Historia pewnego związku - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Historia pewnego związku ebook i audiobook

Braun Danka

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Wszystko zaczęło się w czasach, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, a w kawiarniach podawano głównie winiak klubowy.

Poznali się w kultowym krakowskim klubie studenckim Pod Jaszczurami.

Ona – skromne, niedoświadczone brzydkie kaczątko, zakochała się w nim bez pamięci.

On – obiekt pożądania większości kobiet, syn bogatych rodziców, łaskawie pozwolił się wielbić, a rola nauczyciela seksu mocno go bawiła.

Pewnego dnia wyjechał. Spotkali się po jedenastu latach, gdy ona, samotna matka, już nie tak skromna, szykowała się do zamążpójścia, a on, wdowiec, chciał znaleźć w Polsce wyciszenie.

Czy pożądanie i romans bez zobowiązań mogą być podstawą głębokiego związku?

Pierwsza część sagi o rodzinie Orłowskich: „Miłość, namiętność, pożądanie".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Rok wydania: 2014

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Rok wydania: 2014

Lektor: Marta Grzywacz

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Oceń książkę

Super!
21
KaWi2022

Oceń książkę

Polecam zarówno tę jak i inne "Historie..." Pani Danki.
21
Kijano46

Oceń książkę

Rewelacyjna tak jak cała saga autorki.
21
Anna19711

Oceń książkę

😀😀
10
Kazia1234

Oceń książkę

polecam
10

Popularność




Co­py­ri­ght © by Dan­ka Braun, 2012

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca:

Anna Kos­sak

Re­dak­cja:

Syl­wia Droż­dżyk-Resz­ka

Ko­rek­ta:

Mał­go­rza­ta Ma­jew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki:

Anna Hal­pern-Na­del

Foto/dre­am­sti­me

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

ISBN 978-83-63742-10-2

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PROLOG

Je­sień 2000

Re­na­ta po­czu­ła skurcz w żo­łąd­ku, kie­dy sa­mo­lot na­gle za­czął się trząść. To tyl­ko tur­bu­len­cje, o któ­rych mó­wi­ła ste­war­de­sa, po­my­śla­ła. Nie lu­bi­ła po­dró­żo­wać sa­mo­lo­tem. Zga­dza­ła się z Tu­wi­mem, że w po­wie­trzu czło­wiek czu­je się bar­dziej w rę­kach Pana Boga. To był do­pie­ro trze­ci lot w jej trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nim ży­ciu, ten spo­sób po­dró­żo­wa­nia wy­bie­ra­ła w osta­tecz­no­ści.

Po chwi­li sa­mo­lot się uspo­ko­ił. Re­na­ta wzię­ła głę­bo­ki od­dech. Przed nią jesz­cze kil­ka go­dzin lotu, musi to ja­koś wy­trzy­mać. Spoj­rza­ła na swo­je­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży. Bło­go spał. Nie mo­gła opa­no­wać po­ku­sy i po­ca­ło­wa­ła go de­li­kat­nie w po­li­czek. Śpią­cy po­ru­szył no­sem, ro­biąc dziw­ny gry­mas, jak­by opę­dzał się od na­tręt­nej mu­chy. Re­na­ta się uśmiech­nę­ła. Za­mknę­ła oczy, ale nie mo­gła za­snąć. Tyle ostat­nio się wy­da­rzy­ło, że nie mia­ła cza­su na roz­my­śla­nia. Te­raz zno­wu na­wie­dzi­ły ją wąt­pli­wo­ści. Czy do­ko­na­ła wła­ści­we­go wy­bo­ru, czy mą­drze po­kie­ro­wa­ła swo­im ży­ciem? Przed jej ocza­mi prze­wi­ja­ły się, jak w fil­mie, róż­ne twa­rze i sy­tu­acje. Na nowo prze­ży­wa­ła trzy ostat­nie mie­sią­ce. Swo­je za­rę­czy­ny, ślub… Po chwi­li znów prze­no­si­ła się do lata 1989 roku, do wy­da­rzeń, któ­re tak bar­dzo zmie­ni­ły jej ży­cie…

W tym sa­mym cza­sie w in­nym sa­mo­lo­cie li­nii Bo­ston – Am­ster­dam sie­dział męż­czy­zna. On rów­nież nie mógł za­snąć. Przy­mknął oczy, żeby są­siad z fo­te­la obok nie na­ga­by­wał go roz­mo­wą. Nie chcia­ło mu się z ni­kim na­wią­zy­wać zna­jo­mo­ści. Lu­dzie, któ­rzy po­dró­żu­ją sa­mot­nie, cza­sa­mi na­bie­ra­ją ocho­ty na przy­pad­ko­we po­ga­węd­ki, na­wet wy­zna­nia. On wo­lał za­nu­rzyć się we wła­snych my­ślach. Cóż, sta­rze­ję się, po­my­ślał, uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

– Pro­szę pań­stwa o uwa­gę. Czy jest na po­kła­dzie le­karz? – Usły­szał ko­mu­ni­kat ste­war­de­sy. Dziew­czy­na nie była Ame­ry­kan­ką, chy­ba Fla­mand­ką, bio­rąc pod uwa­gę jej szkol­ny an­giel­ski.

Męż­czy­zna szyb­ko pod­niósł się z fo­te­la, za­bie­ra­jąc ze sobą tor­bę po­dróż­ną. Pod­szedł do ste­war­de­sy.

– Na­zy­wam się Ro­bert Or­łow­ski. Je­stem le­ka­rzem, neu­ro­chi­rur­giem. Co się dzie­je? – ode­zwał się po an­giel­sku z ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

– Pro­szę po­zwo­lić ze mną. Jed­na z pa­sa­że­rek źle się czu­je. Bo­imy się, że to za­wał – do­da­ła ci­cho.

Po­szedł za dziew­czy­ną. Na fo­te­lach z przo­du le­ża­ła ko­bie­ta w śred­nim wie­ku. Na­chy­lo­na nad nią ste­war­de­sa prze­my­wa­ła jej twarz mo­krą chu­s­tecz­ką. Ro­bert ujął dłoń cho­rej, żeby zba­dać tęt­no. Z tor­by wy­jął ste­to­skop i ci­śnie­nio­mierz. Nig­dy się z nimi nie roz­sta­wał, już nie­je­den raz w po­dob­nych sy­tu­acjach były mu po­trzeb­ne. Ste­war­de­sy pa­trzy­ły na nie­go z nie­po­ko­jem. Po chwi­li le­karz znów się­gnął do tor­by. Po­pro­sił o szklan­kę wody i po­dał cho­rej dwie ta­blet­ki. Na­stęp­nie od­li­czył kil­ka­na­ście kro­pel z ma­łej bu­te­lecz­ki i po­le­cił ko­bie­cie wy­pić.

– Za chwi­lę po­czu­je się pani le­piej. Pro­szę nadal le­żeć. Po trzech go­dzi­nach pro­szę za­żyć jesz­cze jed­ną ta­blet­kę. – Uśmiech­nął się do pa­cjent­ki.

– Dzię­ku­ję, pa­nie dok­to­rze, już mi le­piej. Jak to do­brze, że leci pan tym sa­mo­lo­tem.

Ro­bert jesz­cze ja­kiś czas zo­stał przy cho­rej. Chwi­lę roz­ma­wia­li. Dziel­nie wy­słu­chał spra­woz­da­nia z wszyst­kich prze­by­tych cho­rób w cią­gu jej pięć­dzie­się­cio­let­nie­go ży­cia, po czym grzecz­nie się po­że­gnał i od­szedł. Za nim po­dą­ży­ła ste­war­de­sa.

– Co za lek pan jej dał, że tak szyb­ko po­czu­ła się le­piej?

– Wi­ta­mi­nę B. To naj­lep­sze le­kar­stwo na lęk przed la­ta­niem. – Uśmiech­nął się. Dziew­czy­na pod wpły­wem jego spoj­rze­nia lek­ko się za­ru­mie­ni­ła.

Wró­cił na swo­je miej­sce. Są­siad zno­wu chciał po­roz­ma­wiać. Ro­bert osten­ta­cyj­nie ziew­nął i tłu­ma­cząc się zmę­cze­niem, za­mknął oczy. Po chwi­li za­chra­pał, żeby uwia­ry­god­nić sen. Nie mógł jed­nak za­snąć. Jego my­śli po­wę­dro­wa­ły do Re­na­ty i prze­nio­sły go do pew­nej lip­co­wej so­bo­ty, kie­dy to wszyst­ko się za­czę­ło… Do dnia za­rę­czyn An­drze­ja.

On. Lato 2000

Był pięk­ny sło­necz­ny dzień, po­czą­tek lip­ca. Sie­dzia­łem na Ryn­ku Głów­nym w Kra­ko­wie przy ku­flu piwa ze swo­im li­ce­al­nym ko­le­gą An­drze­jem. Nie wi­dzie­li­śmy się po­nad dwa­dzie­ścia lat, przy­pad­ko­wo wpa­dli­śmy na sie­bie na uli­cy Grodz­kiej. Przez po­nad dwie go­dzi­ny ga­da­li­śmy i pi­li­śmy. Naj­pierw piwo, po­tem ko­niak, póź­niej wód­ka, zno­wu piwo… Mie­szan­ka nie­zła, pra­wie kok­tajl Mo­ło­to­wa. Al­ko­hol obu­dził w nas wspo­mnie­nia. Z sen­ty­men­tem wspo­mi­na­li­śmy na­szą kla­sę, na­uczy­cie­li i wy­da­rze­nia z nimi zwią­za­ne. Roz­ma­wia­li­śmy o tym, co wy­da­rzy­ło się u nas pod­czas tych wszyst­kich lat, gdy nie mie­li­śmy ze sobą kon­tak­tu. Ob­ga­da­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych i te­raz przy­szła pora na ko­bie­ty. Dla mnie ży­cie z ko­bie­tą się skoń­czy­ło, dla nie­go za­czy­na­ło. Tego wie­czo­ru mia­ło się od­być przy­ję­cie z oka­zji jego za­rę­czyn. Kil­ka dni wcze­śniej wspól­nie z na­rze­czo­ną świę­to­wa­li za­rę­czy­ny w gro­nie ro­dzi­ny. Te­raz za­pla­no­wa­li im­pre­zę dla przy­ja­ciół.

– Ile lat mi­nę­ło od śmier­ci two­jej żony?- za­py­tał mnie An­drzej.

– Pra­wie pięć – od­po­wie­dzia­łem. – Cią­gle nie mogę o niej za­po­mnieć. Była wy­jąt­ko­wa, nie spo­tkam już ta­kiej jak ona.

– Ga­dasz bzdu­ry – mruk­nął An­drzej. – Kto jak kto, ale ty na pew­no spo­tkasz jesz­cze nie­jed­ną, któ­ra zgłu­pie­je dla cie­bie.

– Tyl­ko czy ja dla niej zgłu­pie­ję? To ra­czej wąt­pli­we. Nu­dzą mnie ko­bie­ty – wes­tchną­łem.

– Cie­bie nu­dzą? Nie wiem, czy jest w Kra­ko­wie fa­cet, któ­ry miał wię­cej bab od cie­bie!

– Zmie­ni­łem się. Zro­bi­łem się le­ni­wy. Nie chce mi się ro­bić tych wszyst­kich pod­cho­dów, żeby za­cią­gnąć babę do łóż­ka. Mó­wić jej kom­ple­men­ty, uda­wać ocza­ro­wa­ne­go nią i słu­chać jej pie­prze­nia. Brrr.

– Nie mów, że z ni­kim nie sy­piasz?

– Aż tak źle nie jest. Mam w Bo­sto­nie taką jed­ną: ko­le­żan­ka ze szpi­ta­la, sta­żyst­ka. Ale już nie­dłu­go. Bę­dzie mu­sia­ła odejść. Po­pro­si­łem Har­ry’ego, mo­je­go te­ścia, żeby nie prze­dłu­żał z nią umo­wy.

– Jak ci się ukła­da współ­pra­ca z nim? Tro­chę nie­ty­po­wa sy­tu­acja, nie są­dzisz? – za­uwa­żył.

– Cóż, Bet­ty zro­bi­ła im nie­zły ka­wał, ro­biąc mnie je­dy­nym spad­ko­bier­cą. Mu­szą się li­czyć ze mną, mam więk­szość udzia­łów w kli­ni­ce. Naj­pierw chcie­li mnie oże­nić z jed­ną cór­ką, te­raz chcą mi we­pchać do łóż­ka dru­gą. To, że Jen­ni­fer ma do­pie­ro dzie­więt­na­ście lat, ja­koś im nie prze­szka­dza. Żeby tyl­ko pie­nią­dze zo­sta­ły w ro­dzi­nie! Wy­obraź so­bie, że nie mi­nę­ło jesz­cze pół roku od śmier­ci Bet­ty, a już swa­ta­li mnie z Kate. Gdy w grę wcho­dzi for­sa, wszyst­kie chwy­ty są do­zwo­lo­ne.

– Nie na­rze­kaj. Chciał­bym mieć taki pro­blem… i ta­kie pie­nią­dze – za­śmiał się An­drzej.

– Wiesz, za­miast pie­nię­dzy wo­lał­bym mieć Bet­ty – wes­tchną­łem.

– Dłu­go by­li­ście mał­żeń­stwem?

– Pięć lat.

– Dla­cze­go nie mie­li­ście dzie­ci?

– Kie­dy zgi­nę­ła,była w trze­cim mie­sią­cu cią­ży. Wła­śnie się o tym do­wie­dzia­ła, spie­szy­ła się, żeby mi o tym po­wie­dzieć. Bet­ty bar­dzo chcia­ła mieć dziec­ko, już raz po­ro­ni­ła – do­da­łem.

Po­trzą­sną­łem gło­wą, żeby prze­pę­dzić wspo­mnie­nia. Tyle cza­su mi­nę­ło, a ja wciąż nie po­tra­fi­łem spo­koj­nie o tym mó­wić.

– Ile ma lat, ta two­ja pani? – zmie­ni­łem te­mat roz­mo­wy.

– Trzy­dzie­ści sześć.

No tak, ktoś taki jak An­drzej musi za­do­wo­lić się dru­gim sor­tem.

– Jest cu­dow­na – szep­nął roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Pięk­na, in­te­li­gent­na, wraż­li­wa i mą­dra. Wspa­nia­ła z niej mat­ka, bar­dzo do­brze wy­cho­wu­je syna. Ka­pi­tal­ny chło­pak, ma dzie­sięć lat, a gada się z nim jak z do­ro­słym. Bar­dzo in­te­li­gent­ny. Wiesz, jak za­su­wa po an­giel­sku?! – za­chwa­lał swo­je­go przy­szłe­go pa­sier­ba.

Aha, jest też dziec­ko. W co on się pa­ku­je?!

– Co ona robi, z cze­go żyje? Mam na­dzie­ję, że jej nie utrzy­mu­jesz?

– Jest księ­go­wą, ma swo­ją fir­mę, miesz­ka­nie. To bar­dzo za­rad­na ko­bie­ta – do­dał z dumą.

O Boże! Księ­go­wa! Gor­sza może być tyl­ko na­uczy­ciel­ka ma­te­ma­ty­ki (cho­ciaż nie za­wsze – zna­łem też nie­złą ma­te­ma­tycz­kę). Cie­ka­we, jak wy­glą­da ta jego za­rad­na pięk­ność? Cóż, po­ję­cie pięk­na jest względ­ne. Ja­koś nie mo­głem so­bie wy­obra­zić, żeby in­te­re­su­ją­ca ko­bie­ta za­in­te­re­so­wa­ła się An­drze­jem. Owszem, od kie­dy ostat­ni raz go wi­dzia­łem tro­chę się wy­ro­bił, ale nadal po­zo­stał prze­cięt­nia­kiem, i to pod każ­dym wzglę­dem. Przyj­rza­łem mu się uważ­nie. Za­wsze było mi ła­twiej oce­nić uro­dę ko­bie­ty niż męż­czy­zny. Nie in­te­re­so­wa­łem się, czy fa­cet jest przy­stoj­ny, czy ma ład­ne oczy i uj­mu­ją­cy uśmiech – in­te­re­so­wa­ło mnie, czy jest z nim o czym po­ga­dać, czy ma po­czu­cie hu­mo­ru i dy­stans do sie­bie. Nie zno­si­łem po­nu­ra­ków i na­dę­tych dup­ków. An­drzej lot­no­ścią umy­słu ra­czej nig­dy nie grze­szył, ale nad­ra­biał to po­czci­wo­ścią i lo­jal­no­ścią. Dla­te­go go lu­bi­łem. Ale czy po­do­bał się ko­bie­tom? – wąt­pli­wa spra­wa. Z ob­ser­wa­cji wiem jed­nak, że ko­bie­cy ide­ał męż­czy­zny jest try­wial­nie pro­sty: żeby chciał ro­ze­brać i żeby mógł ubrać… An­drzej chy­ba speł­niał te wa­run­ki. Był niż­szy ode mnie, miał oko­ło stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu. Nie był jesz­cze gru­by, ale już nie był szczu­pły – nad pa­skiem spodni za­czy­nał mu zwi­sać brzu­szek. Ciem­ne wło­sy, do­brze pod­cię­te, tro­chę ma­sko­wa­ły po­ja­wia­ją­ce się za­ko­la, ale wi­dać było, że już wkrót­ce prze­gra­ją z czo­łem po­tycz­kę o miej­sce na gło­wie. Twarz miał… hm… po­czci­wą – to chy­ba naj­lep­sze okre­śle­nie jego fi­zjo­no­mii. Ja­kiej ko­bie­cie mógł się po­do­bać? We­dług mnie, ta­kiej jak on – prze­cięt­nej.

Ja dzie­li­łem ko­bie­ty na dwie ka­te­go­rie: ład­ne i głu­pie lub mą­dre i brzyd­kie. Rzad­ko kie­dy ce­chy te dało się usta­wić w in­nej kom­bi­na­cji. Chy­ba że brzyd­kie i głu­pie – to tak! Do­tych­czas spo­tka­łem jed­ną ko­bie­tę, któ­ra była wy­jąt­kiem – Bet­ty! Prze­cięt­ne ko­bie­ty nig­dy mnie nie in­te­re­so­wa­ły.

– Roz­wód­ka czy pan­na z dziec­kiem? – za­py­ta­łem.

– Wdo­wa. Mąż umarł za­raz po ślu­bie. Nie chce o tym mó­wić, więc nie py­tam.

Lep­sza wdo­wa niż pan­na z dziec­kiem lub roz­wód­ka. Tej pierw­szej nikt nie chciał, a od dru­giej mąż uciekł, bo miał jej do­syć, po­my­śla­łem.

– Mu­sisz ją po­znać, za­bie­ram cię dziś na im­pre­zę. Bę­dzie tro­chę lu­dzi. Mamy wol­ną cha­tę, bo mały po­je­chał na ko­lo­nie, wró­ci za mie­siąc.

– Nie wy­pa­da przy­cho­dzić bez za­pro­sze­nia – za­wa­ha­łem się.

– Nie wy­głu­piaj się, ja cię za­pra­szam! Oprócz tego mu­sisz mnie obro­nić. Kie­dy zo­ba­czy mnie w ta­kim sta­nie, to mi się obe­rwie – po­wie­dział cał­kiem po­waż­nie.

Bied­ny An­drzej, wpadł jak śliw­ka w kom­pot. Sta­ra, z ba­cho­rem i do tego ję­dza! Z dru­giej stro­ny, le­piej tam iść, niż sie­dzieć sa­me­mu w domu – nie lu­bię pić w sa­mot­no­ści.

– Do­brze, ale mu­szę ku­pić kwia­ty i flasz­kę – po­wie­dzia­łem.

Nie mi­nę­ło pół go­dzi­ny, a sta­li­śmy już pod drzwia­mi uko­cha­nej An­drze­ja. Obaj by­li­śmy nie­źle wsta­wie­ni. W jed­nej ręce trzy­ma­łem bu­kiet róż, w dru­giej – bu­tel­kę smir­nof­fa.

To bab­sko może i mnie za­ata­ko­wać, po­my­śla­łem, kie­dy An­drzej na­ci­snął dzwo­nek.

Po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły. I wte­dy ją zo­ba­czy­łem. Nie wiem, kto prze­żył więk­szy szok, ona czy ja? Przez mo­ment wy­da­wa­ło mi się, że oprócz za­sko­cze­nia, za­uwa­ży­łem w jej oczach strach. Ba, wię­cej! Prze­ra­że­nie!

Po chwi­li uda­ło jej się opa­no­wać. Ja chy­ba rów­nież mu­sia­łem mieć głu­pią minę. Dziw­ne, że An­drzej nic nie za­uwa­żył.

– Ko­cha­nie, wy­obraź so­bie, że spo­tka­łem na Grodz­kiej kum­pla z li­ceum. Nie wi­dzie­li­śmy się dwa­dzie­ścia lat. Za­pro­si­łem go na dzi­siej­szą im­pre­zę. Mam na­dzie­ję, że się nie gnie­wasz? Tro­chę wy­pi­li­śmy, ale obie­cu­ję, że dziś już nic wię­cej nie będę pił.

– Miło mi pana po­znać – usły­sza­łem zdzi­wio­ny. Da­lej sta­łem jak słup soli. – Pro­szę wejść do środ­ka. Za­pra­szam. – Uśmie­cha­jąc się, za­py­ta­ła: – Te kwia­ty to chy­ba dla mnie?

Tro­chę zmie­sza­ny, wrę­czy­łem jej bu­kiet róż.

Zmie­ni­ła się. Bar­dzo się zmie­ni­ła. Za­wsze wie­dzia­łem, że moż­na z niej zro­bić ład­ną ko­bie­tę, ale nie przy­pusz­cza­łem, że aż tak ład­ną! Z do­brze uda­wa­ną swo­bo­dą wsta­wi­ła kwia­ty do wa­zo­nu i przed­sta­wi­ła mnie po­zo­sta­łym go­ściom.

– To szkol­ny ko­le­ga An­drze­ja. Przy­szli tu­taj się do­pra­wić. Prze­pra­szam, nie usły­sza­łam, jak panu na imię?

Nie wy­cho­dzi­ła ze swo­jej roli. Do­bra z niej ak­tor­ka. Kto by po­my­ślał? Chy­ba o wie­lu rze­czach nie mó­wi­ła An­drze­jo­wi.

– Ro­bert Or­łow­ski – przed­sta­wi­łem się. – Obie­cu­ję, że bar­dziej już się nie urżnę, An­drzej chy­ba też nie, bo bar­dzo się pani boi. Tak jak i ja – do­da­łem z uśmie­chem.

– To do­brze, że się mnie bo­icie, ma­cie pod­sta­wy – od­po­wie­dzia­ła rów­nież się uśmie­cha­jąc. – Kara was nie omi­nie.

Po­de­szła do in­nych go­ści. Skąd to opa­no­wa­nie? Pa­mię­ta­łem ją jako nie­śmia­łą, ci­chą dziew­czy­nę, a tu za­sta­ję wy­ra­fi­no­wa­ną lwi­cę sa­lo­no­wą. Wie­dzia­ła, że ją ob­ser­wu­ję, ale z jej stro­ny nie za­uwa­ży­łem żad­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia moją oso­bą.

Wy­glą­da­ła na­praw­dę ślicz­nie. Była ubra­na w ob­ci­słą, moc­no wy­de­kol­to­wa­ną czar­ną bluz­kę i ład­ną czar­no-bia­łą spód­nicz­kę tuż nad ko­la­na. Czar­ne buty na wy­so­kich ob­ca­sach pod­kre­śla­ły cu­dow­ną li­nię jej nóg. W uszach i na rę­kach mia­ła za­ło­żo­ne srebr­ne koła, któ­re po­brzę­ki­wa­ły ku­szą­co przy każ­dym ru­chu. Ależ wy­zgrab­nia­ła! Przed­tem ra­czej nie ma­lo­wa­ła się, te­raz mia­ła moc­ny ma­ki­jaż, któ­ry uwy­dat­niał jej oczy i usta. Buj­ne, dłu­gie za ra­mio­na, brą­zo­we wło­sy, uło­żo­ne w mod­ną fry­zu­rę, oka­la­ły jej ład­ną twarz. Gdzie się po­dzia­ły oku­la­ry? Nie była kla­sycz­ną pięk­no­ścią, ale mia­ła w so­bie coś, co po­wo­do­wa­ło, że fa­cet, pa­trząc na nią, na­bie­rał ocho­ty, aby za­cią­gnąć ją do łóż­ka (może nie każ­dy, ale ja na pew­no!). O cho­le­ra! Ona nosi poń­czo­chy! Za­uwa­żyw­szy to, po­czu­łem na­głe pod­nie­ce­nie. Gdzie ona tak się wy­ro­bi­ła?! Zde­cy­do­wa­nie, na księ­go­wą to ona nie wy­glą­da­ła. Bez wąt­pie­nia była naj­ład­niej­szą ko­bie­tą w tym to­wa­rzy­stwie. Ro­zej­rza­łem się po po­ko­ju.

O Boże, ale po­two­ry! Jed­na, z wy­glą­du przy­po­mi­na­ją­ca jasz­czur­kę, po­de­szła do mnie.

– Po­dob­no jest pan le­ka­rzem? Kie­dy pan wró­cił ze Sta­nów? Ja też by­łam w Chi­ca­go pra­wie trzy lata. A pan?

– Cały czas tam miesz­kam, ale nie w Chi­ca­go, lecz w Bo­sto­nie. Przy­je­cha­łem tu tyl­ko na urlop. Chy­ba że coś się zmie­ni w moim ży­ciu. – Po­wie­dzia­łem wy­star­cza­ją­co gło­śno, żeby Ona to usły­sza­ła, bo wła­śnie prze­cho­dzi­ła obok nas.

Cho­le­ra, jak ona ma na imię? Rzad­ko zwra­ca­łem się do niej po imie­niu, chy­ba mó­wi­łem do niej „Mała”. Dziw­nie wy­biór­czą mam pa­mięć – pa­mię­tam sy­tu­acje, twa­rze i inne co cie­kaw­sze ele­men­ty ana­to­mii ko­bie­cej, ale imion, cho­le­ra, nie pa­mię­tam… tym bar­dziej po je­de­na­stu la­tach. Cóż, tro­chę ko­biet prze­wi­nę­ło się w moim czter­dzie­sto­let­nim ży­ciu. Te­raz nie wy­pa­da­ło za­py­tać jej o imię. To chy­ba mała znie­wa­ga, sy­piać z ko­bie­tą trzy mie­sią­ce, a po­tem nie pa­mię­tać jej imie­nia. Uzna­łem jed­nak, że mogę za­py­tać Jasz­czur­kę, prze­cież ofi­cjal­nie pierw­szy raz spo­tka­łem na­rze­czo­ną An­drze­ja.

– Prze­pra­szam, jak ma na imię go­spo­dy­ni?

– Na imię mam Re­na­ta, Ro­ber­cie. Po­zwo­lisz, że będę tak do cie­bie mó­wi­ła? Przy­ja­cie­le An­drze­ja są mo­imi przy­ja­ciół­mi. – Re­na­ta wtrą­ci­ła się w roz­mo­wę, uśmie­cha­jąc się przy tym iro­nicz­nie.

Za­czer­wie­ni­łem się z za­że­no­wa­nia, ona zaś nie­źle się ba­wi­ła. Głu­pia sy­tu­acja, jak z tego wy­brnąć?

– Prze­pra­szam, ale się nie przed­sta­wi­łaś.

– My­śla­łam, że nie mu­szę… An­drzej nie po­wie­dział do kogo idzie­cie?

– Mó­wił o to­bie tyle wspa­nia­łych rze­czy, ale two­je imię nie pa­dło w roz­mo­wie. Te­raz na pew­no je za­pa­mię­tam!

W tym mo­men­cie An­drzej za­rzą­dził tań­ce. Ode­tchną­łem z ulgą, po­pro­si­łem na­wet Jasz­czur­kę do tań­ca. Prze­mę­czy­łem się z nią aż trzy ka­wał­ki, po­tem pod pre­tek­stem na­pi­cia się drin­ka uda­ło mi się od niej uwol­nić. Re­na­ta i An­drzej tań­czy­li przy­tu­le­ni do sie­bie. Nie dane było mi dłu­go roz­ko­szo­wać się sa­mot­no­ścią, bo po­de­szła do mnie inna ko­bie­ta, wy­pisz wy­ma­luj Ro­pusz­ka.

– Pa­nie Ro­ber­cie, jaka jest pana spe­cja­li­za­cja?

– Neu­ro­chi­rur­gia. A pani?

– Ma­te­ma­ty­ka. Uczę ma­te­ma­ty­ki. Syn Re­na­ty cho­dzi do szko­ły, w któ­rej pra­cu­ję – po­in­for­mo­wa­ła mnie. – Krzyś to na­praw­dę ge­nial­ne dziec­ko, po­wi­nien cho­dzić do lep­szej szko­ły, bo w tej się mar­nu­je. Wy­prze­dza ró­wie­śni­ków o dwa, trzy lata. Szko­da, że ma­te­ma­ty­ka to nie jego po­wo­ła­nie. Ma oczy­wi­ście szóst­kę, ale ten przed­miot nie za bar­dzo go in­te­re­su­je. – Ro­pusz­ka sta­ra­ła się za­in­te­re­so­wać mnie roz­mo­wą.

Mó­wi­ła, mó­wi­ła… W pew­nym mo­men­cie wy­łą­czy­łem się. Cóż mnie ja­kiś ba­chor, na­wet ge­nial­ny, ob­cho­dzi?! Co in­ne­go jego ma­muś­ka.

– Pani jest ko­le­żan­ką Re­na­ty czy An­drze­ja? – za­py­ta­łem, żeby zmie­nić te­mat

– Re­na­ty. Pro­wa­dzi mi księ­go­wość.

– To te­raz na­uczy­cie­le mu­szą mieć księ­go­wych? – zdzi­wi­łem się.

– Pro­wa­dzę do­dat­ko­wą dzia­łal­ność, roz­pro­wa­dzam pro­duk­ty alo­eso­we.

– Wi­dzę, że sprze­daż bez­po­śred­nia tu­taj też do­tar­ła, w Sta­nach nie moż­na się od tego opę­dzić. Prze­pra­szam, ale mu­szę za­tań­czyć z go­spo­dy­nią i prze­pro­sić, że wtar­gną­łem do jej domu bez uprze­dze­nia.

Uśmiech­ną­łem się prze­pra­sza­ją­co i szyb­ko od Ro­pusz­ki od­sze­dłem. Wy­ko­rzy­stu­jąc oka­zję nie­obec­no­ści An­drze­ja w po­bli­żu, po­pro­si­łem Re­na­tę do tań­ca. Co praw­da z pew­nym wa­ha­niem, ale zgo­dzi­ła się.

– Dzię­ki, że ura­to­wa­łaś mnie przed in­wa­zją alo­eso­wą. Jesz­cze chwi­la, a wtry­ni­ła­by mi ja­kiś pro­dukt. – Moja part­ner­ka ro­ze­śmia­ła się, po­ka­zu­jąc pięk­ne zęby.

Na­wet w tej sfe­rze za­szły duże zmia­ny. Z tego co pa­mię­ta­łem, mia­ła żół­tą je­dyn­kę. Te­raz po niej ani śla­du – wszyst­kie zęby jak pe­reł­ki, tro­chę krzy­we, ale ład­ne.

– Zmie­ni­łaś się. Na­wet bar­dzo – po­wie­dzia­łem z uzna­niem.

– Aż tak bar­dzo, że za­po­mnia­łeś, jak mam na imię?

– Ale inne ce­chy za­pa­mię­ta­łem. Na przy­kład te dwa ślicz­ne pie­przy­ki, je­den w two­im de­kol­cie, dru­gi… tro­chę ni­żej. – Mó­wiąc to, uśmiech­ną­łem się. – No, na­resz­cie się za­ru­mie­ni­łaś!

– Za to ty wca­le się nie zmie­ni­łeś… Na two­im miej­scu nie trak­to­wa­ła­bym tego jak kom­ple­ment.

– Zmie­ni­łem się. Sple­śnia­łem. Nie za­uwa­ży­łaś si­wych wło­sów na mej skro­ni? – Co­raz bar­dziej mi się po­do­ba­ła.

– Da­lej je­steś tym sa­mym za­ro­zu­mia­łym, skon­cen­tro­wa­nym na so­bie, ego­cen­trycz­nym dup­kiem, co je­de­na­ście lat temu.

– Wte­dy ci to nie prze­szka­dza­ło. Sama mó­wi­łaś, że się we mnie za­ko­cha­łaś od pierw­sze­go wej­rze­nia. – Nie mo­głem opa­no­wać uśmie­chu.

– Z tego co pa­mię­tam, ka­za­łeś mi szyb­ko się od­ko­chać, co nie­ba­wem uczy­ni­łam.

– Nie tak zno­wu szyb­ko, trwa­ło to co naj­mniej trzy mie­sią­ce. Wi­dzia­łem cię na dwor­cu – do­da­łem już cał­kiem po­waż­nie. Po chwi­li znów przy­bra­łem żar­to­bli­wy ton. – Gdy­bym wte­dy nie wy­je­chał, to może na­sza zna­jo­mość in­a­czej by się za­koń­czy­ła? Może bym się na­wet z tobą oże­nił?

– Do­brze więc, że wy­je­cha­łeś. Z tego co pa­mię­tam, raz żar­tem coś bąk­ną­łeś o mał­żeń­stwie, ale pod wa­run­kiem, że wcze­śniej zro­bisz mi kil­ka ope­ra­cji pla­stycz­nych… Że­byś mógł po­ka­zać się ze mną na uli­cy.

– Tak po­wie­dzia­łem? Mu­sia­łem być bar­dzo pi­ja­ny – za­śmia­łem się.

– Masz ra­cję, by­łeś bar­dzo pi­ja­ny, prze­cież trzeź­wy nig­dy byś nie mó­wił o mał­żeń­stwie ze mną… Na­wet gdy­bym mia­ła za sobą tu­zin ope­ra­cji pla­stycz­nych – za­uwa­ży­ła z sar­ka­zmem.

– Ale wi­dzę, że ope­ra­cje wca­le nie były po­trzeb­ne, sama z brzyd­kie­go ka­cząt­ka prze­obra­zi­łaś się w ła­bę­dzia… On nie pa­su­je do cie­bie – do­da­łem po chwi­li. – Taka na­mięt­na dziew­czy­na jak ty po­win­na zwią­zać się z kimś in­nym… na przy­kład ze mną – do­da­łem z uśmie­chem. – Prze­cież pa­mię­tasz, jak było nam do­brze w łóż­ku? Chy­ba tego nie za­po­mnia­łaś? Mamy po­dob­ny tem­pe­ra­ment. Po­myśl o tym – mó­wiąc to, uśmie­cha­łem się lu­bież­nie.

W tym mo­men­cie osłu­pia­łem. Re­na­ta prze­sta­ła ze mną tań­czyć i bez sło­wa zo­sta­wi­ła mnie na środ­ku par­kie­tu.

Ro­zej­rza­łem się po miesz­ka­niu. Było nie­źle urzą­dzo­ne. Dość duże jak na pol­skie wa­run­ki, oko­ło sie­dem­dzie­się­ciu me­trów, mia­ło po­kój dzien­ny z otwar­tą kuch­nią i dwie sy­pial­nie. Cie­płe ko­lo­ry ścian i me­bli nada­wa­ły wnę­trzu wra­że­nie przy­tul­no­ści. Kró­lo­wa­ły tu bar­wy zło­ci­ste i po­ma­rań­czo­we, gdzie­nieg­dzie po­ja­wia­ły się róż­ne od­cie­nie brą­zu. Na­stro­jo­we świa­tło są­czy­ło się z wie­lu punk­tów, okna otu­la­ły zwiew­ne za­sło­ny. Czuć było ko­bie­cą rękę. Na ścia­nach wi­sia­ły ob­raz­ki i zdję­cia, a nie­ba­nal­ne bi­be­lo­ty na ko­mo­dach przy­cią­ga­ły wzrok.

Ład­ne gniazd­ko so­bie uwi­ła, dużo lep­sze niż to w Hu­cie. Cał­kiem nie­źle so­bie ra­dzi. Cie­kaw by­łem jej zmar­łe­go męża. Czy to dla nie­go tak się zmie­ni­ła, czy to on ją zmie­nił, roz­my­śla­łem.

W miesz­ka­niu było kil­ka­na­ście osób. Nie sie­dzie­li­śmy pol­skim zwy­cza­jem przy sto­le, lecz po­dzie­li­li­śmy się na małe grup­ki. Przy ni­skiej ścian­ce dzie­lą­cej kuch­nię z po­ko­jem dzien­nym zor­ga­ni­zo­wa­no bu­fet. Pod­sze­dłem tam i zro­bi­łem so­bie drin­ka. Nie po­tra­fi­łem oprzeć się ape­tycz­nie wy­glą­da­ją­cym sa­łat­kom, na­ło­ży­łem na ta­lerz spo­rą por­cję. Były smacz­ne. Wzro­kiem za­czą­łem szu­kać Re­na­ty.

Po chwi­li za­uwa­ży­łem, że znik­nę­ła w jed­nym z po­koi. Ru­szy­łem za nią. Opar­ty o fu­try­nę drzwi pa­trzy­łem, jak się krzą­ta. Wyj­mo­wa­ła z kar­to­nów bu­tel­ki z na­po­ja­mi. Do szkla­nej misy prze­sy­py­wa­ła chip­sy.

– To brzyd­ko po­rzu­cać part­ne­ra na środ­ku par­kie­tu.

Za­sko­czo­na moją obec­no­ścią, gwał­tow­nie się od­wró­ci­ła. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łem ja­kie ma zmy­sło­we usta. Mia­łem strasz­ną ocho­tę po­ca­ło­wać ją w te usta… i nie tyl­ko… Daw­no już żad­na ko­bie­ta tak na mnie nie dzia­ła­ła.

– Mo­gło być go­rzej. Mia­łam ocho­tę cię spo­licz­ko­wać, ale go­ścin­ność mi na to nie po­zwo­li­ła. Ostrze­gam jed­nak, że nie za­wsze będę taka po­wścią­gli­wa.

– Na­praw­dę? – za­śmia­łem się. – Zro­bi­łaś się strasz­nie kol­cza­sta, jak te róże, któ­re ci przy­nio­słem. A by­łaś taką wspa­nia­łą dziew­czy­ną. Nig­dy bym nie przy­pusz­czał, że z ta­kiej ci­chej, do­brej isto­ty wy­ro­śnie taka ję­dza. Przed­tem bar­dziej mi się po­do­ba­łaś!

– Tak bar­dzo ci się po­do­ba­łam, że nie tyl­ko nie wy­sła­łeś żad­nej kart­ki, ale na­wet za­po­mnia­łeś, jak mam na imię?

– Nie mo­żesz mi tego da­ro­wać! Spo­tkaj­my się gdzieś sami, po­roz­ma­wia­my o daw­nych cza­sach – za­pro­po­no­wa­łem.

– Nie ma mowy! Zresz­tą nie mamy o czym ze sobą roz­ma­wiać.

– Za­wsze mie­li­śmy o czym roz­ma­wiać, nie pa­mię­tasz? By­łaś jed­ną z nie­licz­nych dziew­czyn, z któ­ry­mi się nie nu­dzi­łem. Przy­po­mnij so­bie tę ślicz­ną blon­dyn­kę, któ­rą ola­łem dla cie­bie.

– Wi­dać w łóż­ku ci nie pa­so­wa­ła – za­uwa­ży­ła cierp­ko.

– Nie dla­te­go. Wi­dzia­łem, że było ci przy­kro, cho­ciaż nie ro­bi­łaś mi żad­nych za­rzu­tów. Nie po­wie­dzia­łaś ani jed­ne­go złe­go sło­wa! By­łaś bar­dzo wy­ro­zu­mia­łą dziew­czy­ną, po­do­ba­ło mi się to w to­bie.

– By­łam nie wy­ro­zu­mia­łą, ale głu­pią dziew­czy­ną – spro­sto­wa­ła z go­ry­czą w gło­sie. – Go­ście cze­ka­ją, mo­żesz mi po­móc? Weź na­po­je i piwa, ja we­zmę resz­tę.

– Za­cze­kaj jesz­cze chwil­kę – po­pro­si­łem.

Była tak bli­sko, że czu­łem jej za­pach. Coś dziw­ne­go było w jej za­cho­wa­niu. Strach? Ona naj­wy­raź­niej bała się mnie! Na­sze oczy się spo­tka­ły. Do­strze­głem w nich coś, co pa­mię­ta­łem sprzed je­de­na­stu lat. Po raz pierw­szy po­ża­ło­wa­łem mo­je­go wy­jaz­du do Ame­ry­ki. Po raz pierw­szy za­po­mnia­łem o Bet­ty. Za­pra­gną­łem cof­nąć się w cza­sie, do lata 1989.

Ona. Lato 1989

Pierw­szy raz zo­ba­czy­łam go w klu­bie stu­denc­kim Pod Jasz­czu­ra­mi. Był ko­niec maja, so­bot­ni wie­czór. Mój ko­le­ga z pra­cy, Ju­rek, ro­bił tu małą im­pre­zę z oka­zji awan­su na in­spek­to­ra. Sie­dzie­li­śmy w dol­nej sali przy złą­czo­nych sto­li­kach i kosz­to­wa­li­śmy spe­cjal­no­ści za­kła­du – drin­ki o bar­dzo wy­mow­nej na­zwie „Fi­koł­ki”(wód­ka czy­sta plus pep­si).

Wte­dy pierw­szy raz go uj­rza­łam. Wszedł w to­wa­rzy­stwie dwóch bar­dzo ład­nych dziew­czyn, obej­mu­jąc je. Wy­so­ki, gło­wę wyż­szy od nich, śmie­jąc się, mó­wił im coś do ucha. Nig­dy nie wi­dzia­łam tak przy­stoj­ne­go męż­czy­zny! Spoj­rza­łam na nie­go i… za­ko­cha­łam się. Te­raz po la­tach wy­da­je mi się to nie­moż­li­we, żeby dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia dziew­czy­na, ab­sol­went­ka UJ-tu, po­dob­no nie­głu­pia, za­ko­cha­ła się w fa­ce­cie tyl­ko dla­te­go, że był przy­stoj­ny. Ale tak się sta­ło. Mi­łość i roz­są­dek nie idą ze sobą w pa­rze. Pięk­ny jak mło­dy bóg chło­pak oka­zał się kum­plem Jur­ka, ra­zem cho­dzi­li do li­ceum. Ju­rek za­pro­sił go wraz z dziew­czy­na­mi do na­sze­go sto­li­ka. Po­da­jąc mi rękę, le­d­wo na mnie spoj­rzał. Jak w pół­śnie usły­sza­łam jego imię – Ro­bert. Głos miał rów­nież cu­dow­ny, jak wszyst­ko inne – ni­ski ba­ry­ton, któ­ry przy­pra­wiał mnie o dresz­cze.

Był wy­jąt­ko­wo przy­stoj­ny. Miał oko­ło me­tra dzie­więć­dzie­się­ciu wzro­stu, krót­ko przy­cię­te czar­ne wło­sy, re­gu­lar­ne rysy twa­rzy… i te oczy. Ta­kich oczu nie wi­dzia­łam u ni­ko­go. Pra­wie czar­ne, ogrom­ne, w opra­wie ciem­nych rzęs, osa­dzo­ne pod pięk­nie za­ry­so­wa­ny­mi brwia­mi. Był pięk­ny, ale ni­czym nie przy­po­mi­nał słod­kie­go che­ru­bin­ka, miał bar­dzo mę­ską uro­dę. Ubra­ny był w nie­bie­skie dżin­sy, gra­na­to­wy pod­ko­szu­lek i be­żo­wą sztruk­so­wą ma­ry­nar­kę. Zwró­cił uwa­gę wszyst­kich dziew­czyn na sali. Wi­dać było, że jest do tego przy­zwy­cza­jo­ny. W uśmie­chu po­ka­zał za­dba­ne, bia­łe jak śnieg, rów­ne zęby. Nie­je­den amant fil­mo­wy po­zaz­dro­ścił­by mu apa­ry­cji. Ob­ser­wo­wa­łam go cały czas. Chy­ba to za­uwa­żył, bo przez mo­ment spoj­rzał na mnie i uśmiech­nął się. Ten uśmiech! Praw­do­po­dob­nie tak uśmie­chał się Rhett Bu­tler z „Prze­mi­nę­ło z wia­trem”. Ten jego uśmie­szek miał mnie prze­śla­do­wać przez wie­le lat. W mo­ich snach uśmie­chał się do mnie w ten kpią­co iro­nicz­ny spo­sób, cha­rak­te­ry­stycz­nie mru­żąc przy tym oczy. Za­uwa­ży­łam, że in­a­czej uśmie­cha się do ład­nych dziew­czyn, a in­a­czej do brzyd­kich i do fa­ce­tów. Uśmiech Rhet­ta Bu­tle­ra prze­zna­czo­ny był dla tych ład­nych, mnie ob­da­rzał z re­gu­ły tym dru­gim. In­a­czej też roz­ma­wiał z męż­czy­zna­mi, in­a­czej z ład­ny­mi ko­bie­ta­mi. Urok Ro­ber­ta dzia­łał jed­nak na jed­nych i dru­gich. Za­wsze grał pierw­sze skrzyp­ce, za­wsze był wi­docz­ny. Trud­no było go nie za­uwa­żyć. Prze­ko­na­łam się o tym już przy pierw­szym spo­tka­niu. Przed jego przyj­ściem to Ju­rek ba­wił to­wa­rzy­stwo i jako go­spo­darz im­pre­zy był w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia. Do­pó­ki nie przy­szedł Ro­bert. Po­tem był tyl­ko Ro­bert! Nie spo­tka­łam do­tych­czas czło­wie­ka o tak sil­nej oso­bo­wo­ści. Męż­czyź­ni, mimo że mu za­zdro­ści­li i ra­czej za nim nie prze­pa­da­li, li­czy­li się z nim bar­dzo, o czym mia­łam się prze­ko­nać nie­jed­no­krot­nie. Przy bliż­szym po­zna­niu na­wet fa­ce­ci czu­li do nie­go sym­pa­tię. Wszyst­kie ko­bie­ty zaś: mło­de czy sta­re, ład­ne czy brzyd­kie, były nim ocza­ro­wa­ne, „le­ża­ły u jego stóp”. Po­tra­fił tak nimi ma­ni­pu­lo­wać, że za­wsze osią­gał to, co chciał. Lu­bił ko­bie­ty i one go lu­bi­ły. Nie­jed­ną skrzyw­dził, ale rzad­ko któ­ra źle o nim mó­wi­ła. Tego wszyst­kie­go do­wie­dzia­łam się póź­niej, gru­bo póź­niej. Te­raz wie­dzia­łam tyl­ko tyle, że jest nie­ziem­sko przy­stoj­ny.

Pa­trzy­łam, jak tań­czy z róż­ny­mi dziew­czy­na­mi, oczy­wi­ście z tymi atrak­cyj­ny­mi – nas, brzy­du­le, tyl­ko cza­sa­mi ob­da­rzał uśmie­chem. By­łam nim co­raz bar­dziej ocza­ro­wa­na. Kie­dy wy­szedł z klu­bu, obej­mu­jąc ja­kąś nową pięk­ność, po­czu­łam się tak, jak­by w po­god­ny sło­necz­ny dzień, na­gle ciem­na chmu­ra za­sło­ni­ła słoń­ce.

W po­nie­dzia­łek wzię­łam Jur­ka na spyt­ki. Do­wie­dzia­łam się, że Ro­bert ma dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i jest chi­rur­giem. Jego oj­ciec też jest le­ka­rzem, mat­ka nie pra­cu­je, ale za to ma inny atut – jest bar­dzo pięk­ną ko­bie­tą. Obo­je są od kil­ku lat w Sta­nach, oj­ciec za­ra­bia dużą kasę jako kar­dio­log. Ro­bert jest je­dy­na­kiem, miesz­ka sam w wil­li na Woli Ju­stow­skiej. Ma kupę for­sy, jeź­dzi pra­wie no­wym bmw. Dziew­czy­ny sza­le­ją za nim, a on zmie­nia je jak rę­ka­wicz­ki, albo ra­czej jak skar­pet­ki.

– Re­nat­ko, daj so­bie z nim spo­kój – po­wie­dział na ko­niec. – To nie ta liga. Może i le­piej dla cie­bie, że nie je­steś pięk­ną la­ską, prze­ży­jesz mniej roz­cza­ro­wań.

Ja i Ju­rek ra­zem pra­co­wa­li­śmy w urzę­dzie skar­bo­wym. Lu­bi­li­śmy się, trak­to­wał mnie jak kum­pla. Cza­sa­mi szli­śmy do kina albo wy­cią­gał mnie na dys­ko­te­kę. Od cza­su do cza­su wpa­dał do mnie do miesz­ka­nia z po­łów­ką czy­stej wy­bo­ro­wej i ga­da­li­śmy do póź­na w nocy. Raz na­wet chciał mnie po­ca­ło­wać, ale wy­bi­łam mu to z gło­wy – zo­sta­li­śmy do­bry­mi kum­pla­mi. Cza­sa­mi ro­bił mi drob­ne przy­słu­gi: po­wie­sił ob­ra­zek, przy­wiózł za­ku­py ze skle­pu. Ja mu za to da­wa­łam wol­ną cha­tę, kie­dy chciał prze­spać się z ja­kąś dziew­czy­ną. Moje miesz­ka­nie było obiek­tem jego za­zdro­ści.

– Jak ja bym chciał mieć taką gar­so­nie­rę! – miał zwy­czaj mó­wić. – Nie wy­cho­dził­bym nig­dzie z domu, naj­wy­żej do pra­cy.

– Trze­ba było jeź­dzić na tran­zyt – prze­waż­nie mu od­po­wia­da­łam. – To nie gar­so­nie­ra, tyl­ko po­kój z kuch­nią.

Te­raz gdy po­zna­łam Ro­ber­ta, Ju­rek stał się dla mnie bar­dzo cen­ną zna­jo­mo­ścią, przy jego po­mo­cy mo­głam bli­żej po­znać jego przy­stoj­ne­go ko­le­gę. Ju­rek oka­zał się do­brym kum­plem, po­świę­cał się dla mnie i cho­dził ze mną do Jasz­czu­rów, po­nie­waż li­czy­łam na to, że spo­tkam tam Ro­ber­ta. Nie ko­men­to­wał mo­je­go idio­tycz­ne­go za­cho­wa­nia, tyl­ko krę­cił gło­wą z dez­apro­ba­tą. Mimo że cho­dzi­li­śmy do Jasz­czu­rów dość re­gu­lar­nie, to nie dane mi było szyb­ko spo­tkać tam Ro­ber­ta.

W koń­cu do­cze­ka­łam się. Mój Pięk­ny przy­szedł – tym ra­zem sam – i usiadł przy na­szym sto­li­ku. Gdy po­de­szła kel­ner­ka, za­mó­wił wi­niak klu­bo­wy z pep­si. Nie po­da­wa­no wód­ki solo, tyl­ko w drin­kach.

– Drin­ki naj­le­piej za­ma­wiać bez­po­śred­nio u bar­man­ki. Wte­dy wiesz co, pi­jesz i ile masz al­ko­ho­lu. – W koń­cu ośmie­li­łam się ode­zwać.

Spoj­rzał na mnie, jak­by pierw­szy raz mnie wi­dział.

– Nie ro­zu­miem? – spy­tał zdzi­wio­ny.

– W drin­ku trud­no wy­czuć, jaki al­ko­hol wla­no do pep­si, naj­tań­szą czy­stą czy fak­tycz­nie wi­niak. Nie­ko­niecz­nie musi to też być set­ka wód­ki, może kel­ner­ka po­my­li­ła się i za­mó­wi­ła u bar­man­ki pięć­dzie­siąt­kę albo bar­man­ka nie­chcą­cy nie do­la­ła do kre­ski? Wi­dzia­łeś te kre­ski na miar­kach zro­bio­ne la­kie­rem do pa­znok­ci? Ja­kie są gru­be?

– Skąd to wszyst­ko wiesz? – spy­tał z roz­ba­wie­niem.

– Kie­dyś by­łam tu kel­ner­ką – od­po­wie­dzia­łam. – Na ra­zie je­steś jesz­cze trzeź­wy, więc nie gro­zi ci, że ura­czą cię pięć­dzie­siąt­ką za­miast set­ki. Oprócz tego da­jesz wy­so­kie na­piw­ki, jest więc szan­sa, że nie wle­ją ci zwy­kłej czy­stej tyl­ko fak­tycz­nie wi­niak klu­bo­wy – do­da­łam po chwi­li.

– Dzię­ku­ję za in­for­ma­cję, od dzi­siaj za­ma­wiam tyl­ko u bar­man­ki. – Uśmiech­nął się do mnie. Chy­ba do­pie­ro dziś za­uwa­żył, że nie je­stem po­wie­trzem.

– Li­czę na dys­kre­cję z two­jej stro­ny. Zlin­czo­wa­ły­by mnie za to, że zdra­dzam ta­jem­ni­ce za­wo­do­we.

– Przy­się­gam na wszyst­kie al­ko­ho­le świa­ta, że nie do­nio­sę na cie­bie do kel­ner­skiej ma­fii. Je­steś bez­piecz­na. – Mó­wiąc to, pod­niósł pra­wą rękę jak do przy­się­gi. – Czy Ju­rek to twój chło­pak? – za­py­tał znie­nac­ka.

– Ależ skąd, to mój ko­le­ga z pra­cy – szyb­ko od­po­wie­dzia­łam. – Ra­zem pra­cu­je­my w urzę­dzie skar­bo­wym.

– Jesz­cze je­den zdzier­ca po­dat­ko­wy. Do­brze, że na ra­zie nie mam z wami nic do czy­nie­nia.

– Na two­im miej­scu nie cie­szy­ła­bym się tak bar­dzo. Po­dob­no jeź­dzisz dro­gim sa­mo­cho­dem?

– Sa­mo­chód jest ojca. – Spoj­rzał na mnie dziw­nym wzro­kiem.

– Nie bój się, nie do­nio­sę. Gdy­byś w przy­szło­ści chciał coś dro­gie­go ku­pić, a nie miał na to pod­kład­ki, to naj­lep­sza jest umo­wa po­życz­ki, tyl­ko je­den pro­cent od sumy. Od da­ro­wi­zny jest wyż­szy pro­cent, a li­mit od po­dat­ku dla naj­bliż­szej ro­dzi­ny nie­wy­so­ki – po­in­for­mo­wa­łam go. – Z tym sa­mo­cho­dem tyl­ko żar­to­wa­łam. My­ślisz, że ja mam czy­ste su­mie­nie?

– Cóż ta­kie­go prze­skro­ba­łaś, że oba­wiasz się urzę­du skar­bo­we­go?

– Mu­szę wy­tłu­ma­czyć się, skąd mia­łam pie­nią­dze na za­kup miesz­ka­nia. Gdy­bym była ład­na, mo­gła­bym po­wie­dzieć, że z nie­rzą­du. Ład­na nie je­stem, więc mi nie uwie­rzą. Za­pa­mię­taj: pro­sty­tu­owa­nie się nie jest ka­ral­ne, tyl­ko strę­czy­ciel­stwo, su­te­ner­stwo i ku­pler­stwo. Ty je­steś przy­stoj­ny, mo­żesz więc w ten spo­sób tłu­ma­czyć się przed urzę­dem skar­bo­wym – z uśmie­chem cią­gnę­łam te­mat. – Po­wi­nie­neś od cza­su do cza­su po­ka­zać się w An­tycz­nej, tam jest dużo pań ko­rzy­sta­ją­cych z tego typu usług. Bę­dziesz miał ali­bi, za­pa­mię­ta­ją cię na pew­no i kel­ne­rzy, i klient­ki.

Śmia­li­śmy się obo­je, da­lej pro­wa­dząc roz­mo­wę w tym to­nie. Wi­dzia­łam, że do­brze bawi się w moim to­wa­rzy­stwie. Czu­łam się jak w siód­mym nie­bie. By­łam szczę­śli­wa! Do cza­su… W pew­nym mo­men­cie na par­kie­cie po­ja­wi­ła się pięk­na Ja­sno­wło­sa w spód­nicz­ce mini le­d­wo przy­sła­nia­ją­cej ty­łek. Mój pięk­ny ksią­żę wstał, za­tań­czył z nią trzy ka­wał­ki i wy­szli. Na od­chod­nym ob­da­rzył mnie cie­płym uśmie­chem i po­wie­dział: „Do zo­ba­cze­nia”. Mi­nę­ła dwu­na­sta – czar prysł, ksią­żę znik­nął.

Ty­dzień póź­niej zno­wu sie­dzia­łam w Jasz­czu­rach. W pią­tek go nie było. W so­bo­tę, cze­ka­jąc na nie­go, my­śla­łam, że też nie przyj­dzie, jed­nak się zja­wił. Było już do­brze po dzie­sią­tej. Od cza­su przyj­ścia zdą­ży­li­śmy wy­pić z Jur­kiem kil­ka drin­ków, by­łam więc nie­źle wsta­wio­na. Tań­czy­łam wła­śnie z ja­kimś rów­nie pi­ja­nym fa­ce­tem, kie­dy za­uwa­ży­łam Ro­ber­ta. Pa­trzył na mnie. Za­czę­łam plą­sać jesz­cze bar­dziej wy­zy­wa­ją­co. Moja nie­śmia­łość gdzieś znik­nę­ła. Wi­dzia­łam, że mnie ob­ser­wu­je. Pod­szedł do mnie pod­czas prze­rwy.

– Wi­taj, spe­cja­list­ko od prze­stępstw ga­stro­no­micz­no-po­dat­ko­wych.

– Wi­taj, ksią­żę przy­sad­ki mó­zgo­wej! Gdzie twój ha­rem?

– Za­mkną­łem dziś na trzy spu­sty, eu­nuch się nimi zaj­mu­je. Wi­dzę, że „Fi­koł­ki” za­czę­ły dzia­łać. Gdzie się po­dział Ju­rek?

– Po­szedł po po­sił­ki, ko­lej­ka do wo­do­po­ju do­syć duża. Po­de­rwał ja­kąś la­secz­kę. Za ty­dzień znów będę mu­sia­ła je­chać do ro­dzi­ców, żeby mu dać wol­ną cha­tę! Do­ra­biam so­bie, wy­naj­mu­jąc po­kój na go­dzi­ny.

Za­czę­li grać. Pod­szedł do mnie mój pod­pi­ty part­ner sprzed prze­rwy.

– Mogę pro­sić do tań­ca? – wy­mam­ro­tał.

– Nie mo­żesz – od­po­wie­dział za mnie Pięk­ny. – Ona tań­czy ze mną. Masz za to drin­ka – mó­wiąc to, wrę­czył mu swo­ją nie­do­pi­tą szklan­kę.

Moje ma­rze­nie speł­ni­ło się, za­czę­li­śmy tań­czyć. By­łam chy­ba naj­szczę­śliw­szą dziew­czy­ną na sali.

– Faj­nie się ru­szasz – usły­sza­łam. – W łóż­ku rów­nież?

Nic nie od­po­wie­dzia­łam, tyl­ko uśmiech­nę­łam się ta­jem­ni­czo. Da­lej tań­czy­li­śmy przy­tu­le­ni do sie­bie. Po chwi­li zdjął mi oku­la­ry.

– No, te­raz wy­glą­dasz dużo le­piej. Po­win­naś cho­dzić w so­czew­kach kon­tak­to­wych. Mo­gła­byś też tro­chę się wy­ma­lo­wać. Ko­bie­ta musi cza­sem po­pra­wić Pana Boga. Wca­le nie je­steś brzyd­ka, pie­nią­dze z nie­rzą­du mo­żesz po­sia­dać – za­śmiał się.

Tań­czy­li­śmy jesz­cze przez ja­kiś czas. Po­tem przy­szedł Ju­rek z drin­ka­mi. Moją szklan­kę od­stą­pi­łam Ro­ber­to­wi. Za­ofe­ro­wa­łam się wy­ko­rzy­stać swo­je zna­jo­mo­ści i bez ko­lej­ki ku­pić na­stęp­ne drin­ki.

– Zo­staw ją w spo­ko­ju, to faj­na dziew­czy­na. – Wra­ca­jąc, usły­sza­łam głos Jur­ka. – Szko­da jej dla two­ich ka­pry­sów. Ona nie jest taka jak tam­te.

– Pro­szę bar­dzo, naj­lep­szy sort. Wszę­dzie peł­na set­ka, na­wet pep­si się zna­la­zła, a nie to żół­te pa­skudz­two. Brac­two kel­ner­skie nie za­po­mi­na o swo­ich człon­kach. – Mó­wiąc to wrę­czy­łam im po szklan­ce.

Roz­po­czął się na­stęp­ny blok ta­necz­ny. Ro­bert znów mnie po­pro­sił. Tań­czy­li­śmy moc­no przy­tu­le­ni. Pach­niał dro­gą wodą to­a­le­to­wą – na pew­no nie była to Prze­my­sław­ka.

– Ja już wy­cho­dzę. Zo­sta­jesz czy też wy­cho­dzisz? – usły­sza­łam.

– Wy­cho­dzę – po­wie­dzia­łam bez za­sta­no­wie­nia.

Wy­szli­śmy, nie mó­wiąc na­wet cześć Jur­ko­wi. Po­szli­śmy po sa­mo­chód Ro­ber­ta. Par­ko­wał na Ma­łym Ryn­ku. Zdzi­wio­na za­uwa­ży­łam ja­kie­goś czło­wie­ka sie­dzą­ce­go w jego bmw.

– To pan Jó­zef, robi za kie­row­cę. Wiesz sama, jak jest trud­no o tak­sów­kę w so­bo­tę o tej po­rze. Gdzie je­dzie­my? Mam cię za­wieść do domu, czy do mnie?

– Do cie­bie – od­po­wie­dzia­łam bez chwi­li wa­ha­nia.

Je­cha­li­śmy, sie­dząc z tyłu, wtu­le­ni. Te­raz mnie spo­tkał za­szczyt być obej­mo­wa­ną przez Ro­ber­ta! Pan Jó­zef od cza­su do cza­su pa­trzył na nas przez lu­ster­ko. Mu­siał być zdzi­wio­ny, że nie ślicz­na blon­dyn­ka sie­dzi obok jego pra­co­daw­cy, tyl­ko ja. W koń­cu do­je­cha­li­śmy, sa­mo­chód za­trzy­mał się przed du­żym, pięk­nym do­mem.

Taki dom w tam­tych cza­sach na­le­żał do rzad­ko­ści. Ni­czym nie przy­po­mi­nał ty­po­wych pol­skich kloc­ków, ra­czej te z ame­ry­kań­skich fil­mów. We­szli­śmy do środ­ka. Wnę­trze jak z żur­na­la! Pięk­ne me­ble i dy­wa­ny na pew­no nie były ku­pio­ne w Pol­sce. Nie­daw­no sama prze­cho­dzi­łam kosz­mar urzą­dza­nia miesz­ka­nia, wie­dzia­łam więc, co do­stęp­ne jest na pol­skim ryn­ku. Mój brat, żeby ku­pić me­blo­ścian­kę o wdzięcz­nej na­zwie „Hej­nał” mu­siał przez rok stać w ko­lej­ce! Zresz­tą, nie tyl­ko on – cała ro­dzi­na była w to przed­się­wzię­cie za­an­ga­żo­wa­na. Ja rów­nież. Co ty­dzień mu­sie­li­śmy pod­pi­sy­wać li­stę ko­lej­ko­wą. Te­raz w domu Ro­ber­ta oglą­da­łam i do­ty­ka­łam me­bli, lamp, bi­be­lo­tów z za­chwy­tem w oczach. Ro­bert przy­glą­dał mi się z roz­ba­wie­niem.

– Nie masz po­ję­cia, co zna­czy urzą­dzać pol­skie miesz­ka­nie w dzi­siej­szych cza­sach, a więc nie śmiej się ze mnie – ob­ru­szy­łam się, wi­dząc jego minę. – Wiesz, że sama przy­ta­cha­łam do domu na ple­cach czter­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych wy­kła­dzi­ny, brzyd­kiej jak noc li­sto­pa­do­wa, bo tyl­ko taką moż­na było ku­pić w skle­pie?! Wio­złam ją w za­tło­czo­nym au­to­bu­sie, po­tem ka­wał dro­gi wlo­kłam z przy­stan­ku do domu przy akom­pa­nia­men­cie desz­czu ze śnie­giem! To był praw­dzi­wy hor­ror! Sama nie wiem, jak uda­ło mi się to zro­bić.

– Nie wzię­łaś tak­sów­ki ba­ga­żo­wej? – zdzi­wił się.

– Na po­stój było dwa razy da­lej niż na przy­sta­nek – wy­ja­śni­łam. – Au­to­mat ze­psu­ty, nie mo­głam za­dzwo­nić po po­moc. Ba­łam się od­da­lić od skle­pu z oba­wy, że mi ją wy­ku­pią. Te­raz prze­kli­nam tę wy­kła­dzi­nę, każ­dy py­łek na niej wi­dać.

– Mama za­mó­wi­ła me­ble u sto­la­rzy w Kal­wa­rii. Na pod­sta­wie zdjęć tłu­ma­czy­ła im, jak mają wy­glą­dać. Resz­tę spro­wa­dzi­ła z Ber­li­na Za­chod­nie­go. Jej brat tam miesz­ka – do­dał.

W cza­sie gdy ja po­dzi­wia­łam dom, Ro­bert wy­jął szam­pa­na i kie­lisz­ki.

– Na­szła mnie ocho­ta na bab­ci­ne pie­ro­gi. Zjesz ze mną? by­ło­by jej przy­kro, że ich nie ru­szy­łem.

– Zjem, daw­no nie ja­dłam pie­ro­gów – od­par­łam.

– Mu­szę jesz­cze wy­pu­ścić psa. Sa­man­ta! Do nogi!

– O! Jaki wspa­nia­ły pies! A ra­czej suka. Pięk­na. Nie szcze­ka na mnie, bo jak każ­da ko­bie­ta lubi kom­ple­men­ty. Mą­dra psi­na. Wiem, że masz ład­ny ogon, tyl­ko uwa­żaj na moje raj­sto­py.

Ro­bert wy­pu­ścił wil­czu­ra na dwór. Po ko­la­cji usie­dli­śmy na ka­na­pie z szam­pa­nem w dło­niach. Po chwi­li ob­jął mnie i za­czął ca­ło­wać. Naj­pierw de­li­kat­nie, póź­niej co­raz bar­dziej na­mięt­nie.

– Chcesz się od­świe­żyć? – ci­cho spy­tał.

– Chy­ba tak.

Za­pro­wa­dził mnie do prze­pięk­nej ła­zien­ki. Po­dał świe­ży ręcz­nik i nową szczo­tecz­kę do zę­bów.

– Mo­żesz wziąć prysz­nic lub sko­rzy­stać z bi­de­tu. Tyl­ko po­śpiesz się. Nie wy­gła­szaj pe­anów na cześć ła­zien­ki, bo… cze­kam na cie­bie.

Tak więc wy­glą­da noc­na wi­zy­ta w domu Ro­ber­ta! Cie­ka­wa je­stem, jaki ma za­pas szczo­te­czek do zę­bów?

Wy­szłam z ła­zien­ki, na dole go nie było. Po chwi­li mnie za­wo­łał. Zna­la­złam go w jed­nym z po­koi na pię­trze, z któ­re­go do­cho­dzi­ła na­stro­jo­wa mu­zy­ka. Le­żał w łóż­ku ro­ze­bra­ny, trzy­ma­jąc lamp­kę szam­pa­na.

– Chodź do mnie – za­mru­czał. – Po co znów wło­ży­łaś te ła­chy?

Po­wo­li za­czął mnie roz­bie­rać. Ca­łu­jąc, roz­pi­nał gu­zicz­ki bluz­ki, a gdy by­łam już naga, po­ło­żył mnie obok sie­bie. Co­raz na­mięt­niej ca­ło­wał moje cia­ło. Nie było miej­sca, któ­re­go nie do­tknął usta­mi. De­li­kat­nie roz­su­nął moje uda. Po­czu­łam jego dło­nie, po­tem usta. Pe­ne­tro­wa­ły, szu­ka­ły, od­kry­wa­ły. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi pod­da­wa­łam się piesz­czo­tom. Le­ża­łam, nie­zdol­na wy­ko­nać żad­ne­go ru­chu. Po­wo­li za­le­wa­ła mnie fala go­rą­ca. Pod jego do­ty­kiem moje cia­ło się roz­ta­pia­ło. Naj­pierw wol­no, po­tem co­raz szyb­ciej za­czę­łam spa­dać w prze­paść. Po chwi­li tam, gdzie przed­tem były usta, po­czu­łam jego mę­skość. Czu­łam, jak wcho­dzi we mnie i po­ko­naw­szy ba­rie­rę, po­ru­sza się w moim wnę­trzu. Szyb­ko, co­raz szyb­ciej! Jego pul­su­ją­ce ru­chy na­bie­ra­ły co­raz więk­szej in­ten­syw­no­ści. Na­gle roz­la­ła się we mnie cie­pła lawa… Pół­przy­tom­na cze­ka­łam, żeby roz­sy­pa­ne na mi­lio­ny ka­wał­ków moje cia­ło zno­wu stwo­rzy­ło ca­łość. Ma­gia pry­sła. Błysk świa­tła spro­wa­dził mnie na zie­mię.

– Cho­le­ra ja­sna! Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łaś, że to twój pierw­szy raz?! Gdy­bym wie­dział, nie tknął­bym cię! – Usły­sza­łam wście­kłość w gło­sie Ro­ber­ta, gdy pa­trzył na plam­kę krwi na po­ście­li.

– Prze­pra­szam, za­raz wy­pio­rę to prze­ście­ra­dło.

– Prze­stań pie­przyć o prze­ście­ra­dle! Czyś ty osza­la­ła?! Nie znasz fa­ce­ta i idziesz z nim do łóż­ka?!

– Zna­my się dwa ty­go­dnie. Ko­cham cię. Za­ko­cha­łam się w to­bie już pierw­sze­go dnia – wy­ja­śni­łam ci­chut­ko.

– Kur­wa! Nie pier­dol mi tu o mi­ło­ści! Za­bez­pie­czy­łaś się cho­ciaż? Oczy­wi­ście, że nie! My­śla­łem, że wiesz, co ro­bisz! Jesz­cze mi cią­ża po­trzeb­na! Nie myśl, że mnie zła­piesz na dziec­ko! Mowy nie ma! – wark­nął wście­kle. – Wy­jeż­dżam do Sta­nów i nie mam za­mia­ru wią­zać się tu­taj z ni­kim. Pa­mię­taj, to twój pro­blem, nie mój!

Prze­ra­żo­na jego wście­kło­ścią, za­czę­łam pła­kać.

– Nie rycz mi tu! Prze­stań – do­dał już de­li­kat­niej. – No, uspo­kój się. Prze­pra­szam, zde­ner­wo­wa­łem się. No, już do­brze.

Przy­gar­nął mnie do sie­bie i za­czął de­li­kat­nie gła­skać po wło­sach.

– No pro­szę, nie płacz. Daw­no nie mia­łem dzie­wi­cy, chy­ba w li­ceum. Stu­dent­ki, a tym bar­dziej ab­sol­went­ki daw­no już nimi nie są. Jak ty się ucho­wa­łaś?! Jak już za­czą­łem, to do­koń­czę, jak trze­ba. Na­uczę cię sek­su tak, żeby twój mąż był z cie­bie za­do­wo­lo­ny – po­wie­dział uśmie­cha­jąc się lek­ko. – Za kil­ka dni, jak wszyst­ko się za­goi, za­czy­na­my na­ukę.

– Na­praw­dę cię ko­cham – szep­nę­łam.

– Mó­wi­łem, że­byś nie ga­da­ła bzdur! – znów się znie­cier­pli­wił. – Nie chcę sły­szeć o mi­ło­ści. Od­ko­chaj się, i to szyb­ko! Jesz­cze jed­na wy­cho­wa­na na Mnisz­ków­nie! – jęk­nął.

– Na Da­niel­le Ste­el. To taka bab­ska po­wie­ścio­pi­sar­ka – do­da­łam, wi­dząc jego minę. – Mnisz­ków­ny nie lu­bię.

– Czy wy, dziew­czy­ny, wszyst­ko mu­si­cie okra­szać mi­ło­ścią? – Spoj­rzał na mnie z roz­ba­wie­niem. – Weź się le­piej za ja­kąś inną li­te­ra­tu­rę.

– „Sztu­kę ko­cha­nia” czy „Nie­do­le cno­ty” de Sade’a? To też czy­ta­łam – do­da­łam po chwi­li.

– A „Pa­mięt­ni­ki Fan­ny Hill”? Bar­dzo po­ucza­ją­ca lek­tu­ra.

– Czy­ta­łam.

– Taka grzecz­na pa­nien­ka i ta­kie świń­stwa czy­ta?!

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Ro­bert spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Czy wy­ście zwa­rio­wa­li? Wie­cie, któ­ra go­dzi­na i jaki dziś dzień? – po­wie­dział na po­wi­ta­nie. – Je­stem po dys­ko­te­ce… Cho­le­ra ja­sna. Do­brze, przy­ja­dę. – Po chwi­li odło­żył słu­chaw­kę.

– O siód­mej mu­szę być w szpi­ta­lu, nie­spo­dzie­wa­ny dy­żur – oznaj­mił. – Mu­si­my szyb­ko się wy­spać!

Nie mo­głam za­snąć. Dłu­go prze­wra­ca­łam się z boku na bok, pod­czas gdy Ro­bert spał w naj­lep­sze. Wsta­łam wcze­śnie rano i po­szłam do ła­zien­ki, a po­tem do kuch­ni. Tu­taj za­stał mnie Ro­bert.

– Co tu ro­bisz, dla­cze­go nie śpisz?

– Ro­bię ci śnia­da­nie, prze­cież mu­sisz coś zjeść. Zro­bi­łam ci też moc­ną kawę.

Po­pa­trzył na mnie ze zdzi­wie­niem. Wziął fi­li­żan­kę do ręki.

– Za­ska­ku­jesz mnie. Nig­dy żad­na dziew­czy­na nie zro­bi­ła mi, sama z sie­bie, śnia­da­nia. Za­zwy­czaj jem w szpi­ta­lu. No do­brze, zjem jed­ną ka­nap­kę – mruk­nął, wi­dząc moją minę.

Kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej je­cha­li­śmy już sa­mo­cho­dem.

– Prze­pra­szam, że nie za­wio­zę cię do domu, ale się śpie­szę. Gdzie cię wy­rzu­cić? – za­py­tał.

– Z Ko­per­ni­ka przej­dę się pod Halę, tam mam tram­waj.

– Dam ci na tak­sów­kę.

– Szyb­ciej bę­dzie tram­wa­jem. Tak­sów­ka­mi jeż­dżę w osta­tecz­no­ści. Nie lu­bię tak­sów­ka­rzy, po kel­ne­rach to naj­więk­si zło­dzie­je – oświad­czy­łam. – Przez rok jeź­dzi­łam z pra­cy z Jasz­czu­rów w nocy, za­wsze tą samą tra­są, i za­wsze pła­ci­łam róż­ną cenę. Oprócz tego je­stem oszczęd­na – do­da­łam.

– Za­uwa­ży­łem – za­śmiał się. – Za­dzwoń do mnie w po­nie­dzia­łek przed sie­dem­na­stą, pój­dzie­my coś zjeść.

Za­trzy­mał sa­mo­chód i cmok­nął mnie w po­li­czek.

– Do po­nie­dział­ku, pa.

Do domu do­tar­łam przed ósmą. Pod drzwia­mi za­sta­łam śpią­ce­go w naj­lep­sze Jur­ka.

– Co ty tu ro­bisz?!

– Cze­kam na cie­bie. Wra­casz od nie­go?

Wpu­ści­łam go do miesz­ka­nia. Do­brze, że to dzie­sią­te pię­tro, nie­dzie­la, ósma rano, in­a­czej są­sie­dzi mie­li­by o czym roz­pra­wiać.

– Wiesz Re­na­ta, uwa­ża­łem cię za roz­sąd­ną dziew­czy­nę, dużo mą­drzej­szą od tych blond idio­tek. My­li­łem się. Je­steś tak samo głu­pia jak one. – Ju­rek z nie­sma­kiem spoj­rzał na mnie. – Cze­go się spo­dzie­wasz? Że się zmie­ni? Że się w to­bie za­ko­cha? – Za­śmiał się szy­der­czo. – Wiesz, kogo on ko­cha oprócz sie­bie? Swo­je­go psa, może ro­dzi­ców, może bab­cię, ale nig­dy nie za­ko­cha się w żad­nej dziew­czy­nie. One słu­żą mu tyl­ko do rżnię­cia! Wi­dzia­łaś je sama. Mu­szą mieć ład­ną bu­zię i mu­szą umieć sze­ro­ko roz­kła­dać nogi… oczy­wi­ście ład­ne nogi. Trak­tu­je was jak szma­ty, a wy po sto­pach go ca­łu­je­cie! – cią­gnął da­lej. – W li­ceum jed­na dziew­czy­na o mało co nie po­peł­ni­ła przez nie­go sa­mo­bój­stwa. Wiesz, jak on za­re­ago­wał? Wzru­szył ra­mio­na­mi i po­wie­dział, że nic jej nie obie­cy­wał! Daj so­bie z nim spo­kój, póki nie jest za póź­no.

– Już jest za póź­no – bąk­nę­łam. – Ko­cham go.

– Boże, je­steś głup­sza niż my­śla­łem! Wiesz, za­słu­gu­je­cie na to, żeby was tak trak­to­wał – wy­ce­dził. – Roz­cza­ro­wa­łem się tobą. Bar­dzo się roz­cza­ro­wa­łem. To, że mnie nie chcia­łaś, ro­zu­miem, wi­dać nie je­stem w two­im ty­pie. Ale on?! Wy­bra­łaś jego, bo jest przy­stoj­ny? Czy dla­te­go, że ma bo­ga­te­go ta­tu­sia? Za­wsze gar­dzi­łaś ta­ki­mi ty­pa­mi! To za­ro­zu­mia­ły su­kin­syn. Wszyst­ko, co ma, za­wdzię­cza ojcu. On się tobą znu­dzi szyb­ciej, niż my­ślisz.

– Ju­rek, oglą­da­łeś film „Błę­kit­ny Anioł”? To o mnie. Tyl­ko że ja je­stem tym bied­nym, sta­rym pro­fe­so­rem – wes­tchnę­łam.

W po­nie­dzia­łek o w pół do pią­tej za­dzwo­ni­łam do Ro­ber­ta. Jesz­cze spał.

– Słu­cham. Kto? Aha, Dzie­wi­ca z Urzę­du Skar­bo­we­go. O co cho­dzi?

– Mia­łam za­dzwo­nić przed sie­dem­na­stą.

– No tak, ko­la­cja. Spo­tkaj­my się na Ryn­ku przed „Ada­siem”, o siód­mej. Tyl­ko ubierz się ja­koś sen­sow­nie. Mu­szę dbać o swo­ją re­pu­ta­cję – oznaj­mił pół żar­tem pół se­rio.

Zja­wi­łam się punk­tu­al­nie pod po­mni­kiem na­sze­go wiesz­cza na­ro­do­we­go, ubra­na we wcze­śniej za­ku­pio­ne na Tan­de­cie su­per ciu­chy (w moim mnie­ma­niu). O dzi­wo, Ro­bert już był. Wy­glą­dał olśnie­wa­ją­co. Miał na so­bie be­żo­we dżin­sy i tro­chę ciem­niej­szy pod­ko­szu­lek. Spor­to­wa ma­ry­nar­ka w ko­lo­rze kha­ki była do­sko­na­le do­bra­na do resz­ty ubra­nia. Ileż on ma tych ma­ry­na­rek?! Cze­ka­jąc na mnie, czy­tał ga­ze­tę.

– Wi­tam księż­nicz­kę pol­skich opraw­ców po­dat­ko­wych. Gdzie idzie­my? Na co masz ocho­tę?

– Może do „Ku­rzej Stop­ki” na wą­trób­ki dro­bio­we? Co tak się krzy­wisz? Nie lu­bisz?

– Nie ja­dam po­dro­bów, ale mogę za­ry­zy­ko­wać. Może nie tra­fię na tok­sy­ko­lo­gię.

Usie­dli­śmy przy sto­li­ku i za­czę­li­śmy prze­glą­dać menu.

– Oprócz wą­tró­bek z fryt­ka­mi, ja­kie trun­ki za­ma­wia­my? – spy­tał.

– Dla mnie naj­tań­szą czy­stą, za­wsze taką za­ma­wiam. I tak do­sta­ła­bym naj­tań­szą, tyl­ko bym wię­cej za­pła­ci­ła. Ty za­mów dwa naj­droż­sze ko­nia­ki. Zro­bi­my eks­pe­ry­ment – za­rzą­dzi­łam.

– Jaki?

– Za­miast ko­nia­ku do­sta­niesz praw­do­po­dob­nie wi­niak klu­bo­wy. Dzi­siej­sza ko­la­cja upły­nie nam pod ha­słem wal­ki z prze­stęp­czo­ścią ga­stro­no­micz­ną. Tyl­ko wcze­śniej mu­si­my mieć wszyst­ko na sto­le, żeby kel­ner nie na­pluł nam do je­dze­nia.

– A co, ro­bią to?

– Z ze­msty mogą na­pluć, wsa­dzić pa­luch do zupy albo wsa­dzić coś in­ne­go, na­wet na­si­kać – wy­li­cza­łam.

– Co ta­kie­go?! Nie wie­rzę.

– Zna­jo­my kel­ner opo­wia­dał mi o ta­kich przy­pad­kach.

Kel­ner przy­niósł nam za­mó­wio­ne po­tra­wy. Ro­bert spró­bo­wał swój al­ko­hol.

– Fak­tycz­nie masz chy­ba ra­cję, to praw­do­po­dob­nie wi­niak.

Zje­dli­śmy. Za­wo­ła­li­śmy kel­ne­ra.

– Czy mogę roz­ma­wiać z kie­row­ni­kiem? – spy­ta­łam.

– Kie­row­ni­ka nie ma, o co cho­dzi? – za­nie­po­ko­ił się kel­ner.

– Pro­szę pana, pra­cu­ję w urzę­dzie skar­bo­wym, dziś je­stem tu pry­wat­nie. Mój zna­jo­my za­mó­wił dwa ko­nia­ki, a do­stał wi­niak klu­bo­wy. Kto roz­le­wa al­ko­hol, pan czy bar­man­ka? Oszu­ka­no nas, chcia­ła­bym to wy­ja­śnić.

Kel­ner ja­kiś czas mie­rzył mnie wzro­kiem. Pra­wie wi­dzia­łam jego sza­re ko­mór­ki, jak in­ten­syw­nie pra­cu­ją. Po chwi­li się ode­zwał:

– Ten pan za­mó­wił wi­niak, pro­szę pani. Je­śli jed­nak źle usły­sza­łem, to bar­dzo prze­pra­szam, za­raz wy­mie­nię.

Wziął oba kie­lisz­ki i od­szedł. Po chwi­li wró­cił z trze­ma kie­lisz­ka­mi.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam za po­mył­kę. W ra­mach prze­pro­sin wszyst­kie trun­ki fun­du­je fir­ma.

Ro­bert nie mógł wyjść z za­chwy­tu.

– Bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie to za­ła­twi­łaś, je­steś ge­nial­na. Od dziś pi­je­my za dar­mo, ro­bi­my in­spek­cję w co­raz to in­nych knaj­pach, jak w fil­mie „Gang­ste­rzy i Fi­lan­tro­pi”.

– Je­stem nie­śmia­ła z na­tu­ry. Zro­bi­łam to, żeby się po­pi­sać przed tobą.

– Za­wsze je­steś taka szcze­ra?

– Nie za­wsze, tyl­ko przy to­bie.

– Cza­sa­mi je­steś dziw­na. – Po­pa­trzył na mnie w za­my­śle­niu. – Jak tam Ju­rek?

– Za­sta­łam go wczo­raj pod swo­imi drzwia­mi. Uwa­ża mnie za idiot­kę.

– Bo się ze mną za­da­jesz? Fa­cet ma ra­cję. Wiesz, że on się w to­bie pod­ko­chu­je? – do­dał po chwi­li.

– To tyl­ko do­bry kum­pel. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Lubi mnie, nic wię­cej.

– Wiem swo­je. Do­my­ślam się, że nie­źle na mnie nada­wał. W li­ceum nie prze­pa­da­no za mną. Za­zdrosz­czo­no mi wszyst­kie­go: dziew­czyn, stop­ni, pie­nię­dzy. Wca­le im się nie dzi­wię. Rze­czy­wi­ście, ży­cie jest cza­sa­mi nie­spra­wie­dli­we. Jed­ni mają wszyst­ko, inni nie­wie­le. Do mnie For­tu­na się uśmie­cha. Na ra­zie – do­dał w za­my­śle­niu.

Po wyj­ściu z re­stau­ra­cji po­szli­śmy nad Wi­słę. Spa­ce­ro­wa­li­śmy bul­wa­ra­mi, trzy­ma­jąc się za ręce. Opo­wia­dał mi o swo­jej pra­cy w szpi­ta­lu, o złym za­opa­trze­niu, o trud­nym ży­ciu le­ka­rzy, gdy bra­ku­je na­wet środ­ków opa­trun­ko­wych, nie mó­wiąc już o le­kach i strzy­kaw­kach jed­no­ra­zo­wych. Na­rze­kał na prze­sta­rza­ły sprzęt me­dycz­ny.

Prze­waż­nie tyl­ko go słu­cha­łam, cza­sa­mi wtrą­ca­jąc ja­kieś py­ta­nie. Wy­star­czy­ła mi sama świa­do­mość, że jest przy mnie, że mogę wsłu­chi­wać się w brzmie­nie jego gło­su. Sie­dząc przy nim na ła­wecz­ce, za­pa­trzo­na w jego twarz, czę­sto się wy­łą­cza­łam. By­łam tak szczę­śli­wa, jak tyl­ko może być szczę­śli­wa po raz pierw­szy za­ko­cha­na po uszy dziew­czy­na.

– Ju­tro idzie­my ku­pić dla cie­bie ja­kieś nor­mal­ne oku­la­ry. Może na­wet uda się ku­pić so­czew­ki kon­tak­to­we.

– Mu­sisz dbać o swo­ją re­pu­ta­cję. Za­wsze mia­łeś ład­ne dziew­czy­ny, wiem – do­koń­czy­łam za nie­go.

– No wła­śnie – za­śmiał się.

Oka­za­ło się, że nie rzu­cił słów na wiatr i na­stęp­ne­go dnia rze­czy­wi­ście ku­pi­li­śmy dla mnie oku­la­ry.

Póź­niej po­je­cha­li­śmy do mnie. Miesz­ka­łam w No­wej Hu­cie, w naj­dłuż­szym blo­ku w Kra­ko­wie. Ten dzie­się­cio­pię­tro­wy mo­loch miał dwa­dzie­ścia kla­tek scho­do­wych. Moje miesz­ka­nie znaj­do­wa­ło się na ostat­nim pię­trze. Mia­ło trzy­dzie­ści dwa i sześć dzie­sią­tych me­tra kwa­dra­to­we­go ra­zem z log­gią. By­łam z nie­go bar­dziej dum­na niż paw ze swo­je­go ogo­na. Ku­po­wa­łam w Pe­wek­sie ta­pe­ty, sta­łam w ogrom­nych ko­lej­kach do skle­pów me­blo­wych, za­ła­twia­łam przez zna­jo­mych wszyst­ko, czym moż­na by­ło­by urzą­dzić moje miesz­ka­nie. Wpro­wa­dza­jąc mo­je­go Pięk­ne­go do swo­je­go apar­ta­men­tu, spo­dzie­wa­łam się z jego stro­ny aplau­zu. Tym­cza­sem uko­cha­ny usiadł w fo­te­lu i zdzi­wił się, że mam czar­no-bia­ły te­le­wi­zor.

– Czy wiesz, że mój brat za­ła­twił mi go na MM-kę! Wi­dzę, że nie wiesz, co to ta­kie­go. To kre­dyt dla mło­dych mał­żeństw. Je­stem zde­gu­sto­wa­na two­ją nie­zna­jo­mo­ścią pol­skich re­aliów. Za­cho­wu­jesz się jak ko­smi­ta z in­nej pla­ne­ty!

– Wiesz, cał­kiem tu przy­tul­nie – wi­dząc moją minę, po­wie­dział w koń­cu.

– Pew­nie, że przy­tul­nie! – da­lej na­bur­mu­szo­na, po­chwa­li­łam sie­bie samą.

Moje miesz­kan­ko było na­praw­dę ład­ne. W po­ko­ju ścia­ny wy­ło­żo­ne zo­sta­ły be­żo­wą ta­pe­tą z fak­tu­rą lnu. W przed­po­ko­ju imi­to­wa­ła de­ski, a w kuch­ni ce­głę. Szczyt ele­gan­cji u schył­ku PRL-u! Wszyst­ko ku­pio­ne za do­la­ry, w Pe­wek­sie! Do­brze, że w ostat­niej chwi­li zre­zy­gno­wa­łam z fo­to­ta­pe­ty przed­sta­wia­ją­cej za­chód słoń­ca. To do­pie­ro był­by kicz! Na pod­ło­dze w po­ko­ju le­ża­ła brzyd­ka brą­zo­wa wy­kła­dzi­na, w przed­po­ko­ju zie­lo­na (jesz­cze brzyd­sza). W oknach wi­sia­ły de­de­ro­no­we za­sło­ny ko­lo­ru ka­kao z mle­kiem.

Moje M-2 wszyst­kim się bar­dzo po­do­ba­ło. Wszyst­kim, oprócz Ro­ber­ta. Sam fakt, że w wie­ku dwu­dzie­stu pię­ciu lat mia­łam miesz­ka­nie w Kra­ko­wie, wzbu­dzał sza­cu­nek i za­zdrość u mo­ich zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych z ro­dzi­ca­mi.

– W Bu­kow­nie koło Ol­ku­sza mo­gła­bym ku­pić za te pie­nią­dze pół domu, ale ja wo­la­łam małe miesz­kan­ko w Kra­ko­wie. Tu­taj ła­twiej zna­leźć męża – chcia­łam go po­stra­szyć.

Ro­bert nie za­re­ago­wał na za­czep­kę. Uwa­żał praw­do­po­dob­nie, że do­sta­tecz­nie mi już wy­ja­śnił swój sto­su­nek do mał­żeń­stwa. Przy­glą­dał się wła­śnie ob­raz­kom ku­pio­nym na ba­za­rze.

– I tak do­brze, że nie są to je­le­nie na ry­ko­wi­sku. – Pod­su­mo­wał moje ba­za­ro­we dzie­ła sztu­ki. – Zrób mi coś do je­dze­nia, umie­ram z gło­du.

Cały po­przed­ni wie­czór przy­go­to­wy­wa­łam się do jego wi­zy­ty. Do go­dzi­ny pierw­szej w nocy ro­bi­łam po­traw­kę z ryżu, wa­rzyw i mię­sa. Była to po­tra­wa, z któ­rej rów­nież by­łam dum­na. Nie ba­nal­ny scha­bo­wy z ziem­nia­ka­mi, tyl­ko coś, jak na tam­te cza­sy, bar­dzo wy­szu­ka­ne­go. W la­tach, gdy na pół­kach skle­po­wych kró­lo­wał tyl­ko ocet i her­ba­ta Ulung, ugo­to­wać coś nie­ty­po­we­go to na­praw­dę była sztu­ka!

– Nie lu­bię ryżu – usły­sza­łam od mo­je­go lu­be­go. – Daj mi coś in­ne­go. Może to być chleb z czymś, co masz w lo­dów­ce albo ja­jecz­ni­ca.

Zro­bi­łam więc ja­jecz­ni­cę. Za­spo­ko­jo­ny ku­li­nar­nie męż­czy­zna mo­je­go ży­cia, wresz­cie za­jął się moją oso­bą. Przyj­rzał mi się kry­tycz­nie i za­py­tał:

– Gdzie ty się ubie­rasz, do cho­le­ry? Czy nie masz nic nor­mal­ne­go, tyl­ko te ła­chy wy­cią­gnię­te z la­mu­sa? Wy­glą­dasz w nich jak Bab­cia Dryp­cia.

Wi­dząc moją minę, przy­cią­gnął mnie i po­sa­dził na ko­la­nach.

– Zresz­tą, dam ci spo­kój. Nie­dłu­go i tak wy­jeż­dżam.

Po­czu­łam ko­lej­ną szpi­lę wbi­tą w oko­li­ce ser­ca. Ro­bert chy­ba zo­rien­to­wał się, że znów mi zro­bił przy­krość, bo zmie­nił te­mat roz­mo­wy.

– Jak zdo­by­łaś fun­du­sze na kup­no tego miesz­ka­nia? Tyl­ko mów praw­dę, jak księ­dzu na spo­wie­dzi, a nie urzęd­ni­ko­wi skar­bo­we­mu.

– Jeź­dzi­łam na tran­zyt.

– A cóż to ta­kie­go?

– By­łam „mież­du­na­rod­nym spie­ku­lan­tem”. – Wi­dząc jego zdzi­wie­nie, za­czę­łam wta­jem­ni­czać go w taj­ni­ki swo­je­go pro­ce­de­ru. – Chy­ba wiesz, co to jest tran­zyt? Jeź­dzi­łam do Ru­mu­nii przez ZSRR. Ku­po­wa­łam to­war na Ro­sję, sprze­da­wa­łam we Lwo­wie, na­stęp­nie ku­po­wa­łam tam to­war na Ru­mu­nię i sprze­da­wa­łam w Bu­ka­resz­cie. Za za­ro­bio­ne pie­nią­dze znów ku­po­wa­łam to­war na Lwów, po­zby­wa­łam się we Lwo­wie tego ba­dzie­wia i tam za­opa­try­wa­łam się w zło­to lub do­la­ry i przy­wo­zi­łam do kra­ju. Jed­nym sło­wem, han­dlo­wa­łam. By­łam prze­myt­nicz­ką w so­cja­li­stycz­nym wy­da­niu. Nie nar­ko­ty­ki, nie dia­men­ty, tyl­ko dżin­sy i per­fu­my „Być Może”. Jaki kraj, taki prze­myt.

– No no, nig­dy nie sy­pia­łem z prze­myt­nicz­ką. Nie mogę się do­cze­kać. Ju­tro mam dy­żur, ale po­ju­trze za­czy­na­my szko­le­nie sek­su­al­ne. Obie­ca­łem prze­cież, że zro­bię z cie­bie su­per­ko­chan­kę. – Mó­wiąc to, po­ca­ło­wał mnie w po­li­czek.

Cze­ka­łam na ten dzień z wy­pie­ka­mi na twa­rzy. Ba­łam się, a jed­no­cze­śnie nie mo­głam się go do­cze­kać.

Kil­ka razy się prze­bie­ra­łam i po­zby­łam się chy­ba ca­łej flo­ry bak­te­ryj­nej – na my­cie zu­ży­łam pół my­dła, aż w koń­cu wy­szłam z domu. Przy­szłam do Ro­ber­ta punk­tu­al­nie o osiem­na­stej. Otwo­rzył mi drzwi, tro­chę za­spa­ny.

– Aha, je­steś już. Zrób kawę, idę wziąć prysz­nic – za­ko­mu­ni­ko­wał. – Masz to za­ży­wać – po­wie­dział wrę­cza­jąc mi pu­de­łecz­ko z pa­styl­ka­mi… – że­byś nie za­szła w cią­żę. Naj­lep­sze ta­blet­ki an­ty­kon­cep­cyj­ne na ryn­ku ame­ry­kań­skim. Dziś uży­je­my gu­mek.

Zro­bi­łam kawę, umy­łam na­czy­nia, któ­re sta­ły w zle­wie, i cze­ka­łam, aż mój uko­cha­ny wró­ci z ła­zien­ki. Po chwi­li uj­rza­łam go okrę­co­ne­go ręcz­ni­kiem ką­pie­lo­wym, świe­żo ogo­lo­ne­go i cu­dow­nie pach­ną­ce­go wodą to­a­le­to­wą Old Spi­ce.

– Spe­cjal­nie się ogo­li­łem, żeby cię nie po­ry­so­wać – po­wie­dział to ta­kim to­nem, jak Zbysz­ko z Bog­dań­ca, kie­dy rzu­cał przed Da­nu­sią krzy­żac­kie czu­by. – Zrób nam drin­ki, przy­da ci się, bę­dziesz bar­dziej roz­luź­nio­na.

Wy­pi­li­śmy po trzy drin­ki, by­łam już nie tyl­ko roz­luź­nio­na, ale pra­wie pi­ja­na. Za­czął mnie roz­bie­rać, pa­trząc kry­tycz­nie na to co wi­dzi.

– Tro­chę masz mały biust… ale ład­ny, nogi też nie­złe. Mu­sisz tyl­ko schud­nąć parę kilo, po­ćwi­czyć mię­śnie brzu­cha, żeby ci nie ster­czał. – Sub­tel­nie za­uwa­żył i kła­dąc moją rękę na swo­im człon­ku, kon­ty­nu­ował: – Do­tknij go, weź go do ręki, tyl­ko nie jak wa­łek do cia­sta, ale jak ber­ło kró­lew­skie – roz­ka­zał. – Trak­tuj go z sza­cun­kiem, może do­star­czyć ci dużo roz­ko­szy – do­dał, uśmie­cha­jąc się ło­bu­zer­sko.

Lek­cja sek­su za­czę­ła się na ca­łe­go. W ni­czym nie przy­po­mi­nał ro­man­tycz­ne­go ko­chan­ka, ra­czej bo­ha­te­ra fil­mu por­no z Te­re­są Or – low­sky w roli głów­nej (cóż, za zbież­ność na­zwisk! Może to ja­kaś jego krew­na?). Ale ja, pół­przy­tom­na z prze­ję­cia, pod­da­wa­łam się jego wska­zów­kom bez za­strze­żeń. Uczył mnie ana­to­mii na­szych ciał. Po­ka­zy­wał, gdzie znaj­du­ją się miej­sca ero­gen­ne, wska­zy­wał, gdzie i jak do­ty­kać i ca­ło­wać, żeby roz­kosz była jak naj­więk­sza. Przy­po­mi­na­ło to in­struk­cję ob­słu­gi urzą­dze­nia me­cha­nicz­ne­go! Po­wi­nien opra­co­wać i wy­dru­ko­wać swo­je wska­zów­ki pod ty­tu­łem „In­struk­taż sek­su”. Trze­ba przy­znać, że w dzie­dzi­nie ars aman­di był pro­fe­sjo­na­li­stą – Lew Sta­ro­wicz i Wi­słoc­ka byli przy nim dy­le­tan­ta­mi.

Za­czął się nowy etap w moim ży­ciu – przy­go­da z sek­sem! Bu­dząc się rano, cze­ka­łam, kie­dy znów bę­dzie­my ra­zem. Czas z nim spę­dzo­ny przy­po­mi­nał chwi­lo­wy po­byt w raju. Kie­dy mój ko­cha­nek przy­cho­dził, bra­my raju otwie­ra­ły się, gdy od­cho­dził, mu­sia­łam raj opu­ścić. Tego, co prze­ży­wa­łam, nie da się opi­sać sło­wa­mi, ja w każ­dym ra­zie nie po­tra­fię. Był moim mi­strzem, moim pa­nem, moim guru! Ja by­łam jego nie­wol­ni­cą, jego oda­li­ską. Wszyst­ko, co mó­wił, było dla mnie roz­ka­zem. Po­tem nie mu­siał już uży­wać słów – od­ga­dy­wa­łam po spoj­rze­niu wszel­kie jego pra­gnie­nia. By­łam go­to­wa zro­bić wszyst­ko, żeby go za­do­wo­lić, żeby był szczę­śli­wy. Żeby tyl­ko chciał ze mną być! Z per­spek­ty­wy cza­su czę­sto za­sta­na­wiam się, jak moż­na tak za­tra­cić swo­ją toż­sa­mość.

Speł­nia­łam wszyst­kie jego fa­na­be­rie i fan­ta­zje ero­tycz­ne. By­łam na każ­de za­wo­ła­nie. Na po­wi­ta­nie seks oral­ny. Po obie­dzie na de­ser rów­nież. Miał ocho­tę na seks na sto­le – nie ma spra­wy. Chciał sek­su w win­dzie – pro­szę bar­dzo. Przed pój­ściem do kina ka­zał mi za­ło­żyć sze­ro­ką spód­ni­cę – za­ło­ży­łam. Wie­dzia­łam w ja­kim celu. Do­brze, że na­sze miej­sca znaj­do­wa­ły się na sa­mej gó­rze, a w ki­nie było tyl­ko kil­ka osób. Za­ży­czył so­bie, że­bym nie za­kła­da­ła bie­li­zny przed spo­tka­niem z nim. Od tego cza­su maj­tecz­ki i biu­sto­nosz le­ża­ły w szu­fla­dzie i cze­ka­ły grzecz­nie, aż mój pan so­bie pój­dzie. Prze­ćwi­czy­li­śmy wszyst­kie po­zy­cje sek­su­al­ne z ksią­żek Wi­słoc­kiej i Sta­ro­wi­cza. Ka­ma­su­trę rów­nież. Jego eks­pe­ry­men­ty sek­su­al­ne były co­raz od­waż­niej­sze. Szyb­ko przy­zwy­cza­iłam się do jego za­chcia­nek, na­wet je po­lu­bi­łam, bo wie­dzia­łam, że spra­wiam mu tym przy­jem­ność. By­łam go­to­wa zro­bić wszyst­ko, żeby go tyl­ko za­trzy­mać przy so­bie. Wie­dzia­łam, że kie­dyś ta in­wa­zja sek­su się skoń­czy, było to tyl­ko kwe­stią cza­su.

Pew­ne­go dnia, le­żąc w łóż­ku mię­dzy jed­nym a dru­gim se­an­sem na­mięt­no­ści, na­resz­cie usły­sza­łam kom­ple­ment.

– Je­steś bar­dzo zdol­ną uczen­ni­cą, Mała. W tak krót­kim cza­sie, ta­kie po­stę­py! Masz u mnie piąt­kę z teo­rii, z za­jęć prak­tycz­nych na­wet piąt­kę z plu­sem – szó­stek wte­dy nie było. – Twój mąż w ra­mach re­wan­żu bę­dzie mu­siał mi kie­dyś po­sta­wić piwo – za­żar­to­wał. – Cie­kaw je­stem, jaką ko­chan­ką bę­dziesz za dzie­sięć lat. Je­steś naj­lep­szą z mo­ich uczen­nic – za­śmiał się ci­cho.

– Nig­dy żad­na dziew­czy­na nie bę­dzie cię tak ko­cha­ła jak ja – wy­zna­łam szep­tem.

– Ty znów wy­jeż­dżasz z tą mi­ło­ścią! – W jego znie­cier­pli­wie­niu wy­czu­łam nut­kę zło­ści. – Od­ko­chaj się, i to szyb­ko!

– Do­brze, pa­nie mój – wes­tchnę­łam ci­chut­ko – dla cie­bie wszyst­ko. Czy ty by­łeś kie­dyś za­ko­cha­ny? – od­wa­ży­łam się za­py­tać.

– Nie wiem. Chy­ba daw­no temu w li­ceum, w mo­jej pierw­szej dziew­czy­nie.

– I co się sta­ło, dla­cze­go się roz­sta­li­ście?

– Po­kłó­ci­li­śmy się. Ona była o mnie za­zdro­sna, nie­słusz­nie po­są­dza­ła mnie o zdra­dę… Wy­lą­do­wa­ła w łóż­ku z in­nym – do­dał po chwi­li.

– I co zro­bi­łeś?

– Jak to co? Ze­rwa­łem.

– Jak mia­ła na imię?

– Jola.

– Spo­tka­łeś ją póź­niej?

– Pew­nie, kil­ka razy jesz­cze spa­li­śmy ze sobą. Te­raz jest w Hol­ly­wo­od, wy­szła za pro­du­cen­ta fil­mo­we­go, ma dwóch sy­nów. Ale czy to była mi­łość? Czy w ogó­le jest coś ta­kie­go jak mi­łość? Wąt­pię.

– Mi­łość jest! Opi­szę ci jej ob­ja­wy. Przez cały czas my­ślisz o uko­cha­nej oso­bie. Śnisz o niej. Rano bu­dzisz się i znów my­śla­mi je­steś przy niej. Cze­kasz tyl­ko, żeby ją zo­ba­czyć. Za­sy­piasz, bo wiesz, że ju­tro znów ją uj­rzysz. Każ­dą mi­nu­tę chcesz spę­dzać z nią. Wy­star­czy jej sama obec­ność, a je­steś już szczę­śli­wy. Chcesz sta­rzeć się przy niej i umrzeć, kie­dy jej za­brak­nie. Kie­dy jej nie wi­dzisz, nie mo­żesz ani spać, ani jeść – je­steś po pro­stu cho­ry. Go­tów je­steś zro­bić wszyst­ko, żeby ten ktoś był szczę­śli­wy. Stać cię na­wet na to, żeby za­bić albo umrzeć dla niej lub dla nie­go… To jest wła­śnie mi­łość.

– Psu na budę taka mi­łość! – Mój uko­cha­ny za­cy­to­wał Za­gło­bę. – Z tą śmier­cią to chy­ba prze­sa­dzi­łaś! W ta­kim ra­zie to, co czu­łem do Joli, nie było mi­ło­ścią… I ty mnie tak ko­chasz? – za­py­tał scep­tycz­nie.

– Tak cię ko­cha­łam!… Ale już się od­ko­cha­łam! Prze­cież mi ka­za­łeś.

Ro­bert po­pa­trzył na mnie uważ­nie. Po­krę­cił gło­wą, ale nic nie po­wie­dział.

Czas mi­jał. Spo­ty­ka­li­śmy się bar­dzo czę­sto, pra­wie co­dzien­nie.

Pew­ne­go dnia Ro­bert za­dzwo­nił do mnie z in­for­ma­cją, że­bym nic nie pla­no­wa­ła na so­bo­tę, bo je­dzie­my nad je­zio­ro po­pły­wać jach­tem. Z jed­nej stro­ny per­spek­ty­wa ca­łej so­bo­ty spę­dzo­nej z nim była ku­szą­ca, ba­łam się jed­nak cho­ro­by mor­skiej. Każ­da wod­na wy­ciecz­ka koń­czy­ła się do­tych­czas nud­no­ścia­mi. Uzna­łam jed­nak, że tym ra­zem bę­dzie in­a­czej, po­nie­waż bę­dzie­my pły­wać po je­zio­rze, a nie po mo­rzu. W so­bo­tę rano cze­ka­łam na mo­je­go uko­cha­ne­go z przy­go­to­wa­ny­mi ka­nap­ka­mi. Zja­wił się punk­tu­al­nie o ósmej.

– Ktoś z nami je­dzie? – spy­ta­łam.

– Nie, tyl­ko ty i ja. Spę­dzi­my upoj­ny dzień. Ro­bi­łaś to kie­dyś na jach­cie? – spy­tał, szel­mow­sko przy tym się uśmie­cha­jąc.

– Aha, to do tego je­stem ci po­trzeb­na?!

– Oczy­wi­ście. Do cze­go in­ne­go jest po­trzeb­na ko­bie­ta?

– To dla­cze­go nie weź­miesz ze sobą ja­kieś swo­jej blond ślicz­not­ki?

– Bo nie mia­łem cza­su iść pod Jasz­czu­ry. – Nig­dy nie wie­dzia­łam, kie­dy żar­tu­je.

Do­tar­li­śmy na miej­sce po dwóch go­dzi­nach. Wi­dok ło­dzi tro­chę mnie roz­cza­ro­wał. Jacht ko­ja­rzył mi się z mi­lio­ne­ra­mi i ich pa­nien­ka­mi po­pi­ja­ją­cy­mi drin­ki na du­żym po­kła­dzie. To, co zo­ba­czy­łam, było zwy­kłą łód­ką. Do­wie­dzia­łam się, że pa­sją nu­mer je­den mo­je­go Pięk­ne­go jest że­glo­wa­nie. Ze­szli­śmy pod po­kład. Ale tu­taj cia­sno, po­my­śla­łam. Jak może tu spać pięć osób? Na głos nic jed­nak nie po­wie­dzia­łam, tyl­ko uda­łam za­chwyt. Ro­bert do­sko­na­le po­ra­dził so­bie z ża­gla­mi i w krót­kim cza­sie łód­ka ru­szy­ła. Był do­bry wiatr dla że­gla­rzy… tyl­ko nie dla mnie. Cho­ro­ba mor­ska dała o so­bie znać.

– Cho­le­ra, dla­cze­go nie po­wie­dzia­łaś mi o tym? Wziął­bym Avio­ma­rin! – krzyk­nął wście­kły, gdy obrzy­ga­łam mu po­kład (całe szczę­ście, że nie ka­bi­nę). – Nig­dy nie spo­tka­łem się z tym, żeby ktoś miał cho­ro­bę mor­ską na wo­dach śród­lą­do­wych, prze­cież tu nie kiwa tak, jak na mo­rzu.