Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Pogodna, pełna ciepła i humoru opowieść o urokach dzieciństwa, przyjaźni i życia na farmie. Historia Sary Stanley, tytułowej Historynki, obdarzonej niezwykłą wyobraźnią i talentem do snucia barwnych opowieści o życiu na farmie, dorastaniu i zabawach. Sara wraz z grupką przyjaciół mieszka w Carlise, małej miejscowości położonej na Wyspie Księcia Edwarda, do której przybywają Ed i Feliks, aby spędzić tam lato - magiczny czas w krainie wyobraźni i zaskakujących przygód, a ich największym marzeniem jest odkrycie tajemnicy niebieskiego kufra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
ROZDZIAŁ I
Dom naszego ojca
– Ogromnie lubię wszelkie drogi, bo zawsze jestem ciekawa, co się znajduje u ich kresu.
Tak kiedyś powiedziała Historynka. Opuszczając pewnego majowego ranka Toronto i udając się na Wyspę Księcia Edwarda, obydwaj z Feliksem nie mieliśmy pojęcia o Historynce, jak również nie znaliśmy tego jej przezwiska. Wiedzieliśmy tylko, że kuzynka Sara Stanley – której matka, a nasza ciotka Felicja, dawno już zmarła – mieszkała stale na Wyspie u wuja Rogera i ciotki Oliwii King, na farmie w Carlisle, sąsiadującej ze starym dworkiem Kingów. Wierzyliśmy, że ją poznamy, gdy przyjedziemy na miejsce, a z listów ciotki Oliwii do ojca domyślaliśmy się że kuzynka Sara jest bardzo miłym stworzeniem. Na ogół niezbyt często myśleliśmy o niej. Interesowali nas bardziej Fela, Celinka i Dan, którzy mieszkali w samym dworku i mieli być naszymi stałymi towarzyszami podczas lata.
Lecz wizja Historynki, choć nieznanej jeszcze, zamajaczyła nam tego ranka, gdy pociąg opuszczał dworzec w Toronto. Wyruszyliśmy przecież w dalszą drogę i chociaż wiedzieliśmy, co się znajduje u jej kresu, owiana była dla nas jakimś nimbem tajemniczości, nimbem nieznanego uroku, dającego temat do głębokich rozmyślań.
Radowała nas sama myśl ujrzenia rodzinnego domu ojca i przebywania wśród tych kątów, wśród których ojciec przebywał za czasów chłopięctwa. Tak wiele opowiadał nam o tym wszystkim i tak często opisywał każdą scenę oddzielnie, że mimo woli zakorzenił w nas to głębokie uczucie dla rodzinnego domostwa, uczucie, które i w jego sercu nie wygasło, pomimo tylu lat spędzonych na obczyźnie. Mieliśmy podświadome wrażenie, że właśnie ten dom jest naszym domem rodzinnym, że jest naszą kolebką, chociaż nigdy jej nie widzieliśmy. Oczekiwaliśmy niecierpliwie tego uroczystego dnia, kiedy ojciec zabierze nas „do domu”, do tego starego domu, otoczonego jodłami, do tego sławetnego „sadu Kingów”, gdzie będziemy mogli biegać po alejce „Wuja Stefana”, pić wodę z głębokiego źródełka osłoniętego chińskim dachem, stać na Kamiennym Pulpicie i jeść jabłka z naszych „drzew urodzinowych”.
Chwila ta nadeszła prędzej, niż przypuszczaliśmy, lecz ojciec nie mógł tam pojechać z nami. Firma jego tej wiosny wezwała go do Rio de Janeiro na stanowisko kierownika tamtejszej filii. Nie wolno było omijać takiej okazji, bo ojciec nasz był człowiekiem biednym, a nowe stanowisko oznaczało podwyżkę pensji, choć jednocześnie było przyczyną zlikwidowania naszego dotychczasowego domu. Matka nasza umarła w owym czasie, kiedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Do Rio de Janeiro ojciec zabrać nas nie mógł. Po długich rozmyślaniach zadecydował posłać nas do wuja Aleca i ciotki Janet, do rodzinnego zaścianka, a gospodyni nasza, która również pochodziła z Wyspy i zamierzała tam teraz wrócić, miała zaopiekować się nami podczas podróży. Obawiam się, że ta podróż była dla niej niezbyt przyjemna! Żyła w ustawicznym strachu, że któryś z nas zginie, wyrządzi sobie krzywdę, albo wypadnie z pociągu i najprawdopodobniej odetchnęła z ulgą, gdy przybyliśmy wreszcie do Charlottetown i mogła nas oddać pod opiekę wuja. Na pożegnanie ostrzegła go jeszcze:
– Ten gruby nie jest najgorszy. Nie jest taki żywy i nie znika ustawicznie z oczu, jak ten szczupły. Najbezpieczniej byłoby podróżować z nimi w ten sposób, żeby obydwóch uwiązać na sznurze, ale na sznurze możliwie krótkim.
„Tym grubym” był Feliks, który był ogromnie wrażliwy na punkcie swojej tuszy. Gimnastykował się całymi dniami, aby schudnąć, lecz rezultat był taki, że z każdym dniem stawał się coraz tęższy. Udawał, że nie dba o to, lecz w gruncie rzeczy martwił się tym ogromnie, zamęczając swoją tuszą biedną panią MacLaren. Nie lubił jej zresztą bardzo od owego dnia, kiedy mu powiedziała, że wkrótce będzie „szerszy niż dłuższy”.
Ja ze swej strony byłem raczej zmartwiony, gdy się z nami żegnała w ostatniej chwili, życząc nam wszystkiego dobrego, my jednak wkrótce zapomnieliśmy o niej zupełnie, gdy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, siedząc w bryczce po obydwu stronach wuja Aleca, którego pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Był to mały człowieczek, o drobnych delikatnych rysach, przystrzyżonej siwej brodzie i dużych, zmęczonych błękitnych oczach, przypominających nam oczy ojca. Wiedzieliśmy, że wuj Alec bardzo lubi dzieci i że z głęboką radością powitał „chłopców Alana”. Czuliśmy się z nim jak w domu i nie lękaliśmy się zadawać mu pytań na najrozmaitsze tematy, których nasuwało się z każdą chwilą coraz więcej. Zaprzyjaźniliśmy się z nim serdecznie podczas tej drogi na przestrzeni dwudziestu mil.
Ku naszemu głębokiemu rozczarowaniu było już ciemno, gdy przybyliśmy do Carlisle – zbyt ciemno w każdym razie, aby cokolwiek widzieć dokładnie, gdy wjechaliśmy w zadrzewioną alejkę prowadzącą do starego dworku Kingów. Za nami wisiał jasny księżyc ponad południowozachodnimi łąkami, spowitymi w wiosenną ciszę, a dookoła nas panowały ciemności wojennej majowej nocy. Usiłowaliśmy rozgorączkowani przeniknąć te ciemności wzrokiem.
– Tam jest ta duża wierzba, Ed – szepnął Feliks w podnieceniu, gdy kierowaliśmy się ku bramie.
Miał słuszność. Drzewo to zasadził dziadek King pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu po całodziennej orce w polu, nad strumykiem. Urosło od tego czasu i przybrało mnóstwo gałęzi. Ojciec nasz, nasi wujowie oraz ciotki bawili się w cieniu tej wierzby, a teraz była ona niezwykle potężna, miała gruby pień i mnóstwo grubych konarów, z których każdy już był samoistnym drzewem.
Jutro wdrapię się na nią – postanowiłem wesoło.
Na prawo, nieco w głębi znaczyły się w ciemnościach inne drzewa, po których poznaliśmy od razu, że to był sad. Po lewej stronie, wśród szumiących jodeł i sosen wznosił się stary tynkowany dom, z którego w tej chwili przez otwarte drzwi przedzierał się blask światła; ciotka Janet, potężna, zapobiegliwa, łagodna kobieta o rumianych policzkach, wyszła właśnie na nasze spotkanie.
Wkrótce znaleźliśmy się w kuchni przy kolacji, w tej kuchni o niskim zakopconym suficie, z którego zwieszały się szynki i połacie słoniny. Wszystko tu było właśnie takie, jak opowiadał ojciec. Doznaliśmy uczucia, że wracamy wreszcie do domu, po długich latach przebywania wśród obcych ludzi.
Fela, Celinka i Dan siedzieli naprzeciw, patrząc na nas w tym mniemaniu, że jesteśmy zbyt zajęci jedzeniem, aby zwracać na nich uwagę. My ze swej strony spoglądaliśmy na nich również wtedy, gdy jedli i w rezultacie spojrzenia nasze co kilka chwil spotykały się, wywołując obustronne zażenowanie.
Dan był najstarszy; miał trzynaście lat, tak samo jak ja. Był szczupłym, piegowatym chłopcem, o zbyt długich, prostych, ciemnych włosach i o kształtnym nosie Kingów. Poznaliśmy ten nos od razu. Wykrój ust miał już własny, nieprzypominający niczym ust Kingów, ani też Wardów. Nikt by w nich zresztą nie dostrzegł rodzinnego podobieństwa, bo były wyjątkowo brzydkie – duże, cienkie i zaciśnięte. Potrafiły się jednak uśmiechać przyjaźnie, toteż obydwaj z Feliksem doszliśmy do wniosku, że będziemy mogli szybko polubić Dana.
Fela miała lat dwanaście. Otrzymała imię po ciotce Felicji, która była bliźniaczą siostrą wuja Feliksa. Ciotka Felicja i wuj Feliks, jak nam często opowiadał ojciec, umarli jednego dnia, oddaleni zresztą od siebie, lecz pochowani zostali tuż przy sobie na starym cmentarzu w Carlisle.
Z listów ciotki Oliwii wiedzieliśmy, że Fela uważana jest za miejscową piękność, toteż ciekawi byliśmy ją zobaczyć. Pod tym względem przeszła stanowczo nasze najśmielsze oczekiwania. Była dość tęga i pulchna, o dużych szafirowych oczach, złotych lokach i różowej cerze, jednym słowem „kompleksja Kingów”. Kingowie znani byli ze swych kształtnych nosów i pięknej cery. Poza tym Fela miała wyjątkowo piękne ręce. Przy każdym ruchu dołeczki na dłoniach ukazywały się same i z przyjemnością myślało się o tym, jakie kształtne musiały być jej okrąglutkie łokcie.
Poza tym była wyjątkowo pięknie ubrana; w czerwonej sukience i krochmalonym muślinowym fartuszku wyglądała uroczo, a z tego co bąknął Dan, zrozumieliśmy, że „wystroiła się” tak na uroczystość naszego przyjazdu. Uświadomiliśmy sobie jeszcze głębiej powagę chwili, bo dotychczas nigdy jeszcze żadna dziewczynka nie zadawała sobie trudu, by się dla nas stroić.
Celinka, która miała lat jedenaście, była również ładna, co rzucałoby się bardziej w oczy, gdyby nie było przy niej Feli. Po prostu Fela zaćmiewała swą urodą wszystkie inne dziewczęta. Celinka wyglądała przy niej na dziwnie bladą i chudą, lecz posiadała delikatne drobne rysy, miękkie ciemne włosy o jedwabistym połysku i łagodne piwne oczy, w których od czasu do czasu odzwierciedlało się zawstydzenie. Pamiętaliśmy, jak ciotka Oliwia pisała do ojca, że Celinka jest wykapaną Wardówną, gdyż tak samo jak Wardowie nie posiada absolutnie zmysłu humoru. Nie wiedzieliśmy wprawdzie co to dokładnie znaczy, domyślaliśmy się jednak, że nie mogło to być w żadnym razie komplementem.
Obydwaj byliśmy skłonni przypuszczać, że Celinkę polubimy bardziej od Feli. Prawda, że Fela była wyjątkowo piękna, lecz kierowani niezawodną intuicją dziecięcą, orientowaliśmy się, że jest zbyt zarozumiała z przyczyny swojego czarującego wyglądu. Jednym słowem, widzieliśmy, że Fela jest próżna.
– Dziwne, że Historynka nie przyszła was zobaczyć – powiedział wuj Alec. – Nie mogła się już doczekać waszego przyjazdu.
– Była trochę niezdrowa przez cały dzień – wyjaśniła Celinka – i ciotka Oliwia nie pozwoliła jej wyjść wieczorem. Kazała jej wcześnie położyć się do łóżka. Historynka była szalenie tym zmartwiona.
– Któż to jest Historynka? – zapytał Feliks.
– Ach, Sara – Sara Stanley. Nazywamy ją Historynką przeważnie dlatego, że cudownie potrafi opowiadać rozmaite historie, a z drugiej znów strony ze względu na Sarę Ray, która mieszka u podnóża pagórka i przychodzi często bawić się z nami. Byłoby dziwnie niezręcznie mieć w jednym towarzystwie dwie dziewczynki, mające jednakowe imiona. Zresztą Sara Stanley nie lubi swego imienia i woli, gdy się ją nazywa Historynką.
Dan, który przemówił po raz pierwszy, wystąpił z nieśmiałym wyjaśnieniem, że Piotrek również miał zamiar przyjść, lecz musiał pójść do domu, aby zanieść trochę mąki swej matce.
– Piotrek? – zdziwiłem się, bo nigdy nie słyszałem o żadnym Piotrku.
– Jest to chłopiec do posług wuja Rogera – odparł wuj Alec. – Nazywa się Piotrek Craig i w rzeczywistości jest bardzo miłym chłopcem, ale jednocześnie nie powodzi mu się zbytnio.
– Chce być narzeczonym Feli – wtrącił Dan przebiegle.
– Nie gadaj głupstw, Dan – zgromiła go surowo ciotka Janet.
Fela odrzuciła do tyłu swe złote loki i obdarzyła Dana wcale niesiostrzanym spojrzeniem.
– Nie wyglądam na taką, która by miała za narzeczonego chłopca do posług – zauważyła.
Dostrzegliśmy, że jej gniew był całkiem szczery, nieudawany. Najwidoczniej Piotrek nie należał do tych wielbicieli, z których Fela mogła być dumna.
Byliśmy obydwaj bardzo głodni, a gdy już zjedliśmy wszystkiego do syta, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy również bardzo zmęczeni – zbyt zmęczeni nawet, aby zwiedzać teraz rodzinne domostwo, o czym tak marzyliśmy, nie bacząc na ciemności.
Mieliśmy największą ochotę udać się na spoczynek. Zaprowadzono nas na górę do tego właśnie pokoju, wychodzącego na wschód, który niegdyś zajmował ojciec. Dan miał dzielić z nami ten pokój, śpiąc we własnym łóżku, w przeciwległym kącie. Prześcieradła i poduszki pachniały lawendą, a przykryto nas jedną z kołder haftowanych jeszcze przez babcię King. Okno było otwarte i słyszeliśmy żaby rechoczące w moczarach nad strumykiem. Oczywiście niejednokrotnie słyszeliśmy rechotanie żab w Ontario, lecz żaby z Wyspy Księcia Edwarda rechotały bardziej melodyjnie i zawodząco. Wszystko to posiadało urok starej rodzinnej tradycji i opowiadania, których nasłuchaliśmy się tak wiele, owiewały swoistym urokiem to, co teraz nas otaczało. Był to dom Kingów – dom naszego ojca – nasz dom jednocześnie! Nigdy w żadnym domu nie mieszkaliśmy tak długo, aby zrodziło się w nas jakieś tkliwsze dla niego uczucie, lecz tutaj, pod tym drewnianym dachem, zbudowanym przez pradziadka Kinga przed dziewięćdziesięciu laty, uczucie to wkradło się do naszych chłopięcych serc, jakbyśmy się zetknęli z czymś bardzo bliskim i najdroższym.
– Pomyśl, to są te same żaby, których ojciec słuchał, gdy był małym chłopcem – szepnął Feliks.
– Nie mogą być te same – zaprotestowałem z powątpiewaniem, nie mając pewności, czy żaby istotnie mogą żyć tak długo. – Przecież już dwadzieścia lat minęło od chwili, kiedy ojciec stąd wyjechał.
– Tak, ale to są potomkowie tamtych żab, których on wtedy słuchał – upierał się Feliks – i rechoczą w tych samych moczarach. Musi to być gdzieś bardzo blisko.
Drzwi nasze były otwarte, a po przeciwnej stronie wąskiego korytarza dziewczęta szykowały się do spania i rozmawiały głośniej nawet, niż zdawały sobie z tego sprawę.
– Jak ci się podobają chłopcy? – pytała Celinka.
– Edgar jest przystojny, ale Feliks stanowczo za gruby – odpowiedziała Fela pośpiesznie.
Feliks szarpnął kołdrą mimo woli i mruknął niechętnie. Zacząłem się przekonywać, że jednak polubię Felę, bo przecież to nie jej wina, że jest próżna. Jak może nie być próżna, gdy przejrzy się w lustrze?
– A ja uważam, że obydwaj są bardzo mili i dosyć ładni – rzekła Celinka.
– Kochane stworzenie!
– Ciekawe, jak się Historynce spodobają – zastanawiała się Fela, jakby opinia Historynki była dla niej w tej chwili najważniejsza.
Nie wiadomo dlaczego i my doznaliśmy takiego uczucia. Przeczuwaliśmy, że jeżeli Historynka nie będzie miała o nas pochlebnego zdania, to i tak nam nic nie pomoże.
– Ciekawe, czy Historynka jest ładna – rzekł Feliks głośno.
– Nie, ładna nie jest – odparł nieoczekiwanie Dan z przeciwnej strony pokoju. – Ale wyda wam się ładna, gdy zacznie z wami rozmawiać. Wszyscy mają takie wrażenie. Dopiero, jak się z nią rozstaniecie, zorientujecie się, że wcale nie jest ładna.
Drzwi pokoju dziewczynek zamknęły się z trzaskiem. W całym domu zapanowała głęboka cisza. Wkroczyliśmy do krainy snu, przejęci ciekawością, czy Historynka nas polubi.
ROZDZIAŁ II
Królowa serc
Zbudziłem się zaraz po wschodzie słońca. Blade majowe promienie słoneczne przedzierały się przez jodły, a lekki wiaterek poruszał ich wierzchołkami.
– Feliks, zbudź się – szepnąłem, potrząsając nim.
– Co się stało? – mruknął niewyraźnie.
– Już rano. Wstańmy i wyjdźmy na dwór. Nie mogę już doczekać się tej chwili, kiedy zobaczę te wszystkie miejsca, o których opowiadał nam ojciec.
Wyskoczyliśmy z łóżka i ubraliśmy się, nie budząc Dana, który spał jeszcze z otwartymi ustami i z kołdrą zwieszoną na podłogę. Z trudem udało mi się powstrzymać Feliksa od zamiaru przekonania się, jakby Dan zareagował, gdyby mu się włożyło coś do otwartych ust. Wytłumaczyłem mu wreszcie, że takie doświadczenie zbudziło by prawdopodobnie Dana i chciałby nam koniecznie towarzyszyć, a przecież będzie o wiele przyjemniej, gdy po raz pierwszy sami wyjdziemy z domu.
Wszędzie panowała cisza, gdy ostrożnie schodziliśmy po schodach. Z kuchni dobiegał nas jakiś szelest, najprawdopodobniej wuj Alec rozpalał ogień; jednakże w pozostałej części domu dzień się jeszcze nie rozpoczął.
Przystanęliśmy na chwilę w hallu, aby spojrzeć na wielki zegar „dziadka”. Nie chodził wprawdzie, lecz dla nas był to stary znajomy, z trzema złoconymi kulami na samym szczycie, z małym cyferblatem i wskazówką pokazującą zmiany księżyca oraz z maleńkim zagłębieniem w drewnianych drzwiczkach, które zrobił ojciec, gdy był jeszcze chłopcem i nie mógł już wymyśleć żadnej innej psoty.
Otworzyliśmy frontowe drzwi i wymknęliśmy się na dwór z niezwykłym wzruszeniem w sercach. Powiał ku nam lekki wietrzyk z południa, cienie jodeł były długie i równo zarysowane; pogodne niebo wczesnego ranka roztaczało się nad nami błękitne i bezchmurne. Bardziej na zachód, poniżej polnego strumyka, ciągnęła się długa dolina, a nad nią pagórki, porośnięte sosnami, przetykanymi gdzieniegdzie bezlistnymi jeszcze bukami i klonami.
Za domem była kępka jodeł, mroczny cienisty zakątek, w którym wiatr hulał i gdzie zawsze pachniało żywicą. Nieco dalej ciągnęła się gęsta plantacja wysmukłych srebrnych brzóz i szemrzących topoli, a niżej nieco znajdował się dom wuja Rogera.
Na prawo od nas, otoczony również jodłami znajdował się sławetny sad Kingów, którego historię znaliśmy od najwcześniejszego dzieciństwa. Wszystko wiedzieliśmy o tym sadzie z opowiadań ojca i w wyobraźni niejednokrotnie po nim biegaliśmy.
Prawie sześćdziesiąt lat temu sad ten został założony, gdy dziadek King wprowadził po raz pierwszy do domu swoją młodą żonę. Przed ślubem dziadek ogrodził parkanem potężny południowy kawał pola, wystawionego na działanie promieni słonecznych. Było to najpiękniejsze, najbardziej urodzajne pole w całym gospodarstwie i sąsiedzi mówili młodemu Abrahamowi Kingowi, że zbierać będzie piękny plon pszenicy z tego kawałka. Abraham King, będąc człowiekiem małomównym, uśmiechał się tylko i milczał, lecz w wyobraźni widział już wizję przyszłych lat i to pole niezasiane jednak zbożem; widział na nim szerokie aleje drzew obsypanych owocem i zapatrzone w te drzewa rozradowane oczy dzieci i wnuków, które jeszcze nie przyszły na świat.
Tę wizję należało urzeczywistnić, ale dziadek King nigdy się nie śpieszył. Nie zasadził drzew od razu, pragnął bowiem, aby rosły wraz z życiem i z historią, aby miały coś wspólnego z każdą chwilą dobrą i radosną, jaka nawiedzi jego dom. Toteż owego ranka, kiedy wprowadził do domu swoją młodą żonę, wyszli obydwoje na południowe pole i zasadzili pierwsze dwa ślubne drzewa. Drzew tych już teraz nie było, lecz istniały jeszcze wówczas, gdy ojciec nasz był małym chłopcem i co roku pokrywały się kwieciem tak delikatnym, jak delikatna była twarzyczka Elżbiety King, gdy spacerowała po tym starym południowym polu w zaraniu swego szczęścia i miłości.
Gdy Abrahamowi i Elżbiecie urodził się syn, na pamiątkę tę zasadzono nowe drzewo w sadzie. Mieli potem aż czternaścioro dzieci, a każde dziecko miało swoje „drzewko urodzinowe”. Każdą uroczystość rodzinną obchodzono w ten sam sposób i każdy miły gość, który spędził choć jedną noc pod dachem Kingów, musiał koniecznie zasadzić drzewko w sadzie. Jednym słowem, każde owocowe drzewko było pięknym zielonym pomnikiem jakiejś radości lub szczęścia minionych lat. Każdy wnuk miał swe drzewko również zasadzone przez dziadka, gdy tylko nadchodziła wiadomość o jego narodzinach, lecz nie były to wyłącznie drzewa jabłoni – były tam również śliwy, wiśnie i grusze. Wszystkie te drzewa nosiły imiona osób, dla których, albo przez które zostały zasadzone. Obydwaj z Feliksem wiedzieliśmy doskonale o „gruszy ciotki Felicji”, o „wiśni ciotki Julii”, o „jabłoni wuja Aleca” i o „śliwie wielebnego Mr. Scotta”. Wiedzieliśmy o nich od urodzenia i wśród tych drzew po prostu byliśmy wychowywani.
A teraz przyszliśmy do tego sadu, był on przed nami; należało tylko otworzyć maleńką białą furtkę w parkanie i już znaleźlibyśmy się w tym wspaniałym królestwie. Lecz zanim doszliśmy do furtki, spojrzeliśmy na lewo, w stronę wygracowanej jodłowej alejki, która prowadziła do domu wuja Rogera. Na samym końcu alejki ujrzeliśmy dziewczynkę trzymającą w objęciach szarego kota. Podniosła rękę i swobodnie skinęła na nas; zapominając zupełnie o sadzie, ruszyliśmy posłuszni jej wołaniu. Wiedzieliśmy przecież, że musiała to być Historynka, a w tym swobodnym i pełnym gracji jej skinieniu było tyle uroku, że nie mogliśmy mu się oprzeć.
Spojrzeliśmy na nią z takim zainteresowaniem, podchodząc bliżej, że zapomnieliśmy nawet o zawstydzeniu. Nie, nie była ładna. Była dość wysoka na swoje czternaście lat, smukła i prosta. Dookoła podłużnej, jasnej twarzy – zbyt podłużnej nawet i zbyt jasnej – piętrzyła się czupryna ciemnych wijących się włosów, związanych nad uszami czerwoną wstążką. Jej duże, ładnie wykrojone usta, były czerwone, jak mak, a błyszczące, sarnie oczy miały kształt migdałów. Nie uważaliśmy jej jednak za ładną.
I wówczas właśnie przemówiła.
– Dzień dobry – rzekła.
Nigdy nie słyszeliśmy takiego głosu. Nigdy, w całym swoim życiu takiego głosu nie słyszałem. Trudno mi go nawet określić. Mógłbym powiedzieć, że był czysty, że był słodki, mógłbym powiedzieć, że dźwięczał jak daleki dzwonek, bo wszystko to byłoby prawdą, lecz nie dawałoby jeszcze tego istotnego pojęcia o głosie, jaki miała Historynka.
Jeżeli głosy ludzkie mają barwy, to jej głos miał barwy tęczy. Nadawał on wypowiadanym słowom tchnienie życia. Wszystko, co mówiła, żyło, oddychało i radowało się. Obydwaj z Feliksem byliśmy zbyt młodzi, aby zrozumieć czy umieć zanalizować wrażenie, jakie odnieśliśmy, lecz przy powitaniu z Historynką uświadomiliśmy sobie nagle, że dzień był naprawdę „dobry” – wyjątkowo piękny i dobry dzień – najlepszy, jaki istniał kiedykolwiek na świecie.
– Wy jesteście Feliks i Edgar – ciągnęła dalej, potrząsając naszymi dłońmi z miną serdecznego kolegi. Powitanie to było takie inne od zażenowanego powitania Feli i Celinki. Od tej chwili byliśmy już z sobą tak zaprzyjaźnieni, jakbyśmy się znali od stu lat.
– Bardzo się cieszę, że was widzę. Taka byłam zmartwiona, że nie mogłam przyjść wczoraj wieczorem. Specjalnie wstałam wcześniej dziś rano, bo przeczuwałam, że i wy wcześnie wstaniecie i że zechcecie się zobaczyć ze mną. Myślałam, że czekacie, abym wam coś opowiedziała, a ja umiem o wiele lepiej opowiadać, niż Fela i Celinka. Czy uważacie, że Fela jest bardzo ładna?
– Jest najpiękniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałem – zawołałem z entuzjazmem, pamiętając o tym, że Fela nazwała mnie „przystojnym”.
– Wszyscy chłopcy tak twierdzą – rzekła Historynka, jak mi się zdawało, niezbyt z tego zadowolona. – I ja tak zresztą uważam. Ponadto Fela jest doskonałą kucharką, chociaż ma dopiero dwanaście lat. Ja nie umiem gotować. Próbowałam się nauczyć, ale jakoś mi dziwnie nie idzie. Ciotka Oliwia powiada, że nie mam wrodzonych zdolności kucharskich, a ja bym tak chciała piec smaczne ciastka i pasztety, jak potrafi piec Fela. Ale poza tym Fela jest głupia. Nie mówię tego w złej myśli! Jest tak naprawdę i wy sami wkrótce się o tym przekonacie. Ogromnie lubię Felę, ale uważam, że jest głupia. Celinka jest o wiele mądrzejsza od niej. Celinka jest bardzo dobra, tak samo jak wuj Alec, a ciotka Janet jest ładna.
– A jaka jest ciotka Oliwia? – zapytał Feliks.
– Ciotka Oliwia jest bardzo ładna. Wygląda jak bratek – aksamitny, purpurowy i złocisty.
Obydwaj z Feliksem usiłowaliśmy wyobrazić sobie tę aksamitną, purpurową i złocistą kobietę-bratka, o której mówiła Historynka.
– Ale czy jest miła? – zapytałem. Było to przecież najgłówniejsze pytanie wszystkich dorosłych, a dorośli mieli na nas potężny wpływ.
– Jest bardzo miła, ale wiecie, że ma już dwadzieścia dziewięć lat. To przecież podeszły wiek, nieprawdaż? Ja osobiście nie mam z nią żadnych kłopotów. Ciotka Janet powiada, że nie miałby mnie kto wychować, gdyby nie ciotka Oliwia, a ona sama twierdzi, że dzieci powinno się puszczać „samopas”, bo i tak wszystko im jest przeznaczone jeszcze przed urodzeniem. Niezbyt dokładnie to rozumiem, a wy?
Nie, myśmy także nie rozumieli, lecz przyjemnie było, gdy dorośli wypowiadali takie zdania, które trudno było zrozumieć.
– A jaki jest wuj Roger? – brzmiało nasze następne pytanie.
– Ja osobiście bardzo lubię wuja Rogera – szepnęła Historynka w zamyśleniu. – Jest wysoki i strasznie wesoły, ale zanadto dokucza ludziom. Zadajesz mu jakieś poważne pytanie, a otrzymujesz zawsze komiczną odpowiedź. Wuj Roger prawie nigdy nie wymyśla, ani nie jest zagniewany, a to przecież także coś znaczy. Jest zresztą starym kawalerem.
– Czy nigdy nie zamierza się ożenić? – zapytał Feliks.
– Tego nie wiem. Ciotka Oliwia bardzo by tego pragnęła, bo już ma dosyć prowadzenia gospodarstwa i marzy o tym, aby pojechać do ciotki Julii do Kalifornii. Powiada jednak, że wuj Roger nigdy się nie ożeni, bo szuka ideału, a gdy już taką idealną kobietę znajdzie, na pewno ona go nie będzie chciała.
W międzyczasie usiedliśmy na sękatym pniu jodły, a wielki szary kot ocierał się o nas, zawierając z nami przyjaźń. Było to wspaniałe zwierzę o srebrzystoszarej sierści, poplamionej ciemniejszymi pręgami. Szare koty przeważnie mają szare albo białe nogi, ten jednak miał cztery czarne łapy i czarny nos. Łapy te nadawały mu wyraz niepowszedniej dystynkcji i odróżniały go od innych kotów spacerujących po wsi. Był to najwidoczniej kot, posiadający nadzwyczajne zdanie o samym sobie, toteż w pierwszej chwili spoglądał na nas nieufnie.
– Ale to nie jest Topsy, prawda? – zapytałem. Od razu zorientowałem się, że pytanie było głupie. Topsy, kot, o którym opowiadał nam ojciec, cieszył się tu niezwykłą popularnością przed trzydziestu laty, ale przecież tak długo żyć nie mógł.
– Nie, ale to jest pra-pra-pra-pra-prawnuk Topsy’ego – rzekła Historynka z dziwną żałością. – Na imię mu Paddy i jest moją własnością. Mamy również podwórzowe koty, lecz Paddy z tamtymi się nie zadaje. Ja osobiście bardzo lubię koty, bo są takie gładkie, jedwabiste i dumne. Poza tym tak mało im do szczęścia potrzeba. Ach, jestem ogromnie zadowolona, że do nas przyjechaliście. Nic się tu nigdy nie dzieje z wyjątkiem takich właśnie dni, więc na pewno doskonale spędzimy czas. Brakowało nam tu dotychczas chłopców, bo był tylko Dan i Piotrek na cztery dziewczynki.
– Cztery dziewczynki? Ach tak, jest jeszcze Sara Ray. Fela wspominała coś o niej. A jaka ona jest? Gdzie mieszka?
– Tam, u podnóża pagórka. Nie możecie widzieć jej domu, bo jodły są tam bardzo gęste. Sara jest bardzo miłą dziewczynką. Ma dopiero jedenaście lat, a jej matka jest strasznie surowa. Nigdy nie pozwala Sarze czytać książek. Wyobrażacie sobie? Nic dziwnego, że Sara zawsze pragnie robić takie rzeczy, których jej matka nie pochwala i dzięki temu jest bardzo nieszczęśliwa. Wuj Roger powiada, że matka, która na nic nie pozwala swemu dziecku, sama sobie sprowadza zmartwienia i wcale się nie dziwi, że Sara jest blada, chuda i nerwowa. Ale mówiąc między nami, jestem pewna, że główną przyczyną tego jest to, że matka daje Sarze za mało jedzenia. Nie dlatego, żeby była skąpa, rozumiecie – ale uważa, że dla dzieci niezdrowo, gdy za dużo jedzą i że dzięki temu rozwija się w nich łakomstwo. Czyż to nie szczęście, że my nie urodziliśmy się w takiej rodzinie?
– Największe szczęście, że wszyscy urodziliśmy się w jednej rodzinie – zauważył Feliks.
– Prawda? Często o tym myślałam. Często myślałam również o tym, jak by to było strasznie, gdyby dziadek King nie ożenił się z babcią. Wątpię, czy któreś z nas byłoby na świecie, a gdybyśmy nawet byli, każde mieszkało by gdzie indziej i na pewno byłoby strasznie nieprzyjemnie. Ile razy myślę o tym, odczuwam wdzięczność dla dziadka i babci King za to, że się pobrali wówczas, gdy było na świecie tyle innych panien i tylu kawalerów.
Obydwaj z Feliksem zadrżeliśmy. Odczuliśmy nagle, że uniknęliśmy strasznego niebezpieczeństwa, niebezpieczeństwa urodzenia się w jakiejś innej rodzinie. Historynkę skłoniło to do wytłumaczenia nam, jakby to było strasznie, gdybyśmy żyli na świecie jeszcze przed istnieniem naszych rodziców.
– A kto tam mieszka? – zapytałem, wskazując dom po przeciwnej stronie pola.
– Ach, ten dom należy do Niezgrabiasza. Nazywa się właściwie Jasper Dale, ale wszyscy nazywają go Niezgrabiaszem. Podobno pisze poezje. Swój dom nazwał Złotym Kamieniem, prawdopodobnie dlatego, że czytał poezje Longfellowa. W towarzystwie nigdy nie bywa, bo jest strasznie niezgrabny. Dziewczęta śmieją się z niego, a on tego ogromnie nie lubi. Znam o nim pewną historię, którą wam kiedyś opowiem.
– A kto mieszka w tamtym drugim domu? – zapytał Feliks, spoglądając na przeciwną stronę doliny, gdzie widać było między drzewami pochyły szary dach.
– Stara Peg Bowen. Bardzo jest dziwna. Mieszka tam z całym mnóstwem zwierząt podczas zimy, a latem chodzi po okolicy i żebrze. Powiadają, że jest niespełna rozumu. Straszy się nią nas, dzieci, mówiąc, że zabierze nas Peg Bowen, jak nie będziemy grzeczne. Ja już teraz nie boję się jej tak jak kiedyś, ale przypuszczam, że nie byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie z sobą zabrała. Sara Ray lęka się jej ogromnie. Piotrek Craig powiada, że Peg Bowen jest czarownicą i twierdzi, że to jej robota, gdy się masło nie udaje. Ale ja w to nie wierzę. W dzisiejszych czasach tak rzadko widuje się czarownice. Może nawet istnieją gdzieś na świecie, ale w każdym razie nie tutaj, na Wyspie Księcia Edwarda. Musiały tu być przed wielu, wielu laty. Znam nawet kilka opowieści o nich, które wam któregoś dnia opowiem. Zobaczycie, że wam krew zakrzepnie w żyłach!
Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. Jeżeli ktokolwiek potrafił opowiedzieć coś w ten sposób, żeby krew w żyłach stygła, to na pewno tylko Historynka, posiadająca tak piękny, pełen uroku głos. Ale dookoła nas był pogodny majowy poranek i nasza młoda krew całkiem normalnie w żyłach krążyła. Zauważyliśmy nieśmiało, że spacer po sadzie będzie w tej chwili o wiele przyjemniejszy.
– Doskonale. Na ten temat także znam dużo opowieści – rzekła Historynka, gdy uszliśmy już kilka kroków, poprzedzani przez Paddy’ego wymachującego długim ogonem. – Cieszycie się, że teraz jest wiosna? Najpiękniejsza nawet zima sprawia, że jeszcze z większą radością witamy wiosnę.
Klamka przy furtce zazgrzytała pod ciężarem dłoni Historynki i po chwili znaleźliśmy się w sadzie Kingów.
ROZDZIAŁ III
Legendy starego sadu
Poza parkanem trawa zaczynała się dopiero zielenić, lecz tutaj, pod osłoną gałęzi jodeł, tworzyła już piękny aksamitny kobierzec. Pąki na drzewach były dość duże, wyłaniając się powoli z szarawych łupinek kory, a fiołki znaczyły się jaskrawą plamą u podnóża „Kamiennego Pulpitu”.
– Wszystko jest takie jak ojciec opowiadał – zauważył Feliks z radosnym westchnieniem. – Tam jest nawet źródełko, osłonięte chińskim dachem.
Pośpieszyliśmy w tę stronę, depcząc świeże listki mięty, które już powschodziły. Źródło było głębokie, otoczone ścianką z nieociosanych kamieni. Ponad źródełkiem dziwaczny daszek w kształcie pagody, zbudowany przez wuja Stefana po jego powrocie z Chin, obrośnięty był bezlistnym jeszcze winem.
– Ślicznie jest, jak liście wina zwisają na dół, niby długie festony – odezwała się Historynka. – Ptaki wiją w tych liściach gniazda. Podczas każdego lata przylatuje tu kilka dzikich kanarków, a między kamieniami otaczającymi źródełko wyrasta świeży mech. Woda jest w nim doskonała. Wuj Edward w którymś ze swych kazań mówił o źródełku Betlejemskim, z którego żołnierze Dawida czerpali wodę, i zaznaczył, że tamto źródełko zupełnie było podobne do tego w naszym sadzie; opowiadał przy tym, jak będąc w obcych krajach, tęsknił strasznie za przezroczystą wodą z naszego źródełka. Widzicie więc, że nasze źródełko posiada już nawet pewną sławę.
– I widzę kubek taki sam, jak tamten, którego używano za czasów ojca – zawołał Feliks, wskazując staroświecki kubek z niebieskiej porcelany, stojący na małej półeczce wyciosanej w kamieniu.
– To jest przecież ten sam kubek – odparła Historynka z zapałem. – Czyż to nie jest nadzwyczajne? Kubek ten był tutaj przed czterdziestu laty, setki ludzi z niego piło i dotychczas się nie potłukł. Ciotka Julia upuściła go raz do źródełka, ale go wyłowiono i wcale się nie uszkodził, z wyjątkiem tej maleńkiej skazki na brzegu. Mam wrażenie, że ma on pewien związek z szczęściem rodziny Kingów, tak samo jak szczęście Edenhallów w poezji Longfellowa. Jest to ostatni kubek z wyprawnego serwisu babci King. A jej najlepszy serwis przetrwał jeszcze do dzisiaj, ma go u siebie ciotka Oliwia. Musicie poprosić, żeby go wam kiedyś pokazała. Śliczny jest, z czerwonymi jagodami dookoła i ze śmiesznym malutkim dzbanuszkiem do śmietanki. Ciotka Oliwia używa go tylko podczas jakichś specjalnych rodzinnych uroczystości.
Napiliśmy się wody z błękitnego kubka i ruszyliśmy na poszukiwanie naszych „drzewek urodzinowych”. Ku wielkiemu rozczarowaniu skonstatowaliśmy, że były zupełnie duże i rozrośnięte. Byliśmy pewni, że zastaniemy je bardziej pasujące do nas wzrostem i skromnym wyglądem.
– Twoje jabłka są wyśmienite do jedzenia – zwróciła się do mnie Historynka – ale jabłka Feliksa są tylko możliwe do placków. Tamte dwa wielkie drzewa w głębi, zwane są drzewami bliźniaczymi. Są to drzewa mojej matki i wuja Feliksa. Jabłka z nich są takie słodkie, że nikt ich nie może jeść, oprócz nas, dzieci i francuskich najemników. A tamto wysokie, smukłe drzewo z gałęziami rosnącymi w górę, podobno zasiało się tu samo i nikt nie może jeść jabłek z niego, bo są strasznie kwaśne i gorzkie. Nawet prosięta tych jabłek jeść nie chcą. Ciotka Janet chciała je raz wziąć do placka, bo żal jej było, że się tyle owoców marnuje. Ale więcej już tego nie robi. Powiada, że lepiej żeby się jabłka marnowały, niż mają się marnować jabłka i cukier. Przeważnie te jabłka ciotka Janet oddaje najemnikom francuskim, ale oni ich nawet nie zabierają do domu.
Słowa Historynki w przezroczystym porannym powietrzu płynęły jak perły i brylanty. Nawet jej przyimki i spójniki posiadały swoisty urok, a we wszystkim, o czym wspominała, była magiczna siła komizmu. Placki jabłeczne, kwaśne owoce i prosięta, wszystko to razem miało dziwne tchnienie romantyzmu.
– Strasznie lubię słuchać, jak mówisz – rzekł Feliks swym ponurym, bezdźwięcznym głosem.
– Wszyscy lubią – odparła Historynka chłodno. – Cieszę się, że wam się podoba mój sposób opowiadania, ale chciałabym, abyście i mnie polubili tak samo, jak lubicie Felę i Celinkę. Nie, nawet więcej. Pragnęłam tego niegdyś, ale teraz już mi to przeszło. Kiedyś w Niedzielnej Szkole, kiedy ksiądz miał kazanie dla naszej klasy, zrozumiałam, że takie pragnienie jest samolubne, jednak mimo wszystko, chciałabym żebyście mnie lubili.
– Ja ogromnie cię lubię – rzekł Feliks z przejęciem. Musiał sobie przypomnieć, że Fela nazwała go grubym.
W tej chwili zbliżyła się do nas Celinka. Okazało się, że dzisiaj przypadał dzień, kiedy Fela pomagała przy śniadaniu i właśnie dlatego nie mogła tu do nas przyjść. Wszyscy skierowaliśmy się do Alei Wuja Stefana.
Aleję tę tworzyły dwa rzędy drzew jabłoni, biegnące w stronę zachodniej części sadu. Wuj Stefan był pierwszym synem Abrahama i Elżbiety Kingów. Nie przyniósł z sobą na świat tego przywiązania do lasów i pól, jakie posiadał dziadek. Babcia King była Wardówną i wuj Stefan odziedziczył po niej owe niezaspokojone pragnienie morskich podróży. Musiał wypłynąć w morze, mimo błagań i łez zrozpaczonej matki i właśnie wrócił z takiej morskiej podróży, aby jedną aleję w sadzie wysadzić drzewami, które przywiózł z obcych krajów.
Potem wyjechał znowu i o okręcie, którym odpłynął, nikt już więcej nie słyszał. Pierwsze siwe włosy ukazały się na głowie babci podczas tych długich miesięcy oczekiwania. Później po raz pierwszy rodzinny sad usłyszał płacz kobiecy, płacz płynący prosto z matczynego serca.
– Gdy kwiaty opadną, przyjemnie jest tu spacerować – opowiadała nam Historynka. – Tak jak we śnie o zaczarowanej krainie spaceruje się po królewskim pałacu. Jabłka są wyśmienite, a zimą jest tu wymarzone miejsce do ślizgawki.
Z Alei zboczyliśmy do Kamiennego Pulpitu – potężnego szarego kolosa, wysokości przeciętnego wzrostu człowieka, który się znajdował w południowej części sadu. Był równy i gładki na froncie, lecz od tyłu opadał w kształcie naturalnym stopni, a w samym środku miał obszerny występ, na którym z łatwością można było stanąć. Odgrywał on ważną rolę w zabawach naszych wujów i ciotek, wyobrażając warowny zamek, indiańską zasadzkę, tron, katedrę, to znów estradę koncertową, wszystko zależnie od okoliczności. Wuj Edward w ósmym roku życia wygłosił swoje pierwsze kazanie na tym starym kolosie, a ciotka Julia, której głos zachwycał teraz tysiące słuchaczy, śpiewała na tym wzniesieniu najwcześniejsze swoje piosenki.
Historynka wdrapała się na występ, usiadła na krawędzi i spojrzała na nas. Pat przysiadł skromnie u stóp kolosa i począł troskliwie myć pyszczek swymi przednimi czarnymi łapami.
– A teraz opowiedz nam historię o tym sadzie – zaproponowałem.
– Istnieją aż dwie jednakowo ważne historie – rzekła Historynka. – Opowieść o Poecie, Który Został Pocałowany, i opowieść o Rodzinnym Duchu. Którą z nich mam wam opowiedzieć?
– Obydwie – rozsądził kwestię Feliks – ale najpierw opowiedz o duchu.
– Sama nie wiem. – Historynka spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Właśnie tę historię powinno się opowiadać o zmierzchu, przy zapadających cieniach wieczoru. Wówczas ze strachu dusze by wam z ciał wyskoczyły.
Przyszło nam na myśl, że o wiele będzie przyjemniej, jak dusze z ciał nie „powyskakują” i jednogłośnie wypowiedzieliśmy się za historią o Rodzinnym Duchu.
– Historie o duchach są o wiele przyjemniejsze podczas dnia – oświadczył Feliks.
Historynka rozpoczęła opowiadanie, my zaś słuchaliśmy chciwie. Celinka, która już uprzednio słyszała historię kilka razy, teraz była tak samo, jak my rozgorączkowana. Wyznała mi potem, że wszystko jedno, ile razy Historynka coś opowiada, bo za każdym razem jej opowiadanie jest nowe i tak zajmujące, jakby się je słyszało po raz pierwszy w życiu.
– Dawno, dawno temu – zaczęła Historynka głosem przyćmionym nieco – nawet przedtem, jeszcze nim się dziadek King urodził, żyła tutaj i mieszkała u rodziców dziadka jego kuzynka – sierota. Nazywała się Emilia King, była bardzo drobna i niezwykle urocza. Miała łagodne piwne oczy, którymi na nikogo nie potrafiła patrzeć bez zawstydzenia – jak nasza Celinka – i długie, jedwabiste ciemne loki jak moje. Poza tym miała maleńki czerwony znak od urodzenia na policzku, który wyglądał, jak mały motylek.
Oczywiście, wówczas nie było tu jeszcze sadu, tylko było pole, ale na tym polu rosło mnóstwo białych brzóz, właśnie w tym miejscu, gdzie rośnie teraz i rozrasta się drzewo wuja Aleca. Emilia lubiła siadać na mchu pod brzozami i czytać albo szyć. Miała ukochanego. Nazywał się Michał Ward i był piękny jak królewicz. Kochała go całym sercem, a on darzył ją takim samym uczuciem, lecz nigdy z sobą o tym nie rozmawiali. Zazwyczaj spotykali się pod brzozami i rozmawiali o wszystkim innym, tylko nie o miłości. Pewnego dnia Michał Ward powiedział Emilii, że przyjdzie następnego dnia, aby jej zadać bardzo ważne pytanie i pragnie zastać ją pod brzozami, gdy się tu zjawi. Emilia przyrzekła spotkać się z nim na umówionym miejscu. Jestem pewna, że nie spała zupełnie tej nocy, wciąż o tym rozmyślając, zaciekawiona, jakie to ważne pytanie miał jej zadać, chociaż w gruncie rzeczy wiedziała, o co mu chodzi. Ja zresztą także bym się domyślała! Więc następnego dnia ubrała się w najpiękniejszą suknię z bladoniebieskiego muślinu, przyczesała jedwabiste loki i wyszła uśmiechnięta, kierując się w stronę brzóz. A wtedy, gdy tam czekała i rozmyślała o najmilszych rzeczach, przybiegł do niej chłopiec sąsiada, który nie wiedział nic o jej miłości i zawiadomił ją, że Michał Ward zabił się własną dubeltówką przez nieostrożność. Emilia przyłożyła dłonie do serca – o tak – i upadła bez życia na miękki mech. A gdy wróciła do przytomności, nie płakała wcale i nie rozpaczała, lecz była już zupełnie odmieniona. Nigdy, już nigdy nie była taka jak przedtem, nigdy nie uśmiechała się, choć codziennie kładła bladoniebieską muślinową suknię i całymi godzinami czekała wśród kępki brzóz. Z każdym dniem stawała się bledsza i bledsza, a czerwony motylek na policzku stawał się coraz czerwieńszy, aż wreszcie wyglądał jak plama krwi na przezroczystej bieli policzka. Gdy nadeszła zima, Emilia umarła, lecz następnej wiosny – Historynka zniżyła głos do szeptu, który był jednak tak samo wyraźny i przejmujący do głębi – ludzie zaczęli mówić, że widują Emilię od czasu do czasu, oczekującą wśród białych brzóz. Nikt nie wiedział, kto pierwszy rozniósł tę pogłoskę, lecz w każdym razie widziało ją kilka osób. Dziadek też ją widział, gdy był jeszcze małym chłopcem, a poza tym widziała ją raz jeden moja mama.
– A ty ją kiedyś widziałaś? – zapytał Feliks sceptycznie.
– Nie, ale zobaczę ją na pewno, jak uwierzę w to, że się zjawia – wyznała szczerze Historynka.
– Ja bym nie chciała jej zobaczyć. Bałabym się – wyszeptała Celinka z drżeniem.
– Właściwie nie ma się czego bać – zapewniła ją Historynka. – Przecież to nie jest żaden obcy duch. To jest nasz duch rodzinny, więc nam żadnej krzywdy nie wyrządzi.
My tacy pewni tego nie byliśmy. Duchy są istotami wszelkich możliwości, choćby to nawet były nasze duchy rodzinne. Dla nas opowiadanie Historynki teraz stało się jeszcze bardziej rzeczywiste. Byliśmy zadowoleni, że nie słuchaliśmy tego opowiadania wieczorem. Czyżby możliwy był powrót do domu poprzez ciemności, poprzez zagradzające gałęzie drzew w starym sadzie? I teraz każde z nas lękało się obejrzeć, bo a nuż dostrzeże pod drzewem wuja Aleca kuzynkę Emilię w bladobłękitnej sukni! Lecz ujrzeliśmy tylko Felę, biegnącą przez zielony trawnik, ze złocistymi lokami rozsypującymi się na ramiona.
– Fela jest zmartwiona, że mogła czegoś nie dosłyszeć – zauważyła Historynka głosem spokojnym, lecz ubawionym. – Już śniadanie gotowe, Felu? Czy też będę miała jeszcze czas opowiedzieć chłopcom historię o Poecie, Który Został Pocałowany?
– Śniadanie jest gotowe, ale mamy dość czasu, dopóki ojciec nie wróci od chorej krowy – odparła Fela.
Obydwaj z Feliksem nie mogliśmy oderwać od niej oczu. Z rumianymi policzkami, z błyszczącymi oczami od nadmiernego pośpiechu, twarzyczka jej wyglądała, jak rozkwitająca róża. Ale gdy Historynka zaczęła mówić, zapomnieliśmy o patrzeniu na Felę.
– Mniej więcej w dziesięć lat po ślubie dziadka i babci Kingów przyjechał do nich w odwiedziny pewien młodzieniec. Był on dalekim krewnym babci i jednocześnie był poetą. Zdobywał wówczas sławę, bo musicie wiedzieć, że później był bardzo sławny. Poszedł do sadu pisać poezje i zasnął z głową opartą na ławce, która stała pod drzewem dziadka. Wówczas cioteczna babka Edyta przyszła również do sadu. Oczywiście wtedy nie była jeszcze cioteczną babką. Miała dopiero lat osiemnaście, czerwone usta, czarne włosy i takie same czarne oczy. Mówiono ogólnie, że była bardzo nieszczęśliwa. Przez dłuższy czas nie było jej w domu, a tego dnia właśnie przyjechała i nie wiedziała nic o obecności Poety. Lecz gdy go ujrzała śpiącego w sadzie, myślała, że to jest kuzyn, którego spodziewano się ze Szkocji. Podeszła ostrożnie na palcach – o tak – pochyliła się – o tak – i pocałowała go w policzek. Wówczas Poeta otworzył swoje duże niebieskie oczy i spojrzał w twarz Edyty. Zapłoniła się jak róża, bo zrozumiała, że uczyniła rzecz straszną. Przecież to nie był jej kuzyn ze Szkocji! Pisał jej wszakże, że miał oczy takie same czarne jak ona! Edyta uciekła i schowała się, a później czuła się jeszcze gorzej, gdy się dowiedziała, że ów młodzian jest sławnym poetą. On jednak na jej cześć napisał jeden ze swych najpiękniejszych wierszy i przysłał go Edycie, później zaś wiersz ten był wydrukowany w jednej z jego książek.
Widzieliśmy dokładnie wszystko – śpiącego Poetę – zawstydzoną, zarumienioną dziewczynę – pocałunek z jej ust spłynął leciutko jak płatek róży na jego ogorzały od słońca policzek.
– Powinni się byli pobrać – zauważył Feliks.
– Tak, w książce na pewno tak by było, ale widzisz, to nie jest książka, tylko życie – odparła Historynka. – Czasami gramy nawet tę opowieść. Najbardziej lubię, jak Piotrek jest poetą. Ale nie lubię, jak Dan jest poetą, bo jest strasznie piegowaty i jak zamyka oczy to je zupełnie zaciska. Ale Piotrek jest poetą tylko wtedy, gdy Fela zgodzi się grać Edytę, a Dan znowu przeciwnie.
– A jaki jest ten Piotrek? – zapytałem.
– Piotrek jest nadzwyczajny. Matka jego mieszka na drodze do Markdale i zarabia praniem. Ojciec Piotrka uciekł i zostawił ich wówczas, gdy Piotrek miał dopiero trzy lata. Nigdy więcej nie wrócił i nawet nie wiedzą, czy umarł, czy jeszcze żyje. Powiedzcie, czy to ładnie tak traktować własną rodzinę? Jak Piotrek miał sześć lat, to już pracował na swoje utrzymanie. Wuj Roger posyła go do szkoły i latem płaci mu pensję. Wszyscy ogromnie lubimy Piotrka, z wyjątkiem Feli.
– Ja także Piotrka lubię – wtrąciła Fela nieoczekiwanie – ale mama sama powiada, że wy z niego Bóg wie co robicie. Jest przecież tylko chłopcem do posług, nie ma wychowania, ani wykształcenia. Ja bym go nie traktowała jak równego sobie.
Uśmiech zamajaczył na twarzy Historynki, jak cień, który pada na dojrzałą pszenicę pod wpływem wiatru.
– Piotrek jest prawdziwym gentlemanem i jest o wiele bardziej interesujący niż ty, gdybyś była nawet najlepiej wychowana i kształciła się przez sto lat – rzekła.
– On przecież ledwo umie pisać – zaprotestowała Fela.
– Wilhelm Zdobywca w ogóle pisać nie umiał – zgniotła ją argumentem Historynka.
– Nigdy nie chodzi do kościoła i nigdy nie mówi pacierza – broniła się Fela, jeszcze niepokonana.
– To jest nieprawda – zawołał Piotrek we własnej osobie, przełażąc przez otwór w parkanie. – Czasami nawet mówię pacierz.
Piotrek był smukłym kształtnym chłopcem, o roześmianych czarnych oczach i czarnych kędzierzawych włosach. Chociaż była tak wczesna wiosna, chodził już boso. Całe jego ubranie składało się ze spłowiałej starej koszuli i zniszczonej pary bawełnianych spodenek. Nosił jednak to wszystko na sobie z taką gracją, że wydawał się lepiej ubrany, niż był w istocie.
– Nie modlisz się zbyt często – upierała się Fela.
– I tak mnie Bóg wysłucha, chociaż mu nie dokuczam codziennie – uśmiechał się Piotrek.
Była to prawdziwa herezja dla Feli, lecz Historynka patrzyła na Piotrka z pobłażliwym uśmiechem.
– W każdym razie do kościoła nigdy nie chodzisz – zarzucała mu dalej Fela, nie dając się tak łatwo zbić z tropu.
– Bo nie będę chodził do kościoła, dopóki nie zdecyduję się, czy mam zostać metodystą, czy prezbiterianinem. Ciotka Jane była metodystką, matka moja niczym nie jest, a ja chcę być czymś koniecznie. Lepiej być metodystą, prezbiterianinem, czy czymśkolwiek, niż nie być niczym. Jak zdecyduję się, czym mam być, będę tak samo jak wy chodził do kościoła.
– Żeby być czymś, trzeba się do tego urodzić – bąknęła Fela pogardliwie.
– A ja myślę, że lepiej mieć własną religię, niż wierzyć w to, w co inni ludzie wierzą – odciął się Piotrek.
– Przestańcie się kłócić – wtrąciła się do rozmowy Celinka. – Felu, daj spokój Piotrkowi! Piotrek, to jest Edgar King, a to jest Feliks. Musimy się z nimi zaprzyjaźnić, aby przyjemnie razem spędzić lato. Pomyśl tylko, jakie zabawy możemy urządzać! Ale jak ty się będziesz wiecznie kłócił, to wszystko nam zepsujesz. Co dzisiaj robisz?
– Mam zabronować pole pod lasem i skopać klomby waszej ciotki Oliwii.
– Obydwie z ciotką Oliwią posiałyśmy groszek pachnący wczoraj – pochwaliła się Historynka – a ja posiałam groszek na własnym klombie. Nie będę w tym roku przekopywać ziemi, żeby się przekonać, jak prędko groszek wzejdzie. Podobno dla groszku przekopywanie jest niezdrowe. Uzbroję się w cierpliwość, choćby to nie wiem jak długo trwało.
– Ja dzisiaj chcę pomóc mamie w sadzeniu jarzyn w ogrodzie – rzekła Fela.
– Strasznie nie lubię sadzić jarzyn – oświadczyła Historynka. – Lubię je za to jeść, jak jestem głodna. Wówczas mogę nawet wyjść do ogrodu i przyglądać się grządkom, na których rosną cebula i buraki. Lubię za to podlewać kwiaty. Mam nawet wrażenie, że byłabym o wiele lepsza dla ludzi, gdybym spędzała całe życie w ogrodzie.
– Adam i Ewa stale mieszkali w ogrodzie – podsunęła argument Fela – a wcale nie byli tacy dobrzy.
– Ale na pewno byliby gorsi, gdyby w ogrodzie nie mieszkali – uśmiechnęła się Historynka.
Wybieraliśmy się teraz na śniadanie. Piotrek i Historynka wydostali się z sadu przez otwór w parkanie, zabierając z sobą Paddy’ego, my zaś poszliśmy szeroką aleją w stronę domu.
– Jak wam się podoba Historynka? – zapytała Fela.
– Jest nadzwyczajna! – zawołał Feliks z entuzjazmem. – Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś potrafił tak pięknie opowiadać.
– Ale nie umie gotować – zawołała Fela – i pięknością także nie grzeszy. Wyobraźcie sobie, że pragnie zostać artystką, jak dorośnie. Czy to nie okropne?
Nie orientowaliśmy się, w czym tkwiła to okropność!
– Ach, bo artyści są przeważnie bardzo niedobrymi ludźmi – tłumaczyła nam Fela wielce zgorszona. – Na pewno i Historynka wkrótce taka będzie. Ojciec ją do tego namawia, bo wiecie przecież, że także jest artystą.
Najwidoczniej Fela uważała, że artyści i artystki całego świata są członkami jednego i tego samego związku „niedobrych ludzi”.
– Ciotka Oliwia powiada, że Historynka jest czarująca – odezwała się Celinka.
Bardzo odpowiedni przymiotnik! Obydwaj z Feliksem przyznaliśmy słuszność ciotce Oliwii. Tak, Historynka była czarująca i to było ostatnie słowo, jakie można było wypowiedzieć na temat.
Dan zjawił się dopiero wówczas, gdy siedzieliśmy już przy śniadaniu, a ciotka Janet tak go zaczęła łajać, że doszliśmy do wniosku, iż na przyszłość lepiej będzie unikać jej złego humoru. W każdym razie lato zapowiadało się dla nas jak najlepiej. Mieliśmy Felę, na którą mogliśmy patrzeć; Historynkę, opowiadającą nam rozmaite cudowne historie; Celinkę, która się nami zachwycała; Dana i Piotrka, jako towarzyszy zabaw – czegóż więcej można żądać od życia?
ROZDZIAŁ IV
Ślubny welon dumnej królewny
Po dwutygodniowym pobycie w Carlisle, byliśmy już jak u siebie w domu, a największy urok dla nas miała panująca tu swoboda. Z Piotrkiem, Danem, z Felą, Celinką, Historynką i z bladą, szarooką małą Sarą Ray byliśmy już serdecznie zaprzyjaźnieni. Oczywiście chodziliśmy do szkoły, a poza tym wykonywaliśmy pewne czynności w gospodarstwie, które nam powierzono i za które byliśmy odpowiedzialni. Mimo to mieliśmy mnóstwo wolnego czasu do zabawy. Nawet Piotrek miał dużo czasu, gdy skończyły się siewy i sadzenie jarzyn.
Wszyscy zgadzaliśmy się z sobą, chociaż istniały między nami pewne drobne różnice poglądów. Również z dorosłymi naszego małego światka żyliśmy w jak najlepszej harmonii.
Lubiliśmy ciotkę Oliwię, bo była ładna, wesoła i dobra, a szczególnie dlatego, że pozostawiała dzieciom najzupełniejszą swobodę. Jeżeli tylko każde z nas myło się codziennie, unikało sprzeczek i nie posługiwało się łobuzerską gwarą, ciotka Oliwia była z nas zupełnie zadowolona. Ciotka Janet przeciwnie, wygłaszała nam całe mnóstwo pouczających kazań i tak ustawicznie tłumaczyła nam, co należy robić, a czego robić nie należy, że wszystko mieszało nam się w głowach i nic z tego wszystkiego nie rozumieliśmy.
Wuj Roger, jak nas Historynka poinformowała, był wesoły i najchętniej każdemu dokuczał. Lubiliśmy go, lecz doznawaliśmy nieprzyjemnego uczucia, że znaczenie jego uwag posiadało zawsze jakąś myśl uboczną. Czasami nawet zdawało nam się, że wuj Roger wyśmiewa się z nas, na czym najbardziej cierpiała nasza duma dziecięca.
Najgorętszym uczuciem darzyliśmy wuja Aleca. Wyczuwaliśmy podświadomie, że mamy w nim najserdeczniejszego przyjaciela bez względu na to, czy jakąś czynność spełniliśmy, czy też któreś z nas uchyliło się od wykonania powierzonej mu pracy. W słowach, które wuj Alec wypowiadał, nigdy nie kryło się nic „ubocznego”.
Życie społeczne młodzieży w Carlisle koncentrowało się głównie w szkole codziennej i w Szkole Niedzielnej. Szczególne zainteresowanie budziła w nas Szkoła Niedzielna, bo mieliśmy tam wyjątkowo miłego nauczyciela, którego lekcje były tak ciekawe, że przestaliśmy uważać, jak dotychczas, zajęcia w Szkole Niedzielnej za nieprzyjemny obowiązek. Przeciwnie, wyczekiwaliśmy z niecierpliwością niedzieli i wszystko co nam zadawał nauczyciel, staraliśmy się odrabiać najpóźniej w poniedziałki albo wtorki. Przyznaję nawet ze wstydem, że reszta dni w tygodniu dłużyła nam się niewymownie.
Nauczyciel nasz głęboko interesował się posłannictwem bożym, co naprowadziło Historynkę na myśl zorganizowania misjonarskiej pracy wśród naszego szczupłego grona. Przede wszystkim postanowiła nakłonić Piotrka, aby zaczął chodzić do kościoła.
Fela nie pochwalała tego zamiaru i na ten temat wypowiedziała się całkiem szczerze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki