Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe wydanie najsłynniejszej serii kryminalnej mistrza intrygi Jeffery’ego Deavera!
Morderca, uciekając z miejsca zbrodni, zamyka się w jednej z klas w prestiżowej szkole muzycznej. Po chwili w sali rozlega się krzyk, a potem strzał. Policjanci postanawiają wyważyć drzwi. Niestety, spóźniają się – klasa jest pusta.
Sprawa tajemniczego zniknięcia trafia do Lincolna Rhyme’a i Amelii Sachs. Dla kobiety ujęcie sprawcy może okazać się szansą na upragniony awans. Jednak zabójca ciągle ich wyprzedza – liczba ofiar wciąż rośnie. Rhyme i Sachs muszą zmierzyć się z wieloma misternymi pułapkami i fałszywymi tropami. Czy uda im się przedrzeć przez sztuczki diabolicznego mistrza iluzji, aby zapobiec potwornej zemście, która może okazać się najbardziej spektakularnym zniknięciem, jakie widział świat?
Jeffery Deaver jest autorem wielu bestsellerowych thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, przez kilka lat współpracował z gazetami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na amerykańskiej giełdzie. Zalicza się go do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych twórców kryminałów w Stanach Zjednoczonych. Światową sławę przyniósł mu zekranizowany „Kolekcjoner Kości”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Tytuł oryginału
THE VANISHED MAN
Copyright © 2003 by Jeffery Deaver
All rights reserved.
Projekt okładki
Fecit Studio
Projekt serii
Jadwiga Mik
Redakcja
Jacek Ring
Redakcja
Jacek Ring
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-552-4
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dedykuję TK
W opinii iluzjonistów sztuczka magiczna składa się z efektu i metody. Efektem jest to, co dostrzega publiczność... metoda zaś to tajemnica ukryta za efektem, pozwalająca mu zaistnieć.
Peter Lamont i Richard Wiseman, „Teoria magii”
Część I
EFEKT
Sobota, 17 kwietnia
Doświadczony iluzjonista pragnie oszukać raczej umysł niż oko.
Marvin Kaye, „Podręcznik twórczej magii”
1
Pozdrawiam was, szacowni widzowie. Witajcie.
Witajcie na naszym przedstawieniu.
Mam nadzieję, że się wam spodoba. W ciągu najbliższych dwóch dni czeka was wiele niespodzianek. Zatroszczą się o to nasi prestidigitatorzy, magicy, iluzjoniści. Mam nadzieję, że ich czary porwą was i zachwycą.
Pierwsza sztuczka pochodzi z repertuaru artysty, o którym wszyscy słyszeli: Harry’ego Houdiniego, najwybitniejszego specjalisty od uwalniania się z więzów w Ameryce, a kto wie, czy nie na świecie. Houdini występował przed koronowanymi głowami Europy i amerykańskimi prezydentami. Niektóre z jego wyczynów były tak niebezpieczne, że nikt nie próbował powtórzyć ich po przedwczesnej śmierci tego wybitnego artysty.
Dziś zaprezentujemy numer, podczas którego ryzykował uduszenie. Nazywa się: „Leniwy Kat”.
Nasz artysta leży na brzuchu, z rękami skrępowanymi na plecach klasycznymi kajdankami Darbys. Kostki nóg ma związane; biegnie od nich sznur, kończący się zadzierzgniętą na szyi pętlą. Każda, naturalna przecież próba wyprostowania ugiętych w kolanach nóg powoduje zaciskanie się pętli i rozpoczyna straszny proces duszenia.
Dlaczego sztuczka ta nazywa się „Leniwy Kat”? Ponieważ w jej trakcie nieszczęśnik sam się dusi.
Podczas wielu niebezpiecznych numerów Houdiniego na scenie obecni byli asystenci z nożami i kluczami. Czekali, gotowi uwolnić go z więzów, gdyby nie potrafił uczynić tego sam. W jego występach często uczestniczył lekarz.
Dziś jednak nie podejmujemy żadnych środków ostrożności. Sukces musimy osiągnąć w ciągu maksimum czterech minut. Ceną za nieudaną próbę jest śmierć.
Zaczniemy dosłownie za chwilę, teraz pora na pewną radę.
Nie zapominaj, drogi widzu, że decydując się uczestniczyć w naszym przedstawieniu, przekraczasz granice rzeczywistości.
To, co według swego najgłębszego przekonania widzisz, zapewne w ogóle nie istnieje. To, co masz za iluzję, może okazać się trudną do zaakceptowania, ale prawdą.
Ktoś dobrze ci znajomy, z którym się do nas wybrałeś, może okazać się kimś zupełnie obcym. Ktoś zupełnie ci obcy, przypadkiem zauważony na widowni, może wiedzieć o tobie aż za wiele. To, co wydaje ci się bezpieczne, może okazać się śmiertelnie groźne. A niebezpieczeństwa, przed którymi usiłujesz się bronić, mogą być tylko zwodniczymi tropami, wiodącymi do jeszcze gorszych niebezpieczeństwo.
Podczas tego przedstawienia nikomu nie możesz wierzyć. Nikomu nie możesz zaufać.
No cóż, szacowny widzu, prawda jest taka, że podczas naszego przedstawienia nie powinieneś wierzyć w nic.
I nie powinieneś wierzyć nikomu.
A teraz unosi się kurtyna, przygasają światła, cichnie muzyka, słychać tylko bicie serc czekających na występ.
Zaczyna się przedstawienie.
Dom wyglądał na nawiedzony, a w każdym razie nawiedzany. Często. Był pokryty patyną czasu, mroczny, utrzymany w pseudogotyckim stylu, zwieńczony attyką i miał wiele zamkniętych okien. Pochodził z epoki wiktoriańskiej, niegdyś mieściła się w nim szkoła z internatem, później szpital dla umysłowo chorych, w którym pacjenci o zbrodniczych skłonnościach umierali po nędznym życiu.
Manhattańska Szkoła Muzyczna i Operowa bez trudu mogła ugościć kilkadziesiąt duchów. I jeden z nich z całą pewnością nie zamierzał opuścić jej murów. Zapewne nadal unosił się nad ciałem młodej dziewczyny, leżącej na brzuchu w niewielkim, ciemnym korytarzyku przed małą salą koncertową. Jej szeroko otwarte oczy były nieruchome, lecz jeszcze nie zeszklone, krew na policzku nie zdążyła zaschnąć.
Dziewczyna miała wyjątkowo jasną skórę, ale bardzo ciemną twarz... ciemną, a właściwie siną z powodu zaciśniętej na szyi pętli i sznura, łączącego szyję ze związanymi w kostkach nogami.
Wokół ciała leżały: pokrowiec na flet, rozrzucone nuty i duży kubek kawy Starbuck. Rozlana kawa zaplamiła jej dżinsy i zieloną koszulkę z napisem „Izod”, pozostawiła też plamę w kształcie przecinka na marmurowych płytkach podłogi.
Morderca pochylał się nad ciałem i przyglądał mu uważnie. Nie spieszył się, uważał, że nie ma takiej potrzeby. Zawczasu sprawdził, że w weekendy nie ma zajęć, a był przecież sobotni ranek. Uczniowie ćwiczyli wprawdzie w specjalnych salach, znajdowały się one jednak w przeciwległym skrzydle budynku. Pochylił się jeszcze niżej, zmrużył oczy. Bardzo chciał zobaczyć uchodzącą z ciała esencję, duszę, może ducha... ale nic nie dostrzegł.
Wyprostował się, zamyślony. Myślał o tym, co jeszcze może zrobić ze spoczywającą u jego stóp, nieruchomą postacią.
– Jest pan pewien, że to był krzyk?
– Oczywiście... to znaczy, właściwie nie – odparł ochroniarz. – Nie krzyk. Jakiś okrzyk, hałas, jakby ktoś się zdenerwował. Trwało to sekundę czy dwie, a potem ucichło.
– Czy ktoś jeszcze coś słyszał? – kontynuowała przepytywanie Diane Franciscovich, funkcjonariuszka patrolu z dwudziestego posterunku.
Ochroniarz, tęgi i ciężko oddychający, spojrzał na wysoką, ciemnowłosą policjantkę, potrząsnął głową, zacisnął i rozluźnił pięści. Wytarł ciemne dłonie o niebieskie spodnie mundurowe.
– Wzywamy wsparcie? – spytała Nancy Ausonio, równie niedoświadczona jak jej partnerka, niższa od niej, jasnowłosa.
Tego Franciscovich robić nie chciała, ale też do końca nie wiedziała, jak postępować. Policjanci patrolu pieszego w tej części Upper West Side mieli do czynienia przede wszystkim z wypadkami samochodowymi, kradzieżami sklepowymi i kradzieżami samochodów, by nie wspomnieć już o ściskaniu za rączkę i pocieszaniu nieszczęsnych ofiar wypadków samochodowych. Coś takiego zdarzyło im się po raz pierwszy; dwóm młodym policjantkom na porannej sobotniej zmianie. Ochroniarz zauważył je i przywołał gestem. Chciał, żeby sprawdziły, kto krzyczał, a właściwie, kto podniósł głos ze zdenerwowania.
– Wstrzymajmy się – odparła spokojnie. Sprawdźmy, o co chodzi.
– Moim zdaniem ktoś krzyczał gdzieś tam, za rogiem korytarza – powiedział ochroniarz, wyciągając rękę. Ale sam nie wiem.
– Trochę tu strasznie – wtrąciła Ausonio. Może i denerwowała się bardziej od koleżanki, ale sprawdzała się jako partnerka. Potrafiła wskoczyć między bijących się mężczyzn dwukrotnie większych od niej.
– Chodzi o dźwięki, rozumie pani? – dodał ochroniarz. – Trudna sprawa... to znaczy trudno powiedzieć, skąd dobiegają.
Ale Diane Franciscovich nie zważała na jego słowa. Myślała raczej o tym, co powiedziała jej partnerka. Trochę tu strasznie, powtórzyła w myślach.
Ochroniarz poprowadził je korytarzem. Ciągnął się bez końca i był ciemny, nie znalazły nic niezwykłego, później mężczyzna zwolnił.
Diane ruchem głowy wskazała mu ostatnie drzwi.
– Co tam jest? – spytała.
– Nie ma powodu, by studenci dziś tam wchodzili. To tylko...
Policjantka popchnęła drzwi.
Za drzwiami znajdował się korytarz prowadzący do wejścia do Sali Koncertowej A. Przy drzwiach leżało ciało młodej kobiety, skrępowane, z pętlą na szyi i kajdankami na przegubach dłoni. Nad ciałem stał brodaty, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o brązowych włosach. Spojrzał na nie, zaskoczony.
– Nie! – krzyknęła Ausonio.
– O, Chryste! – jęknął ochroniarz.
Obie policjantki wyciągnęły broń. Franciscovich wymierzyła w mężczyznę i ze zdziwieniem stwierdziła, że nawet nie drży jej dłoń.
– Stój! Nie ruszaj się! Wyprostuj się, cofnij, ręce wysoko! – Jej głos nie był niestety tak pewny jak ręka.
Mężczyzna posłusznie wykonał jej polecenia.
– Połóż się na podłodze. Twarzą w dół! Cały czas mam widzieć twoje ręce.
Ausonio przesunęła się w stronę dziewczyny... i w tym momencie Franciscovich dostrzegła, że wzniesiona nad głowę prawa dłoń mężczyzny zaciśnięta jest w pięść.
– Otwórz prawą...
Puf!
Korytarz wypełniło jaskrawe światło. Wydobywało się z zaciśniętej pięści, trwało to dosłownie moment, potem zgasło... ale ją oślepiło. Ausonio zamarła, Diane cofnęła się, przesunęła w bok, zmrużyła oczy, przesuwała lufą glocka w lewo i w prawo, rozpaczliwie próbując coś zobaczyć. Była przerażona. Wiedziała, że morderca zamknął oczy w odpowiedniej chwili, że teraz zaatakuje, że musi mieć pistolet lub chociaż nóż...
– Gdzie, gdzie, gdzie?! – krzyknęła.
Powoli odzyskiwała wzrok. Nie musiała pytać. Chmura dymu powoli znikała. Diane dostrzegła, jak zabójca wbiega do sali koncertowej i zatrzaskuje za sobą drzwi. Usłyszała łomot: najwyraźniej barykadował je krzesłami albo dosunął stół?
Ausonio przyklękła obok ciała dziewczyny. Przecięła pętlę na szyi nożem, obróciła ją na wznak, rozpoczęła udzielanie pierwszej pomocy.
– Czy są tu jakieś inne wyjścia? – krzyknęła Diane do ochroniarza.
– Jedno! Z tyłu za rogiem. Po prawej!
– Okna?
– Nie!
– Hej! – krzyknęła do partnerki, biegnąc. – Pilnuj tych drzwi.
– Jasne! – odkrzyknęła Ausonio i przycisnęła usta do bladych warg ofiary.
Z sali koncertowej dobiegał głośny hałas – zabójca wzmacniał barykadę. Pędziła co sił w nogach, skręciła w prawo ku wejściu, które wskazał jej strażnik, wzywając pomocy przez radionadajnik. Nagle przed nią, w końcu korytarza, pojawiła się jakaś postać. Zatrzymała się, wymierzyła broń, zapaliła potężną halogenową latarkę...
– O Jezu! – jęknął wiekowy woźny, puszczając szczotkę.
Diane Franciscovitch podziękowała Bogu za to, że palec trzymała na osłonie spustu.
– Widział pan kogoś wychodzącego przez te drzwi?
– Co się...?
– Widział pan kogoś czy nie?
– Nie, proszę pani.
– Jak długo pan tu jest?
– Bo ja wiem? Dziesięć minut?
Znów łomot. Zabójca wzmacniał barykadę. Policjantka odesłała woźnego do głównego korytarza, gdzie był ochroniarz, po czym przysunęła się do bocznych drzwi. Trzymając lufę glocka w górze, delikatnie nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Przywarła do ściany; nie chciała, by sprawca trafił ją, strzelając przez drewno. Widziała tę sztuczkę w serialu „Nowojorscy gliniarze”, choć możliwe, że instruktor z akademii też o tym wspominał.
Kolejny łomot.
– Nancy? Jesteś tam? – szepnęła do mikrofonu Franciscovich.
– Nie żyje – usłyszała odpowiedź Nancy Ausonio, która nie mogła powstrzymać drżenia głosu. – Próbowałam... ale ona nie żyje.
– Nie uciekł tędy. Jest nadal w sali. Słyszysz mnie?
Cisza, a po chwili:
– Próbowałam, Diane. Naprawdę próbowałam.
– Zapomnij o niej. Oprzytomniej. Dasz radę?
– Jasne. Nic mi nie jest. Naprawdę. Poprosiłam o wsparcie. Dorwijmy go.
– Nie! Trzymamy go tam, póki nie pojawi się oddział szturmowy. To do nas należy. Uważaj. Nie podchodź do drzwi. I na litość boską uważaj.
W tym momencie mężczyzna z sali koncertowej krzyknął:
– Mam zakładnika! Mam tu dziewczynę. Jeśli spróbujecie wejść, zginie!
O, Jezu!
– Hej, ty! – krzyknęła Franciscovich. – Nikt nie ma zamiaru nigdzie wchodzić. Nie bój się! I nie skrzywdź zakładniczki!
Czy tak wygląda procedura? – zastanowiła się. W tej chwili nie mógł jej pomóc ani serial telewizyjny, ani pobrane w akademii nauki. Słyszała, jak Nancy wzywa centralę i informuje ją, posługując się kodem, że bandyta zabarykadował się z zakładnikiem.
– Spokojnie! – krzyknęła. – Może pan...
Przerwał jej donośny huk wystrzału. Podskoczyła jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Co się dzieje? Czy to ty? – spytała przez radio.
– Nie – odpowiedziała jej partnerka. – Myślałam, że ty.
– Nic ci nie jest?
– Nie, nic. Powiedział, że ma zakładniczkę. Jak sądzisz, zastrzelił ją?
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? – krzyknęła Diane. Gdzie jest to cholerne wsparcie!
– Diane, słuchaj – szepnęła po chwili Nancy. – Musimy wejść. Może coś jej się stało? Może jest ranna? – Przerwała, by po chwili krzyknąć:
– Hej, ty tam, w środku! – Żadnej odpowiedzi. – Hej, ty!
Nic.
– Może popełnił samobójstwo? – powiedziała do mikrofonu Franciscovich.
A może wystrzelił, byśmy pomyślały, że popełnił samobójstwo, a tymczasem spokojnie na nas czeka?
I nagle wrócił do niej ten koszmarny obraz: stare, brudne drzwi prowadzące na korytarz przed salą koncertową, słabe światło padające na twarz ofiary, siną i zimną jak zimowy zmierzch. Przecież wstąpiła do policji, by powstrzymywać jednych ludzi od krzywdzenia innych, a jeśli to się nie uda, to przynajmniej chwytać sprawców.
– Musimy wejść, Diane – szepnęła Nancy Ausonio.
– Chyba tak. Dobrze. Wchodzimy. – Mówiła szybko, za szybko, myślała i o rodzinie, i o tym, że kiedy strzela się z pistoletu samopowtarzalnego, trzeba koniecznie podtrzymać jedną dłoń drugą. – Uprzedź ochroniarza, że będziemy potrzebowały światła!
– Włącznik jest na zewnątrz – powiedziała po chwili Ausonio. – Kiedy krzyknę, przekręci go. – Diane usłyszała przez radio, jak jej partnerka głęboko wciąga oddech, a potem mówi:
– Gotowa. Wchodzimy na trzy. Ty liczysz.
– Jasne. Raz... zaraz, zaczekaj. Będę na twojej drugiej godzinie. Nie postrzel mnie.
– Rozumiem, druga godzina. Ja...
– Ciebie będę miała po lewej.
– No, to zaczynamy.
– Raz... – Franciscovich chwyciła klamkę lewą ręką. – Dwa. – Położyła palec na spuście, a nie osłonie spustu. Palec oparła na drugim spuście – tak w glocku skonstruowany był bezpiecznik. – Trzy! – wrzasnęła tak głośno, że Nancy musiała ją usłyszeć nawet bez radia. Wpadła do dużej kwadratowej sali, w której właśnie rozbłysły światła.
– Stój! – krzyknęła... lecz nikogo nie dostrzegła.
Przykucnęła. Dostała gęsiej córki, zżerały ją nerwy. Omiotła pomieszczenie lufą pistoletu. Powiodła po sali wzrokiem, ale nie dostrzegła ani przeciwnika... ani zakładniczki.
Zerknęła na partnerkę. Nancy Ausonio zachowała się identycznie.
– Gdzie? – szepnęła.
Diane potrząsnęła głową. Widziała około pięćdziesięciu składanych drewnianych krzeseł, ustawionych w równe rzędy. Kilka z nich leżało tu i tam, ale morderca nie próbował zbudować z nich barykady. Po prawej stronie znajdowała się niska scena z poobijanym fortepianem, kolumnami głośnikowymi, zwojami kabli.
Widziały dosłownie wszystko. Ale na sali nie było nikogo.
– Co się stało, Nancy? Powiedz mi, co się stało!
Nancy Ausonio nie odpowiedziała. Kiedy jej przyjaciółka się rozglądała, obróciła się dookoła, nerwowo wpatrywała w cienie i sprawdzała pod krzesłami, choć widziała już, że nikogo nie zobaczy.
Trochę tu strasznie.
Sala była zamkniętym sześcianem. Bez okien. Przewody ogrzewania i klimatyzacji miały niespełna dwadzieścia centymetrów średnicy. Drewniany dach; nie wyłożono go specjalnymi płytkami, by poprawić akustykę. Pod scenę nie prowadziło żadne wejście. I było tylko dwoje drzwi: główne, przez które weszła Nancy, i przeciwpożarowe, których użyła Diane.
– Gdzie? – spytała cichutko Franciscovich.
Nancy wyszeptała coś w odpowiedzi, ale nie dało się tego zrozumieć. Wyraz jej twarzy mówił jasno: Nie mam zielonego pojęcia.
– Hej, wy! – rozległ się donośny bas, dobiegający z korytarza. Obie policjantki odwróciły się jak na komendę, z bronią gotową do strzału. – Przyjechała karetka i mnóstwo glin.
Mówił oczywiście ochroniarz, który przezornie krył się za framugą.
Diane Franciscovich, czując, jak wali jej serce, wezwała go do środka.
– Czy jest... hm... to znaczy, czy go macie?
– Jego tu nie było – odparła drżącym głosem Nancy Ausonio.
– Co? – Ochroniarz bardzo ostrożnie wysunął głowę i rozejrzał się szybko po sali.
– Są tu jakieś drzwi w podłodze czy coś takiego?
– Nie. Nic takiego. Naprawdę go nie ma?
Diane Franciscovich usłyszała głosy zbliżających się policjantów oraz sanitariuszy, a także brzęk ich sprzętu, ale nie mogła się poruszyć, dołączyć do kolegów. Obie policjantki stały jak sparaliżowane pośrodku sali, zastanawiając się, jakim cudem mordercy udało się uciec skądś, skąd nie było drogi ucieczki!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI