Kamienna małpa - JEFFERY DEAVER - ebook + audiobook + książka

Kamienna małpa ebook

Jeffery Deaver

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Do wschodniego wybrzeża zbliża się statek z nielegalnymi chińskimi imigrantami. Okręt tonie niedaleko brzegu, ale części rozbitków udaje się dotrzeć do lądu. Wśród nich znajduje się nieuchwytny Kwang Ang, poszukiwany przez policję przemytnik i zabójca. Lincoln Rhyme i Amelia Sachs zostają poproszeni o pomoc w jego ujęciu. Problem w tym, że Kwang Ang zniknął, zapowiadając, że zabije wszystkich, którzy potrafią go zidentyfikować.

Chińczycy ze statku uciekają przed zagrożeniem i chronią się w labiryncie nowojorskiego Chinatown. Rhyme i Sachs, wraz z pomagającym im policjantem z kontynentalnych Chin, mają czterdzieści osiem godzin, by złapać przestępcę. Czy uda im się go dopaść, zanim on dopadnie swoje ofiary?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 529

Oceny
4,3 (137 ocen)
72
44
17
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katmeiss

Z braku laku…

nuda
00
neatka

Nie oderwiesz się od lektury

Super - jedna z moich ulubionych serii! Również lektor świetny!
00
bleblata

Całkiem niezła

Może być.
00
ewatracz238

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawiodłam się. Lecimy z kolejną częścią.
00
iCate0

Całkiem niezła

Z serią o Lincolnie jest taki problem, że nie każda historia, która dzieje się w tle mnie interesuje. Tutaj na przykład mamy do czynienia z dużą ilością chińskiej polityki, przemytem ludzi, chińskimi wierzeniami. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o udział chińskiej kultury w kryminałach, to wszystkie kręcą się wokół właśnie tego tematu, co osobiście dla mnie jest wtórne i nie robi już takiego wrażenie, skoro trafiam na to któryś już raz z rzędu. Bardzo brakuje mi też ram czasowych, nie umiem stwierdzić, ile właściwie czasu minęło od pierwszej części, ani ile czasu upływa pomiędzy kolejnymi tomami.
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE STONE MONKEY

 

Copyright © 2002 by Jeffery Deaver

All rights reserved

 

Projekt okładki

Fecit Studio

 

Projekt serii

Jadwiga Mik

 

Redakcja

Jacek Ring

 

Redakcja

Jacek Ring

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8391-510-4

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Tym, których utraciliśmy 11 września 2001 roku –

których jedyną zbrodnią było

umiłowanie tolerancji i wolności

i którzy pozostaną w naszych sercach

na zawsze

 

 

Od autora

Zamieszczam tu garść informacji, które mogą się przydać czytelnikom nieobeznanym z pewnymi aspektami chińskiej rzeczywistości, opisanymi w tej książce.

GEOGRAFIA. Większość nielegalnych imigrantów chińskich przybywa do Stanów Zjednoczonych z południowo-wschodniego wybrzeża kraju, zwłaszcza z dwóch obszarów: z prowincji Guangdong na dalekim południu, gdzie leży Hongkong, i z położonej na północ od niej prowincji Fujian, której największym miastem jest Fuzhou, wielki port i prawdopodobnie najpopularniejszy punkt zaokrętowania nielegalnych imigrantów, rozpoczynających podróż do innych krajów.

JĘZYK. Chiński język pisany jest taki sam na obszarze całego kraju, natomiast jeśli chodzi o język mówiony, to w poszczególnych regionach występują ogromne różnice. Najważniejsze dialekty to: kantoński na południu, minnan-hua w Fujianie i na Tajwanie oraz mandaryński, czyli p’ut’ung-hua, w Pekinie i na północy. Nieliczne słowa chińskie, występujące w książce, pochodzą z dialektu p’ut’ung-hua, który jest urzędowym językiem w państwie.

NAZWISKA. Nazwiska chińskie są tradycyjnie podawane w odwrotnym porządku niż przyjęty w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Jeśli weźmiemy jako przykład Li Kangmei, to Li jest nazwiskiem rodowym, a Kangmei imieniem. Część Chińczyków zamieszkujących w bardziej zurbanizowanych rejonach Chin lub utrzymujących bliskie związki ze Stanami Zjednoczonymi bądź innymi krajami zachodnimi może przyjmować imiona zachodnie, które są używane oprócz lub zamiast imion chińskich. W takim wypadku imię zangielszczone poprzedza nazwisko rodowe, na przykład Jerry Tang.

J.D.

 

I

GRZECHOTNIK

Wtorek, godzina Tygrysa, 4.30

– godzina Smoka, 8.00

Pojęcie wei-chi składa się z dwóch słów chińskich – wei, co znaczy „okrążać”, i chi, które oznacza „część”. Jako gra stanowi walkę o życie i może być nazwane „grą wojenną”.

Danielle Pecorini i Tong Shu,

Gra wei-chi

 

Rozdział pierwszy

Byli zastraszonymi, bezradnymi nieszczęśnikami.

Dla przemytników ludzi – grzechotników – którzy rozwozili ich po świecie jak palety wybrakowanych towarów, byli ju-jia, prosiakami.

Dla agentów amerykańskiego INS1, którzy przechwytywali przewożące uciekinierów statki, aby ich aresztować i deportować, byli „nielegalnymi”.

Przepełniała ich nadzieja. Porzucili swoje domy, rodziny i tysiącletnie dziedzictwo w zamian za niewesołą perspektywę ryzykownych, trudnych lat, jakie ich czekały.

W zamian za wątłą szansę zapuszczenia korzeni w miejscu, gdzie ich rodziny mogłyby żyć dostatnio, gdzie wolność, pieniądze i pomyślność są, jak powiadano, rzeczą tak zwyczajną jak słońce i deszcz.

Byli jego kruchym ładunkiem.

A teraz, stawiając pewnie nogi pomimo wzburzonego morza i pięciometrowych fal, kapitan Sen Zi-jun schodził z mostka dwa pokłady w dół, do mrocznej ładowni, aby przekazać im ponurą wiadomość, że odbyli dwutygodniową uciążliwą podróż na próżno.

Był sierpniowy wtorek, tuż przed świtem. Krępy kapitan, który golił głowę i pielęgnował bujne, sumiaste wąsy, prześliznął się między pustymi kontenerami, ustawionymi na siedemdziesięciodwumetrowym pokładzie „Smoka Fuzhou” w charakterze kamuflażu, i otworzył ciężkie stalowe drzwi ładowni. Popatrzył z góry na dwa tuziny ludzi stłoczonych w mrocznym pomieszczeniu bez okien. Śmieci i plastikowe dziecinne klocki pływały w płytkiej wodzie pod nędznymi pryczami.

Pomimo wysokich fal kapitan Sen – wilk morski z trzydziestoletnim stażem – zszedł po metalowych stopniach, nie przytrzymując się poręczy, i stanął pośrodku ładowni. Spojrzał na wskaźnik dwutlenku węgla i stwierdził, że stężenie jest dopuszczalne, choć w powietrzu unosił się zapach paliwa do silników Diesla i ludzi, którzy przez dwa tygodnie żyli stłoczeni w jednym miejscu.

W przeciwieństwie do wielu kapitanów i członków załóg, którzy pływali „wiadrami” – statkami przemycającymi ludzi – i w najlepszym razie ignorowali, a czasem nawet maltretowali i gwałcili swoich pasażerów, Sen obchodził się z nimi przyzwoicie. Naprawdę wierzył, że robi coś dobrego: przewozi te rodziny z nędzy do kraju, gdzie przynajmniej będą mieli jakieś szanse na szczęśliwe życie, do Ameryki, po chińsku Meiguo, co oznacza „Piękny kraj”.

Ale podczas tej podróży większość imigrantów mu nie ufała. Dlaczego zresztą mieliby mu ufać? Zakładali, że jest w zmowie z grzechotnikiem, który wyczarterował „Smoka”: Kwan Angiem, znanym powszechnie pod przydomkiem Gui, Duch. Skłonność grzechotnika do przemocy zaciążyła na wzajemnych stosunkach i udaremniła wszelkie próby wciągnięcia imigrantów w rozmowę, toteż kapitan Sen zyskał tylko jednego przyjaciela. Chang Jingerzi – który wolał, by go nazywać na modłę zachodnią Sam Chang – był czterdziestopięcioletnim nauczycielem szkoły średniej z przedmieść wielkiego portowego miasta Fuzhou w południowo-wschodnich Chinach. Zabrał do Ameryki całą swoją rodzinę: żonę, dwóch synów i owdowiałego ojca.

Podczas rejsu Chang i Sen nieraz siadywali w ładowni, sączyli mocną mao-tai, której kapitan zawsze miał spory zapas na swoim statku, i rozmawiali o życiu w Chinach i Stanach Zjednoczonych.

Teraz kapitan Sen zobaczył, że Chang siedzi na pryczy w odległym końcu ładowni. Wysoki, pogodny mężczyzna zamarł, gdy ujrzał wyraz oczu Sena. Wręczył nastoletniemu synowi książkę, którą czytał rodzinie, i wstał, by wyjść kapitanowi na spotkanie.

Wszyscy wokół zamilkli.

– Nasz radar wykrył szybko poruszający się statek na zbieżnym kursie.

Na twarzach tych, którzy to usłyszeli, odmalowało się przerażenie.

– Amerykanie? – spytał Chang. – Ich Straż Przybrzeżna?

– Tak sądzę – odparł kapitan. – Jesteśmy na wodach amerykańskich.

Sen spojrzał na wylęknione twarze otaczających go imigrantów. Jak większość nielegalnych pasażerów, których przewoził, ci ludzie – zazwyczaj sobie obcy, zanim się tu spotkali – zadzierzgnęli więzy bliskiej przyjaźni. Teraz chwytali się za ręce lub szeptali między sobą, dodając innym otuchy bądź sami jej szukając. Oczy kapitana spoczęły na kobiecie trzymającej w ramionach półtoraroczną dziewczynkę. Matka – której twarz znaczyły blizny po biciu w obozie reedukacyjnym – zwiesiła głowę i zaczęła płakać.

– Co zrobimy? – spytał zatroskany Chang.

Kapitan Sen wiedział, że Chang był w Chinach znanym dysydentem i musiał uciekać z kraju. Gdyby amerykański urząd imigracyjny go deportował, skończyłby zapewne w jednym z cieszących się ponurą sławą obozów w zachodnich Chinach jako więzień polityczny.

– Zbliżamy się do wyznaczonego miejsca. Płyniemy z pełną prędkością. Może uda nam się podejść dostatecznie blisko brzegu, żeby wysadzić was na tratwach.

– Nie, nie – odparł Chang. – Przy takich falach? Wszyscy zginiemy.

– Tam, dokąd się kierujemy, jest naturalny port. Powinien być dostatecznie spokojny, żebyście mogli wejść na tratwy. Na brzegu będą czekały ciężarówki, które zabiorą was do Nowego Jorku.

– A co z tobą? – spytał Chang.

– Popłynę z powrotem na wzburzone morze. Zanim zdołają wejść na pokład, będziecie jechać złotą autostradą do brylantowego miasta… Teraz każ wszystkim zebrać rzeczy. Ale tylko najniezbędniejsze. Pieniądze, zdjęcia. Całą resztę zostawcie. To będzie wyścig do brzegu. Zostańcie pod pokładem, dopóki Duch albo ja nie powiemy wam, że macie wyjść.

Kapitan Sen ruszył po stromych schodkach na górę. Kiedy wspinał się na mostek, odmówił krótką modlitwę, polecając ich wszystkich opiece Tian Hou, bogini żeglarzy, a potem uskoczył przed szarą ścianą wody, która wypiętrzyła się przy burcie statku.

Na mostku zastał Ducha stojącego przy konsoli radaru i wpatrującego się w gumowy okular. Stał zupełnie nieruchomo, równoważąc ciałem kołysanie morza.

Niektórzy z grzechotników ubierali się jak bogaci kantońscy gangsterzy z filmów Johna Woo, ale Duch zawsze nosił typowy strój chińskich mężczyzn – luźne spodnie i koszulkę z krótkim rękawem. Był muskularny, lecz drobny, gładko ogolony, włosy miał dłuższe niż przeciętny biznesmen, ale do ich układania nie używał wazeliny ani lakieru.

– Przechwycą nas za piętnaście minut – powiedział grzechotnik. Nawet teraz, w obliczu zatrzymania i aresztowania, wydawał się tak ospały jak sprzedawca biletów na odległym wiejskim przystanku autobusowym.

– Piętnaście? – odparł kapitan. – Niemożliwe. Ile węzłów robią?

Sen podszedł do stołu z mapami, najważniejszego miejsca na każdym statku oceanicznym. Leżała na nim wydana przez amerykańską Agencję Kartograficzną mapa obszaru. Musiał ocenić przybliżoną pozycję obu jednostek, posługując się tylko nią i radarem; ze względu na ryzyko wykrycia globalny system nawigacyjny, radiolatarnia, globalny system alarmowy i system bezpieczeństwa „Smoka” były wyłączone.

– Moim zdaniem co najmniej czterdzieści minut – powiedział kapitan.

– Nie, zmierzyłem odległość, jaką przebyli, odkąd ich wykryliśmy.

Kapitan Sen spojrzał na marynarza, który pilotował „Smoka Fuzhou” i pocił się obficie, ściskając ze wszystkich sił koło sterowe, aby utrzymać podwójny węzeł zawiązany wokół obręczy prosto, co oznaczało, że ster jest ustawiony w jednej linii z kadłubem. Maszyny pracowały pełną parą. Jeśli Duch nie mylił się w swoich obliczeniach, nie zdołają dotrzeć do osłoniętej zatoki na czas. W najlepszym razie podpłyną na odległość kilometra od skalistego wybrzeża – dostatecznie blisko, by spuścić na wodę tratwy, lecz ich pasażerowie znajdą się na łasce rozszalałego morza.

– Jaką broń będą mieli? – spytał Duch kapitana.

– Nie wiesz?

– Nigdy nie zostałem zatrzymany – odparł Duch. – Oświeć mnie.

Statki pod dowództwem Sena były zatrzymywane i przeszukiwane dwukrotnie, ale – na szczęście dla legalnych pasażerów – nie wtedy, kiedy przewoził imigrantów na zlecenie grzechotników. Mimo to doświadczenie nie należało do przyjemnych. Kilkunastu uzbrojonych marynarzy Straży Przybrzeżnej weszło na statek, a w tym czasie ich koledzy na pokładzie kutra mierzyli do niego i jego załogi z podwójnie sprzężonego karabinu maszynowego. Mieli też lekkie działko.

Powiedział Duchowi, czego mogą się spodziewać.

Duch skinął głową.

– Powinniśmy rozważyć możliwości postępowania.

– Jakie możliwości? – spytał kapitan Sen. – Chyba nie zamierzasz z nimi walczyć, co? Nie. Nie pozwolę na to.

Ale grzechotnik nie odpowiedział. Nadal obejmował konsolę radaru, wpatrując się w ekran.

Wydawał się spokojny, ale Sen przypuszczał, że musi być wściekły. Żaden grzechotnik, z którym kiedykolwiek pracował, nie podjął takich środków ostrożności, aby uniknąć wykrycia i schwytania, jak Duch podczas tego rejsu. Dwa tuziny imigrantów spotkały się w opuszczonym magazynie nieopodal Fuzhou i czekały tam przez dwa dni pod strażą jednego ze wspólników Ducha – „małego grzechotnika”. Następnie facet załadował Chińczyków do wyczarterowanego tupolewa 154, który wylądował na opuszczonym lotnisku wojskowym w pobliżu Sankt Petersburga w Rosji. Tam weszli do okrętowego kontenera, zostali przewiezieni do oddalonego o sto dwadzieścia kilometrów Wyborga i załadowani na pokład „Smoka Fuzhou”, którym Sen poprzedniego dnia zawinął do rosyjskiego portu. On sam skrupulatnie wypełnił dokumenty i manifesty przewozowe – wszystko według rejestru, aby nie wzbudzać podejrzeń. Duch dołączył do nich w ostatniej chwili i statek wypłynął zgodnie z planem. Płynęli przez Morze Bałtyckie, Morze Północne, kanał La Manche, a później „Smok” minął słynny punkt startowy podróży transatlantyckich na Morzu Irlandzkim – 49º szerokości północnej, 7º długości wschodniej – i skierował się w stronę Long Island w Nowym Jorku.

W ich podróży nie było nic, co mogło wzbudzić podejrzenia władz amerykańskich.

– Jak Straż Przybrzeżna to zrobiła? – spytał kapitan.

– Co? – odparł z roztargnieniem Duch.

– Znalazła nas. Nikt by tego nie dokonał. To niemożliwe.

Duch wyprostował się, wystawił głowę na zewnątrz, prosto w wyjący wiatr, i odkrzyknął:

– Kto wie? Może to były czary.

1 INS (Immigration and Naturalization Service) – Urząd do spraw Imigracji i Naturalizacji (przyp. tłum.).

 

Rozdział drugi

Mamy ich, Lincoln. Kierują się w stronę lądu, ale czy im się to uda? Nie, mój panie, nie ma szans. Zaraz, czy powinienem to nazywać „statkiem”? Chyba tak. Jest zbyt duży jak na łódź.

– Nie wiem – powiedział roztargnionym tonem Lincoln Rhyme do Freda Dellraya. – Niewiele pływałem.

Wysoki, kościsty Dellray był agentem FBI kierującym z ramienia władz federalnych działaniami zmierzającymi do wytropienia i aresztowania Ducha. Ani kanarkowożółta koszula, ani czarny garnitur Dellraya, tak samo ciemny jak lśniąca skóra jego właściciela, nie były ostatnio prasowane – ale nikt spośród obecnych w pokoju nie wyglądał szczególnie świeżo. Pół tuzina ludzi skupionych wokół Rhyme’a spędziło ostatnie dwadzieścia cztery godziny, praktycznie mieszkając tutaj, w tej zaimprowizowanej kwaterze głównej – salonie domu Rhyme’a w Central Park West, zupełnie nieprzypominającym wiktoriańskiej biblioteki, którą niegdyś był, lecz raczej laboratorium sądowe, wypełnione do granic możliwości stołami, sprzętem, komputerami, aparaturą radiową oraz książkami i czasopismami prawniczymi.

W skład zespołu wchodzili zarówno federalni, jak i stanowi stróże porządku. Stan reprezentował porucznik Lon Sellitto, detektyw z wydziału zabójstw Departamentu Policji Nowego Jorku, jeszcze bardziej wymięty niż Dellray – a także bardziej korpulentny (przeprowadził się właśnie na Brooklyn do swojej dziewczyny, która, jak obwieścił z dumą, gotowała jak Emeril). Towarzyszył mu młody Amerykanin chińskiego pochodzenia Eddie Deng, detektyw z piątego komisariatu, obejmującego swą jurysdykcją Chinatown. Deng był schludny, wysportowany i elegancki, paradował w okularach od Armaniego i z czarnymi włosami ostrzyżonymi na jeża. Pełnił funkcję tymczasowego partnera Sellitta; stały współpracownik rosłego detektywa, Roland Bell, pojechał tydzień temu do rodzinnej Karoliny Północnej na spotkanie z dwoma synami i, jak się okazało, nawiązał znajomość z miejscową policjantką, Lucy Kerr. Przedłużył sobie urlop o kilka dni.

Federalną część zespołu uzupełniał Harold Peabody, gruszkowaty, błyskotliwy mężczyzna po pięćdziesiątce, który zajmował wyższe stanowisko w biurze Urzędu do spraw Imigracji i Naturalizacji na Manhattanie. Peabody niewiele mówił o sobie, jak większość biurokratów na rządowych posadach, lecz o jego rozległej znajomości kwestii imigracyjnych świadczył długoletni staż i dobre wyniki w pracy.

Peabody i Dellray starli się wielokrotnie podczas tego śledztwa. Po incydencie „Golden Venture”, kiedy to dziesięciu nielegalnych imigrantów utonęło, gdy statek przemytniczy pod taką nazwą osiadł na mieliźnie na wysokości Brooklynu, prezydent Stanów Zjednoczonych polecił, aby FBI przejęło od INS dochodzenie we wszystkich poważniejszych sprawach dotyczących przemytu ludzi, a wsparcia miała udzielać CIA. Urząd imigracyjny miał znacznie większe doświadczenie z grzechotnikami i procederem przemytu ludzi niż FBI i bardzo niechętnie zgodził się przekazać swoje kompetencje innym agencjom – zwłaszcza tym, które upierały się przy ścisłej współpracy z nowojorską policją i niezależnymi konsultantami w rodzaju Lincolna Rhyme’a.

Asystentem Peabody’ego był młody agent INS Alan Coe, mężczyzna po trzydziestce z krótko ostrzyżonymi ciemnorudymi włosami. Energiczny, lecz cierpki i humorzasty Coe też stanowił zagadkę, ponieważ nie powiedział ani słowa o życiu osobistym i bardzo niewiele o swojej karierze z wyjątkiem sprawy Ducha. Rhyme zauważył, że Coe nosi gotowe garnitury – eleganckie, lecz szyte widoczną nitką – a jego zakurzone czarne buty mają grube gumowe podeszwy, jak obuwie pracowników ochrony: idealne do ścigania złodziei sklepowych. Tylko raz stał się gadatliwy, gdy wygłaszał jeden ze swoich spontanicznych – i nudnych – wykładów na temat zła nielegalnej imigracji. Mimo to Coe gorliwie przykładał się do pracy i bardzo chciał przyskrzynić Ducha.

Kilkunastu innych funkcjonariuszy federalnych i stanowych pojawiało się i znikało w ciągu minionego tygodnia w różnych sprawach związanych ze śledztwem.

Jak na cholernym Grand Central Station, myślał – i mówił – często w ostatnich dniach Lincoln Rhyme.

Teraz, o 4.45 w ten burzliwy poranek, poprowadził swój napędzany elektrycznie fotel na kółkach Storm Arrow przez zatłoczony pokój w stronę stołu operacyjnego, do którego przypięto kilka fotografii Ducha, zrobionych podczas inwigilacji i bardzo złych, a także zdjęcie Sen Zi-juna, kapitana „Smoka Fuzhou”, oraz mapę wschodniego wybrzeża Long Island i otaczającego je oceanu. Rhyme spędzał teraz połowę bezsennych godzin w wiśniowoczerwonym fotelu na kółkach, wyposażonym w nowoczesny, reagujący na dotyk pulpit kontrolny, który jego asystent, Thom, znalazł w sklepie ze sprzętem rehabilitacyjnym. Pulpit, na którym spoczywał jego jedyny sprawny palec, zapewniał mu w fotelu większą mobilność niż stary system reagujący na dźwięk.

– Jak daleko od brzegu? – spytał, patrząc na mapę.

Lon Sellitto podniósł głowę znad telefonu.

– Właśnie zamierzam się dowiedzieć.

Rhyme często pracował jako konsultant dla nowojorskiej policji, ale większość przypadków dotyczyła klasycznego dochodzenia sądowego – kryminalistyki, jak woleli to nazywać lubujący się w profesjonalnym żargonie stróże prawa; obecne zlecenie było nietypowe. Cztery dni temu Sellitto, Dellray, Peabody i małomówny młody Alan Coe odwiedzili go w jego domu w mieście. Początkowo Rhyme nie okazał zainteresowania – jego największą troską był w tym momencie planowany zabieg chirurgiczny – ale Dellray przyciągnął jego uwagę, mówiąc:

– Jesteś naszą ostatnią nadzieją, Linc. Mamy poważny problem i naprawdę nie wiemy, do kogo jeszcze moglibyśmy się zwrócić.

– Mówcie.

Interpol – międzynarodowa giełda informacji kryminalnych – wydał jedno ze swych niesławnych Czerwonych Ostrzeżeń na temat Ducha. Według informatorów nieuchwytny grzechotnik pojawił się w Fuzhou w Chinach, poleciał do południowej Francji, a następnie udał się do jakiegoś portu w Rosji, aby przejąć ładunek nielegalnych chińskich imigrantów, wśród których znajdował się bangshou, czyli pomocnik Ducha, szpieg zakamuflowany jako jeden z pasażerów. Ich celem był prawdopodobnie Nowy Jork. Potem jednak zniknął. Tajwańska, francuska i rosyjska policja, a także FBI i INS nie mogą go znaleźć.

Dellray przyniósł ze sobą jedyny dowód, jakim dysponowali – teczkę zawierającą trochę rzeczy osobistych Ducha z jego meliny we Francji – w nadziei, że Rhyme podsunie im wskazówki dotyczące miejsca jego pobytu.

– Dlaczego to takie pilne? – spytał Rhyme, przyglądając się gościom, którzy reprezentowali trzy największe agencje dochodzeniowe.

– To pieprzony socjopata – odparł Coe.

Peabody udzielił bardziej wyważonej odpowiedzi.

– Duch to prawdopodobnie najniebezpieczniejszy przemytnik ludzi na świecie. Jest poszukiwany za jedenaście morderstw – imigrantów, policjantów i agentów. Ale wiemy, że zabił więcej osób. Nielegalnych nazywa się „znikniętymi”; jeśli próbują oszukać grzechotnika, giną. Jeśli się skarżą, giną. Po prostu znikają na zawsze.

– I zgwałcił co najmniej piętnaście imigrantek – o tylu wiemy. Jestem pewien, że było ich więcej – dodał Coe.

– Większość grzechotników stojących tak wysoko w hierarchii jak on nie podróżuje osobiście. Najwyraźniej zamierza rozszerzyć swoje tutejsze operacje – powiedział Dellray.

– Jeśli dostanie się do kraju – wtrącił Coe – będą zabici. Wielu zabitych.

– No dobrze, ale dlaczego ja? – spytał Rhyme. – Niewiele wiem o przemycie ludzi.

– Próbujemy wszystkiego, Lincoln – powiedział agent FBI. – Ale nic nie mamy. Żadnych informacji na jego temat, żadnych dobrych fotografii, żadnych odcisków. Zero. Z wyjątkiem tego. – Wskazał głową na teczkę zawierającą rzeczy Ducha.

Rhyme spojrzał na nią nieco sceptycznie.

– A dokąd dokładnie pojechał w Rosji? Znacie miasto? Stan albo prowincję czy co oni tam mają? To dosyć duży kraj, jak słyszałem.

Sellitto w odpowiedzi uniósł brwi, co zdawało się oznaczać: nie mamy pojęcia.

– Zrobię, co będę mógł. Ale nie oczekujcie cudów.

Dwa dni później Rhyme wezwał ich z powrotem. Thom wręczył agentowi Coemu teczkę.

– Czy było w niej coś użytecznego? – spytał młody człowiek.

– Nic – odparł Rhyme radośnie.

– Cholera – mruknął Dellray. – Więc nie mamy szczęścia.

Co dało Lincolnowi Rhyme okazję do niezłej repliki. Odchylił głowę na wygodną poduszkę, którą Thom przytwierdził do fotela na kółkach, i zaczął mówić:

– Duch i od dwudziestu do trzydziestu nielegalnych chińskich imigrantów znajdują się na pokładzie statku „Smok Fuzhou”, który wypłynął z Fuzhou w prowincji Fujian w Chinach. To siedemdziesięciodwumetrowe połączenie kontenerowca i frachtowca, wyposażone w dwa silniki Diesla, jednostką dowodzi Sen Zi-jun – Sen to nazwisko – pięćdziesiąt sześć lat, załoga liczy siedmiu ludzi. Opuścił Wyborg w Rosji o 8.45 czternaście dni temu i jest obecnie – według mojej przybliżonej oceny – około czterystu pięćdziesięciu kilometrów od wybrzeża Nowego Jorku. Kieruje się do przystani w Brooklynie.

– Skąd, do diabła, wziął pan to wszystko? – bąknął zdumiony Coe. Nawet Sellitto, przyzwyczajony do dedukcyjnych zdolności Rhyme’a, parsknął z niedowierzaniem.

– To proste. Zakładałem, że będą płynąć ze wschodu na zachód, w przeciwnym razie wyruszyliby z samych Chin. Mam znajomego w moskiewskiej policji – bada miejsca zbrodni. Napisaliśmy razem kilka artykułów. To ekspert od gleby, nawiasem mówiąc, najlepszy na świecie. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do kapitanatów portów w zachodniej Rosji. Pociągnął za kilka sznurków i dostał manifesty wszystkich chińskich statków, które opuściły port w ciągu ostatnich trzech tygodni. Ślęczeliśmy nad nimi kilka godzin. Przy okazji, dostaniecie bardzo słony rachunek za rozmowy telefoniczne. Och, i powiedziałem mu, żeby obciążył was również kosztami tłumaczenia. Ja to zrobię. Ale do rzeczy. Ustaliliśmy, że jeden statek wziął paliwo na trzynaście tysięcy kilometrów, natomiast w manifeście podawano, że ma przepłynąć tylko siedem tysięcy kilometrów. Trzynaście tysięcy to odległość z Wyborga do Nowego Jorku i z powrotem do Southampton w Anglii, gdzie uzupełnią paliwo. Nie zamierzają zawijać do portu w Brooklynie. Wysadzą tylko Ducha i jego imigrantów i natychmiast wracają do Europy.

– Może w Nowym Jorku paliwo jest za drogie – wyraził przypuszczenie Dellray.

Rhyme wzruszył ramionami – był to jeden z nielicznych gestów, na jakie pozwalało mu jego kalectwo – i powiedział cierpko:

– W Nowym Jorku wszystko jest za drogie. Ale mam jeszcze coś: w manifeście „Smoka” zgłoszono, że jednostka przewozi maszyny fabryczne do Ameryki. Według przepisów należy zgłaszać zanurzenie każdego statku – czyli jak głęboko kadłub zanurza się w wodzie, jeśli was to interesuje – aby mieć pewność, że nie osiądzie na mieliźnie w płytkich portach. Zanurzenie „Smoka” wynosiło trzy metry. Tymczasem w pełni załadowany statek tych rozmiarów zanurzyłby się co najmniej na siedem i pół metra. Czyli był pusty, jeśli nie liczyć Ducha i imigrantów. A twierdzę, że imigrantów było od dwudziestu do trzydziestu, ponieważ „Smok” zabrał słodką wodę i żywność dla tylu, natomiast – jak powiedziałem – załoga liczy siedmiu ludzi.

– Cholera – powiedział powściągliwy skądinąd Harold Peabody z pełnym podziwu uśmiechem.

Później tego dnia satelity szpiegowskie wykryły „Smoka” ponad czterysta kilometrów od brzegu, tak jak przewidywał Rhyme.

Kuter Straży Przybrzeżnej „Evan Brigant” z grupą abordażową w sile dwudziestu pięciu marynarzy wspieranych przez podwójnie sprzężony karabin maszynowy kalibru 50 milimetrów i działko osiemdziesięciomilimetrowe wypłynął w morze, ale utrzymywał dystans, czekając, aż „Smok” zbliży się do brzegu.

W tej chwili – tuż przed świtem we wtorek – chiński statek znalazł się na wodach amerykańskich i „Evan Brigant” ruszył w pościg. Plan przewidywał przejęcie kontroli nad „Smokiem”, aresztowanie Ducha, jego pomocnika i załogi statku. Straż Przybrzeżna miała odholować statek do Port Jefferson na Long Island, skąd imigranci zostaną przewiezieni do federalnego ośrodka odosobnienia, by oczekiwać na deportację lub przesłuchania w kwestii azylu.

Odebrano meldunek radiowy z kutra Straży Przybrzeżnej, który ścigał „Smoka”. Thom przełączył rozmowę na głośnik.

– Agent Dellray? Mówi kapitan Ransom z pokładu „Evan Brigant”.

– Słucham, kapitanie.

– Chyba nas zauważyli – mają lepszy radar, niż sądziliśmy. Statek skręcił ostro w stronę brzegu. Musimy skorygować plan ataku. Są podstawy do przypuszczeń, że jeśli spróbujemy wejść na pokład, dojdzie do walki. To znaczy, biorąc pod uwagę, co to za facet. Obawiamy się strat. Odbiór.

– Wśród kogo? – spytał Coe. – Nielegalnych? – Gdy użył tego słowa na określenie imigrantów, w jego głosie zabrzmiała nieskrywana pogarda.

– Właśnie. Chyba powinniśmy przepuścić statek i zaczekać, aż Duch się podda. Odbiór.

Dellray sięgnął za ucho po papierosa, co było nawykiem z czasów, kiedy palił.

– Nie zgadzam się. Realizujcie pierwotny plan. Zatrzymajcie statek, wejdźcie na pokład i aresztujcie Ducha. Możecie użyć siły. Czy to jasne?

Po chwili wahania młody człowiek odparł:

– Całkowicie, sir. Bez odbioru.

Głośnik zamilkł i Thom przerwał połączenie. W ślad za ciszą, jaka zapadła, pokój wypełniło niemal namacalne napięcie. Sellitto wytarł dłonie o wiecznie wymięte spodnie i poprawił kaburę służbowego pistoletu. Dellray przechadzał się tam i z powrotem. Peabody zatelefonował do biura INS, aby powiedzieć, że nie ma żadnych informacji.

Kilka chwil później zadzwonił prywatny telefon Rhyme’a. Thom odebrał w kącie pokoju. Przez jakiś czas słuchał, a potem podniósł głowę.

– To doktor Weaver, Lincolnie. W sprawie operacji. – Popatrzył na pokój wypełniony zdenerwowanymi stróżami prawa. – Powiem jej, że oddzwonisz.

– Nie – odparł stanowczo Rhyme. – Odbiorę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI