47,99 zł
Detroit Pistons, wyzwanie rzucone Jordanowi i tragiczna kontuzja. Wspomnienia legendy NBA lat 90.
Zawsze miał talent. W ciągu czterech lat spędzonych na Uniwersytecie Duke poprowadził drużynę do pierwszego w historii uczelni mistrzostwa NCAA, obrony tytułu i wicemistrzostwa. Gdy dołączył do Detroit Pistons, stał się jednym z najlepszych graczy w NBA. Był pierwszym zawodnikiem, który rzucił wyzwanie Michaelowi Jordanowi nie tylko jako najlepiej zarabiającemu koszykarzowi w lidze, ale i jako marce. Odrzucił ofertę Nike na rzecz tej złożonej przez Filę, a niedługo później Method Man i Tupac Shakur nosili jego buty.
W książce Grant Hill szczerze pisze o kruchości sportowej kariery i izolacji spowodowanej rosnącą sławą. Rodzice, przyjaciele, a także miłość jego życia – piosenkarka Tamia – sprawili, że woda sodowa nigdy nie uderzyła mu do głowy. Żona i dwie córki były dla niego opoką, gdy brutalna i tajemnicza kontuzja zagroziła jego karierze, co dodatkowo zbiegło się w czasie z poważnymi problemami zdrowotnymi Tamii.
To szczera, wnikliwa i pełna błyskotliwych refleksji autobiografia, w której Hill relacjonuje również najważniejsze wydarzenia, które miały miejsce po zakończeniu przez niego kariery, między innymi przyjęcie do Galerii Sław czy pracę w roli współwłaściciela Atlanta Hawks oraz dyrektora reprezentacji USA. W najtrudniejszych momentach Hill szukał u innych inspirujących opowieści o pokonywaniu przeszkód. Teraz, dzięki tej książce, odwdzięczył się tym samym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 444
Byliśmy tu tylko po to, żeby grać w kosza. Obóz dla najlepszych młodych graczy w kraju prowadzony przez Howarda Garfinkela był w czasie mojego dorastania prawdziwą koszykarską mekką, okazją do sprawdzenia się przeciwko innym topowym zawodnikom i szansą na pokazanie się uniwersyteckim łowcom talentów. Obozy odbywały się przez całe wakacje, niektóre w takich miejscach jak choćby Honesdale, a inne, te bardziej prestiżowe, w górach Pocono i na Robert Morris University w okolicach Pittsburgha. O tym, który prowadził niejaki Garf, dowiedziałem się, kiedy byłem w gimnazjum i przeglądałem „Sports Illustrated”. Na pierwszy obóz wybrałem się po pierwszej klasie liceum. Przede mną na tym samym campie byli Michael Jordan, Patrick Ewing i Chris Mullin, po mnie uczestniczyli w nim Kevin Durant, LeBron James i Chris Paul. Niektórzy trenerzy też wyrobili sobie tutaj markę – między innymi tacy legendarni szkoleniowcy uniwersyteccy jak Bob Knight, Jim Valvano czy Rick Pitino. Na obozie, w którym uczestniczyłem, wśród wychowawców był John Calipari, pracujący wówczas jako asystent na uczelni Pitt.
W ostatniej klasie liceum, w roku 1989, byłem już weteranem obozów, dobrze zaznajomionym z rytmem treningów w Honesdale. Na poprzednim campie, który odbył się tego samego lata, zostałem MVP obozu i meczu gwiazd. Garf był woźnym, wychowawcą i trenerem w jednym. Nowojorczyk z krwi i kości, pierwszy obóz zorganizował w roku 1966, bez pompy czy uwagi mediów. Co rano budził nas, puszczając na cały regulator Franka Sinatrę, a w ciągu dnia przemieszczał się z miejsca na miejsce wózkiem golfowym. Mówił wyłącznie półsłówkami i krótkimi zdaniami, zawsze miał papierosa w ustach.
Wszystko na obozie było osadzone w tradycji. Garf twierdził, że prowadzi camp koszykarski, a nie sklep mięsny, dlatego nie oferował żadnych luksusów. Śniadania jedliśmy przed treningiem, kolejno zajmując miejsca, przy których uczyliśmy się także podstaw koszykówki. Większość boisk mieściła się na zewnątrz, gdzie parne powietrze pełne było komarów i much. Z położonych obok brzóz boisk rozbrzmiewała uspokajająca kakofonia: odbicia piłek, pisk butów i gwizdków. Po obiedzie zwykle odbywał się wykład jakiegoś znanego trenera. Siedzieliśmy w kółku dookoła parkietu i słuchaliśmy, aż Garf dawał znak do oklasków. Przed popołudniowymi treningami tradycyjnie musiał trafić swój rzut. Dopingowaliśmy go, bo chcieliśmy jak najszybciej przejść do kolejnych zajęć, instrukcji i meczów.
Garf sam wyszukiwał najlepszych zawodników w kraju i zapraszał ich na obozy, oferując stypendia. W zamian podawaliśmy obiady i obsługiwaliśmy stoliki innych obozowiczów. Zawsze traktowałem te obowiązki jak wyróżnienie, byłem dumny z wynagrodzenia, które otrzymywałem. Moi rodzice, Calvin i Janet, zainspirowali mnie do ciężkiej pracy i snucia wielkich marzeń. Ojciec wciąż powtarzał mi, że głód zwycięstwa nie jest czymś, czego można się nauczyć. Albo go masz, albo nie.
Młodzi zawodnicy uczestniczyli w campie, żeby wyrobić sobie nazwisko albo zdobyć jeszcze większe uznanie. Co roku przeważającą ich część stanowiły dzieciaki z Nowego Jorku. Nowojorczycy wozili się, jakby już występowali w NBA, ale trzeba im przyznać, że potrafili grać. Na poprzednim obozie poznałem Briana Reese’a i byłem ciekaw, jak rozwinął się przez ten rok. Był skrzydłowym reprezentacji jednej z najlepszych szkół średnich w Nowym Jorku, gdzie grał razem z innymi obozowiczami, Malikiem Sealym i Adrianem Autrym. Brian wychował się na południowym Bronxie, w miejscu, z którego wywodził się jeden z moich ulubionych raperów, KRS-One.
Akurat czekaliśmy na kolejny mecz, kiedy ktoś wspomniał o Lloydzie Danielsie. Daniels był starszy od nas o kilka lat, ale już stał się nowojorską legendą. Dla mnie był bardziej mitycznym bohaterem niż prawdziwym zawodnikiem. Niektóre chłopaki z Nowego Jorku widziały go na żywo i opisały jako wyższą wersję Kenny’ego Andersona. Właśnie wyobrażałem sobie, jak może wyglądać tak wysoki i wszechstronny zawodnik, kiedy Adrian wyrwał mnie z zamyślenia.
– Stary, po co tu jesteś?
– O co ci chodzi? – odpowiedziałem, zaskoczony, pytaniem na pytanie.
– Jesteś bogaty, żyjesz w willi. Masz hajs, prawda? A my musimy tu być, żeby mieć co jeść.
Adrian i ja się przyjaźniliśmy, zarówno wtedy, jak i później. Dostał się na Syracuse, potem grał w Europie, a po zakończeniu kariery został asystentem trenera Jima Boeheima, właśnie w Syracuse. Nie wydaje mi się, żeby zadał to pytanie złośliwie. Wątpię, czy nawet pamięta naszą rozmowę. Myślę jednak, że ktoś powiedział mu o tym, że mój tata studiował na Yale i grał w NFL, a moja mama była świetną businesswoman.
Pytanie Adriana stanowiło jeden z pierwszych przypadków, kiedy konflikt, który przeżywałem dotąd w sobie, wydostał się na zewnątrz. Dorastałem świadomy osiągnięć rodziców. Czasem onieśmielały mnie, częściej natomiast motywowały. Może nie żyliśmy tak wystawnie, jak wyobrażali sobie Adrian i inni, ale nasza sytuacja była naprawdę komfortowa. Mimo to przez większość dzieciństwa próbowałem wtopić się w tłum. Każdy artykuł opisywał mnie jako syna byłego futbolisty. Nie jestem z tego teraz dumny, ale nienawidziłem tej łatki. Chciałem udowodnić, że przede wszystkim jestem sobą. Obsługując stoliki na stołówce, miałem wrażenie, że pracuję na swoje miejsce tutaj. A teraz Adrian próbował mi je odebrać.
Czy sugerował, że byłem tam ze względu na rodziców? Że ambicję wykształca w ludziach jedynie określona przeszłość i droga, którą muszą podążać, by dotrzeć do celu? A może chodziło mu po prostu o to, że nie byłem wystarczająco dobrym koszykarzem, żeby grać z nim na tym samym boisku?
Właśnie miałem przejść z bycia nastolatkiem w dorosłość. W tamtym czasie koszykówka stała się dla mnie czymś więcej niż tylko sportem. Spędziłem całe lata, biegając od jednego boiska do drugiego w moim rodzinnym Reston, w Wirginii. Traktowałem je jak kolejne klasy w szkole, a grę w centrach rekreacji, parkach i halach sportowych jak awanse sportowe. Miejscowe legendy grały na asfaltowym boisku Twin Branches, gdzie jedna z obręczy wisiała niżej od drugiej z powodu wsadów, które na niej wykonywano. Na boisku zbierali się najlepsi koszykarze z Waszyngtonu i okolic. Grali tam zarówno dorośli, którzy już ukończyli szkoły i pozakładali rodziny, jak i młodzi koszykarze, mający wkrótce zyskać ogólnokrajową rozpoznawalność, jak Dennis Scott, przyszły zawodnik Orlando Magic, czy Billy King, który niedługo potem trafił do Duke.
Boisko było niewymiarowe – wystarczył jeden krok za połowę i już byłeś przed linią za trzy. Kolejny krok i stawałeś w pomalowanym. Ta bliskość wymuszała fizyczną grę. To było boisko dla mężczyzn. Nie można było po prostu przyjść i grać, musiałeś na to zasłużyć. Przy znajdującej się obok ławeczce stało zazwyczaj kilkadziesiąt osób, a o to, kto będzie grał następny, wybuchały autentyczne bójki. Zwycięzcy mierzyli się z kolejną ekipą. Po porażce musiałeś czekać godzinę albo dwie, żeby znów wejść na boisko.
Gdy miałem dziesięć lat, razem z najlepszym kumplem z dzieciństwa, Michaelem Ellisonem, jeździliśmy do Twin Branches, żeby obserwować mistrzów w swoim fachu. W przerwach w grze wpadaliśmy błyskawicznie na boisko i próbowaliśmy oddać rzut, zanim starsi gracze każą nam zmykać. Po raz pierwszy zagrałem tu jako dwunastolatek, tuż po tym, jak urosłem o kilka centymetrów. Szczerze mówiąc, bardziej denerwowałem się przed debiutem na Twin Branches niż przed pierwszym meczem dla uczelni Duke na Cameron Indoor Stadium. Kiedy wszedłem na boisko, jeden ze starszych graczy powiedział mi, że jeśli nie chcę nic schrzanić, to lepiej, żebym po prostu zbierał i podawał, a oni zadbają o resztę. Moi przeciwnicy byli starsi i silniejsi. Nie oszczędzali mnie. Chcieli zostać na boisku i trochę pobiegać. Zebrałem piłkę, ale wypadła mi z rąk po tym, jak któryś z przeciwników mnie popchnął. Pomyślałem, że ktoś rozpoznał mnie jako syna Cala Hilla i właśnie dlatego grają ze mną tak siłowo. Nic jednak nie mówiłem, po prostu chciałem robić swoje. Opuściłem głowę, broniłem, stawiałem zasłony i starałem się pomóc drużynie, jak tylko umiałem. Walczyłem o każdy centymetr boiska. Kiedy po rzucie piłka odbiła się od obręczy, złapałem ją i rzuciłem do kosza.
Koszykówka jest bardzo demokratyczną grą i w tym leży jej piękno. Możesz być w drużynie złożonej z samych nieznajomych, bez tablicy wyników i trenera wykrzykującego instrukcje zza linii bocznej. Instynkt kieruje cię w różne strony, zanim twój mózg zdąży zorientować się, co robi ciało. To gra dyktuje, kiedy wejść pod kosz, podać czy rzucić. Gra wymusza na tobie szczerość, ujawnia twoje zalety i obnaża słabości.
Albo umiesz grać, albo nie. Jeśli nie umiesz, nikt już nigdy nie wybierze cię do zespołu. Graj, jak należy, a spotka cię nagroda. Piłka ma własną energię i zwykle znajduje, kogo trzeba, w odpowiednim miejscu i czasie.
Podczas mojego pierwszego meczu na Twin Branches obydwie drużyny walczyły punkt za punkt aż do decydującej akcji. Przepchnąłem się na odpowiednią pozycję. Piłka wypadła z obręczy i wylądowała w moich rękach. Dostrzegłem szansę i podaniem otworzyłem koledze drogę do kosza, a on zdobył punkty na wagę zwycięstwa. Nie zeszliśmy z boiska przez resztę dnia, aż nogi nie pozwoliły nam więcej biegać, a słońce zaczęło znikać za horyzontem. Kiedy następnym razem tam przyjechałem, nie musiałem długo czekać na okazję do gry – byłem w drużynie, która była następna w kolejce.
Boisko pomogło mi poradzić sobie ze stresami dorastania i nastoletnią nieporadnością. Koszykówka dała mi cel i poczucie przynależności.
W tamtej chwili nie wiedziałem, jak powiedzieć to wszystko Adrianowi. To był jeden z tych momentów, które miały do mnie wracać. Wątpienie w szczerość moich uczuć do koszykówki było niczym podawanie w wątpliwość całego mojego istnienia.
Nie dałem poznać po sobie, że czuję frustrację.
– Chcę po prostu grać w kosza – odpowiedziałem, w duchu obiecując sobie, że w trakcie następnego spotkania pokażę mu, że zasługuję na to, żeby tu być.
Zwykle starałem się grać spokojnie i naturalnie, ale podczas kolejnego meczu przeciwko Adrianowi postanowiłem przestać się na tym koncentrować. Jakby mnie ktoś puścił ze smyczy. Mijałem wszystkich i skakałem po zbiórki przy zawodnikach, o których jeszcze kilka lat wcześniej opowiadałem z zachwytem ojcu. Wtedy nie wierzyłem, że kiedyś im dorównam.
Byłem gotowy na mecz gwiazd, w którym występowały przyszłe wielkie nazwiska koszykówki uniwersyteckiej i potencjalni zawodowcy. Graliśmy na dworze, chociaż noc była tak zimna, że musieliśmy założyć po dwie koszulki. Walczyłem o zbiórki, blokowałem rzuty i kończyłem akcje wsadami. Oklaskiwali mnie trenerzy, kibice i inni obozowicze. Adrian próbował kryć mnie przy akcji z kontry i w ten sposób stał się moją kolejną ofiarą.
Obóz zakończyła tradycyjna ceremonia. Garf odczytał moje nazwisko dwukrotnie, jako MVP obozu i meczu gwiazd. Stałem się pierwszym graczem, który zdobył obydwa tytuły podczas tego samego lata.
Właśnie dlatego tu jestem, Adrianie, pomyślałem sobie.
Byliśmy tam tylko po to, żeby grać w kosza. Ten sport mnie odnalazł, a kiedy się go chwyciłem, nie miałem zamiaru nigdy puścić.
Grant Hill. Game: An Autobiography
Copyright © Grant Hill 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Copyright for the translation © Łukasz Muniowski 2024
Redakcja – Dominik Leszczyński
Korekta – Maciej Cierniewski, Piotr Królak
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – The Sporting News / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788382109344
ISBN epub: 9788382109351
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl