Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Katastrofa jest blisko. Bliżej niż myślisz…
Kiedy niespodziewanie dochodzi do tragicznej w skutkach katastrofy dźwigu na nowojorskiej budowie, Lincoln Rhyme i Amelia Sachs postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Pewna grupa polityczna twierdzi, że to ona stoi za masakrą, i grozi kolejnym atakiem za dwadzieścia cztery godziny, chyba że zostaną spełnione jej żądania. Zegar tyka, a rozwiązania zagadki wciąż nie ma…
Wszystko wskazuje na to, że do miasta powrócił Zegarmistrz, który pragnie spełnić groźbę zabicia Rhyme’a. Śledczy ścigają się z czasem, aby powstrzymać terrorystów… a Zegarmistrz jest ciągle krok przed nimi.
Mieszkańcy Nowego Jorku są coraz bardziej przerażeni. Rhyme i jego zespół zostają postawieni przed niewykonalnym zadaniem: muszą szybko rozpleść sieć intryg skonstruowanych precyzyjnie jak mechanizm zegara. Czy uda im się zapobiec katastrofie?
Jeffery Deaver jest autorem wielu bestsellerowych thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, przez kilka lat współpracował z gazetami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na amerykańskiej giełdzie. Zalicza się go do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych twórców kryminałów w Stanach Zjednoczonych. Światową sławę przyniósł mu zekranizowany „Kolekcjoner Kości".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
POLECAMY
Tańczący TrumniarzKamienna małpaOgród bestiiMagZegarmistrzŚpiąca LaleczkaSpirale strachuPuste krzesłoDar językówDwunasta kartaKolekcjoner KościSpirale grozyPorzucone ofiaryRozbite oknoPrzydrożne krzyżePod napięciemKonflikt interesówHakTwój cieńPokój straceńPaździernikowa listaPanikaKolekcjoner SkórPocałunek staliPogrzebaniSzlifTytuł oryginału
THE WATCHMAKER’S HAND
Copyright © 2023 by Gunner Publications LLC
All rights reserved
Projekt okładki
Tal Goretsky
Zdjęcie na okładce
Tartila/Shutterstock,
Haizhan Zheng/Getty Images
Redaktor prowadzący
Jadwiga Mik
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-514-2
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Jerry’ego Sussmana,
patrioty,
dobrego męża i ojca,
przyjaciela
e5ccebd2f80138b22ab8c840a6c5a9277d53bcff0c66b8033525dc8f6cbfd648
Komputerowo przetłumaczone przez algorytm skrótu zdanie:
Czas jest iluzją.
ALBERT EINSTEIN
I
OSOBA W KRĘGU ZAINTERESOWAŃ
1
Oglądanie majestatycznej panoramy Manhattanu z sześćdziesięciu pięciu metrów zakłócił mu alarm.
Sygnał elektroniczny pulsował natarczywie.
Słyszał podobny dźwięk na szkoleniu z ochrony przed upadkiem z wysokości, ale nigdy podczas swojej zmiany. Dzięki jego umiejętnościom i jakości wartego milion dolarów sprzętu pod nim nigdy nie było powodu, by w kabinie, w której siedział, rozbrzmiał ten przeraźliwy sygnał.
Przyjrzał się monitorom przed sobą… zgadza się, mrugała czerwona lampka.
Równocześnie jednak, pomijając natarczywe pulsowanie sygnału elektronicznego, Garry Helprin wiedział, że to pomyłka. Jakiś problem z czujnikiem.
I rzeczywiście, parę sekund później lampka zgasła. Alarm ucichł.
Przesunął dźwignię, by podnieść szesnastotonowy ciężar, i wrócił do sprawy, o której myślał chwilę temu.
Chodziło o imię dla dziecka. Chociaż jego ojciec miał nadzieję, że to będzie William, a matka żony czekała na Natalię, ich nadzieje nie miały się spełnić. Imiona były w porządku. Ale nie dla Peggy ani dla niego, nie dla ich syna albo córki. Garry zaproponował, żeby zażartowali sobie z rodziców. Ona wybrała: Kierkegaard dla chłopca, a dla dziewczynki Baszilda.
Kiedy mu to powiedziała, Garry zauważył:
– Chyba chodziło ci o Batszebę. Z Biblii.
– Nie, Baszildę. Tak nazwałam mojego wymyślonego kucyka, gdy miałam dziesięć lat.
Zamierzali oznajmić rodzicom, że zdecydowali się na Kierkegaarda i Baszildę, a potem zaraz zmienić temat. Ciekawe, jaką reakcję…
Znowu zawył alarm i zaczęła mrugać lampka. Dołączyło do nich jeszcze migoczące okienko na ekranie monitora: LMI, wskaźnik momentu obciążenia. Wskazówka odchylała się w lewo, a nad nią wyświetlał się komunikat: NIERÓWNOWAGA MOMENTU.
Niemożliwe.
Komputer obliczył ciężar wysięgnika przed nim – długości boeinga 777 – i ciężar przeciwwysięgnika z tyłu. Następnie uwzględnił w wyznaczeniu równowagi ciężar ładunku z przodu i ciężar balastu z betonowych bloków z tyłu. Na koniec zmierzył ich odległość od środka, gdzie w kabinie żurawia siedział Garry.
– Przestań, Babe Blue. Ty tak serio?
Garry miał zwyczaj rozmawiania z maszynami, które obsługiwał. Wydawało się, że niektóre odpowiadały. Najbardziej gadatliwy ze wszystkich był ten egzemplarz Baylora HT-4200.
Dziś jednak milczał, nie licząc sygnału ostrzegawczego.
Jeśli alarm wył w kabinie, to wył też w baraku kierownika budowy.
Radio w słuchawce zatrzeszczało i po chwili odezwał się głos:
– Garry, co jest?
– Chyba jakiś problem z czujnikiem LMI – odpowiedział do mikrofonu zamocowanego przy ustach. – Jeżeli pięć minut temu był moment, to jest i teraz. Nic się nie zmieniło.
– Wiatr?
– Cisza. To czujnik, na sto pro… – Umilkł.
Poczuł przechył.
– Cholera – rzucił. – To chyba jednak jakieś wahnięcie momentu. Wysięgnik nachylony zero trzydzieści dziewięć stopnia. Nie, zaraz… już zero cztery.
Czyżby ładunek sam niepostrzeżenie przesuwał się w stronę niebieskiej kratownicy wysięgnika? Może odłączył się od liny?
Garry nigdy nie słyszał o takim przypadku.
Spojrzał przed siebie. Nie zauważył niczego, co odbiegałoby od normy.
Odczyt: –0,5.
Stabilność żurawia wieżowego to najczęściej i najdokładniej sprawdzany parametr na każdej budowie, zwłaszcza maszyny, która wznosi się tak wysoko i ma w zasięgu kilka dużych budynków – i setki, może nawet tysiące osób. Skrupulatnie oblicza się ciężar ładunku – w tym przypadku szesnaście ton belek dwuteowych – oraz przeciwwagi w postaci prostokątnych bloków betonu, aby mieć pewność, że ten konkretny żuraw udźwignie i przeniesie ładunek. Po dokonaniu tych kalkulacji informacja trafia do komputera i urządzenie utrzymuje magiczną równowagę – dzięki przesuwaniu balansu za jego plecami, który minimalnie zmienia położenie, by wskazówka pokazywała zero.
Moment…
–0,51
Spojrzał za siebie na przeciwwagę. To było instynktowne; nie wiedział, co może zobaczyć.
Niczego nie zauważył.
–0,52
Jazgot alarmu nie ustawał.
–0,54
Garry wyłączył dźwięk. Dalej wyświetlały się komunikaty alarmowe: UWAGA i NIERÓWNOWAGA MOMENTU.
–0,55
– Weszliśmy do diagnostyki – odezwał się kierownik – i nie widzę żadnego problemu z czujnikiem.
– Dajcie spokój z czujnikami – odparował Garry. – Mamy przechył.
–0,58
– Przechodzę na ręczny. – Pstryknął wyłącznikiem na panelu. Pracował na żurawiach wieżowych od piętnastu lat, odkąd zaczął pracę w Moynahan Construction po służbie w wojsku, gdzie był mechanikiem. Elektroniczne urządzenia sterujące ułatwiały pracę i zwiększały bezpieczeństwo, on jednak zjadł zęby na ręcznej obsłudze żurawi, używając w tym celu tabel i wykresów oraz podkładki z kartkami, którą kładł na udzie, by robić na niej obliczenia – no i oczywiście wskaźnika równowagi, by precyzyjnie uzyskać właściwy moment. Pociągnął drążek, żeby przyciągnąć wodzak bliżej środka.
Następnie drugim drążkiem odsunął od wieży bloki balastowe.
Nie odrywał oczu od wskaźnika LMI, który nadal pokazywał odchylenie do przodu.
Przesunął stutonową przeciwwagę jeszcze odrobinę do tyłu.
To musiało przywrócić równowagę.
Inna możliwość nie wchodziła w grę.
A jednak się nie udało.
Wrócił do wysięgnika.
Przyciągnął bliżej wodzak. Stalowe belki zakołysały się niebezpiecznie. Wykonał ten ruch za szybko.
Patrzył na kubek z kawą.
Fotel w kabinie – z wygodnym, wyściełanym siedziskiem – nie miał standardowo zamontowanego uchwytu na kubek. Ale Garry, wielbiciel kawy, przymocował nieodzowny dodatek na ścianie – oczywiście z dala od elektroniki.
Tafla brązowego płynu pozostawała równa; kubek już nie.
Znowu zerknął na wskaźnik LMI.
Z przodu pochylenie wynosiło –2 procent.
Poruszył drążkiem sterującym wodzakiem i przysunął ładunek belek jeszcze bliżej siebie.
Tak… tym razem poskutkowało.
Zgasła lampka alarmu, a wskazówka powoli przesunęła się na kreskę –0,5, potem 0, potem 1 i wartość cały czas rosła. Działo się tak dlatego, że przeciwwaga znalazła się tak daleko od wieży. Garry przesunął ją do środka, aż znalazła się maksymalnie blisko masztu.
Wskazówka LMI zatrzymała się na 1,2.
To było normalne zjawisko. Gdy ramienia nośnego nie obciąża żaden ładunek, żuraw lekko odchyla się do tyłu, w stanie spoczynku odbiegając od pionu o około jeden stopień. Stabilność urządzenia w dużej mierze zapewnia masywna betonowa podstawa – dzięki niej maszt stoi prosto, kiedy nie odbywa się popis ekwilibrystyczny.
– Zrobione, Danny – zameldował przez radio Garry. – Stabilny. Ale będzie potrzebny przegląd. Musi być jakiś problem z przeciwwagą.
– Okej. Will skończył przerwę.
Garry odchylił się w fotelu, wypił łyk kawy i odstawił kubek z powrotem do uchwytu, słuchając wiatru. Miał parę minut do przyjścia mechanika. Z dołu do kabiny prowadziła jedna jedyna droga.
Trzeba się było wspiąć na maszt.
Kabina znajdowała się jednak na wysokości dwudziestego drugiego piętra. To oznaczało co najmniej jeden, może dwa pięciominutowe przystanki na odpoczynek podczas wchodzenia.
Chłopaki na budowie myślały czasem, że operator żurawia musi być w marnej formie fizycznej, skoro cały dzień siedzi na tyłku. Zapominali o wspinaczce.
Skoro nie musiał przenosić żadnego ładunku ani ostrożnie opuszczać na ziemię zblocza hakowego, mógł spokojnie cieszyć oczy malowniczym widokiem. Gdyby chciał, mógłby nazwać wszystko, na co patrzył: pięć dzielnic miasta, wielką połać New Jersey, cienki pas Westchester i Long Island.
Ale nie interesowały go dane GPS.
Zachwycały go odcienie brązu, szarości i zieleni, białe chmury i bezkresny błękit – a każda z tych barw wydawała się intensywniejsza, bardziej soczysta niż oglądana z perspektywy uwiązanych do ziemi pieszych.
Garry od najmłodszych lat widział, że chce budować drapacze chmur. I wznosił je z klocków Lego. Błagał rodziców, żeby zabierali go na szczyty wieżowców, nawet jeśli oboje bledli na samą myśl, że mieliby stanąć na tarasie widokowym. Garry lubił tylko te otwarte. „Wiesz – powiedział kiedyś ojciec – czasem ludzie tracą zmysły i rzucają się z krawędzi wysokich budynków. Paraliżuje ich strach”.
Nie, mało prawdopodobne. Z wysokości nie było się czego bać. Im wyżej się znalazł, tym większy odnajdował spokój. Wszystko jedno, czy to była wspinaczka skałkowa, czy górska, czy budowa drapaczy chmur – duże wysokości doskonale wpływały na jego samopoczucie.
Mówił Peggy, że wysoko, wysoko nad ziemią jest „w niebie”.
Wrócił do imion dla dziecka.
Kierkegaard, Baszilda…
Jakie naprawdę wybiorą? Żadne z nich nie chciało Garry’ego juniora. Nie podobały im się modne imiona, które można znaleźć w broszurkach przed kasami w supermarkecie Gristedes.
Sięgnął po kawę.
Nie!
Kubek znowu był odchylony od pionu. Wysięgnik drugi raz zaczął się obniżać.
–0,4
Chwilę później znowu zobaczył obydwa sygnały ostrzegawcze i usłyszał ryk alarmu, który wcześniej przywrócił ustawienia domyślne.
Wskaźnik równowagi skoczył na –1,2.
Garry wcisnął przycisk nadawania w radiu.
– Dan, znowu się kiwa. I to mocno.
– Cholera. Co się dzieje?
– Nie mogę już bliżej przyciągnąć ładunku. Muszę zrzucić. Ewakuuj strefę. Powiedz, kiedy można.
– Aha, dobra.
Z kabiny nie słyszał polecenia, ale przez pleksiglasową szybę między nogami zobaczył, jak robotnicy na dole szybko rozbiegają się na boki, kiedy brygadzista kazał im zejść spod ładunku zawieszonego na ramieniu nośnym.
Oczywiście „zrzucenie” ładunku nie oznaczało dosłownie zerwania z haka i spuszczenia na ziemię szesnastu ton stali. Ostrożnie przesunął dźwignię opuszczania i wiązka belek szybko zjechała w dół. Na wskaźnikach i przez pleksiglas dokładnie widział pozycję ładunku. Gdy stal znalazła się około dziesięciu metrów nad ziemią, wyhamował linę i ładunek siadł na betonie. Mogło dojść do jakichś uszkodzeń.
Trudno.
Poprawił położenie przeciwwagi, zwolnił hak i odłączył ładunek.
Manewr nie przyniósł jednak skutku.
Znowu przyszło mu na myśl „to niemożliwe”.
Jeszcze raz oddalił od wieży bloki balastowe.
Przecież to musiało zatrzymać przechył do przodu!
Nie było ładunku, a balast znalazł się na samym końcu przeciwwysięgnika.
Mimo to…
– Dan – zameldował przez radio – mamy wysięgnik pięć stopni w dół. Przeciwwaga cofnięta na maksa.
–6,1
Żuraw nie może się przechylić więcej niż o pięć stopni. Za tą granicą skomplikowane szkielety ze stalowych rur, prętów i płyt zaczynają się odkształcać i wyginać. Zgrzytnęła płyta obrotowa – wielki talerz poruszający wysięgnikiem w płaszczyźnie poziomej.
Usłyszał daleki, ale głośny trzask. Potem drugi.
–7
– Nie dam rady, Dan – rzucił Garry. – Włącz syrenę.
Po chwili rozległo się przeraźliwe wycie alarmu. Nie przestrzegało konkretnie przed katastrofą żurawia; oznaczało tylko, że lada moment wydarzy się coś cholernie nieprzyjemnego. Komunikat i instrukcje przekazywano przez radio i głośnik.
– Garry, wiej. Złaź z masztu.
– Za momencik…
Jeżeli Babe Blue miał się przewrócić, Garry zamierzał zadbać o to, aby przy lądowaniu na ziemi skrzywdził jak najmniej osób.
Rozejrzał się po okolicy. Prawie wszędzie stały budynki.
Ale piętnaście metrów w prawo od wysięgnika zauważył lukę między znajdującym się na wprost niego biurowcem a kompleksem mieszkalnym. Za luką zobaczył ulicę i park. W tak ciepły dzień z domów na pewno wyszło sporo ludzi, ale najprawdopodobniej słyszeli syrenę i spojrzą w stronę przekrzywionego żurawia.
A samochody ze szczelnie pozamykanymi oknami?
– Chcę wycelować z dala od budynków. Trzeba ewakuować ludzi z parku przy Osiemdziesiątej Dziewiątej. I wyślij kogoś na ulicę, żeby zatrzymał ruch.
– Garry, zmywaj się stamtąd, dopóki możesz!
– Park! Zabierzcie ludzi!
Skrzypienie, zgrzytanie, wiatr…
Jeszcze jeden donośny trzask.
Ujął sterownik obrotu i rozległ się wizg blokującej się na łożyskach płyty. Silnik elektryczny dawał z siebie wszystko. Wreszcie wysięgnik powolutku zareagował.
– Szybciej, szybciej…
Do luki między budynkami zostało dziesięć metrów.
To się mogło stać w każdej chwili. Czuł to. Lada moment żuraw mógł runąć.
Ulicą wciąż pędziły samochody.
Podjął logiczną decyzję, która mimo to raniła mu serce.
Przez niego mieli zginąć ludzie. Może mniej, niż gdyby nie przesunął ramienia nośnego, ale zawsze…
Przez głowę w zawrotnym tempie przelatywały mu liczby.
Odległość do luki: osiem metrów.
Wskaźnik LMI: –8,2.
– Szybciej – szepnął.
– Garry…
– Wygońcie ludzi z parku, do cholery! Z ulicy! – Zerwał z głowy słuchawki, jak gdyby trzeszczące radio miało jeszcze bardziej spowalniać działanie mechanizmu.
Cztery metry od luki, dziewięć stopni przechyłu.
Drążek był przesunięty maksymalnie w prawo i wysięgnik powinien się obracać jak fryga. Ale metal płyty się zacinał i ramię poruszało się w ślimaczym tempie.
Ślamazarnie, ale się poruszało.
Nagły pisk. Jak gwoździem po szkle…
Na ten dźwięk zacisnął zęby.
Trzy metry, dziesięć stopni przechyłu.
Dwa i pół metra od luki.
Błagam… jeszcze troszeczkę…
Blisko. Ale gdyby Babe Blue teraz padł, wysięgnik przeciąłby jakieś cztery piętra biur, gdzie w dużych otwartych pomieszczeniach przebywały setki pracowników, którzy siedzieli przy biurkach i w boksach, zbierali się przy ekspresach do kawy i w salach konferencyjnych. Widział ich. Kilka osób zerwało się z miejsc i patrzyło na przechylający się maszt. Nikt nie uciekał. Kręcili filmy telefonami. Jezu…
Dwa metry.
Ramię na moment się zatrzymało, po chwili z jeszcze głośniejszym piskiem i zgrzytem ruszyło dalej.
Garry przechylił dźwignię w lewo i mechanizm zareagował, obracając wysięgnik w przeciwną stronę o pół metra, a potem znowu z całej siły pchnął drążek w prawo. Płyta znowu zaczęła się obracać w tę stronę, przeskakując miejsce, gdzie metal się blokował.
Metr osiemdziesiąt od luki, dwanaście stopni nachylenia…
Trach…
Drgnął zaskoczony odgłosem zza pleców.
Co to?
Aha, no jasne.
Klapa w podłodze prowadząca na maszt, do drabiny, do zejścia i ratunku, wyraźnie się odkształciła. Garry zeskoczył z fotela i szarpnął. Bez skutku.
Pozostało mu jedno wyjście – miał je nad sobą. Stamtąd jednak nie mógł się przedostać na maszt.
Daj temu teraz spokój. Przesuń ramię jeszcze półtora metra i żuraw będzie miał wolne pole.
Wysięgnik wciąż przechylał się w stronę ziemi, ale wskaźnik LMI zatrzymał się na –13. Oczywiście jego projektanci wiedzieli, że nie ma sensu prowadzić skali dalej. Wysięgnik nie mógł się aż tak wychylić.
Sto osiemdziesiąt centymetrów od luki życia maszt nagle wygiął się o kilkadziesiąt centymetrów. Garry zsunął się z fotela i upadł. Wylądował twarzą na wypukłym okienku. Patrzył stąd prosto w dół na budowę, z wysokości dwudziestego drugiego piętra. Głęboko odetchnął, pokrywając szybkę przed sobą warstewką pary. Dziwne, ale przybrała niemal idealny kształt serca.
Pomyślał o swojej żonie.
I o ich dziecku, które wkrótce miało przyjść na świat.
O Kierkegaardzie albo Baszildzie…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI