obuchem w głowę. Zgarniałem w życiu wielu ludzi. Czasem trafiali się zawodowcy, całkiem nieźle ustawieni. Ale żaden nie grał niewiniątka lepiej od niego. Naprawdę świetny aktor. Pamięta pan u niego takie zdolności, detektywie Rhyme?
Kryminalistyk nie odpowiedział.
- Co się stało z obrazem?
Pauza.
- To inna rzecz. Nie odzyskaliśmy go. Nie było go w domu ani w garażu, ale technicy znaleźli drobiny ziemi na tylnym siedzeniu wozu i w garażu. Takiej samej jak w parku niedaleko jego domu, gdzie co wieczór uprawiał jogging. Doszliśmy do wniosku, że gdzieś tam zakopał obraz.
- Jeszcze jedno pytanie, detektywie - rzekł Rhyme.
Po drugiej stronie zapadła cisza, a w tle słychać było czyjś niezrozumiały głos i gwizd wiatru.
- Słucham.
- Mogę zobaczyć akta?
- Akta? - To nie było pytanie, lecz próba zyskania na czasie. - Mamy niezbite dowody. Prowadziliśmy śledztwo jak należy.
- Nie wątpiliśmy nawet przez chwilę - wtrąciła Sachs. - Chodzi jednak o to, że podobno odrzucił propozycję ugody.
- Ach, tak. Chcecie go przekonać? Już rozumiem. To dla niego najlepsze wyjście. Mam tylko kopie, wszystkie akta i dowody poszły do prokuratury. Ale mogę wam dać protokoły. Za dzień albo dwa, zgoda?
Rhyme przecząco pokręcił głową. Sachs powiedziała do detektywa:
- Gdybyś mógł pogadać z archiwum i dać mi upoważnienie, sama przyjadę po akta.
Głośniki znów wypełnił szum wiatru, który nagle się urwał. LaGrange musiał się gdzieś schronić.
- Dobra. Zaraz tam zadzwonię.
- Dzięki.
- Nie ma sprawy. Powodzenia.
Kiedy się rozłączyli, Rhyme uśmiechnął się przelotnie.
- To był świetny ruch. Mam na myśli to o ugodzie.
- Trzeba wiedzieć, jak wziąć pod włos publiczność - odparła Sachs i przewiesiwszy torebkę przez ramię, skierowała się do drzwi.
Sachs wróciła z komendy policji znacznie szybciej, niż gdyby skorzystała z komunikacji publicznej czy zwracała uwagę na czerwone światła. Rhyme wiedział, że przemknęła przez miasto z włączonym kogutem na desce rozdzielczej swojego samochodu, camaro SS rocznik 1969, który przed kilkoma laty pomalowała na ognistoczerwono, aby pasował do ulubionego koloru wózków Rhyme’a. Jak nastolatka korzystała z każdego pretekstu, by wycisnąć siódme poty z potężnego silnika i palić gumę, wzbijając kłęby dymu spod kół.
- Skopiowałam wszystko - powiedziała, wnosząc do pokoju grubą teczkę. Kładąc ją na stole, skrzywiła się.
-Nic ci nie jest?
Amelia Sachs przez całe życie cierpiała na artretyzm, łykała glukozaminę, chondroitynę, advil i naprosyn jak żelki, lecz rzadko mówiła o chorobie, obawiając się, że gdyby dowiedziało się o tym szefostwo, posadziłoby ją za biurkiem. Nawet gdy byli sami z Rhyme’em, starała się bagatelizować ból. Dziś jednak przyznała: - Czasem bardziej szarpie.
- Chcesz usiąść?
Przeczący ruch głową.
- Dobra, co mamy?
- Raport, spis dowodów rzeczowych i kopie zdjęć. Nie ma zapisu wideo. Jest w prokuraturze.
- Przenieśmy wszystko na tablicę. Chcę zobaczyć główne miejsce zdarzenia i dom Arthura.
Sachs podeszła do białej tablicy - jednej z kilkudziesięciu ustawionych w laboratorium - i pod okiem Rhyme’a zapisała informacje.
ZABÓJSTWO ALICE SANDERSON
MIESZKANIE ALICE SANDERSON:
SAMOCHÓD ARTHURA RHYME’A:
DOM ARTHURA RHYME’A:
- Kurczę, to dosyć obciążające dowody, Rhyme - powiedziała Sachs, odsuwając się od tablicy i kładąc ręce na biodrach.
- A ta komórka na kartę? I wpis „Art”. Ale brak adresu pracy i domu. To mogłoby sugerować romans... Jakieś inne szczegóły?
- Żadnych. Poza zdjęciami.
- Przyklej je - polecił, przyglądając się tablicy i żałując, że sam nie przeprowadził oględzin - to znaczy na odległość, jak to często robili, gdy Amelia Sachs przeszukiwała miejsce zdarzenia uzbrojona w mikrofon ze słuchawką lub kamerę wysokiej rozdzielczości. Wyglądało to na porządną robotę kryminalistyczną, ale nie wybitną. Brakowało fotografii pozostałych pomieszczeń. A nóż... Spojrzał na zdjęcie zakrwawionej broni leżącej pod łóżkiem. Jeden z funkcjonariuszy unosił falbanę pokrycia łóżka, by zrobić dobre ujęcie. Czy nóż był zasłonięty materiałem i niewidoczny (co oznaczało, że sprawca w rozgorączkowaniu mógł go nie zauważyć), czy też był widoczny, co mogłoby sugerować, że pozostawiono go celowo jako podrzucony dowód?
Rhyme zatrzymał wzrok na zdjęciu leżącego na podłodze opakowania, w które prawdopodobnie był owinięty wcześniej obraz Prescotta.
- Coś mi tu nie gra - szepnął.
Sachs zerknęła w jego stronę.
- Chodzi mi o obraz - ciągnął Rhyme.
- To znaczy?
- LaGrange sugerował dwa motywy. Jeden był taki, że Arthur ukradł Prescotta, żeby zmylić trop, bo chciał po prostu usunąć Alice ze swojego życia.
- Zgadza się.
- Ale - kontynuował Rhyme - chcąc upozorować przypadkowe zabójstwo podczas włamania, inteligentny sprawca nie kradłby przecież jedynego przedmiotu, który może go powiązać ze sprawą. Pamiętaj, że Art miał obraz Prescotta. I ulotki na jego temat.
- Jasne, Rhyme, to wygląda zupełnie nielogicznie.
- Powiedzmy, że naprawdę zależało mu na obrazie i nie było go stać na jego zakup. Zamiast mordować właścicielkę, o wiele łatwiej i bezpieczniej byłoby włamać się i wynieść obraz w ciągu dnia, gdy była w pracy. - Zachowanie kuzyna, choć nie stanowiło ważnego kryterium w arsenale Rhyme’a, gdy starał się ocenić, czy podejrzany jest winien czy nie, wciąż nie dawało mu spokoju. - Może wcale nie grał niewiniątka. Może naprawdę był niewinny... Powiedziałaś, dosyć obciążające dowody? Nie, zbyt obciążające.
Pomyślał: załóżmy, że Art tego nie zrobił. Jeśli to nie on, płynęły stąd istotne wnioski. Ponieważ nie chodziło tylko o to, że wzięto go za kogoś innego; dowody były zbyt przekonujące - w tym krew, która niezbicie łączyła ofiarę z jego samochodem. Nie, jeżeli Art był niewinny, ktoś zadał sobie ogromnie wiele trudu, żeby go wplątać w zbrodnię.
- Wydaj e mi się, że został wrobiony.
- Dlaczego?
- Pytasz o motyw? - mruknął. - Na razie nas nie obchodzi. Ważne jest, jak. Jeżeli to ustalimy, być może znajdziemy odpowiedź na pytanie, kto. Możliwe, że po drodze okaże się, dlaczego, ale to drugorzędna sprawa. Wyjdźmy z założenia, że Alice Sanderson zamordował ktoś inny, pan X, skradł obraz, a potem wrobił Arthura. Sachs, jak twoim zdaniem mógłby to zrobić?
Skrzywiła się - znów artretyzm - i usiadła. Po chwili zastanowienia odrzekła:
- Pan X śledził Arthura i śledził Alice. Zobaczył, że interesują się sztuką, namierzył ich razem w galerii i ustalił ich tożsamość.
- Pan X wie, że Alice ma obraz Prescotta. Chce go zdobyć, ale go na niego nie stać.
- No dobrze. - Sachs wskazała tablicę. - Potem włamuje się do domu Arthura, widzi chipsy Pringles, żel Edge, nawóz TruGro i noże Chicago Cutlery. Kradnie z każdego po trochu, żeby podrzucić te rzeczy na miejscu zdarzenia. Wie, jakie buty nosi Arthur, więc zostawia odcisk podeszwy, z parku nabiera na łopatę Arthura odrobinę ziemi...
- Wróćmy do dwunastego maja. Pan X skądś wie, że Art co czwartek wychodzi z pracy wcześniej i idzie pobiegać do pustego parku - nie ma więc alibi. Idzie do mieszkania ofiary, morduje ją, kradnie obraz i dzwoni z automatu z informacją, że słyszał krzyki i widział, jak jakiś mężczyzna niósł obraz do samochodu, który bardzo przypominał wóz Arthura, podaje też fragment rejestracji. Potem jedzie do domu Arthura w New Jersey i zostawia ślady krwi, ziemi, ściereczkę i łopatę.
Odezwał się telefon. Dzwonił adwokat Arthura. Znużonym głosem powtórzył wszystko, czego dowiedział się od zastępcy prokuratora okręgowego. Nie usłyszeli od niego niczego, co mogłoby im pomóc, a co więcej kilka razy próbował ich namówić, by przekonali Arthura do ugody.
- Załatwią go - oznajmił prawnik. - Chodzi mi tylko o jego dobro. Postaram się, żeby dostał najwyżej piętnaście lat.
- To go zniszczy - powiedział Rhyme.
- Nie tak jak dożywocie.
Rhyme pożegnał go chłodno i rozłączył się. Ponownie spojrzał na tablicę z dowodami.
Nagle coś nowego przyszło mu do głowy.
- Co jest, Rhyme? - Sachs zauważyła, że przeniósł wzrok na sufit.
- A może kiedyś już zrobił coś takiego?
- Co masz na myśli?
- Zakładając, że jego celem - motywem - była kradzież obrazu, nie sądzę, żeby to była jednorazowa akcja. Nie mówimy o Renoirze, którego można opylić za dziesięć milionów i zniknąć na zawsze. To mi zalatuje jakimś grubszym przedsięwzięciem. Facet zaatakował tak sprytnie, żeby mu uszło płazem. I będzie to robił, dopóki ktoś go nie powstrzyma.
-Tak, słusznie. Czyli powinniśmy się przyjrzeć kradzieżom innych obrazów.
- Nie. Dlaczego miałby kraść tylko obrazy? To może być cokolwiek. Ale jest jeden wspólny element.
Sachs zmarszczyła brwi i po chwili znalazła odpowiedź.
- Zabójstwo.
- Otóż to. Ponieważ sprawca wrąbią kogoś innego, musi mordować ofiary - bo mogłyby go rozpoznać. Zadzwoń do kogoś z wydziału zabójstw. Choćbyś miała dzwonić do domu. Szukamy takiego samego scenariusza: pierwotne przestępstwo, na przykład kradzież, którego ofiara zostaje zamordowana, plus mocne poszlaki.
- I ślad DNA, który mógł być podrzucony.
- Dobra - przytaknął, podniecony myślą, że być może są na właściwym tropie. - Jeżeli nie zmienia metody, będzie jeszcze telefon pod dziewięćset jedenaście od anonimowego świadka z konkretnymi informacjami ułatwiającymi identyfikację.
Podeszła do biurka w rogu laboratorium, usiadła i wzięła słuchawkę.
Rhyme wsparł głowę o zagłówek wózka i przyglądał się partnerce rozmawiającej przez telefon. Na jej paznokciu dostrzegł zakrzepłą krew. I ledwie widoczny ślad nad uchem, na wpół przysłonięty rudym kosmykiem. Sachs często drapała się w głowę, raniąc się paznokciami, wyrządzając sobie drobne krzywdy - był to nawyk i zarazem sygnał stresu.
Kiwając głową, zaczęła notować, a na jej twarzy odmalowało się skupienie. Serce Rhyme’a zabiło szybciej - choć sam nie mógł tego wyraźnie poczuć. Dowiedziała się czegoś ważnego. Długopis się wypisał, więc rzuciła go na podłogę i sięgnęła po następny tak gwałtownie, jak gdyby wyciągała pistolet na zawodach strzeleckich.
Po dziesięciu minutach odłożyła słuchawkę.
- Hej, Rhyme, tylko posłuchaj. - Usiadła obok niego na wiklinowym fotelu. - Rozmawiałam z Flintlockiem.
- Aha, dobry wybór.
Joseph Flintlock, którego przydomek nawiązywał do dawnej broni3, był detektywem wydziału zabójstw, gdy Rhyme stawiał pierwsze kroki w policji. Drażliwy staruszek pamiętał prawie każde morderstwo, jakie popełniono w Nowym Jorku - i w okolicach miasta - podczas jego długiej służby. Mimo że Flintlock osiągnął wiek, w którym powinien odwiedzać wnuki, nadal pracował w niedziele. Rhyme nie był tym zaskoczony.
- Przedstawiłam mu sprawę, a on bez namysłu podsunął mi dwie sprawy, które mogą pasować do naszego profilu. Jedna to kradzież rzadkich monet, wartych pięćdziesiąt kawałków. Druga to gwałt.
- Gwałt? - Ostatnia informacja wprowadzała do sprawy poważniejszy i znacznie bardziej niepokojący element.
- Tak jest. W obu przypadkach o przestępstwie zawiadomił anonimowy świadek, podając informacje kluczowe dla zidentyfikowania sprawcy - tak jak świadek dzwoniący w sprawie samochodu twojego kuzyna.
- Oczywiście w obu przypadkach dzwonili mężczyźni.
- Zgadza się. Miasto wyznaczyło nagrodę, ale żaden z nich się po nią nie zgłosił.
- Co z dowodami?
- Flintlock nie pamiętał dokładnie. Powiedział jednak, że na pewno były mikroślady i poszlaki. Tak samo jak z twoim kuzynem - pięć czy sześć rodzajów dowodów grupowych na miejscu zdarzenia i w domach sprawców. W obu przypadkach u podejrzanych znaleziono krew ofiary na szmatce czy części garderoby.
- Założę się, że nie zidentyfikowano płynów ustrojowych gwałciciela. - Większość sprawców gwałtu zostaje skazana, ponieważ zostawiają po sobie ślady śliny, nasienia lub potu.
- Nie. Żadnego.
- A czy anonimowi świadkowie podawali część numerów rejestracyjnych samochodu?
Zajrzała do notatek.
- Tak, skąd wiedziałeś?
- Bo nasz sprawca musiał trochę zyskać na czasie. Gdyby podał cały numer, policja pojechałaby prosto do kozła ofiarnego, a on nie miałby czasu podrzucić tam dowodów. - Morderca pomyślał o wszystkim. - A podejrzani wszystkiego się wyparli?
- Aha. Zupełnie. Postawili wszystko na jedną kartę i przegrali z ławą przysięgłych.
- Nie, nie, nie, to wygląda na zbyt przypadkowe - mruknął Rhyme. - Chcę zobaczyć...
- Poprosiłam już kogoś, żeby wyciągnął akta z archiwum zamkniętych śledztw.
Roześmiał się. Uprzedzała jego myśli, jak już się nieraz zdarzało. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie przed laty, gdy Sachs była rozczarowaną funkcjonariuszką patrolu, gotową porzucić służbę w policji, a Rhyme był gotów porzucić znacznie więcej. Od tamtej pory oboje przebyli daleką drogę.
Rhyme rzucił do mikrofonu nagłownego:
- Polecenie, zadzwoń do Sellitta.
Był już wyraźnie podekscytowany. Czuł jedyny w swoim rodzaju dreszczyk, towarzyszący początkom pościgu. Odbierz ten cholerny telefon, pomyślał ze złością, tym razem nie mając na myśli Anglii.
- Cześć, Linc. - Pokój wypełnił głos Sellitta z brooklyńskim akcentem. - Co...
- Słuchaj, mamy problem.
- Jestem trochę zajęty. - Dawny partner Rhyme’a, porucznik detektyw Lon Sellitto, nie był ostatnio w najlepszym nastroju. Duża sprawa, nad którą pracował wraz z grupą złożoną z funkcjonariuszy innych służb, zakończyła się właśnie całkowitą klapą. Władymir Dienko, człowiek bossa rosyjskiego gangu z Brighton Beach, został w zeszłym roku oskarżony o wymuszanie okupu i morderstwo. Rhyme pomagał w analizie kryminalistycznej. Ku zaskoczeniu wszystkich w zeszły piątek sąd oddalił sprawę przeciw Dience i jego trzem wspólnikom, ponieważ część świadków odmówiła zeznań, a część zniknęła. Sellitto i agenci FBI pracowali cały weekend, szukając nowych świadków i informatorów.
- Będę się streszczał. - Opowiedział, czego dowiedzieli się z Sachs o jego kuzynie oraz sprawie gwałtu i kradzieży monet.
- Dwie podobne sprawy? Cholernie dziwne. Co mówi twój kuzyn?
- Jeszcze z nim nie rozmawiałem. Ale wszystkiemu zaprzecza. Trzeba się tym zająć.
- „Zająć”. Psiakrew, co to niby ma znaczyć?
- Sądzę, że Arthur tego nie zrobił.
- To twój kuzyn. Jasne, że twoim zdaniem tego nie zrobił. Ale co masz konkretnego?
- Na razie nic. Dlatego chcę, żebyś mi pomógł. Potrzebuję ludzi.
- Siedzę po uszy w tej historii Dienki w Brighton Beach. W której nawiasem mówiąc powinieneś mi pomagać, gdybyś nie był zajęty popijaniem herbatki z cholernymi Angolami.
- To też może być duża rzecz, Lon. Dwie inne sprawy, które na kilometr czuć podrzuconymi dowodami? Idę o zakład, że jest ich więcej. Wiem, jak uwielbiasz oklepane zwroty, Lon. Czy „morderca na wolności” w ogóle cię nie rusza?
- Linc, możesz mnie bombardować różnymi zdaniami, jestem zajęty.
- To równoważnik zdania, Lon. Zdanie ma podmiot i orzeczenie.
- Cholera, wszystko jedno. Próbuję ratować operację „Rosyjski łącznik”. Nikt w ratuszu ani budynku federalnym nie cieszy się z tego, co się stało.
- Głęboko im współczuję. Załatw sobie zmianę przydziału.
- To zabójstwo. Ja pracuję w wydziale specjalnym.
Wydział specjalny Departamentu Policji Nowego Jorku nie zajmował się morderstwami, lecz wymówka Sellitta wywołała cyniczny śmiech Rhyme’a.
- Pracujesz nad zabójstwami, jeżeli chcesz nad nimi pracować. Kiedy to przejmowałeś się przepisami departamentu?
- Powiem ci, co zrobię - odburknął detektyw. - W centrum pracuje dzisiaj pewien kapitan. Joe Malloy. Znasz go?
-Nie.
- Ja znam - odezwała się Sachs. - Solidny człowiek.
- Cześć, Amelia. Wytrzymujesz jakoś ten zimny front?
Sachs zaśmiała się. Rhyme warknął:
- Bardzo śmieszne, Lon. Kto to jest?
- Inteligentny facet. Bezkompromisowy. Bez poczucia humoru. To ci się na pewno spodoba.
- Za dużo dzisiaj komików - mruknął Rhyme.
- Dobry gliniarz. I zaprzysięgły bojownik. Jakieś pięć, sześć lat temu włamano mu się do domu i zamordowano żonę.
Sachs wzdrygnęła się.
- Nie wiedziałam.
- No, dlatego poświęca pracy sto pięćdziesiąt procent czasu. Mówią, że pewnego dnia zasiądzie w narożnym gabinecie na górze. Albo nawet trafi naprzeciwko.
Czyli do ratusza.
- Zadzwoń do niego - ciągnął Sellitto. - Zapytaj, może zwolni dla ciebie paru ludzi.
- Wołałbym, żeby ciebie zwolnili.
- Nic z tego, Linc. Przygotowuję cholerną zasadzkę. Koszmarna robota. Ale informuj mnie na bieżąco i...
- Muszę kończyć, Lon... Polecenie, rozłącz.
- Rzuciłeś mu słuchawką - zauważyła Sachs.
Rhyme burknął pod nosem i zadzwonił do Malloya. Czuł, że jeśli usłyszy pocztę głosową, wybuchnie wściekłością.
Ale kapitan odebrał po dwóch dzwonkach. Jeszcze jeden oficer dyżurujący w niedzielę. Cóż, Rhyme też często spędzał weekendy w pracy, co skończyło się rozwodem.
- Malloy.
Rhyme przedstawił się.
Chwila wahania.
-Lincoln,.. Chyba się nie znamy. Ale oczywiście słyszałem o tobie.
- Jest ze mną twoja detektyw, Amelia Sachs. Mówisz przez głośnik, Joe.
- Dzień dobry, Sachs - powiedział oschły głos. - Co mogę dla was zrobić?
Rhyme wyjaśnił sprawę, dodając, że jego zdaniem Arthur został przez kogoś wplątany w przestępstwo.
- Twój kuzyn? Przykro mi to słyszeć. - Jego ton nie świadczył jednak o współczuciu. Malloy prawdopodobnie zaniepokoił się, że Rhyme poprosi go o interwencję i złagodzenie zarzutów. W najlepszym razie czekałoby go oskarżenie o nadużycie służbowe. W najgorszym - dochodzenie wydziału wewnętrznego i zainteresowanie mediów. Na drugiej szali było ryzyko, że zostanie uznany za gbura, odmawiając przysługi człowiekowi, który udzielał policji nieocenionej pomocy. W dodatku odmawiając kalece. Władze miasta chlubiły się poprawnością polityczną.
Ale oczywiście prośba Rhyme’a okazała się bardziej złożona.
- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten sam sprawca popełnił jeszcze inne przestępstwa - dodał, wspominając o gwałcie i kradzieży monet.
Oznaczałoby to, że nowojorski departament aresztował niejedną, ale trzy niewinne osoby. Czyli nie zakończono trzech spraw, a prawdziwy sprawca wciąż pozostawał na wolności. Mogło to grozić katastrofą publicznego wizerunku policji.
- Hm, dość zagadkowe. Nietypowe. Rozumiem twoją lojalność wobec kuzyna...
- Jestem lojalny wobec prawdy, Joe - odparł Rhyme, nie przejmując się, jak pompatycznie mogło to zabrzmieć.
-No...
- Potrzebuję tylko kilku funkcjonariuszy do pomocy. Żeby jeszcze raz przejrzeć dowody w tych sprawach. Albo poszukać czegoś nowego.
- Ach, rozumiem... Hm, przykro mi, Lincoln. Nie mamy wolnych ludzi. W każdym razie nie na coś takiego. Ale wspomnę o tym jutro zastępcy komendanta.
- A może teraz moglibyśmy do niego zadzwonić?
Znów chwila wahania.
- Nie. Miał coś dzisiaj w planach.
Późne śniadanie. Grill w ogrodzie. Popołudniowe przedstawienie „Młodego Frankensteina” albo „Spamalot”.
- Poruszę tę sprawę jutro na odprawie. Ciekawa sytuacja. Ale nie rób nic, dopóki nie dam ci znać. Ja albo ktoś inny.
- Oczywiście.
Zakończyli rozmowę. Rhyme i Sachs milczeli przez kilka długich sekund.
Ciekawa sytuacja...
Rhyme wpatrywał się w tablicę - gdzie spoczywały zwłoki śledztwa, które ledwie się narodziło, zostało natychmiast rozstrzelane.
Przerywając grobową ciszę, Sachs powiedziała:
- Ciekawe, co porabia Ron.
- Sprawdźmy, co? - Posłał jej szczery uśmiech, który rzadko gościł na jego twarzy.
Wyciągnęła komórkę, wcisnęła przycisk szybkiego wybierania i przełączyła na głośnik.
- Tak, proszę pani - zatrzeszczał w słuchawce młody głos. - Detektywie?
Sachs od lat naciskała posterunkowego Rona Pulaskiego, by mówił jej po imieniu, lecz zwykle nie potrafił się na to zdobyć.
- Pulaski, mówisz przez głośnik - uprzedził go Rhyme.
- Tak jest, kapitanie.
Rhyme też nie lubił, gdy młody człowiek mu „kapitanował”, ale w tym momencie nie miał ochoty go poprawiać.
- Jak się pan czuje? - spytał Pulaski.
- Co to ma za znaczenie? - odrzekł Rhyme. - Co robisz? W tej chwili. I czy to coś ważnego?
- Teraz?
- Chyba właśnie o to zapytałem.
- Zmywam naczynia. Jenny i ja właśnie zjedliśmy niedzielny lunch z moim bratem i jego żoną. Poszliśmy z dzieciakami na targ. Była superzabawa. Czy pan i detektyw Sachs pojechaliście kiedyś...
- Czyli jesteś w domu. I nic nie robisz.
- No, zmywam.
- Zostaw to. I przyjeżdżaj. - Rhyme jako cywil nie miał prawa wydawać rozkazów nikomu w nowojorskim departamencie policji, nawet funkcjonariuszom drogówki.
Ale Sachs była detektywem trzeciej klasy; mimo że nie mogła zażądać od Pulaskiego, aby im pomógł, mogła złożyć oficjalną prośbę o zmianę jego przydziału.
- Potrzebujemy cię, Ron. Dziś i być może jutro.
Ron Pulaski regularnie współpracował z Rhyme’em, Sachs i Sellittem. Rhyme’a rozbawiła wiadomość, że pozycja młodego policjanta w departamencie znacznie wzrosła dzięki zadaniom powierzanym mu przez słynnego kryminalistyka. Był pewien, że jego przełożony zgodzi się oddać im do dyspozycji Pulaskiego na kilka dni - pod warunkiem że nie zadzwoni do Malloya czy innej ważnej figury w komendzie i nie dowie się, że sprawa formalnie w ogóle nie jest sprawą.
Pulaski podał Sachs nazwisko naczelnika posterunku, po czym zapytał:
- Panie kapitanie, czy przy tej sprawie pracuje porucznik Sellitto? Może powinienem do niego zadzwonić i uzgodnić...
- Nie - ucięli chórem Rhyme i Sachs.
Po krótkiej pauzie Pulaski rzekł niepewnym głosem:
- W takim razie chyba zaraz tam będę. Ale mogę najpierw powycierać szklanki? Jenny nie znosi zacieków na szkle.
Niedziele są najlepsze.
Bo w niedziele mogę robić to, co uwielbiam.
Jestem kolekcjonerem.
Kolekcjonuję wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić. Jeżeli coś mi się spodoba i mogę to zapakować do plecaka albo bagażnika, biorę to. Ale nie zachowuję się jak szczur drzewny, który porzuca jedną rzecz, żeby móc wziąć coś innego. Kiedy coś znajdę, już jest moje. Nigdy niczego nie zostawiam. Przenigdy.
Niedziela to mój ulubiony dzień. Dzień odpoczynku dla mas, dla szesnastek, które uważają to niezwykłe miasto za swój dom. Mężczyźni, kobiety, dzieci, prawnicy, artyści, rowerzyści, kucharze, złodzieje, żony i kochankowie (kolekcjonuję też DVD), politycy, miłośnicy joggingu, kustosze... To niewiarygodne, ile form przyjemności potrafią sobie znaleźć szesnastki.
Wędrują przez miasto i parki New Jersey, Long Island i północy stanu Nowy Jork jak beztroskie antylopy.
A ja mogę na nie polować.
I właśnie wybrałem się na łowy, wykręciwszy się wcześniej od nudnych niedzielnych rozrywek: lunchu, kina, a nawet od zaproszenia na partyjkę golfa. No i udziału w nabożeństwie - które cieszy się wielką popularnością wśród antylop, oczywiście pod warunkiem że po wizycie w kościele będą mogły zasiąść do wspomnianego lunchu albo uganiać się za piłką, usiłując ją wbić do dziewięciu dołków.
Polowanie...
W tej chwili rozmyślam o ostatniej transakcji, włączając ją do kolekcji swoich wspomnień - transakcji z młodą Alice Sanderson, 3895-0967-7524-3630, która wyglądała pięknie, naprawdę pięknie. Oczywiście dopóki nie dosięgnął jej nóż.
Alice 3895 w ślicznej różowej sukience, podkreślającej biust i zalotnie opływającej biodra (myślę też o niej 96-66-92, ale to mój prywatny żart). Całkiem ładna, używająca perfum o zapachu orientalnych kwiatów.
Moje plany wobec niej były tylko w pewnej mierze związane z obrazem Harveya Prescotta, który miała szczęście zdobyć (albo pecha, jak się później przekonała). Chciałem się najpierw upewnić, czy przywieziono jej płótno, a potem wyciągnąć taśmę izolacyjną i spędzić z nią następnych kilka godzin w sypialni. Ale wszystko zepsuła. Gdy podszedłem do niej od tyłu, odwróciła się i narobiła koszmarnego wrzasku. Nie miałem wyjścia, musiałem rozciąć jej gardło jak skórkę pomidora, złapać pięknego Prescotta i wymknąć się - by tak rzec, przez okno.
Nie, nie potrafię przestać myśleć o całkiem ładnej Alice 3895 w kusej różowej sukience, o skórze pachnącej jak chińska herbaciarnia. Wniosek z tego taki, że potrzebuję kobiety.
Snuję się po ulicach, spoglądając przez ciemne okulary na szesnastki. One natomiast tak naprawdę mnie nie widzą. Zresztą zgodnie z moją intencją; dbam, żeby pozostawać niewidzialnym, a nie ma lepszego miejsca niż Manhattan, żeby pozostać niewidzialnym.
Skręcam w kolejne przecznice, przemykam alejką, kupuję coś - rzecz jasna, za gotówkę - po czym zanurzam się w opuszczoną część miasta niedaleko SoHo, dawniej przemysłową, gdzie dziś powstaje dzielnica mieszkaniowa i handlowa. Cicho tu. To dobrze. Chcę mieć spokój, aby przeprowadzić transakcję z Myrą Weinburg, 9834-4452- 6740-3418, szesnastką, którą od pewnego czasu mam na oku.
Myra 9834, znam cię doskonale. Wiem, skąd wziąć informacje. (Hm, słownik nie pozostawia wątpliwości, podając jedyną poprawną formę „wziąć”. Sam jestem raczej purystą, ale staram się nikogo nie poprawiać, słysząc często „wziąść”. Język jest jak rzeka; zmierza, dokąd chce, a jeśli płyniesz pod prąd, zaraz cię zauważą. To oczywiście ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął).
Oto więc dane na temat Myry 9834: mieszka na Waverly Place w Greenwich Village. Właściciel budynku chce go sprzedać na mieszkania spółdzielcze, a lokatorzy, którzy nie kupią udziałów spółki, zostaną wyeksmitowani. (Wiem o tym, choć biedni mieszkańcy domu jeszcze nie, a sądząc z ich dochodów i wiarygodności kredytowej, większość z nich po uszy tkwi w kłopotach).
Ciemnowłosa Myra 9834 o egzotycznej urodzie skończyła Uniwersytet Nowojorski i od kilku lat pracuje w agencji reklamowej w Nowym Jorku. Jej matka żyje, ale ojciec nie. Zginął w wypadku, którego sprawca zbiegł i do dziś nie został odnaleziony, mimo upływu lat. Policja nie wkłada zbyt wiele wysiłku w ściganie takich przestępców.
W tym momencie Myra 9834 nie ma chłopaka, z przyjaciółmi też zapewne nie układa się jej najlepiej, bo swoje trzydzieste drugie urodziny uczciła jedynie porcją wieprzowiny moo-shu z restauracji Hunan Dynasty na Czwartej Zachodniej (zupełnie przyzwoity wybór) i butelką białego Caymus Conundrum (za dwadzieścia osiem dolarów, z drogiego Village Wines). Przypuszczam, że ten samotny wieczór wynagrodziła sobie potem sobotnią wycieczką na Long Island, która zbiegła się z przyjazdem członków jej rodziny i znajomych oraz wystawieniem słonego rachunku, między innymi za spore ilości brunello, w pewnej restauracji w Garden City, o której bardzo pochlebnie pisał „Newsday”.
Myra 9834 sypia w koszulce Victoria’s Secret. Domyślam się tego, ponieważ ma ich pięć sztuk, w zbyt dużym rozmiarze, by mogła je nosić na ulicy. Budzi się wcześnie, z myślą o francuskim ciastku Entemanna (nigdy nie wybiera tych z niską zawartością tłuszczu, jestem z niej dumny) i o kawie ze Starbucksa; parzy ją w domu i rzadko chodzi do kawiarni. Szkoda, bo lubię osobiście obserwować antylopę, którą mam na oku, a na sawannie nie ma lepszego miejsca do obserwacji niż Starbucks. Około ósmej dwadzieścia wychodzi z mieszkania i jedzie do biura na środkowym Manhattanie - do agencji Mapie, Reed & Summers, gdzie pracuje w obsłudze klienta.