Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka, która zrewolucjonizowała myślenie o zdrowiu i pokazała, że jelita – jeden z naszych najważniejszych narządów – mają nieodparty urok i że można o nich mówić zrozumiale, obrazowo i niezwykle dowcipnie.
Przeczytaj książkę, na której punkcie oszalały miliony ludzi na całym świecie, a twoje postrzeganie własnego ciała zmieni się o 180 stopni. Giulia Enders potrafi jak nikt inny opowiadać o tym, co dzieje się w naszych jelitach i jak zachodzące tam procesy przekładają się na najróżniejsze, często zaskakujące, aspekty naszego życia, a świeżego spojrzenia młodej lekarki dopełniają przezabawne rysunki jej siostry Jill.
Odporność, waga ciała, podatność na alergie, poziom życiowej energii… To niesamowite, jak wiele zależy od naszych jelit! Zadbaj więc o ten cenny narząd, wprowadzając zawarte w książce wskazówki, a on z pewnością ci się odwdzięczy. Najpierw jednak poznaj jego piękną historię wewnętrzną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Moja mama urodziła mnie przez cesarskie cięcie i nie mogła karmić piersią. W efekcie zostałam modelowym dzieckiem XXI wieku z problemami jelitowymi. Gdybym wówczas wiedziała na ten temat więcej, mogłabym obstawiać zakłady odnośnie do tego, jakie choroby dopadną mnie z czasem. Pierwsza pojawiła się nietolerancja laktozy. Nigdy się nie zastanawiałam, dlaczego od ukończenia piątego roku życia nie mogłam pić mleka i dlaczego w pewnym momencie utyłam, a potem znowu schudłam. Później przez długi czas wszystko było w porządku, aż powstała „rana”.
Gdy miałam siedemnaście lat, na mojej prawej nodze ni z tego, ni z owego pojawiła się nagle nieduża ranka. Nie chciała się zagoić, dlatego po miesiącu poszłam do lekarza. Pani doktor, nie mając pojęcia, co mi dolega, przepisała jakąś maść. Trzy tygodnie później w ranach miałam już całą nogę. Wkrótce były nimi zajęte obie nogi, ramiona i plecy, a przez jakiś czas także twarz. Na szczęście wszystko działo się zimą, dlatego ludzie myśleli, że po prostu wyskoczyło mi „zimno” na wargach, a na czole zrobiło się niewielkie otarcie.
Żaden lekarz nie wiedział, jak mi pomóc – obstawiano, że cierpię na coś w rodzaju atopowego zapalenia skóry. Pytano mnie, czy nie jestem zestresowana i czy nie mam zaburzeń psychicznych. Przepisany kortyzon trochę mi pomógł, ale gdy tylko go odstawiłam, wszystko zaczęło się od nowa. Przez cały rok latem i zimą nosiłam rajstopy, żeby rany nie sączyły się przez spodnie. W końcu wzięłam się w garść i postanowiłam sama poszukać informacji. Przypadkiem natknęłam się na opis choroby skóry mającej bardzo podobny przebieg do tego, czego ja doświadczałam. Pewien mężczyzna zaczął na nią cierpieć wkrótce po zakończeniu kuracji antybiotykowej. A przecież i ja brałam antybiotyki niedługo przedtem, zanim pojawiła się pierwsza rana.
Od tego momentu przestałam postrzegać swoje dolegliwości jako chorobę skórną. Zrozumiałam, że problem tkwi w jelitach. Zrezygnowałam z nabiału, mocno ograniczyłam spożycie glutenu, brałam rozmaite preparaty zawierające dobre bakterie i ogólnie zaczęłam zdrowiej się odżywiać. To prawda, w tamtym czasie przeprowadzałam na sobie rozmaite dziwaczne eksperymenty… Gdybym była wówczas chociaż studentką medycyny, nie zdecydowałabym się na połowę z nich. Kiedyś, na przykład, przez wiele tygodni przedawkowywałam cynk, wskutek czego jeszcze kilka miesięcy później miałam wyjątkowo wyostrzony węch.
Ostatecznie za pomocą kilku sprytnych sztuczek udało mi się uporać z problemami, co napawało mnie wielką dumą. Wtedy też na własnej skórze doświadczyłam, że wiedza to potęga. W rezultacie podjęłam studia medyczne.
Tuż po ich rozpoczęciu na jakiejś imprezie usiadłam obok chłopaka o najbardziej nieprzyjemnym zapachu z ust, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Do tego był to zapach całkiem nietypowy – nie taki drapiący smrodek jak u zestresowanych starszych panów ani słodkawo-zgniły jak u rozmaitych cioć przesadzających ze słodyczami. Po chwili przesiadłam się w inne miejsce. Następnego dnia chłopak już nie żył. Popełnił samobójstwo. Myśl o tym nie dawała mi spokoju. Czy to możliwe, że brzydki zapach był wynikiem ciężkiej choroby jelit i czy takie schorzenie mogło też wpływać na nastrój?
Minął tydzień, a ja zdecydowałam się porozmawiać o swoich przypuszczeniach z przyjaciółką. Kilka miesięcy później koleżanka zachorowała na bardzo ciężką „grypę jelitową”. Gdy spotkałyśmy się znowu, stwierdziła, że w tym, co mówiłam, jest być może głęboki sens, bo sama dawno już nie czuła się tak źle, również pod względem psychicznym. Postanowiłam więc wnikliwiej zająć się tym tematem. Odkryłam, że istnieje oddzielna gałąź medycyny poświęcona związkom pomiędzy jelitami a mózgiem, która rozwija się w błyskawicznym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu było niewiele publikacji na ten temat, obecnie są już setki artykułów naukowych poświęconych tym zagadnieniom. Kwestia wpływu pracy jelit na nasze zdrowie i dobre samopoczucie należy współcześnie do głównych przedmiotów zainteresowania naukowców. Znany amerykański biochemik Rob Knight powiedział w wywiadzie dla „Nature”, że ten nurt badań jest co najmniej równie obiecujący, jak badania komórek macierzystych. I tak trafiłam na temat, który z dnia na dzień wydaje mi się coraz bardziej fascynujący.
Podczas studiów spostrzegłam, że w medycynie wciąż traktuje się to zagadnienie po macoszemu. A przecież jelita są naprawdę wyjątkowym narządem. Odpowiadają dwie trzecie naszej odporności. One właśnie, pobrawszy energię z bułeczki albo z kotleta sojowego, wytwarzają ponad 20 własnych hormonów. Tymczasem studenci medycyny nie dowiadują się zbyt wiele na ten temat. Na odbywającym się w Lizbonie kongresie pod tytułem Microbiome and Health (Bakterie jelitowe a zdrowie), w którym brałam udział w maju 2013 roku, pojawili się nieliczni zainteresowani. Mniej więcej połowę uczestników stanowili przedstawiciele instytucji, które mogły sobie pozwolić, by być na „pierwszej linii frontu”, takich jak Harvard, Yale, Oksford czy EMBL Heidelberg.
Czasem przerażeniem napawa mnie myśl, że naukowcy za zamkniętymi drzwiami dyskutują o ważnych odkryciach, a zwykli zjadacze chleba tkwią w całkowitej niewiedzy. Na pewno w wielu wypadkach typowa dla nauki ostrożność jest lepsza niż pochopne wygłaszanie autorytatywnych sądów, ale stały lęk przed dzieleniem się informacjami może też pogrzebać szanse na zdrowe życie wielu ludzi. W świecie nauki uznaje się już obecnie za pewnik, że w jelitach osób z określonymi kłopotami trawiennymi występują zaburzenia neurologiczne. Jelita tych chorych za pomocą wysyłanych przez siebie sygnałów pobudzają rejony mózgu odpowiedzialne za powstawanie poczucia winy. W efekcie chorzy mają wyrzuty sumienia, choć nie zrobili nic złego. Pacjenci czują się fatalnie i nie wiedzą, czemu tak się dzieje. Jeśli za radą lekarza trafią na leczenie psychiatryczne, przyniesie to więcej szkody niż pożytku! To tylko jeden z dowodów na to, że informacje o niektórych ustaleniach naukowych powinny szybciej znajdować się w powszechnym obiegu!
I taki właśnie cel przyświecał mi podczas pisania niniejszej książki: chciałam przystępnie przedstawić wiedzę na konkretny temat i upowszechnić to, o czym naukowcy piszą w specjalistycznych artykułach i o czym rozprawiają na kongresach, podczas gdy całe rzesze ludzi bezskutecznie poszukują odpowiedzi na swe pytania. Rozumiem rozczarowanie medycyną i lekarzami, jakie odczuwa wielu pacjentów cierpiących na przykre choroby. Nie proponuję tu żadnego panaceum. Nie twierdzę, że zdrowe jelita uchronią nas przed każdą chorobą świata. Mogę jednak wyjaśnić, co się dzieje w naszych jelitach, co nowego ma na ten temat do powiedzenia nauka i jak możemy wykorzystać tę wiedzę, by na co dzień żyło nam się lepiej.
Studia medyczne i moje powinności doktorantki pracującej w zakładzie mikrobiologii lekarskiej pomogły mi ocenić i uporządkować wiedzę na ten temat. Osobiste doświadczenia ułatwiają mi przybliżanie jej innym. I wreszcie dzięki pomocy mojej siostry nie gubię się w dygresjach: jeśli podczas odczytywania na głos gotowego fragmentu zbaczam z tematu, Jill patrzy na mnie wymownie i mówi: „Wiesz co, może spróbuj jeszcze raz”.
1
Jelito w roli głównej
Świat przedstawia się o wiele zabawniej, gdy zauważamy nie tylko to, co widać na pierwszy rzut oka – ale i całą resztę. Dopiero wtedy drzewo nie wydaje nam się łyżką. W zasadzie właśnie taki kształt postrzegamy, patrząc na prosty pień i owalną koronę drzewa. Oko, widząc taki kontur, podpowiada nam: „łyżka”. Pod ziemią znajduje się jednak co najmniej tyle samo korzeni, co gałęzi w górze. Bardziej zasadne byłoby w tej sytuacji porównanie do hantli, ale ono prawie nigdy się nie pojawia. Większość danych mózg otrzymuje od oczu. Nawet w książkach wyjątkowo rzadko można zobaczyć ilustracje przedstawiające drzewo w całości. Nic więc dziwnego, że podczas przejażdżki przez las mózg postrzega kolejno „łyżkę, łyżkę, łyżkę i łyżkę”.
Jeśli idziemy przez życie, kierując się zasadą „łyżkowatości”, nie zauważamy mnóstwa fantastycznych rzeczy. Pod naszą skórą nieustannie coś się dzieje: coś płynie, tłoczy, zasysa, miażdży, pęka, naprawia się i tworzy na nowo. Cały zespół wysoko wyspecjalizowanych narządów pracuje tak wydajnie, że przeciętny dorosły człowiek zużywa przez godzinę tyle energii, co stuwatowa żarówka. W każdej sekundzie nasze nerki z niezwykłą precyzją filtrują krew – znacznie dokładniej, niż dzieje się to na przykład w filtrze do kawy. Co ważne, w większości przypadków robią to sprawnie przez całe życie. Nasze płuca są skonstruowane tak sprytnie, że energię zużywamy właściwie tylko podczas wdechu – wydychanie powietrza następuje samoistnie. Gdybyśmy byli przezroczyści, zobaczylibyśmy, jakie są piękne: jak duży nakręcany samochodzik, tyle że miękki i gąbczasty. Kiedy pogrążamy się w smętnych rozmyślaniach pod hasłem „Nikt mnie nie lubi”, nasze serce, które po raz siedemnastotysięczny podejmuje swą dwudziestoczterogodzinną zmianę, ma pełne prawo czuć się takim podejściem dotknięte.
Gdybyśmy mieli wgląd w coś więcej niż tylko w to, co widoczne gołym okiem, zobaczylibyśmy, jak zlepki komórek w brzuchu przekształcają się w człowieka. Od razu zrozumielibyśmy, że – mówiąc w uproszczeniu – rozwijamy się z trzech „rurek”.
Pierwsza rurka przebiega przez całe ciało, tworząc w środku węzełek. To nasz układ naczyń krwionośnych, z którego wykształca się serce jako węzeł centralny. Druga rurka rozwija się niemal równolegle na naszych plecach i wytwarza pęcherzyk, który wędruje na samą górę ciała i tam już zostaje. To układ nerwowy w rdzeniu kręgowym, z którego rozwija się mózg i wyrastają nerwy sięgające do wszystkich zakątków organizmu. Trzecia rurka biegnie z góry na dół. To przyszły układ pokarmowy.
Ta trzecia rurka zajmuje się „meblowaniem” naszego wnętrza. Pączkuje, coraz bardziej rozpychając się w lewo i w prawo. Pączki z czasem rozwiną się w płuca. Trochę niżej rurka wysklepia się ku górze, tworząc wątrobę. To z niej powstanie też pęcherzyk żółciowy i trzustka. Stopniowo rurka staje się coraz bardziej skomplikowaną konstrukcją. Uczestniczy w złożonych „pracach budowlanych” jamy ustnej, tworzy przełyk, zdolny do prawdziwie akrobatycznych ewolucji, i wykształca niewielki woreczek żołądkowy, służący do magazynowania przez kilka godzin pożywienia. I wreszcie, na zakończenie, z rurki powstaje prawdziwy majstersztyk, a mianowicie jelita.
Majstersztyki wieńczące pracę pozostałych dwóch rurek – serce i mózg – cieszą się wielkim szacunkiem. Serce jest oczywiście niezbędne do życia, bo pompuje krew, mózg podziwia się za to, że w każdej sekundzie wytwarza zdumiewające myśli i obrazy. Tymczasem jelito, zdaniem większości z nas, przydaje się najwyżej podczas posiadówek na sedesie. Przez resztę czasu zapewne po prostu wisi sobie swobodnie w brzuchu, z rzadka wydając jakieś odgłosy. Poza tym nie wyróżnia się niczym szczególnym. Powiedzieć, że nie doceniamy naszych jelit, to za mało – prawdę mówiąc, często się ich wręcz wstydzimy. Wszystko, co się z nimi wiąże, jest dla nas krępujące, bo przecież członek elit nie ma jelit!
I właśnie takie podejście ma zmienić niniejsza książka. Spróbujemy wraz z Jill dokonać tego, co dzięki książkom jest możliwe, i zrobić poważną konkurencję dla tego, co widać gołym okiem. Bo drzewa to wcale nie łyżki! A jelita to elita!
Pewnego dnia mój współlokator, wszedłszy do kuchni, powiedział: „Giulia, ty przecież studiujesz medycynę – jak to właściwie jest z tym robieniem kupy?”. Zapewne nie byłoby to najlepsze zdanie rozpoczynające moją ewentualną autobiografię, ale to pytanie naprawdę sporo zmieniło w moim życiu. Poszłam do swojego pokoju, zasiadłam na podłodze i przekopałam się przez trzy różne książki. Gdy wreszcie znalazłam odpowiedź, czułam się zszokowana. Nigdy bym nie pomyślała, że ta zwyczajna czynność jest tak inteligentnie pomyślana.
W ludzkim organizmie wydalanie jest prawdziwie mistrzowskim osiągnięciem: dwa układy nerwowe współpracują sumiennie ze sobą, byśmy mogli dyskretnie i higienicznie pozbywać się naszych śmieci. Chyba żadne inne zwierzę nie załatwia się tak czysto i porządnie jak my. Nasz organizm wykształcił w tym celu mnóstwo pomysłowych urządzeń i opracował sporo sztuczek. Zacznijmy może od tego, jak przemyślnymi mechanizmami zamykania dysponujemy. Zdecydowana większość z nas wie wyłącznie o istnieniu zewnętrznego zwieracza, dającego się świadomie zaciskać i rozluźniać. Jest też jednak i drugi, bardzo podobny mięsień, zlokalizowany kilka centymetrów głębiej, którym nie jesteśmy w stanie nijak sterować.
Każdy z tych mięśni reprezentuje interesy innego układu nerwowego. Zwieracz zewnętrzny to lojalny współpracownik naszej świadomości. Gdy mózg dochodzi do wniosku, że nie pora na korzystanie z toalety, zwieracz zewnętrzny dostosowuje się posłusznie i zaciska tak mocno, jak tylko może. Zwieracz wewnętrzny zaś uczestniczy w procesach zachodzących w organizmie bez udziału świadomości. Nie bierze pod uwagę tego, że ciocia Bożenka uznaje puszczanie bąków za niestosowne. Interesuje go wyłącznie to, by w naszych wnętrznościach wszystko przebiegało jak należy. Mamy ochotę puścić bąka? Zwieracz wewnętrzny pragnie, by żyło nam się jak najlżej. Gdyby to od niego zależało, również ciocia Bożenka częściej mogłaby sobie pofolgować. Najważniejsze, żeby w środku działo się dobrze i by nic nam nie dokuczało.
Obydwa zwieracze odbytu muszą ze sobą ściśle współpracować. Gdy niestrawione resztki jedzenia docierają do poziomu zwieracza wewnętrznego, ten automatycznie się otwiera. Nie przepuszcza jednak wszystkiego od razu do swojego zewnętrznego kolegi, tylko na początek wypuszcza swoisty „balon próbny”. W przestrzeni pomiędzy zwieraczami znajduje się mnóstwo komórek receptorowych. Badają one dostarczony produkt, określając, czy ma postać stałą czy gazową, a rezultat swojej analizy wysyłają do centrali, czyli mózgu. W tym momencie mózg podejmuje decyzję, na przykład: „Trzeba zaraz iść do łazienki!”… A może wystarczy tylko puścić bąka? Robi wówczas to, co w swojej „świadomej świadomości” tak dobrze potrafi – dostosowuje nasze działanie do wymogów świata zewnętrznego. W tym celu zbiera informacje od oczu i uszu i włącza funkcję „Porównaj z dotychczasowymi doświadczeniami”. W ten sposób mózg błyskawicznie formułuje pierwszą ocenę, którą odsyła z powrotem do zwieracza zewnętrznego: „Hej, rozejrzałem się, siedzimy właśnie u cioci Bożenki w salonie – bąk od biedy ujdzie, jeśli dasz radę puścić go cicho i dyskretnie. Dalsze kroki raczej niewskazane”.
Zewnętrzny zwieracz wykazuje zrozumienie dla trudnej sytuacji i w swojej lojalności z całej siły się zaciska. Wówczas sygnał odbiera także zwieracz wewnętrzny, który do decyzji podjętej przez kolegę podchodzi z respektem. Oba mięśnie sprzymierzają się i niestrawione resztki pokarmu ustawiają w kolejce. Wiadomo, resztki kiedyś będą musiały się wydostać na zewnątrz, ale niekoniecznie tu i teraz. Za jakiś czas zwieracz wewnętrzny pośle po prostu kolejny „balon próbny”. Jeśli zdążyliśmy już wrócić do domu – hulaj dusza!
Nasz wewnętrzny zwieracz to solidny gość i poważnie traktuje swoją pracę. Hołduje zasadzie: niech wychodzi, co ma wyjść. I tyle, nie należy się nad tym dłużej zastanawiać. Zwieracz zewnętrzny zaś wciąż musi mierzyć się ze skomplikowanym światem: teoretycznie można by przecież skorzystać z cudzej ubikacji, ale może lepiej nie? Przecież chyba znamy się już na tyle dobrze, że bąk nie będzie jakąś straszną gafą – ale czy koniecznie właśnie ja muszę przełamywać takie tabu? Jeśli teraz nie pójdę do toalety, kolejna okazja nadarzy się dopiero wieczorem, a to może oznaczać nieprzyjemności w ciągu dnia!
Powyższe „dywagacje zwieraczy” na pierwszy rzut oka nie zasługują na Nobla, ale w gruncie rzeczy to podstawowe kwestie, które definiują nasze człowieczeństwo: z jednej strony, na ile ważny jest dla nas wewnętrzny świat fizjologiczny, a z drugiej strony – na jakie kompromisy jesteśmy gotowi pójść, by dobrze wypaść w oczach innych. Jeden będzie dokładał wszelkich starań, by powstrzymać paskudnie dręczące wiatry, a potem w domowym zaciszu męczył się z bólem brzucha. Drugi przy rodzinnym obiedzie poprosi babcię, by lekko pociągnęła go za paluszek, i na ten „sygnał” rozpocznie donośną kanonadę gwoli rozbawienia krewnych. Wydaje się, że na dłuższą metę najlepiej byłoby zająć pośrednie stanowisko.
Jeśli przez dłuższy czas wielokrotnie odmawiamy sobie prawa do skorzystania z toalety, choć bardzo tego potrzebujemy, nasz zwieracz wewnętrzny zostaje sterroryzowany, poddany reżimowi surowej „reedukacji”. Otaczająca go muskulatura i on sam są tak często upominane i karcone przez zwieracz zewnętrzny, że całkiem tracą ducha. A gdy komunikacja pomiędzy obydwoma zwieraczami zamiera, nierzadko pojawiają się zaparcia.
Podobna sytuacja może wystąpić u kobiet po urodzeniu dziecka, nawet jeśli świadomie nie powstrzymywały się od korzystania z toalety. A wszystko dlatego, że podczas porodu pękają niekiedy delikatne włókna nerwowe odpowiedzialne za komunikację pomiędzy obydwoma zwieraczami. Dobra wiadomość jest taka, że również nerwy mogą się z czasem zrosnąć.
Bez względu na to, czy uszkodzenia powstały w wyniku porodu czy w inny sposób, pomocna może okazać się terapia typu biologicznego sprzężenia zwrotnego (biofeedback). Pozwala ona pozostającym w separacji zwieraczom ponownie nawiązać przyjazne stosunki. Przy użyciu specjalistycznego sprzętu dokonuje się pomiarów efektywności współpracy jednego zwieracza z drugim. Kiedy komunikacja przebiega bez zakłóceń, pacjent otrzymuje nagrodę w postaci sygnału dźwiękowego lub włączenia się zielonej lampki. Całość przypomina trochę telewizyjny quiz: kiedy udzielasz dobrej odpowiedzi, zapalają się światełka i rozlega miły dla ucha dźwięk. Tyle że zabawa odbywa się w gabinecie lekarskim, z elektrodą w pupie. Gra jest warta świeczki, bo gdy pomiędzy zwieraczami znów zapanuje zgoda, od razu znacznie zmniejszy się stres związany z wizytami w ubikacji.
Dwa zwieracze odbytu, komórki receptorowe, ingerencja mózgu i quiz z wykorzystaniem elektrod – mój współlokator z całą pewnością nie oczekiwał takich rewelacji w odpowiedzi na swoje pytanie. Grupka dobrze wychowanych studentek zarządzania, która w tym czasie zjawiła się w naszej kuchni, także nie. Mimo to wieczór był bardzo wesoły, a ja zrozumiałam, że sprawy „jelit” i układu pokarmowego w gruncie rzeczy interesują mnóstwo ludzi. Przy okazji padło kilka nowych, ciekawych pytań. Czy to prawda, że wszyscy nieprawidłowo siedzimy na sedesie? Jak sprawić, by łatwiej nam się odbijało? Jakim cudem jesteśmy w stanie wytwarzać energię zarówno z befsztyków, jak i ze smażonych ziemniaków czy z jabłek, skoro samochód może jeździć tylko na jednym rodzaju paliwa? Po co nam ślepa kiszka i dlaczego kał ma zawsze taki sam kolor?
Od tego dnia współlokatorzy umieli już rozpoznawać po mojej minie, że wbiegłam do kuchni właśnie po to, żeby opowiedzieć im najświeższą jelitową anegdotkę – jak choćby o maleńkich toaletach kucanych albo o świecących odchodach.
Od czasu do czasu warto zastanowić się nad własnymi przyzwyczajeniami. Czy rzeczywiście chodzę na przystanek najkrótszą i najładniejszą drogą? Czy pracowite zaczesywanie „pożyczki” na łysinkę pośrodku jest na pewno modne i potrzebne? Albo właśnie: czy prawidłowo siedzę na sedesie?
Na takie pytania nie ma jednej dobrej odpowiedzi – ale już samo ich zadawanie może przynieść ciekawe rezultaty. Do takiego samego wniosku musiał też dojść Dov Sikirov. Ten izraelski lekarz poprosił swego czasu 28 ochotników, by spróbowali oddawać stolec w trzech różnych pozycjach: siedząc na zwykłym sedesie jak na tronie, mozolnie zawisając nad wyjątkowo małą muszlą klozetową albo po prostu kucając, tak jak robimy to w plenerze. Mierzył przy tym czas, a na koniec rozdał uczestnikom kwestionariusze do wypełnienia. Rezultat był absolutnie jednoznaczny: wypróżnianie w pozycji kucznej trwało przeciętnie zaledwie około 50 sekund i było odczuwane przez badanych jako całkowite. Ta sama akcja przeprowadzana w pozycji siedzącej zajmowała średnio 130 sekund i nie dawała poczucia pełnego sukcesu. (Na marginesie: maleńkie toalety są po prostu przeurocze – nieważne, co się tam robi).
Czemu tak się dzieje? Ponieważ mechanizm odpowiedzialny za zamykanie jelit jest tak zaprojektowany, że nie otwiera się całkowicie w pozycji siedzącej. Wokół jelita, niczym pętla lassa, jest owinięty mięsień, który, gdy siedzimy lub stoimy, podciąga je, tak że powstaje załomek podobny do tego, jaki tworzy się czasem na wężu ogrodowym. Można wtedy zapytać siostrę, czemu z węża nie leci woda, a gdy ona zajrzy do wylotu rury, szybko puścić wąż, by po kilkunastu minutach dostać od mamy szlaban…
Ale wracajmy do jelit: oto kupa trafia najpierw na zakręt. I tak jak podczas jazdy na autostradzie – musi zwolnić. Dzięki temu, gdy siedzimy lub stoimy, zwieracze nie muszą się tak natężać, by utrzymać wszystko w środku. Kiedy mięsień się rozluźni, zakrzywienie znika. Trasa znów jest prosta jak strzelił i można spokojnie dodać gazu.
Wypróżnianie się w kucki jest dla nas naturalne od czasów prehistorycznych – nowoczesne sedesy pojawiły się dopiero pod koniec osiemnastego wieku wraz z wprowadzeniem ubikacji w budynkach. Argumenty w rodzaju: „Już człowiek jaskiniowy robił to w ten sposób” nie cieszą się zwykle wśród lekarzy najlepszą opinią. No bo kto powiedział, że w pozycji kucznej mięsień rozluźnia się znacznie lepiej, a droga, którą podążają odchody, rzeczywiście się prostuje? Aby to sprawdzić, japońscy naukowcy prześwietlali ochotników promieniami rentgenowskimi podczas załatwiania grubszej potrzeby, podawszy im wcześniej doustnie świecący środek cieniujący (kontrast). W rezultacie dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy. Po pierwsze, rzeczywiście, gdy kucamy, przewód pokarmowy pięknie się prostuje i wszystko idzie jak po sznurku. Po drugie, są na świecie ludzie, którzy dla dobra nauki dadzą się nafaszerować świecącymi substancjami i prześwietlać rentgenem, gdy robią kupę. Muszę przyznać, że jedno i drugie daje do myślenia.
Hemoroidy czy choroby takie jak uchyłkowe zapalenie jelita grubego lub nawet zwykłe zaparcia występują niemal wyłącznie w krajach, w których podczas wypróżnienia zasiada się na – nomen omen – stolcu. Powodem tych dolegliwości, zwłaszcza gdy pojawiają się u młodych osób, nie jest bynajmniej zwiotczenie tkanek czy coś w tym rodzaju, tylko zbyt duży ucisk na jelita. Niektórzy ludzie całymi dniami napinają też mięśnie brzucha ze zdenerwowania, często w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. To ścisk panujący w naszych wnętrznościach sprawia, że hemoroidy wypadają na zewnątrz. On też jest powodem tworzenia się uchyłków – uwypuklania się na zewnątrz tkanki tworzącej ściany jelita. Te maleńkie wybrzuszenia kształtem przypominają żarówki.
Oczywiście, nasz sposób korzystania z toalety nie jest jedyną przyczyną powstawania hemoroidów i uchyłków. Trzeba też jednak zaznaczyć, że wśród olbrzymiej rzeszy ludzi, którzy wypróżniają się w kucki (a jest ich na całym świecie ponad 1,2 miliarda), uchyłkowatość jelit nie występuje prawie wcale, a i hemoroidy są znacznie rzadsze. My zaś mozolnie wyciskamy tkankę przez pośladki i w rezultacie lądujemy u lekarza – a wszystko dlatego, że dumne zasiadanie na sedesie jest bardziej eleganckie niż jakieś przedpotopowe kucanie… Lekarze podejrzewają też, że częste napinanie się na sedesie wydatnie zwiększa ryzyko żylaków, wylewów, a także omdleń podczas defekacji.
Pewien znajomy przysłał mi z wakacji we Francji takiego oto esemesa: „Francuzi to dranie – ktoś ukradł muszle klozetowe z trzech kolejnych stacji benzynowych!”. Wybuchnęłam śmiechem: po pierwsze dlatego, że jak podejrzewałam, napisał to całkiem serio, a po drugie, przypomniałam sobie, jak sama pierwszy raz stanęłam w progu francuskiej ubikacji. Jak to, mam się męczyć w kucki, bo wy nie możecie postawić zwyczajnej muszli? – pomyślałam rozżalona i w osłupieniu wpatrywałam się w ziejącą przede mną wielką dziurę. W wielu krajach Azji, Afryki i na południu Europy ludzie błyskawicznie załatwiają grubszą potrzebę w pozycji „zapaśnika” lub „narciarza”. My tymczasem spędzamy mnóstwo czasu na porcelanowym tronie, czytając gazetę, mnąc w dłoniach papier toaletowy, wypatrując niedoczyszczonych kafelków albo po prostu cierpliwie gapiąc się na ścianę przed sobą.
Gdy odczytywałam powyższy tekst mojej rodzinie zebranej w salonie, zauważyłam na wielu twarzach grymas irytacji. Czyż mamy teraz wszyscy wdrapywać się na nasz porcelanowy tron i nieprzyzwyczajeni do kucania kiwać się nad dziurą, gdy chcemy po prostu zrobić kupę? Odpowiedź brzmi: nie i pal sześć hemoroidy! Chociaż na pewno byłoby zabawnie tak ustawić się w kucki na sedesie… Ale nie jest to bynajmniej konieczne, ponieważ można kucać na siedząco. Warto tego spróbować zwłaszcza wtedy, gdy nie udaje nam się załatwić wszystkiego za jednym posiedzeniem: tułów pochylamy lekko do przodu, a stopy opieramy na niskim stołeczku – i już! Wszystko jest pod właściwym kątem, można spokojnie czytać, miąć papier albo gapić się przed siebie, i to bez żadnych wyrzutów sumienia.
Można by sądzić, że zakończenie przewodu pokarmowego jest tak intrygujące z tego względu, że rzadko mamy okazję stanąć dokładnie naprzeciw niego. Ale moim zdaniem nie tylko o to chodzi. Swoje tajemnice mają dla nas również pewne miejsca na samym początku tej drogi – choć przecież codziennie lustrujemy ten obszar przy okazji mycia zębów.
Sekretne miejsce numer jeden mieści się w okolicy języka. Są to cztery małe punkciki. Pierwsze dwa znajdziemy na wewnętrznej stronie policzków, mniej więcej pośrodku, naprzeciwko górnego rzędu zębów. Po lewej i prawej stronie można tam wyczuć niewielkie wzniesienia. Wiele osób myśli, że powstały one w wyniku przypadkowego przygryzienia policzka, ale to nieprawda – u każdego człowieka wzgórki te znajdują się w tym samym miejscu. Pozostałe dwa znajdują się pod językiem, po prawej i lewej stronie wędzidełka. Z tych czterech miejsc wydobywa się ślina.
Z gruczołów na policzkach ślina wypływa, gdy jest po temu odpowiedni powód – na przykład podczas jedzenia – a z otworków pod językiem wydostaje się przez cały czas. Gdybyśmy mogli zanurkować w głąb tych otworów i popłynąć pod prąd, dotarlibyśmy do dużych gruczołów ślinowych. To tam wytwarzana jest większość śliny – od 0,7 do 1 litra dziennie. Przesuwając palcem od gardła w kierunku szczęki, można wyczuć dwa miękkie okrągłe wzniesienia. Pozwolą Państwo, że dokonam prezentacji – to właśnie główne ślinianki (tzw. ślinianki podżuchwowe).
Ponieważ odpowiedzialne za „ciągłe nawilżanie” punkty na języku znajdują się dokładnie na tyłach naszych dolnych siekaczy, nic dziwnego, że właśnie tam szczególnie szybko osadza się kamień nazębny. Ślina zawiera bowiem związki wapnia, których właściwym przeznaczeniem jest utwardzanie szkliwa. Jeśli jednak zęby poddawane są ich działaniu przez cały czas, zaczyna się dla nich „klęska urodzaju”. Pojedyncze cząsteczki, które niewinnie przepływają w pobliżu, zostają schwytane i zamienione w kamień. Problemem zresztą nie jest kamień sam w sobie, tylko jego szorstka powierzchnia. Bakterie odpowiedzialne za paradontozę czy próchnicę znacznie łatwiej przylegają do szorstkiego kamienia niż do zupełnie gładkiego szkliwa pokrywającego zęby.
W jaki sposób związki wapnia trafiają do śliny? Otóż ślina to przefiltrowana krew. Proces odsączania odbywa się w śliniankach. Czerwone krwinki są podczas niego zatrzymywane, bo potrzebujemy ich w krwiobiegu, a nie w ustach. Z krwi do śliny przechodzą za to wapń, różne hormony i substancje wytwarzane przez układ odpornościowy. Dlatego też skład śliny odrobinę różni się u poszczególnych osób. Wykorzystując próbkę śliny, można nawet zbadać poziom określonych hormonów lub wykryć choroby układu odpornościowego. Gruczoły ślinowe wydzielają zresztą nie tylko wspomniane substancje (takie jak związki wapnia, odpowiedzialne za powstawanie kamienia), ale i na przykład środki przeciwbólowe.
Tak, to nie pomyłka – w naszej ślinie znajduje się środek przeciwbólowy o działaniu wielokrotnie silniejszym niż morfina. Odkryto go dopiero w roku 2006 i nazwano opiorfiną. Oczywiście, wytwarzamy go tylko w niewielkich ilościach, ostatecznie nie chodzi przecież o to, by nasza własna ślina kompletnie nas otumaniła. Ale nawet w tak maleńkiej dawce środek ten jest bardzo potrzebny, bo nasza buzia to prawdziwy wrażliwiec! W żadnym innym rejonie ciała nie ma chyba tak wielu zakończeń nerwowych, jak tutaj – to dlatego wyczuwamy każde ziarenko piasku w sałacie, a najmniejsza pesteczka truskawki, która utkwi nie tam gdzie trzeba, działa nam na nerwy. Mała ranka, której pewnie w ogóle byśmy nie zauważyli, gdyby zrobiła się na łokciu, w ustach potwornie boli i wydaje się olbrzymia.
A byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie zawarte w ślinie substancje przeciwbólowe! Ponieważ podczas przeżuwania wydzielamy je w zwiększonych ilościach, po jedzeniu zmniejsza się ból gardła, mniej bolą też drobne ranki w jamie ustnej. W tym celu niekoniecznie trzeba zresztą jeść – ten sam proces zachodzi bowiem już podczas żucia gumy. Opublikowane w ostatnim czasie wyniki kilku badań dowodzą, że opiorfina ma też właściwości antydepresyjne. Może więc znana metoda „zajadania smutków” naprawdę jest w pewnym stopniu skuteczna właśnie za sprawą śliny? Miejmy nadzieję, że dalsze badania nad bólem i depresją w najbliższych latach przyniosą na to pytanie odpowiedź.
Ślina chroni wrażliwą jamę ustną nie tylko przed bólem, ale także przed nadmiarem złych bakterii. Do tego służą na przykład mucyny. To substancje śluzowe. Właśnie im zawdzięczamy możliwość puszczania ustami baniek przypominających te z mydła, co dostarczało nam w dzieciństwie fantastycznych wrażeń. Mucyny otaczają zęby i dziąsła ochronną „siatką”. Substancje te wystrzeliwane są z małych gruczołów ślinowych mniej więcej w taki sam sposób, jak pajęcze sieci z nadgarstka Spidermana. Gotowe do ataku bakterie utykają w sieci, a wtedy rozprawiają się z nimi inne znajdujące się w ślinie substancje o działaniu przeciw–bakteryjnym.
Podobnie jak w przypadku zawartych w ślinie środków przeciwbólowych, również stężenie substancji antybakteryjnych nie jest przesadnie wysokie. W końcu zadaniem śliny nie jest laboratoryjna dezynfekcja organizmu. Mało tego, zgrana drużyna dobrych bakterii jest nam bardzo potrzebna. Niegroźne bakterie bytujące w jamie ustnej nie są więc całkowicie niszczone przez ślinę. Ich dobroczynna rola polega bowiem na zasiedlaniu obszarów, które w przeciwnym wypadku mogłyby zostać zajęte przez chorobotwórcze zarazki.
Tkanka limfatyczna u nasady języka, zwana, od łacińskiego terminu tonsilla lingualis migdałkami językowymi
Podczas snu wytwarzanie śliny niemal ustaje. To świetna wiadomość dla wszystkich namiętnych obśliniaczy poduszek – gdybyśmy również nocą produkowali tyle śliny, co w dzień, czyli 1–1,5 litra, nie byłoby miło się budzić. Jednak właśnie z powodu ograniczonego wytwarzania śliny nocą często odczuwamy rano ból gardła lub mamy nieświeży oddech. Osiem godzin skąpej produkcji śliny to dla bakterii w jamie ustnej najlepszy czas do ataku. Te bezczelne stworzenia mają wówczas znacznie większą swobodę. Wyłączenie „zraszaczy” utrudnia bowiem naszym błonom śluzowym w jamie ustnej i gardle skuteczną obronę.
Dlatego tak ważne jest mycie zębów przed snem i po wstaniu. Wieczorem zmniejszamy w ten sposób populację bakterii w ustach i dzięki temu zaczynamy noc z mniejszą liczbą niechcianych biesiadników. Rano zaś usuwamy pozostałości po nocnej uczcie. Na szczęście gruczoły ślinowe budzą się razem z nami i natychmiast biorą się do roboty! Najpóźniej przy śniadaniu lub szczotkowaniu zębów wydzielanie śliny rusza już pełną parą, dzięki czemu bakterie są unieszkodliwiane na miejscu lub spływają dalej, do żołądka, gdzie rozprawiają się z nimi kwasy żołądkowe.
Jeśli jednak nieświeży zapach z ust utrzymuje się również w ciągu dnia, może to oznaczać, że nie udało się skutecznie usunąć cuchnących przybyszów. Te cwane bestie chętnie kryją się pod nowo utworzoną mucynową siatką, dokąd znacznie trudniej dotrzeć zawartym w ślinie substancjom przeciwbakteryjnym. W rozwiązaniu takiej sytuacji może pomóc dokładne czyszczenie języka, ale też wytrwałe żucie gumy – w ten sposób pobudzamy wytwarzanie śliny, która przepłukuje nawet niedostępne zakątki mucynowych sieci. Jeśli wszystkie te zabiegi okazują się nieskuteczne, przyczyn brzydkiego zapachu trzeba szukać jeszcze gdzie indziej. Zaraz do tego przejdziemy, najpierw jednak przedstawię sekretne miejsce numer dwa.
Czeka nas tu spore zaskoczenie – jak wtedy, gdy sądząc, że dobrze kogoś znamy, nieoczekiwanie odkrywamy drugą, szaloną stronę jego osobowości. Szykowną urzędniczkę z banku odnajdujemy w internecie jako posiadaczkę wielkiej hodowli fretek. Heavymetalowego gitarzystę spotykamy, gdy kupuje włóczkę: bardzo lubi robić na drutach (dzierganie go odpręża), a jednocześnie uważa, że to świetny trening dla palców. I tak dalej. Największe zaskoczenia to efekt konfrontacji z pierwszym wrażeniem – podobnie jest w przypadku języka. Jeśli staniemy przed lustrem i wyciągniemy go na całą długość, też nie od razu dowiemy się o nim wszystkiego. Można zadać sobie pytanie: no dobrze, ale co właściwie jest dalej? Przecież to wcale nie wygląda na koniec. W ten sposób dochodzimy do drugiej strony języka, czyli do jego nasady.
Krajobraz jest tu zupełnie inny, usiany różowymi pagórkami. O ile nie mamy silnie wykształconego odruchu wymiotnego, możemy spróbować delikatnie obmacać język palcem, powoli przesuwając się ku tyłowi. Gdy tylko dojdziemy do nasady, zauważymy, że od dołu język ni z tego, ni z owego staje się pofałdowany w drugą stronę. Zadaniem znajdujących się tam wzgórków jest dokładne analizowanie wszystkiego, co przełykamy. Wzgórki zajmują się wychwytywaniem cząsteczek z jedzenia, picia i wdychanego powietrza. Wszystkie te cząsteczki zostają wciągnięte do wnętrza wzgórków, gdzie czeka już cała armia komórek odpornościowych, które trzeba wyćwiczyć w kontaktach ze światem zewnętrznym. Kawałki jabłka można zostawić w spokoju, w wypadku zarazków wywołujących zapalenie gardła konieczna jest natychmiastowa interwencja. Podczas macania języka palcem trudno więc właściwie stwierdzić, kto kogo bada, mamy tu bowiem do czynienia z jedną z najbardziej wścibskich części naszego ciała, a mianowicie z tkanką chłonną.
W tkance tej wyróżniamy kilka „punktów obserwacyjnych”. Mówiąc ściślej, całe gardło otoczone jest pierścieniem tkanki chłonnej. Obszar ten nosi także nazwę pierścienia gardłowego Waldeyera: u dołu wzgórki na języku, po lewej i prawej stronie migdałki podniebienne, a na górze jeszcze twory umiejscowione na sklepieniu gardła, w pobliżu nosa i uszu (takie przerośnięte twory, zauważane najczęściej u dzieci, nazywamy polipami). Jeśli ktoś z czytelników myśli teraz, że nie ma już migdałków, bo mu je wycięto, to jest w błędzie. Funkcję obserwacyjną migdałków spełniają bowiem wszystkie partie pierścienia Waldeyera. Wzgórki na języku, na sklepieniu gardła i wreszcie dobrze nam znane migdałki podniebienne – wszystkie robią dokładnie to samo: z wielką ciekawością analizują każdą docierającą do nich substancję i szkolą komórki odpornościowe w zakresie skutecznej samoobrony.
Niestety, migdałki podniebienne (które dawniej usuwano znacznie częściej niż teraz) wykonują swoją pracę nie tak inteligentnie, jak ich „koledzy po fachu”. Nie mają bowiem wzgórków, tylko głębokie bruzdy – wszystko w celu zwiększenia powierzchni. W bruzdach tych osadza się niekiedy zbyt wiele obcych substancji, które wcale niełatwo stamtąd usunąć, dlatego ten fragment tkanki chłonnej jest wyjątkowo narażony na stany zapalne. Można powiedzieć, że to uboczny efekt wścibstwa migdałków. Przy problemach z nieświeżym oddechem, o ile przyczyną nie są kłopoty z językiem bądź zębami, warto więc sprawdzić właśnie migdałki – jeśli, rzecz jasna, jeszcze je mamy.
Niekiedy właśnie tu kryją się małe białe kamyczki o okropnym zapachu! Mnóstwo osób nie ma o tym pojęcia i całymi tygodniami prowadzi bezskuteczną walkę z nieświeżym oddechem lub nieprzyjemnym posmakiem w ustach. Ale w takim wypadku ani najdokładniejsze mycie zębów, ani szorowanie języka czy płukanie gardła nie daje żadnych rezultatów. Pewnego pięknego dnia kamyczki same znikną i wszystko znów będzie w porządku – wcale jednak nie trzeba tego dnia bezsilnie wypatrywać. Z niewielką wprawą kamyczki da się samodzielnie wydłubać, a wtedy brzydki zapach z ust natychmiast się ulotni.
Żeby przekonać się, czy to rzeczywiście migdałki są źródłem brzydkiego zapachu, wystarczy przejechać po nich palcem lub patyczkiem higienicznym. Jeśli po takim zabiegu pojawia się nieprzyjemny zapach, można zacząć szukać kamyczków. Najlepiej je usunąć podczas wizyty u laryngologa – tak będzie bezpieczniej i wygodniej. Jeśli nie mamy oporów przed oglądaniem obrzydliwych filmików, zajrzyjmy na YouTube. Znajdziemy tam pokazy rozmaitych technik samodzielnego wyciskania takich kamieni, a przy okazji zobaczymy ich rekordowe egzemplarze. Uwaga: nie są to filmy dla ludzi o słabych nerwach!
Istnieją zresztą rozmaite domowe sposoby na kamienie migdałkowe. Niektórzy wielokrotnie w ciągu dnia płuczą usta słoną wodą, inni święcie wierzą w działanie kiszonej kapusty, jeszcze inni utrzymują, że w pozbyciu się kamieni pomaga rezygnacja z nabiału. Naukowcy nie potwierdzili jednak skuteczności żadnej z tych metod. Po gruntownych analizach wydali za to oświadczenie w innej sprawie – od kiedy mianowicie można poddać się operacji usunięcia migdałków. Odpowiedź brzmi: najlepiej po ukończeniu siódmego roku życia.
Owe siedem lat wystarczają, by zobaczyć niemal wszystko, co istotne. W każdym razie tak uważają nasze komórki odpornościowe: przyszliśmy na całkowicie obcy świat, mama nieraz nas wycałowała, byliśmy w ogrodzie i w lesie, głaskaliśmy zwierzaki, wiele razy bywaliśmy przeziębieni, w szkole poznaliśmy mnóstwo obcych ludzi. To właściwie wystarczy. Można powiedzieć, że w tym momencie nasz układ odpornościowy kończy studia i może iść do normalnej pracy, którą będzie wykonywał przez całe nasze życie.
Przed ukończeniem siedmiu lat migdałki odgrywają ważną rolę „placówek edukacyjnych”. Odpowiednio wykształcony układ odpornościowy przydaje się nie tylko do zwalczania przeziębień. Istnieją też ścisłe zależności między stopniem jego rozwoju a chorobami serca albo naszą wagą. Dzieci, którym usunięto migdałki przed siódmymi urodzinami, są bardziej narażone na otyłość. Na razie lekarze nie wiedzą jeszcze, czemu tak się dzieje, jednak związki pomiędzy wagą a układem odpornościowym stają się coraz częstszym przedmiotem badań. Dla dzieci zbyt szczupłych usunięcie migdałków może okazać się więc bardzo skuteczną terapią, która pozwoli im trochę przytyć. W pozostałych przypadkach rodzicom zaleca się, by po operacji migdałków u dziecka zwracali szczególną uwagę na zrównoważoną dietę.
Jeśli więc decydujemy się na usunięcie migdałków u dzieci przed siódmym rokiem życia, lepiej żebyśmy mieli ważne powody. Oczywiście, jeśli na przykład migdałki są na tyle duże, że utrudniają spanie i oddychanie, nie będziemy się przejmować takimi efektami ubocznymi, jak kilka kilogramów więcej. W sumie to wzruszające, że nasza własna tkanka chłonna z takim poświęceniem pragnie nas chronić. Ale niestety, ta nadgorliwość bardziej nam szkodzi, niż pomaga. W wielu przypadkach lekarze usuwają laserem tylko chory fragment migdałków bez wycinania ich w całości. Inaczej jest, gdy stany zapalne występują chronicznie. W takiej sytuacji nasze komórki odpornościowe nie mają ani chwili spokoju, co na dłuższą metę wcale im nie służy. W przypadku nadwrażliwości układu odpornościowego usunięcie migdałków może być więc korzystne niezależnie od tego, czy pacjent ma cztery, siedem czy pięćdziesiąt lat.
Na operację decydują się często na przykład ludzie cierpiący na łuszczycę. Ich nazbyt czuły układ odpornościowy wszczyna alarm przy najdrobniejszej okazji, co skutkuje swędzącymi zapaleniami skóry (często zaczynającymi się od głowy) i bólami stawów. Do tego chorzy na łuszczycę znacznie częściej niż inni mają problemy z gardłem. Możliwą przyczyną choroby są schowane w migdałkach bakterie. Potrafią one długo ukrywać się w migdałkowych bruzdach, nieustannie drażniąc stamtąd układ odpornościowy. Od ponad trzydziestu lat opisywane są przypadki częściowego lub nawet całkowitego ustąpienia łuszczycy po usunięciu migdałków. W roku 2012 badacze z Islandii i Stanów Zjednoczonych postanowili dokładniej przebadać tę zależność. W tym celu 29 chorych na łuszczycę i cierpiących na częste bóle gardła podzielili na dwie grupy. Połowie pacjentów usunięto migdałki, a pozostałym nie. Stan zdrowia 13 spośród 15 „odmigdałkowanych” osób wyraźnie i trwale się poprawił. U tych, którym migdałki pozostawiono, właściwie nic się nie zmieniło. Obecnie usuwa się też niekiedy migdałki u chorych na reumatyzm ze względu na rosnące przekonanie lekarzy, że to one właśnie odpowiadają za wystąpienie objawów.
Zostawiać migdałki czy wycinać – za każdym z tych rozwiązań przemawiają, jak widać, mocne argumenty. Jeśli jednak ktoś z czytelników został pozbawiony migdałków już we wczesnym dzieciństwie, nie musi się martwić, że jego układ odpornościowy przegapił wszystkie ważne lekcje w jamie ustnej! Na szczęście mamy bowiem jeszcze wzgórki na języku i sklepieniu gardła. Z kolei ci, którzy zachowali migdałki, nie mają powodu wpadać w obsesję na punkcie czających się tam bakterii: u wielu osób krypty migdałków są po prostu dosyć płytkie i dlatego nie sprawiają żadnych problemów. Natomiast wyniosłości na języku i w gardle właściwie nigdy nie pełnią roli kryjówki dla bakterii. Są inaczej zbudowane, a do tego mają gruczoły, za pomocą których same się regularnie czyszczą.
W naszych ustach cały czas coś się dzieje: małe gruczoły ślinowe strzelają mucynowymi sieciami, dbają o nasze zęby i chronią nas przed zbędnym bólem. Pierścień gardłowy kontroluje trafiające do nas z zewnątrz obce cząsteczki i w ten sposób trenuje odpornościową armię. Nie potrzebowalibyśmy tego wszystkiego, gdyby za jamą ustną nie było czegoś jeszcze. Ale usta to zaledwie brama do świata, w którym to, co obce, zmienia się w to, co nasze.
Niektóre rzeczy tracą przy bliższym poznaniu. Czekoladowe wafelki z reklamy wcale nie są dziełem uśmiechniętych gospodyń w strojach ludowych, tylko pochodzą z ponurej fabryki, gdzie kolejno zjeżdżają z taśmy w upiornym świetle jarzeniówek. Szkoła wcale nie jest taka fajna, jak nam się jeszcze pierwszego dnia wydawało. Za kulisami wszyscy pokazujemy się bez charakteryzacji. Niejedno z daleka prezentuje się znacznie lepiej niż z bliska.
Ale z przewodem pokarmowym sprawy mają się inaczej. Z daleka wygląda dosyć karykaturalnie. Gruba na dwa centymetry rurka przełyku prowadzi z ust w dół szyi, zmierzając w kierunku żołądka. Nie trafia jednak do niego od góry, tylko dziwacznie łączy się z nim gdzieś z boku. Żołądek ma prawą ściankę znacznie krótszą od lewej – dlatego jest przekrzywiony niczym woreczek przypominający kształtem półksiężyc. Jelito cienkie, długie na siedem metrów, wije się w jakichś bezsensownych pętlach to tam, to siam, aż ostatecznie przechodzi w jelito grube. W tym miejscu ich łączenia zwisa zupełnie niepotrzebna, jak się wydaje, ślepa kiszka, znana chyba tylko z tego, że potrafi dostawać zapalenia. A samo jelito grube składa się z szeregu wypukłości – jakby bez większego powodzenia usiłowało upodobnić się do sznura pereł. Krótko mówiąc, z daleka nasz przewód pokarmowy wygląda jak tandetny gumowy wąż – powykrzywiany i niesymetryczny.
Dlatego też w tym wypadku darujemy sobie obserwacje z dystansu. W całym naszym ciele nie ma chyba drugiego układu, który tak bardzo zyskiwałby oglądany w powiększeniu. Im więcej wiemy o przewodzie pokarmowym, tym piękniejszy nam się wydaje. Na początek przyjrzyjmy się więc dokładniej wszystkim pozornym „niedoróbkom”.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że przełyk nie ma zielonego pojęcia o celowaniu. Zamiast wybrać najkrótszą drogę i skierować się bezpośrednio do żołądka od góry, dociera do niego z prawej strony. Tymczasem jest to posunięcie genialnego szachisty. Chirurdzy nazwaliby to „zespoleniem koniec do boku”. Takie rozwiązanie wymaga wprawdzie niewielkiego nadłożenia drogi, ale jego wybór naprawdę się opłaca. Przy każdym kroku, który stawiamy, ciśnienie w brzuchu zwiększa się dwukrotnie, bo napinamy mięśnie brzucha. Rośnie ono dodatkowo podczas ataków śmiechu i kaszlu. Skoro więc brzuch napiera od dołu na żołądek, byłoby bardzo niewskazane, żeby przełyk wpadał do niego od góry. Zwłaszcza że wystarczy tylko troszkę przesunąć go w prawo, by znacząco zredukować nacisk. Dzięki temu, kiedy wychodzimy na spacer po jedzeniu, nie odbija nam się przy każdym kroku. I nawet gdy zwijamy się ze śmiechu, sprytne wygięcie przełyku i jego mechanizmy zamykające gwarantują, że najgorsze, co nam się przydarzy, to puszczenie bąka z radości. Nikt chyba jednak nie słyszał o tym, żeby „porzygać się ze śmiechu”.
Ubocznym efektem tego rozwiązania jest obecność bańki powietrza w żołądku. Zobaczymy ją na każdym zdjęciu rentgenowskim: mały pęcherzyk powietrza w górnej partii żołądka. Powietrze unosi się i z początku wcale nie szuka ujścia. Dlatego wiele osób, gdy chce beknąć, musi najpierw zaczerpnąć trochę powietrza. W ten sposób ujście przełyku przesuwa się odrobinę w stronę pęcherzyka powietrza – i wtedy nadmiar powietrza może się uwolnić. Jeśli chcemy, by odbiło nam się w pozycji leżącej, powinniśmy po prostu położyć się na lewym boku. Jeśli zatem mamy wzdęty brzuch, a cały czas leżymy na prawym boku, wystarczy się jedynie obrócić.
„Niewydarzony” przełyk również zyskuje przy bliższym poznaniu. Gdy przyjrzymy mu się dokładniej, dostrzeżemy włókienka mięśniowe, które go spiralnie oplatają. To one umożliwiają przełykowi wykonywanie „spazmatycznych” ruchów. Ponieważ są skręcone spiralnie niczym kabel słuchawki telefonicznej, nie rwą się podczas rozciągania. Za ich pośrednictwem przełyk łączy się z kręgosłupem. Gdy siedzimy prościutko jak świeca i zadzieramy głowę, rozciągamy przełyk na długość. W tej pozycji światło przełyku się zwęża, a on sam szczelniej zamyka się od góry i od dołu. Dlatego jeśli chcemy uniknąć zgagi po obfitym posiłku, lepiej się wyprostować, niż zgiąć plecy w kabłąk.
Żołądek jest umiejscowiony znacznie wyżej, niż sądzi większość z nas. Zaczyna się tuż pod lewym sutkiem, a kończy pod prawym łukiem żebrowym. Wszystko, co boli nas poniżej, to nie żołądek. Ludzie często mówią, że coś im „usiadło na żołądku”, ale tak naprawdę mają na myśli jelita. Bezpośrednio nad żołądkiem, a właściwie na nim, znajdują się serce i płuca. Dlatego gdy solidnie się najemy, znacznie trudniej jest wziąć głęboki wdech.
Kłopoty pojawiają się także, gdy występuje tzw. objaw Roemhelda, który często bywa marginalizowany, lub też przerost flory bakteryjnej. W żołądku gromadzi się tak dużo powietrza, że uciska ono od dołu serce i nerwy trzewne. Organizm osób dotkniętych tym schorzeniem reaguje na różne sposoby. Niektórym chorym kręci się w głowie lub robi niedobrze. U części ludzi pojawia się lęk przed bezdechem, jeszcze inni odczuwają silne bóle w klatce piersiowej, podobne do tych przy zawale serca. Lekarze często traktują takich pacjentów jak hipochondryków, którzy wmawiają sobie te wszystkie objawy. Tymczasem więcej pożytku mogłoby przynieść proste pytanie: „Czy próbował pan beknąć albo puścić bąka?”. Na dłuższą metę zalecana jest rezygnacja z wzdymających potraw i nadmiernych ilości alkoholu, a także uregulowanie flory żołądkowej i jelitowej. Spożywanie alkoholu może nawet tysiąckrotnie zwiększyć populację bakterii wytwarzających gazy; część z nich wykorzystuje go przecież jako pożywienie (co łatwo poczuć, próbując sfermentowanych owoców). Jeśli przewód pokarmowy zapełnimy pracowitymi producentami gazu, nie dziwmy się, że nocna dyskoteka w jelitach gładko przejdzie w poranne występy orkiestry dętej. A mówią, że alkohol dezynfekuje!
Żeby wyraźniej zaznaczyć bańkę powietrza w żołądku, zrezygnowano z dokładnego odwzorowania rozkładu bieli i czerni na „prześwietleniu”. Na zwykłym zdjęciu rentgenowskim twarde części, takie jak zęby czy kości, jawią się jako jasne, a rejony o mniejszej gęstości, na przykład bańka w żołądku czy powietrze w płucach, jako ciemne.
Wróćmy jeszcze do dziwacznego kształtu żołądka. Jedna jego strona jest znacznie dłuższa od drugiej, co sprawia, że narząd jest wykrzywiony, a w jego wnętrzu tworzą się głębokie fałdy. Można by powiedzieć, że żołądek to prawdziwy Quasimodo wśród naszych narządów. Ale jego nieforemność ma głębszy sens. Gdy wypijamy łyk wody, płyn spływa z przełyku bezpośrednio na prawą, krótszą stronę żołądka, lądując przy wlocie do jelita cienkiego. Pokarm stały natomiast spada na dłuższą stronę. W ten nadzwyczaj przemyślny sposób nasz „trawienny woreczek” oddziela to, co wymaga dalszego rozdrobnienia, od tego, co można od razu puścić dalej. Bo żołądek wcale nie jest „przekrzywiony” bez powodu – jego strony są po prostu wyspecjalizowane do pełnienia odmiennych funkcji. Jedna lepiej radzi sobie z płynami, druga z pokarmami stałymi. Można powiedzieć: dwa w jednym.
W naszym brzuchu swobodnie mieści się 3–6 metrów jelita cienkiego, zwiniętego w luźne pętle. Gdy wykonujemy skok z trampoliny, podskakuje ono razem z nami. Kiedy siedzimy w startującym samolocie, razem z nami wciska się w oparcie fotela. Gdy tańczymy, również jelito żwawo podryguje, a kiedy z powodu bólu brzucha wykrzywiamy usta w podkówkę, także ono napina mięśnie, wyginając je w podobny kształt.
Tylko nieliczni spośród nas kiedykolwiek widzieli własne jelito cienkie. Nawet lekarz podczas wziernikowania jelit zwykle ogląda tylko jelito grube. Jednak niemal każdy, kto za pomocą maleńkiej kamery przeznaczonej do połknięcia miał okazję odbyć podróż przez jelita, przeżył spore zaskoczenie. Nie jest to bowiem, jak można by się spodziewać, mroczna rura, lecz lśniący jak aksamit, wilgotny, różowy i delikatny twór. Mało kto wie, że z odchodami styka się wyłącznie ostatni metr jelita grubego: to, co znajduje się przed nim, jest zdumiewająco czyste (a na dodatek w dużym stopniu bezwonne). Jelito sumiennie wywiązuje się ze swojego zadania – zajmuje się wszystkim, co mu dostarczamy, rygorystycznie przestrzegając przy tym zasad bezpieczeństwa i higieny pracy.
Kosmki jelitowe, mikrokosmki i glikokaliks
Na pierwszy rzut oka jelito cienkie wydaje się w swojej budowie nieco bardziej chaotyczne niż inne narządy. Serce dzieli się na cztery komory, wątroba ma swoje zraziki, żyły mają zastawki, a mózg ma płaty – tymczasem jelito cienkie wrzucono po prostu do brzucha całe pokręcone. Jego prawdziwy charakter uwidocznia się dopiero pod mikroskopem. Dostrzegamy wówczas twór, o którym z pełnym przekonaniem można powiedzieć, że został skonstruowany z zegarmistrzowskim zamiłowaniem do detali.
Nasze jelito, chcąc nam zaoferować jak największą możliwą powierzchnię, usłużnie tworzy fałdy. Na początek przyjrzyjmy się fałdom widocznym gołym okiem – gdyby nie one, potrzebowalibyśmy jelita cienkiego o długości 18 metrów, by mieć dość miejsca do trawienia. Niech żyją fałdy! Ale perfekcjonista tej klasy co jelito cienkie bynajmniej na tym nie poprzestaje. Na jednym tylko milimetrze kwadratowym nabłonka jelita w masę pokarmową wnika aż trzydzieści sterczących kosmków. Są one tak maleńkie, że prawie nie da się ich dostrzec – ale właśnie tylko prawie. Nasze oczy rejestrują obszar graniczny pomiędzy widzialnym a niewidzialnym z tak wysoką rozdzielczością, że mimo wszystko rozpoznajemy ich przypominającą aksamit strukturę. Pod mikroskopem maleńkie kosmki wyglądają jak wielkie fale zbudowane z pojedynczych komórek (na marginesie: aksamit prezentuje się bardzo podobnie). Za pomocą bardziej precyzyjnego mikroskopu zobaczymy, że każda z tych komórek zaopatrzona jest w kolejne kosmkowate wyrostki. Można powiedzieć, kosmki na kosmkach. Ale to jeszcze nie koniec: owe mikrokosmki mają aksamitną „lamówkę”, zbudowaną z niezliczonych struktur cukrowych, przypominających w kształcie poroże jelenia. To tzw. glikokaliks. Gdybyśmy chcieli to wszystko wygładzić – fałdy, kosmki i kosmki na kosmkach – jelito miałoby około siedmiu kilometrów długości.
A czemu w ogóle musi być takie wielkie? Dlaczego właściwie powierzchnia trawienna jest wielokrotnie większa niż powierzchnia skóry? To chyba trochę za dużo jak na porcję frytek czy jedno jabłko… Taka budowa ma jednak głęboki sens: żeby samemu rosnąć, musimy rozdrobnić wszystko, co przyjmujemy z zewnątrz, na tak maleńkie cząstki, byśmy mogli je wchłonąć i uczynić częścią nas samych.
Proces ten zaczyna się już w ustach. Gdy wgryzamy się w soczyste jabłko, słyszymy wyraźne chrupnięcie. Dzieje się tak dlatego, że zębami miażdżymy miliony komórek owocu, które pękają jak baloniki powietrza. Im świeższe jest jabłko, tym więcej komórek pozostaje wciąż nienaruszonych – dlatego dokonując oceny świeżości, instynktownie zdajemy się na świadectwo uszu: im głośniejsze chrupnięcie, tym lepiej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki