Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe wydanie najsłynniejszej serii kryminalnej mistrza intrygi Jeffery’ego Deavera!
Sparaliżowany kryminolog Lincoln Rhyme jest gotowy zrobić wszystko, żeby poprawić swoją kondycję. Kiedy centrum medyczne z Karoliny Północnej proponuje mu eksperymentalną operację chirurgiczną, która może przywrócić mu zdrowie, ale wiąże się z niebezpieczeństwem pogorszenia jego stanu, Rhyme postanawia zaryzykować. Przygotowania do zabiegu przerywa lokalna policja – w sennej okolicy dopiero co zamordowano nastolatka i porwano dwie kobiety. Sprawcą najprawdopodobniej jest Garrett – dziwny chłopak z sąsiedztwa, znany z powodu swej obsesji na punkcie robaków.
Lincoln decyduje się pomóc policjantom i razem z detektyw Amelią Sachs rozpoczyna dochodzenie. W końcu udaje im się namierzyć zabójcę i odnaleźć jedną z ofiar. Garrett trafia do więzienia, ale Sachs ma wrażenie, że coś jest nie tak. Przeciwstawia się mentorowi, twierdząc, że chłopak jest niewinny. Postanawia uwolnić go z więzienia. Jej decyzja sprawia, że Rhyme stanie przed nowym wyzwaniem – zagadką porwania drugiej z kobiet, za którym chyba jednak nie stoi zatrzymany nastolatek…
Jeffery Deaver jest autorem wielu bestsellerowych thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, przez kilka lat współpracował z gazetami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na amerykańskiej giełdzie. Zalicza się go do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych twórców kryminałów w Stanach Zjednoczonych. Światową sławę przyniósł mu zekranizowany „Kolekcjoner Kości”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Tytuł oryginału
THE EMPTY CHAIR
Copyright © 2000 by Jeffery Deaver
All rights reserved
Projekt okładki
Fecit Studio
Redaktor serii
Jadwiga Mik
Redaktor serii
Jadwiga Mik
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-487-0
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Sp. z o.o.
02-698 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28
www.proszynski.pl
W mózgu, i tylko w mózgu, rodzą się nasze przyjemności, radości, śmiech i żarty, podobnie jak nasz smutek, ból, rozpacz i łzy...
Mózg jest także siedliskiem szaleństwa i opętania, lęków i obsesji, które dręczą nas nocą i za dnia...
Hipokrates
OD AUTORA
Mam nadzieję, że mieszkańcy Karoliny Północnej zechcą mi wybaczyć drobne zmiany w geografii i systemie szkolnictwa ich stanu, których dokonałem dla swych nikczemnych celów. Jeśli będzie to dla nich jakimś pocieszeniem, mogą być pewni, że uczyniłem to z największym szacunkiem dla stanu, który słynie z najlepszych drużyn koszykówki w kraju.
Deborze Schneider...
najlepszej agentce literackiej, najlepszej przyjaciółce
I
NA PÓŁNOC OD PAQUO
ROZDZIAŁ 1
Przyszła tutaj, by złożyć kwiaty w miejscu, gdzie zginął chłopiec i gdzie została porwana dziewczyna.
Przyszła tutaj, bo była otyła, miała pryszcze na twarzy i niewielu przyjaciół.
Przyszła tutaj, bo tego od niej oczekiwano.
Przyszła tutaj, bo tego chciała.
Ociężała i spocona, dwudziestosześcioletnia Lydia Johansson przeszła nieutwardzonym poboczem wzdłuż drogi 112, gdzie zaparkowała swoją hondę accord, potem ostrożnie zstąpiła w dół stoku, na błotnisty brzeg kanału Blackwater, który łączył się tutaj z mętnymi wodami rzeki Paquenoke.
Przyszła, bo uważała, że należy to zrobić.
Przyszła, choć się bała.
Był dopiero wczesny ranek, lecz tegoroczny sierpień w Karolinie Północnej należał do najgorętszych w stuleciu, a białe ubranie Lydii pokryło się ciemnymi plamami potu, nim jeszcze ruszyła w stronę polany położonej nad rzeką, otoczonej wierzbami, drzewami tupelo i wawrzynami o szerokich liściach. Bez trudu odszukała właściwe miejsce; żółta policyjna taśma odcinała się wyraźnie od otoczenia.
Dźwięki wczesnego poranka. Nury, jakieś zwierzę plądrujące w pobliskim krzaku, gorący wiatr, szumiący w turzycy i trawie.
Boże, ale się boję, pomyślała. Przed oczami stanęły jej wszystkie przerażające i makabryczne sceny z powieści Stephena Kinga i Deana Koontza, które czytywała wieczorami ze swym najlepszym towarzyszem, butelką Ben & Jerry. Chłopak Lydii traktował tego rodzaju książki z pobłażliwym uśmiechem, ją jednak zawsze przyprawiały one o zimny dreszczyk strachu, nawet jeśli czytała je już wcześniej i znała zakończenie.
Znowu jakiś hałas w krzaku. Lydia zatrzymała się na moment i rozejrzała, niepewna, potem ponownie ruszyła naprzód.
– Hej! – zawołał jakiś męski głos. Bardzo blisko.
Lydia odwróciła się na pięcie, śmiertelnie przerażona. Omal nie wypuściła z ręki kwiatów.
– Jesse, aleś mnie wystraszył.
– Przepraszam. – Jesse Corn stał po drugiej stronie wierzby płaczącej, obok polany otoczonej policyjną taśmą. Lydia zauważyła, że oboje wpatrują się w ten sam punkt; błyszczącą białą linię, wyznaczającą miejsce, w którym znaleziono ciało chłopca. Dostrzegła też ciemną plamę, w której jako pielęgniarka natychmiast rozpoznała zakrzepłą krew.
– Więc to się stało tutaj – wyszeptała.
– Tak jest, tutaj.
Jesse otarł czoło i poprawił niesforny kosmyk blond włosów. Jego mundur – beżowy uniform Biura Szeryfa Okręgu Paquenoke – był wymięty i brudny. Pod pachami rozlewały się ciemne plamy potu. Jesse miał trzydzieści lat i chłopięcą urodę. Choć nie był to typ twardego, posępnego kowboja, który najbardziej jej się podobał, pomyślała – nie po raz pierwszy – że można spotkać wielu gorszych kandydatów na męża.
– Od kiedy tu jesteś? – spytała.
– Nie wiem. Chyba gdzieś od piątej.
– Widziałam jeszcze jeden samochód. Przy drodze – powiedziała Lydia. – To Jim?
– Nie. Ed Schaeffer. Jest po drugiej stronie rzeki. – Jesse wskazał głową na kwiaty. – Ładne.
Lydia spojrzała na stokrotki, które trzymała w dłoni.
– Dwa czterdzieści dziewięć. W Food Lion. Kupiłam je wczoraj wieczorem. Wiedziałam, że tak wcześnie rano jeszcze wszystko będzie pozamykane. No, może Dell, ale tam nie sprzedają kwiatów. – Przerwała, zastanawiając się, dlaczego tyle mówi. Potem jeszcze raz rozejrzała się dokoła. – Nie wiadomo, co z Mary Beth?
Jesse pokręcił głową.
– Nie. Ani śladu.
– Więc o nim też pewnie nic nie wiecie.
– Nie. – Jesse popatrzył na zegarek. Potem ogarnął spojrzeniem ciemną wodę, gęste trzciny i trawę, zniszczone molo.
Lydia była nieco zniesmaczona faktem, że zastępca szeryfa, z wielkim pistoletem u boku, zachowuje się równie nerwowo jak ona. Jesse ruszył w górę trawiastego zbocza, w stronę drogi. Potem zatrzymał się jeszcze na moment.
– Tylko dwa dziewięćdziesiąt dziewięć?
– Czterdzieści dziewięć. Food Lion.
– Naprawdę tanio – powiedział młody policjant, spoglądając na morze gęstych traw. Ponownie ruszył w górę zbocza. – Będę przy samochodzie.
Lydia Johansson podeszła bliżej do miejsca zbrodni. Modliła się przez kilka minut. Modliła się za duszę Billy’ego Staila, która wczorajszego ranka w tym właśnie miejscu została uwolniona z jego okrwawionego ciała.
Modliła się za duszę Mary Beth McConnell, gdziekolwiek by ta była.
I za siebie.
Znów jakiś hałas w krzaku. Szelest, trzask łamanych gałęzi.
Słońce świeciło już pełnym blaskiem, który nie mógł się jednak przebić przez mroczne wody Blackwater Landing. Rzeka była tutaj głęboka, wzdłuż jej brzegów ciągnęła się zbita masa czarnych wierzb, grubych pni martwych i żywych cedrów i cyprysów, wszystko to zaś okrywała warstwa mchu i pnącza opornika. Na północnym wschodzie, całkiem niedaleko, znajdowało się Wielkie Ponure Bagno, a Lydia Johansson, jak każdy skaut z okręgu Paquenoke, znała wszystkie legendy dotyczące tego miejsca; o Pani Jeziora, o Kolejarzu bez Głowy... Lecz to nie te zjawy budziły jej niepokój: Blackwater Landing miało swojego własnego ducha – chłopca, który porwał Mary Beth McConnell.
Nie mogła przestać myśleć o wszystkich historiach, które opowiadali o nim ludzie. O tym, jak włóczył się po okolicznych lasach i bagnach, blady i chudy niczym trzcina. Jak podkradał się do zakochanych par, które całowały się na kocach czy w samochodach zaparkowanych nad rzeką. O tym, jak wśliznął się na podwórko jakiegoś domu przy Canal Road i podglądał przez okno młodą dziewczynę, kiedy ta układała się do snu. Patrzył na nią, pocierał dłońmi niczym bladolica modliszka, aż wreszcie nie wytrzymał i wsunął rękę przez otwór w okiennicy, by sięgnąć pod jej piżamę. Albo o tym, jak po prostu siedział na poboczu drogi przed jakimś domem w Blackwater Landing i zaglądał do okien, w nadziei, że dojrzy tam dziewczynę, którą śledził po szkole.
Lydia otworzyła torebkę, odszukała paczkę papierosów „Merit” i drżącymi dłońmi zapaliła papierosa. Uspokoiła się nieco. Przeszła kilkanaście jardów wzdłuż brzegu. Zatrzymała się przy kępie wysokiej trawy, która uginała się pod naporem gorącej bryzy.
Ze szczytu wzgórza dobiegł ją pomruk zapalanego silnika. Jesse chyba jeszcze nie odjeżdża? Lydia spojrzała w tamtą stronę, zaniepokojona. Samochód jednak nie ruszał z miejsca. Pewnie Jesse uruchomił tylko klimatyzację. Kiedy spojrzała ponownie w stronę wody, zauważyła, że turzyca, źdźbła traw i dziki ryż nadal się uginają, kołyszą, szeleszczą.
Jakby ktoś tam był, zbliżał się do żółtej taśmy, pochylony nisko nad ziemią.
Nie, nie, nic podobnego. To tylko wiatr, wmawiała sobie. Potem złożyła kwiaty w zagłębieniu między gałęzią i poskręcanym pniem starej wierzby, niedaleko od białego zarysu ciała, naznaczonego krwią ciemną jak wody rzeki.
Zastępca szeryfa Ed Schaeffer oparł się o pień dębu i odgonił rój komarów, które próbowały usiąść na jego odsłoniętych rękach. Przykucnął i jeszcze raz przyjrzał się uważnie śladom na ziemi.
Musiał przytrzymać się gałęzi; słaniał się ze zmęczenia. Jak większość policjantów z biura szeryfa, był na nogach już niemal od dwudziestu czterech godzin, szukając Mary Beth McConnell i chłopca, który ją porwał. Jednak podczas gdy pozostali, jeden po drugim, wracali do domu, by coś zjeść i przespać się kilka godzin, Ed nie przerywał pracy. Był największym i najstarszym zastępcą w biurze (pięćdziesiąt dwa lata i dwieście sześćdziesiąt funtów bezużytecznej w dużej mierze wagi), lecz zmęczenie, głód i zesztywniałe stawy nie mogły powstrzymać go od dalszych poszukiwań.
Policjant jeszcze raz spojrzał na ziemię.
Wcisnął guzik uruchamiający jego radio.
– Jesse, to ja. Jesteś tam?
– Mów.
– Znalazłem ślady – wyszeptał. – Świeże.
– Naprawdę? Myślisz, że to on?
– A kto inny? O tej porze, po tej stronie Paquo?
– Wygląda na to, że miałeś rację – westchnął Jesse Corn. – Nie wierzyłem ci na początku, ale trafiłeś w dziesiątkę.
Ed twierdził uparcie, że chłopak tu jeszcze wróci. Nie kierował się przy tym teorią głoszącą, że każdy przestępca wraca na miejsce zbrodni – wiedział po prostu, że Blackwater Landing zawsze było terenem łowieckim porywacza i że bez względu na występki, jakich ów się dopuścił w ciągu ostatnich lat, zawsze wracał do tego miejsca.
– Wygląda na to, że idzie w twoją stronę, ale nie jestem całkiem pewny. Szedł głównie po liściach. Miej oczy szeroko otwarte. Ja sprawdzę, skąd przyszedł. – Postękując ciężko, Ed podniósł się na równe nogi i najciszej, jak tylko potrafił, ruszył w głąb lasu, z dala od rzeki.
Przeszedł śladami chłopca jakieś sto stóp i zobaczył, że prowadzą do starej chatki myśliwskiej, mogącej pomieścić trzy lub cztery osoby. Otwory strzeleckie w ścianach chaty były ciemne, a całe miejsce wydawało się opustoszałe. Dobra nasza, pomyślał. Chyba go tu nie ma. Ale mimo wszystko...
Ed Schaeffer zrobił coś, czego nie czynił od półtora roku; wyciągnął broń z kabury. Ujął rewolwer w spoconą dłoń i ruszył naprzód. Spoglądał to na chatę, to znów na ziemię pod nogami, starając się jednocześnie zachować czujność i bezszelestnie zbliżyć się do samego wejścia.
Czy chłopak ma broń? Dopiero teraz zrozumiał, że jest całkiem odsłonięty, niczym żołnierz lądujący na pustej plaży. Kiedy wyobraził sobie lufę strzelby wysuwającą się nagle z otworu strzelniczego i skierowaną prosto w jego głowę, ogarnięty nagłą paniką Ed kilkoma susami przebył dzielącą go od ściany odległość. Przywarł do chropowatego drewna, uspokoił oddech i przez chwilę nasłuchiwał uważnie. Z wnętrza budynku nie docierały żadne odgłosy prócz cichego bzyczenia owadów.
No dobrze, powiedział sobie. Zajrzyj do środka. Szybko.
Zebrał się na odwagę, wstał i zajrzał do wnętrza przez otwór strzelniczy.
Nikogo.
Potem przymrużył oczy i popatrzył na podłogę. Jego twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
– Jesse! – zawołał do mikrofonu, podniecony odkryciem.
– Mów.
– Jestem przy chacie myśliwskiej, jakieś ćwierć mili na północ od rzeki. Myślę, że dzieciak spędził tu noc. Na podłodze leżą puste butelki, opakowania po jedzeniu i rolka szerokiej taśmy klejącej. I wiesz co jeszcze? Mapa.
– Mapa?
– Tak. Chyba tych okolic. Mogę się założyć, że zaznaczył na niej, gdzie jest Mary Beth. Co o tym myślisz?
Ed Schaeffer nigdy jednak nie dowiedział się, co jego kolega sądzi o tych pomyślnych wiadomościach; las rozbrzmiał przeraźliwym krzykiem młodej kobiety, a radio Jesse’a Corna nagle umilkło.
Lydia Johansson cofnęła się o krok i krzyknęła ponownie, kiedy z wysokiej turzycy wyskoczył chłopiec i pochwycił ją mocno za ramię.
– O Jezu Chryste, nie rób mi krzywdy! – błagała.
– Zamknij się – warknął chłopak, rozglądając się nerwowo dokoła. Był wysoki i chudy, jak większość szesnastolatków w małych miasteczkach Karoliny, i bardzo silny. Jego skóra upstrzona była czerwonymi cętkami, jakby otarł się przed chwilą o liście jadowitego sumaka, włosy zaś brudne i nierówno przycięte.
– Ja... ja przyniosłam tylko kwiaty! Ja nie...
– Szszsz... – mruknął.
Lecz jego długie, brudne paznokcie wbiły się boleśnie w skórę Lydii, a ta znów wrzasnęła przeraźliwie. Chłopak zatkał jej usta dłonią. Przyciągnął ją do siebie, czuła kwaśny odór jego brudnego ciała.
Odwróciła gwałtownie głowę.
– Nie rób mi krzywdy! – jęczała. – Proszę...
– Zamknij się wreszcie! – parsknął ze złością, a kropelki jego śliny wylądowały na jej twarzy. Potrząsnął Lydią mocno, jakby była nieposłusznym psem.
Instynktownie próbowała się wyrwać. Przewrócił ją na trawę, jej nozdrza wypełnił zapach metanu i gnijącej roślinności. Podczas szarpaniny chłopak zgubił but, nie zwracał jednak na to uwagi i tak długo przyciskał dłoń do jej ust, aż zaprzestała walki.
– Lydia? – wołał Jesse Corn ze szczytu wzgórza. – Gdzie jesteś?
– Szszsz... – powtórzył chłopak, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma, w których czaiło się szaleństwo. – Wstawaj, zjeżdżamy stąd. Nie próbuj wrzeszczeć, bo pożałujesz. Rozumiesz to? Rozumiesz? – Sięgnął do kieszeni i pokazał jej nóż.
Skinęła głową.
Pociągnął ją w stronę rzeki.
Och, tylko nie tam. Proszę, nie, błagała swego anioła stróża. Nie pozwól, by mnie tam zabrał.
Na północ od Paquo...
Lydia obejrzała się za siebie i dostrzegła Jesse’a Corna stojącego na wzgórzu. Policjant osłaniał oczy przed słońcem i rozglądał się uważnie dokoła.
– Lydia? – zawołał raz jeszcze.
Chłopiec pociągnął ją mocniej.
– Jezu, szybciej!
– Hej! – krzyknął Jesse, dojrzawszy ich wreszcie. Ruszył biegiem w dół zbocza.
Oni byli już jednak na brzegu, gdzie pośród wysokich trzcin i traw chłopiec ukrył mały skiff. Wepchnął Lydię do środka, odbił łódką od brzegu i zaczął wiosłować jak szalony, kierując się na drugą stronę rzeki. Już po chwili znalazł się na brzegu i brutalnie wyszarpnął Lydię na zewnątrz. Potem wciągnął ją do lasu, gdzie po krótkich poszukiwaniach odnalazł wąską, ledwie widoczną ścieżkę.
– Dokąd idziemy? – spytała drżącym głosem.
– Do Mary Beth. Zostaniesz z nią.
– Dlaczego? Co ja zrobiłam? – szeptała Lydia, pochlipując.
On jednak nie powiedział nic więcej, pstryknął tylko paznokciami, jakby zastanawiając się nad czymś, i pociągnął ją za sobą w głąb lasu.
– Ed – odezwał się wreszcie Jesse Corn. – Nie jest dobrze. On porwał Lydię. Zgubiłem go.
– Co? – Ed Schaeffer zatrzymał się w pół kroku. Zaczął biec w stronę rzeki, kiedy usłyszał krzyk.
– Lydia Johansson. Ją też porwał.
– Cholera – mruknął gruby policjant, który przeklinał równie często, jak sięgał po broń. – Dlaczego miałby to robić?
– Bo jest wariatem – odparł Jesse. – Właśnie dlatego. Przepłynął na drugą stronę rzeki, teraz idzie chyba w twoją stronę.
– Dobra. – Ed zamyślił się na moment. – Wróci pewnie do chaty, żeby zabrać swoje rzeczy. Schowam się w środku i poczekam tam na niego. Ma broń?
– Nie widziałem.
– No dobrze... – westchnął Ed. – Przyjdź tu jak najszybciej. Zadzwoń też po Jima.
– Zrobię to.
Ed wyłączył radio i spojrzał w stronę rzeki. Nie widział ani chłopca, ani jego nowej ofiary. Biegiem powrócił do chaty i odszukał drzwi. Zdyszany, otworzył je kopniakiem. Drzwi z trzaskiem odskoczyły do środka, a Ed bez zastanowienia przekroczył próg.
Był tak przejęty i podekscytowany, tak skoncentrowany na tym, co będzie musiał zrobić, kiedy pojawi się tu chłopak, że początkowo nie zwrócił uwagi na czarno-żółte kropki, migające przed jego oczami. I na delikatne łaskotanie w okolicy szyi.
Potem jednak łaskotanie zamieniło się w eksplozję piekącego bólu, który ogarnął jego kark i lewą rękę.
– O Boże – szepnął i przez chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w dziesiątki szerszeni, które siadały na jego nagiej skórze. Przerażony, próbował je strzepnąć, ale ten gest tylko jeszcze bardziej rozwścieczył owady. Żądliły jego ramię, dłoń, nawet czubki palców. Krzyknął przeraźliwie. Nigdy jeszcze nie czuł tak straszliwego bólu, ani wtedy, kiedy złamał nogę, ani wtedy, gdy wziął do ręki patelnię, nie wiedząc, że Jenny zapomniała wyłączyć pod nią palnik.
Potem wnętrze chaty pociemniało nagle, kiedy z wielkiego szarego gniazda, zgniecionego przez otwarte gwałtownie drzwi, wychynęła chmura owadów. Atakowały go setki szerszeni. Wczepiały się w jego włosy, siadały na rękach i uszach, wchodziły pod rękawy koszuli i spodni, jakby wiedziały, że żądlenie ubrania będzie bezużyteczne, i szukały nagiej skóry. Ed rzucił się do wyjścia, zdzierając z siebie koszulę. Serce zamarło mu z przerażenia, kiedy zobaczył, że jego wielki tors i brzuch pokryte są grubą warstwą żółto-czarnych owadów. Nie próbował już strząsać ich z siebie, biegł tylko bezmyślnie do przodu.
– Jesse, Jesse, Jesse! – krzyczał, zrozumiał jednak, że z jego ust wydobywa się zaledwie słaby szept; użądlenia na szyi zamknęły mu gardło. Biegnij! – przykazywał sobie w myślach. Biegnij do rzeki.
I biegł. Szybciej niż kiedykolwiek w życiu, przedzierając się na oślep przez krzewy i gałęzie. Serce waliło mu jak oszalałe. Biegnij... Nie przestawaj biec, powtarzał. Uciekaj przed tymi bydlakami. Pomyśl o żonie, pomyśl o bliźniakach. Naprzód, naprzód... Chmara owadów przerzedziła się znacznie, choć nadal widział trzydzieści lub czterdzieści czarnych kropek na swej skórze, obsceniczne zady, pochylające się do przodu, by znów go użądlić.
Za trzy minuty będę nad rzeką. Wskoczyć do wody, uciec przed bólem, uciec przed ogniem. One utoną. Nic ci nie będzie.
Biegł niczym koń wyścigowy, niczym zaszczute zwierzę, przeskakiwał przez krzaki, które zamieniły się w szarą, bezkształtną masę.
Biegł...
Zaraz, zaraz. Co jest nie tak? Ed Schaeffer spojrzał w dół i zrozumiał – niemal z rozbawieniem – że wcale nie biegnie. Nawet nie stoi. Leżał na ziemi, zaledwie o jakieś trzydzieści kroków od chaty, i poruszał konwulsyjnie nogami.
Sięgnął po handi-talkie, i choć jego dłoń spuchnięta była do monstrualnych rozmiarów, udało mu się wcisnąć czerwony guzik. Wtedy jednak konwulsje sięgnęły wyżej, ogarnęły tułów, ręce i szyję. Radio wypadło z bezwładnej dłoni. Przez chwilę jeszcze Ed słyszał głos Jesse’a Corna, potem tylko pulsujące brzęczenie owadów, które coraz bardziej traciło na sile, by wreszcie zamienić się w całkowitą ciszę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI