Historynka (ekskluzywna edycja) - Lucy Maud Montgomery - ebook

Historynka (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Pogodna, pełna ciepła i humoru opowieść o urokach dzieciństwa, przyjaźni i życia na farmie. Historia Sary Stanley, tytułowej Historynki, obdarzonej niezwykłą wyobraźnią i talentem do snucia barwnych opowieści o życiu na farmie, dorastaniu i zabawach. Sara wraz z grupką przyjaciół mieszka w Carlise, małej miejscowości położonej na Wyspie Księcia Edwarda, do której przybywają Ed i Feliks, aby spędzić tam lato - magiczny czas w krainie wyobraźni i zaskakujących przygód, a ich największym marzeniem jest odkrycie tajemnicy niebieskiego kufra.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 379

Oceny
4,0 (8 ocen)
1
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Avila93

Dobrze spędzony czas

Jest to jedna. z tych lektury do których z przyjemnością wracam po latach
00
patrycjalitva92

Dobrze spędzony czas

przyjemna do czytania, ale nie umywa się do Ani z Zielonego Wzgórza ;)
00

Popularność




Roz­dział I. Dom naszego ojca

ROZ­DZIAŁ I

Dom naszego ojca

– Ogrom­nie lubię wszel­kie drogi, bo zawsze jestem cie­kawa, co się znaj­duje u ich kresu.

Tak kie­dyś powie­działa Histo­rynka. Opusz­cza­jąc pew­nego majo­wego ranka Toronto i uda­jąc się na Wyspę Księ­cia Edwarda, oby­dwaj z Felik­sem nie mie­li­śmy poję­cia o Histo­rynce, jak rów­nież nie zna­li­śmy tego jej prze­zwi­ska. Wie­dzie­li­śmy tylko, że kuzynka Sara Stan­ley – któ­rej matka, a nasza ciotka Feli­cja, dawno już zmarła – miesz­kała stale na Wyspie u wuja Rogera i ciotki Oli­wii King, na far­mie w Car­li­sle, sąsia­du­ją­cej ze sta­rym dwor­kiem Kin­gów. Wie­rzy­li­śmy, że ją poznamy, gdy przy­je­dziemy na miej­sce, a z listów ciotki Oli­wii do ojca domy­śla­li­śmy się że kuzynka Sara jest bar­dzo miłym stwo­rze­niem. Na ogół nie­zbyt czę­sto myśle­li­śmy o niej. Inte­re­so­wali nas bar­dziej Fela, Celinka i Dan, któ­rzy miesz­kali w samym dworku i mieli być naszymi sta­łymi towa­rzy­szami pod­czas lata.

Lecz wizja Histo­rynki, choć nie­zna­nej jesz­cze, zama­ja­czyła nam tego ranka, gdy pociąg opusz­czał dwo­rzec w Toronto. Wyru­szy­li­śmy prze­cież w dal­szą drogę i cho­ciaż wie­dzie­li­śmy, co się znaj­duje u jej kresu, owiana była dla nas jakimś nim­bem tajem­ni­czo­ści, nim­bem nie­zna­nego uroku, dają­cego temat do głę­bo­kich roz­my­ślań.

Rado­wała nas sama myśl ujrze­nia rodzin­nego domu ojca i prze­by­wa­nia wśród tych kątów, wśród któ­rych ojciec prze­by­wał za cza­sów chło­pięc­twa. Tak wiele opo­wia­dał nam o tym wszyst­kim i tak czę­sto opi­sy­wał każdą scenę oddziel­nie, że mimo woli zako­rze­nił w nas to głę­bo­kie uczu­cie dla rodzin­nego domo­stwa, uczu­cie, które i w jego sercu nie wyga­sło, pomimo tylu lat spę­dzo­nych na obczyź­nie. Mie­li­śmy pod­świa­dome wra­że­nie, że wła­śnie ten dom jest naszym domem rodzin­nym, że jest naszą kolebką, cho­ciaż ni­gdy jej nie widzie­li­śmy. Ocze­ki­wa­li­śmy nie­cier­pli­wie tego uro­czy­stego dnia, kiedy ojciec zabie­rze nas „do domu”, do tego sta­rego domu, oto­czo­nego jodłami, do tego sła­wet­nego „sadu Kin­gów”, gdzie będziemy mogli bie­gać po alejce „Wuja Ste­fana”, pić wodę z głę­bo­kiego źró­dełka osło­nię­tego chiń­skim dachem, stać na Kamien­nym Pul­pi­cie i jeść jabłka z naszych „drzew uro­dzi­no­wych”.

Chwila ta nade­szła prę­dzej, niż przy­pusz­cza­li­śmy, lecz ojciec nie mógł tam poje­chać z nami. Firma jego tej wio­sny wezwała go do Rio de Jane­iro na sta­no­wi­sko kie­row­nika tam­tej­szej filii. Nie wolno było omi­jać takiej oka­zji, bo ojciec nasz był czło­wie­kiem bied­nym, a nowe sta­no­wi­sko ozna­czało pod­wyżkę pen­sji, choć jed­no­cze­śnie było przy­czyną zli­kwi­do­wa­nia naszego dotych­cza­so­wego domu. Matka nasza umarła w owym cza­sie, kiedy jesz­cze nie zda­wa­li­śmy sobie z tego sprawy. Do Rio de Jane­iro ojciec zabrać nas nie mógł. Po dłu­gich roz­my­śla­niach zade­cy­do­wał posłać nas do wuja Aleca i ciotki Janet, do rodzin­nego zaścianka, a gospo­dyni nasza, która rów­nież pocho­dziła z Wyspy i zamie­rzała tam teraz wró­cić, miała zaopie­ko­wać się nami pod­czas podróży. Oba­wiam się, że ta podróż była dla niej nie­zbyt przy­jemna! Żyła w usta­wicz­nym stra­chu, że któ­ryś z nas zgi­nie, wyrzą­dzi sobie krzywdę, albo wypad­nie z pociągu i naj­praw­do­po­dob­niej ode­tchnęła z ulgą, gdy przy­by­li­śmy wresz­cie do Char­lot­te­town i mogła nas oddać pod opiekę wuja. Na poże­gna­nie ostrze­gła go jesz­cze:

– Ten gruby nie jest naj­gor­szy. Nie jest taki żywy i nie znika usta­wicz­nie z oczu, jak ten szczu­pły. Naj­bez­piecz­niej byłoby podró­żo­wać z nimi w ten spo­sób, żeby oby­dwóch uwią­zać na sznu­rze, ale na sznu­rze moż­li­wie krót­kim.

„Tym gru­bym” był Feliks, który był ogrom­nie wraż­liwy na punk­cie swo­jej tuszy. Gim­na­sty­ko­wał się całymi dniami, aby schud­nąć, lecz rezul­tat był taki, że z każ­dym dniem sta­wał się coraz tęż­szy. Uda­wał, że nie dba o to, lecz w grun­cie rze­czy mar­twił się tym ogrom­nie, zamę­cza­jąc swoją tuszą biedną panią Mac­La­ren. Nie lubił jej zresztą bar­dzo od owego dnia, kiedy mu powie­działa, że wkrótce będzie „szer­szy niż dłuż­szy”.

Ja ze swej strony byłem raczej zmar­twiony, gdy się z nami żegnała w ostat­niej chwili, życząc nam wszyst­kiego dobrego, my jed­nak wkrótce zapo­mnie­li­śmy o niej zupeł­nie, gdy zna­leź­li­śmy się na otwar­tej prze­strzeni, sie­dząc w bryczce po oby­dwu stro­nach wuja Aleca, któ­rego poko­cha­li­śmy od pierw­szego wej­rze­nia. Był to mały czło­wie­czek, o drob­nych deli­kat­nych rysach, przy­strzy­żo­nej siwej bro­dzie i dużych, zmę­czo­nych błę­kit­nych oczach, przy­po­mi­na­ją­cych nam oczy ojca. Wie­dzie­li­śmy, że wuj Alec bar­dzo lubi dzieci i że z głę­boką rado­ścią powi­tał „chłop­ców Alana”. Czu­li­śmy się z nim jak w domu i nie lęka­li­śmy się zada­wać mu pytań na naj­roz­ma­it­sze tematy, któ­rych nasu­wało się z każdą chwilą coraz wię­cej. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się z nim ser­decz­nie pod­czas tej drogi na prze­strzeni dwu­dzie­stu mil.

Ku naszemu głę­bo­kiemu roz­cza­ro­wa­niu było już ciemno, gdy przy­by­li­śmy do Car­li­sle – zbyt ciemno w każ­dym razie, aby cokol­wiek widzieć dokład­nie, gdy wje­cha­li­śmy w zadrze­wioną alejkę pro­wa­dzącą do sta­rego dworku Kin­gów. Za nami wisiał jasny księ­życ ponad połu­dnio­wo­za­chod­nimi łąkami, spo­wi­tymi w wio­senną ciszę, a dookoła nas pano­wały ciem­no­ści wojen­nej majo­wej nocy. Usi­ło­wa­li­śmy roz­go­rącz­ko­wani prze­nik­nąć te ciem­no­ści wzro­kiem.

– Tam jest ta duża wierzba, Ed – szep­nął Feliks w pod­nie­ce­niu, gdy kie­ro­wa­li­śmy się ku bra­mie.

Miał słusz­ność. Drzewo to zasa­dził dzia­dek King pew­nego wie­czoru, gdy wró­cił do domu po cało­dzien­nej orce w polu, nad stru­my­kiem. Uro­sło od tego czasu i przy­brało mnó­stwo gałęzi. Ojciec nasz, nasi wujo­wie oraz ciotki bawili się w cie­niu tej wierzby, a teraz była ona nie­zwy­kle potężna, miała gruby pień i mnó­stwo gru­bych kona­rów, z któ­rych każdy już był samo­ist­nym drze­wem.

Jutro wdra­pię się na nią – posta­no­wi­łem wesoło.

Na prawo, nieco w głębi zna­czyły się w ciem­no­ściach inne drzewa, po któ­rych pozna­li­śmy od razu, że to był sad. Po lewej stro­nie, wśród szu­mią­cych jodeł i sosen wzno­sił się stary tyn­ko­wany dom, z któ­rego w tej chwili przez otwarte drzwi prze­dzie­rał się blask świa­tła; ciotka Janet, potężna, zapo­bie­gliwa, łagodna kobieta o rumia­nych policz­kach, wyszła wła­śnie na nasze spo­tka­nie.

Wkrótce zna­leź­li­śmy się w kuchni przy kola­cji, w tej kuchni o niskim zakop­co­nym sufi­cie, z któ­rego zwie­szały się szynki i poła­cie sło­niny. Wszystko tu było wła­śnie takie, jak opo­wia­dał ojciec. Dozna­li­śmy uczu­cia, że wra­camy wresz­cie do domu, po dłu­gich latach prze­by­wa­nia wśród obcych ludzi.

Fela, Celinka i Dan sie­dzieli naprze­ciw, patrząc na nas w tym mnie­ma­niu, że jeste­śmy zbyt zajęci jedze­niem, aby zwra­cać na nich uwagę. My ze swej strony spo­glą­da­li­śmy na nich rów­nież wtedy, gdy jedli i w rezul­ta­cie spoj­rze­nia nasze co kilka chwil spo­ty­kały się, wywo­łu­jąc obu­stronne zaże­no­wa­nie.

Dan był naj­star­szy; miał trzy­na­ście lat, tak samo jak ja. Był szczu­płym, pie­go­wa­tym chłop­cem, o zbyt dłu­gich, pro­stych, ciem­nych wło­sach i o kształt­nym nosie Kin­gów. Pozna­li­śmy ten nos od razu. Wykrój ust miał już wła­sny, nie­przy­po­mi­na­jący niczym ust Kin­gów, ani też War­dów. Nikt by w nich zresztą nie dostrzegł rodzin­nego podo­bień­stwa, bo były wyjąt­kowo brzyd­kie – duże, cien­kie i zaci­śnięte. Potra­fiły się jed­nak uśmie­chać przy­jaź­nie, toteż oby­dwaj z Felik­sem doszli­śmy do wnio­sku, że będziemy mogli szybko polu­bić Dana.

Fela miała lat dwa­na­ście. Otrzy­mała imię po ciotce Feli­cji, która była bliź­nia­czą sio­strą wuja Feliksa. Ciotka Feli­cja i wuj Feliks, jak nam czę­sto opo­wia­dał ojciec, umarli jed­nego dnia, odda­leni zresztą od sie­bie, lecz pocho­wani zostali tuż przy sobie na sta­rym cmen­ta­rzu w Car­li­sle.

Z listów ciotki Oli­wii wie­dzie­li­śmy, że Fela uwa­żana jest za miej­scową pięk­ność, toteż cie­kawi byli­śmy ją zoba­czyć. Pod tym wzglę­dem prze­szła sta­now­czo nasze naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Była dość tęga i pulchna, o dużych sza­fi­ro­wych oczach, zło­tych lokach i różo­wej cerze, jed­nym sło­wem „kom­plek­sja Kin­gów”. Kin­go­wie znani byli ze swych kształt­nych nosów i pięk­nej cery. Poza tym Fela miała wyjąt­kowo piękne ręce. Przy każ­dym ruchu dołeczki na dło­niach uka­zy­wały się same i z przy­jem­no­ścią myślało się o tym, jakie kształtne musiały być jej okrą­glut­kie łok­cie.

Poza tym była wyjąt­kowo pięk­nie ubrana; w czer­wo­nej sukience i kroch­ma­lo­nym muśli­no­wym far­tuszku wyglą­dała uro­czo, a z tego co bąk­nął Dan, zro­zu­mie­li­śmy, że „wystro­iła się” tak na uro­czy­stość naszego przy­jazdu. Uświa­do­mi­li­śmy sobie jesz­cze głę­biej powagę chwili, bo dotych­czas ni­gdy jesz­cze żadna dziew­czynka nie zada­wała sobie trudu, by się dla nas stroić.

Celinka, która miała lat jede­na­ście, była rów­nież ładna, co rzu­ca­łoby się bar­dziej w oczy, gdyby nie było przy niej Feli. Po pro­stu Fela zaćmie­wała swą urodą wszyst­kie inne dziew­częta. Celinka wyglą­dała przy niej na dziw­nie bladą i chudą, lecz posia­dała deli­katne drobne rysy, mięk­kie ciemne włosy o jedwa­bi­stym poły­sku i łagodne piwne oczy, w któ­rych od czasu do czasu odzwier­cie­dlało się zawsty­dze­nie. Pamię­ta­li­śmy, jak ciotka Oli­wia pisała do ojca, że Celinka jest wyka­paną War­dówną, gdyż tak samo jak War­do­wie nie posiada abso­lut­nie zmy­słu humoru. Nie wie­dzie­li­śmy wpraw­dzie co to dokład­nie zna­czy, domy­śla­li­śmy się jed­nak, że nie mogło to być w żad­nym razie kom­ple­men­tem.

Oby­dwaj byli­śmy skłonni przy­pusz­czać, że Celinkę polu­bimy bar­dziej od Feli. Prawda, że Fela była wyjąt­kowo piękna, lecz kie­ro­wani nie­za­wodną intu­icją dzie­cięcą, orien­to­wa­li­śmy się, że jest zbyt zaro­zu­miała z przy­czyny swo­jego cza­ru­ją­cego wyglądu. Jed­nym sło­wem, widzie­li­śmy, że Fela jest próżna.

– Dziwne, że Histo­rynka nie przy­szła was zoba­czyć – powie­dział wuj Alec. – Nie mogła się już docze­kać waszego przy­jazdu.

– Była tro­chę nie­zdrowa przez cały dzień – wyja­śniła Celinka – i ciotka Oli­wia nie pozwo­liła jej wyjść wie­czo­rem. Kazała jej wcze­śnie poło­żyć się do łóżka. Histo­rynka była sza­le­nie tym zmar­twiona.

– Któż to jest Histo­rynka? – zapy­tał Feliks.

– Ach, Sara – Sara Stan­ley. Nazy­wamy ją Histo­rynką prze­waż­nie dla­tego, że cudow­nie potrafi opo­wia­dać roz­ma­ite histo­rie, a z dru­giej znów strony ze względu na Sarę Ray, która mieszka u pod­nóża pagórka i przy­cho­dzi czę­sto bawić się z nami. Byłoby dziw­nie nie­zręcz­nie mieć w jed­nym towa­rzy­stwie dwie dziew­czynki, mające jed­na­kowe imiona. Zresztą Sara Stan­ley nie lubi swego imie­nia i woli, gdy się ją nazywa Histo­rynką.

Dan, który prze­mó­wił po raz pierw­szy, wystą­pił z nie­śmia­łym wyja­śnie­niem, że Pio­trek rów­nież miał zamiar przyjść, lecz musiał pójść do domu, aby zanieść tro­chę mąki swej matce.

– Pio­trek? – zdzi­wi­łem się, bo ni­gdy nie sły­sza­łem o żad­nym Piotrku.

– Jest to chło­piec do posług wuja Rogera – odparł wuj Alec. – Nazywa się Pio­trek Craig i w rze­czy­wi­sto­ści jest bar­dzo miłym chłop­cem, ale jed­no­cze­śnie nie powo­dzi mu się zbyt­nio.

– Chce być narze­czo­nym Feli – wtrą­cił Dan prze­bie­gle.

– Nie gadaj głupstw, Dan – zgro­miła go surowo ciotka Janet.

Fela odrzu­ciła do tyłu swe złote loki i obda­rzyła Dana wcale nie­sio­strza­nym spoj­rze­niem.

– Nie wyglą­dam na taką, która by miała za narze­czo­nego chłopca do posług – zauwa­żyła.

Dostrze­gli­śmy, że jej gniew był cał­kiem szczery, nie­uda­wany. Naj­wi­docz­niej Pio­trek nie nale­żał do tych wiel­bi­cieli, z któ­rych Fela mogła być dumna.

Byli­śmy oby­dwaj bar­dzo głodni, a gdy już zje­dli­śmy wszyst­kiego do syta, uświa­do­mi­li­śmy sobie, że jeste­śmy rów­nież bar­dzo zmę­czeni – zbyt zmę­czeni nawet, aby zwie­dzać teraz rodzinne domo­stwo, o czym tak marzy­li­śmy, nie bacząc na ciem­no­ści.

Mie­li­śmy naj­więk­szą ochotę udać się na spo­czy­nek. Zapro­wa­dzono nas na górę do tego wła­śnie pokoju, wycho­dzą­cego na wschód, który nie­gdyś zaj­mo­wał ojciec. Dan miał dzie­lić z nami ten pokój, śpiąc we wła­snym łóżku, w prze­ciw­le­głym kącie. Prze­ście­ra­dła i poduszki pach­niały lawendą, a przy­kryto nas jedną z koł­der hafto­wa­nych jesz­cze przez bab­cię King. Okno było otwarte i sły­sze­li­śmy żaby recho­czące w mocza­rach nad stru­my­kiem. Oczy­wi­ście nie­jed­no­krot­nie sły­sze­li­śmy recho­ta­nie żab w Onta­rio, lecz żaby z Wyspy Księ­cia Edwarda recho­tały bar­dziej melo­dyj­nie i zawo­dząco. Wszystko to posia­dało urok sta­rej rodzin­nej tra­dy­cji i opo­wia­da­nia, któ­rych nasłu­cha­li­śmy się tak wiele, owie­wały swo­istym uro­kiem to, co teraz nas ota­czało. Był to dom Kin­gów – dom naszego ojca – nasz dom jed­no­cze­śnie! Ni­gdy w żad­nym domu nie miesz­ka­li­śmy tak długo, aby zro­dziło się w nas jakieś tkliw­sze dla niego uczu­cie, lecz tutaj, pod tym drew­nia­nym dachem, zbu­do­wa­nym przez pra­dziadka Kinga przed dzie­więć­dzie­się­ciu laty, uczu­cie to wkra­dło się do naszych chło­pię­cych serc, jak­by­śmy się zetknęli z czymś bar­dzo bli­skim i naj­droż­szym.

– Pomyśl, to są te same żaby, któ­rych ojciec słu­chał, gdy był małym chłop­cem – szep­nął Feliks.

– Nie mogą być te same – zapro­te­sto­wa­łem z powąt­pie­wa­niem, nie mając pew­no­ści, czy żaby istot­nie mogą żyć tak długo. – Prze­cież już dwa­dzie­ścia lat minęło od chwili, kiedy ojciec stąd wyje­chał.

– Tak, ale to są potom­ko­wie tam­tych żab, któ­rych on wtedy słu­chał – upie­rał się Feliks – i recho­czą w tych samych mocza­rach. Musi to być gdzieś bar­dzo bli­sko.

Drzwi nasze były otwarte, a po prze­ciw­nej stro­nie wąskiego kory­ta­rza dziew­częta szy­ko­wały się do spa­nia i roz­ma­wiały gło­śniej nawet, niż zda­wały sobie z tego sprawę.

– Jak ci się podo­bają chłopcy? – pytała Celinka.

– Edgar jest przy­stojny, ale Feliks sta­now­czo za gruby – odpo­wie­działa Fela pośpiesz­nie.

Feliks szarp­nął koł­drą mimo woli i mruk­nął nie­chęt­nie. Zaczą­łem się prze­ko­ny­wać, że jed­nak polu­bię Felę, bo prze­cież to nie jej wina, że jest próżna. Jak może nie być próżna, gdy przej­rzy się w lustrze?

– A ja uwa­żam, że oby­dwaj są bar­dzo mili i dosyć ładni – rze­kła Celinka.

– Kochane stwo­rze­nie!

– Cie­kawe, jak się Histo­rynce spodo­bają – zasta­na­wiała się Fela, jakby opi­nia Histo­rynki była dla niej w tej chwili naj­waż­niej­sza.

Nie wia­domo dla­czego i my dozna­li­śmy takiego uczu­cia. Prze­czu­wa­li­śmy, że jeżeli Histo­rynka nie będzie miała o nas pochleb­nego zda­nia, to i tak nam nic nie pomoże.

– Cie­kawe, czy Histo­rynka jest ładna – rzekł Feliks gło­śno.

– Nie, ładna nie jest – odparł nie­ocze­ki­wa­nie Dan z prze­ciw­nej strony pokoju. – Ale wyda wam się ładna, gdy zacznie z wami roz­ma­wiać. Wszy­scy mają takie wra­że­nie. Dopiero, jak się z nią roz­sta­nie­cie, zorien­tu­je­cie się, że wcale nie jest ładna.

Drzwi pokoju dziew­czy­nek zamknęły się z trza­skiem. W całym domu zapa­no­wała głę­boka cisza. Wkro­czy­li­śmy do kra­iny snu, prze­jęci cie­ka­wo­ścią, czy Histo­rynka nas polubi.

Roz­dział II. Kró­lowa serc

ROZ­DZIAŁ II

Kró­lowa serc

Zbu­dzi­łem się zaraz po wscho­dzie słońca. Blade majowe pro­mie­nie sło­neczne prze­dzie­rały się przez jodły, a lekki wia­te­rek poru­szał ich wierz­choł­kami.

– Feliks, zbudź się – szep­ną­łem, potrzą­sa­jąc nim.

– Co się stało? – mruk­nął nie­wy­raź­nie.

– Już rano. Wstańmy i wyjdźmy na dwór. Nie mogę już docze­kać się tej chwili, kiedy zoba­czę te wszyst­kie miej­sca, o któ­rych opo­wia­dał nam ojciec.

Wysko­czy­li­śmy z łóżka i ubra­li­śmy się, nie budząc Dana, który spał jesz­cze z otwar­tymi ustami i z koł­drą zwie­szoną na pod­łogę. Z tru­dem udało mi się powstrzy­mać Feliksa od zamiaru prze­ko­na­nia się, jakby Dan zare­ago­wał, gdyby mu się wło­żyło coś do otwar­tych ust. Wytłu­ma­czy­łem mu wresz­cie, że takie doświad­cze­nie zbu­dziło by praw­do­po­dob­nie Dana i chciałby nam koniecz­nie towa­rzy­szyć, a prze­cież będzie o wiele przy­jem­niej, gdy po raz pierw­szy sami wyj­dziemy z domu.

Wszę­dzie pano­wała cisza, gdy ostroż­nie scho­dzi­li­śmy po scho­dach. Z kuchni dobie­gał nas jakiś sze­lest, naj­praw­do­po­dob­niej wuj Alec roz­pa­lał ogień; jed­nakże w pozo­sta­łej czę­ści domu dzień się jesz­cze nie roz­po­czął.

Przy­sta­nę­li­śmy na chwilę w hallu, aby spoj­rzeć na wielki zegar „dziadka”. Nie cho­dził wpraw­dzie, lecz dla nas był to stary zna­jomy, z trzema zło­co­nymi kulami na samym szczy­cie, z małym cyfer­bla­tem i wska­zówką poka­zu­jącą zmiany księ­życa oraz z maleń­kim zagłę­bie­niem w drew­nia­nych drzwicz­kach, które zro­bił ojciec, gdy był jesz­cze chłop­cem i nie mógł już wymy­śleć żad­nej innej psoty.

Otwo­rzy­li­śmy fron­towe drzwi i wymknę­li­śmy się na dwór z nie­zwy­kłym wzru­sze­niem w ser­cach. Powiał ku nam lekki wie­trzyk z połu­dnia, cie­nie jodeł były dłu­gie i równo zary­so­wane; pogodne niebo wcze­snego ranka roz­ta­czało się nad nami błę­kitne i bez­chmurne. Bar­dziej na zachód, poni­żej polnego stru­myka, cią­gnęła się długa dolina, a nad nią pagórki, poro­śnięte sosnami, prze­ty­ka­nymi gdzie­nie­gdzie bez­list­nymi jesz­cze bukami i klo­nami.

Za domem była kępka jodeł, mroczny cie­ni­sty zaką­tek, w któ­rym wiatr hulał i gdzie zawsze pach­niało żywicą. Nieco dalej cią­gnęła się gęsta plan­ta­cja wysmu­kłych srebr­nych brzóz i szem­rzą­cych topoli, a niżej nieco znaj­do­wał się dom wuja Rogera.

Na prawo od nas, oto­czony rów­nież jodłami znaj­do­wał się sła­wetny sad Kin­gów, któ­rego histo­rię zna­li­śmy od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa. Wszystko wie­dzie­li­śmy o tym sadzie z opo­wia­dań ojca i w wyobraźni nie­jed­no­krot­nie po nim bie­ga­li­śmy.

Pra­wie sześć­dzie­siąt lat temu sad ten został zało­żony, gdy dzia­dek King wpro­wa­dził po raz pierw­szy do domu swoją młodą żonę. Przed ślu­bem dzia­dek ogro­dził par­ka­nem potężny połu­dniowy kawał pola, wysta­wio­nego na dzia­ła­nie pro­mieni sło­necz­nych. Było to naj­pięk­niej­sze, naj­bar­dziej uro­dzajne pole w całym gospo­dar­stwie i sąsie­dzi mówili mło­demu Abra­ha­mowi Kin­gowi, że zbie­rać będzie piękny plon psze­nicy z tego kawałka. Abra­ham King, będąc czło­wie­kiem mało­mów­nym, uśmie­chał się tylko i mil­czał, lecz w wyobraźni widział już wizję przy­szłych lat i to pole nie­za­siane jed­nak zbo­żem; widział na nim sze­ro­kie aleje drzew obsy­pa­nych owo­cem i zapa­trzone w te drzewa roz­ra­do­wane oczy dzieci i wnu­ków, które jesz­cze nie przy­szły na świat.

Tę wizję nale­żało urze­czy­wist­nić, ale dzia­dek King ni­gdy się nie śpie­szył. Nie zasa­dził drzew od razu, pra­gnął bowiem, aby rosły wraz z życiem i z histo­rią, aby miały coś wspól­nego z każdą chwilą dobrą i rado­sną, jaka nawie­dzi jego dom. Toteż owego ranka, kiedy wpro­wa­dził do domu swoją młodą żonę, wyszli oby­dwoje na połu­dniowe pole i zasa­dzili pierw­sze dwa ślubne drzewa. Drzew tych już teraz nie było, lecz ist­niały jesz­cze wów­czas, gdy ojciec nasz był małym chłop­cem i co roku pokry­wały się kwie­ciem tak deli­kat­nym, jak deli­katna była twa­rzyczka Elż­biety King, gdy spa­ce­ro­wała po tym sta­rym połu­dnio­wym polu w zara­niu swego szczę­ścia i miło­ści.

Gdy Abra­ha­mowi i Elż­bie­cie uro­dził się syn, na pamiątkę tę zasa­dzono nowe drzewo w sadzie. Mieli potem aż czter­na­ścioro dzieci, a każde dziecko miało swoje „drzewko uro­dzi­nowe”. Każdą uro­czy­stość rodzinną obcho­dzono w ten sam spo­sób i każdy miły gość, który spę­dził choć jedną noc pod dachem Kin­gów, musiał koniecz­nie zasa­dzić drzewko w sadzie. Jed­nym sło­wem, każde owo­cowe drzewko było pięk­nym zie­lo­nym pomni­kiem jakiejś rado­ści lub szczę­ścia minio­nych lat. Każdy wnuk miał swe drzewko rów­nież zasa­dzone przez dziadka, gdy tylko nad­cho­dziła wia­do­mość o jego naro­dzi­nach, lecz nie były to wyłącz­nie drzewa jabłoni – były tam rów­nież śliwy, wiśnie i gru­sze. Wszyst­kie te drzewa nosiły imiona osób, dla któ­rych, albo przez które zostały zasa­dzone. Oby­dwaj z Felik­sem wie­dzie­li­śmy dosko­nale o „gru­szy ciotki Feli­cji”, o „wiśni ciotki Julii”, o „jabłoni wuja Aleca” i o „śli­wie wie­leb­nego Mr. Scotta”. Wie­dzie­li­śmy o nich od uro­dze­nia i wśród tych drzew po pro­stu byli­śmy wycho­wy­wani.

A teraz przy­szli­śmy do tego sadu, był on przed nami; nale­żało tylko otwo­rzyć maleńką białą furtkę w par­ka­nie i już zna­leź­li­by­śmy się w tym wspa­nia­łym kró­le­stwie. Lecz zanim doszli­śmy do furtki, spoj­rze­li­śmy na lewo, w stronę wygra­co­wa­nej jodło­wej alejki, która pro­wa­dziła do domu wuja Rogera. Na samym końcu alejki ujrze­li­śmy dziew­czynkę trzy­ma­jącą w obję­ciach sza­rego kota. Pod­nio­sła rękę i swo­bod­nie ski­nęła na nas; zapo­mi­na­jąc zupeł­nie o sadzie, ruszy­li­śmy posłuszni jej woła­niu. Wie­dzie­li­śmy prze­cież, że musiała to być Histo­rynka, a w tym swo­bod­nym i peł­nym gra­cji jej ski­nie­niu było tyle uroku, że nie mogli­śmy mu się oprzeć.

Spoj­rze­li­śmy na nią z takim zain­te­re­so­wa­niem, pod­cho­dząc bli­żej, że zapo­mnie­li­śmy nawet o zawsty­dze­niu. Nie, nie była ładna. Była dość wysoka na swoje czter­na­ście lat, smu­kła i pro­sta. Dookoła podłuż­nej, jasnej twa­rzy – zbyt podłuż­nej nawet i zbyt jasnej – pię­trzyła się czu­pryna ciem­nych wiją­cych się wło­sów, zwią­za­nych nad uszami czer­woną wstążką. Jej duże, ład­nie wykro­jone usta, były czer­wone, jak mak, a błysz­czące, sar­nie oczy miały kształt mig­da­łów. Nie uwa­ża­li­śmy jej jed­nak za ładną.

I wów­czas wła­śnie prze­mó­wiła.

– Dzień dobry – rze­kła.

Ni­gdy nie sły­sze­li­śmy takiego głosu. Ni­gdy, w całym swoim życiu takiego głosu nie sły­sza­łem. Trudno mi go nawet okre­ślić. Mógł­bym powie­dzieć, że był czy­sty, że był słodki, mógł­bym powie­dzieć, że dźwię­czał jak daleki dzwo­nek, bo wszystko to byłoby prawdą, lecz nie dawa­łoby jesz­cze tego istot­nego poję­cia o gło­sie, jaki miała Histo­rynka.

Jeżeli głosy ludz­kie mają barwy, to jej głos miał barwy tęczy. Nada­wał on wypo­wia­da­nym sło­wom tchnie­nie życia. Wszystko, co mówiła, żyło, oddy­chało i rado­wało się. Oby­dwaj z Felik­sem byli­śmy zbyt mło­dzi, aby zro­zu­mieć czy umieć zana­li­zo­wać wra­że­nie, jakie odnie­śli­śmy, lecz przy powi­ta­niu z Histo­rynką uświa­do­mi­li­śmy sobie nagle, że dzień był naprawdę „dobry” – wyjąt­kowo piękny i dobry dzień – naj­lep­szy, jaki ist­niał kie­dy­kol­wiek na świe­cie.

– Wy jeste­ście Feliks i Edgar – cią­gnęła dalej, potrzą­sa­jąc naszymi dłońmi z miną ser­decz­nego kolegi. Powi­ta­nie to było takie inne od zaże­no­wa­nego powi­ta­nia Feli i Celinki. Od tej chwili byli­śmy już z sobą tak zaprzy­jaź­nieni, jak­by­śmy się znali od stu lat.

– Bar­dzo się cie­szę, że was widzę. Taka byłam zmar­twiona, że nie mogłam przyjść wczo­raj wie­czo­rem. Spe­cjal­nie wsta­łam wcze­śniej dziś rano, bo prze­czu­wa­łam, że i wy wcze­śnie wsta­nie­cie i że zechce­cie się zoba­czyć ze mną. Myśla­łam, że cze­ka­cie, abym wam coś opo­wie­działa, a ja umiem o wiele lepiej opo­wia­dać, niż Fela i Celinka. Czy uwa­ża­cie, że Fela jest bar­dzo ładna?

– Jest naj­pięk­niej­szą dziew­czynką, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem – zawo­ła­łem z entu­zja­zmem, pamię­ta­jąc o tym, że Fela nazwała mnie „przy­stoj­nym”.

– Wszy­scy chłopcy tak twier­dzą – rze­kła Histo­rynka, jak mi się zda­wało, nie­zbyt z tego zado­wo­lona. – I ja tak zresztą uwa­żam. Ponadto Fela jest dosko­nałą kucharką, cho­ciaż ma dopiero dwa­na­ście lat. Ja nie umiem goto­wać. Pró­bo­wa­łam się nauczyć, ale jakoś mi dziw­nie nie idzie. Ciotka Oli­wia powiada, że nie mam wro­dzo­nych zdol­no­ści kuchar­skich, a ja bym tak chciała piec smaczne ciastka i pasz­tety, jak potrafi piec Fela. Ale poza tym Fela jest głu­pia. Nie mówię tego w złej myśli! Jest tak naprawdę i wy sami wkrótce się o tym prze­ko­na­cie. Ogrom­nie lubię Felę, ale uwa­żam, że jest głu­pia. Celinka jest o wiele mądrzej­sza od niej. Celinka jest bar­dzo dobra, tak samo jak wuj Alec, a ciotka Janet jest ładna.

– A jaka jest ciotka Oli­wia? – zapy­tał Feliks.

– Ciotka Oli­wia jest bar­dzo ładna. Wygląda jak bra­tek – aksa­mitny, pur­pu­rowy i zło­ci­sty.

Oby­dwaj z Felik­sem usi­ło­wa­li­śmy wyobra­zić sobie tę aksa­mitną, pur­pu­rową i zło­ci­stą kobietę-bratka, o któ­rej mówiła Histo­rynka.

– Ale czy jest miła? – zapy­ta­łem. Było to prze­cież naj­głów­niej­sze pyta­nie wszyst­kich doro­słych, a doro­śli mieli na nas potężny wpływ.

– Jest bar­dzo miła, ale wie­cie, że ma już dwa­dzie­ścia dzie­więć lat. To prze­cież pode­szły wiek, nie­praw­daż? Ja oso­bi­ście nie mam z nią żad­nych kło­po­tów. Ciotka Janet powiada, że nie miałby mnie kto wycho­wać, gdyby nie ciotka Oli­wia, a ona sama twier­dzi, że dzieci powinno się pusz­czać „samo­pas”, bo i tak wszystko im jest prze­zna­czone jesz­cze przed uro­dze­niem. Nie­zbyt dokład­nie to rozu­miem, a wy?

Nie, myśmy także nie rozu­mieli, lecz przy­jem­nie było, gdy doro­śli wypo­wia­dali takie zda­nia, które trudno było zro­zu­mieć.

– A jaki jest wuj Roger? – brzmiało nasze następne pyta­nie.

– Ja oso­bi­ście bar­dzo lubię wuja Rogera – szep­nęła Histo­rynka w zamy­śle­niu. – Jest wysoki i strasz­nie wesoły, ale zanadto doku­cza ludziom. Zada­jesz mu jakieś poważne pyta­nie, a otrzy­mu­jesz zawsze komiczną odpo­wiedź. Wuj Roger pra­wie ni­gdy nie wymy­śla, ani nie jest zagnie­wany, a to prze­cież także coś zna­czy. Jest zresztą sta­rym kawa­le­rem.

– Czy ni­gdy nie zamie­rza się oże­nić? – zapy­tał Feliks.

– Tego nie wiem. Ciotka Oli­wia bar­dzo by tego pra­gnęła, bo już ma dosyć pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa i marzy o tym, aby poje­chać do ciotki Julii do Kali­for­nii. Powiada jed­nak, że wuj Roger ni­gdy się nie ożeni, bo szuka ide­ału, a gdy już taką ide­alną kobietę znaj­dzie, na pewno ona go nie będzie chciała.

W mię­dzy­cza­sie usie­dli­śmy na sęka­tym pniu jodły, a wielki szary kot ocie­rał się o nas, zawie­ra­jąc z nami przy­jaźń. Było to wspa­niałe zwie­rzę o sre­brzy­sto­sza­rej sier­ści, popla­mio­nej ciem­niej­szymi prę­gami. Szare koty prze­waż­nie mają szare albo białe nogi, ten jed­nak miał cztery czarne łapy i czarny nos. Łapy te nada­wały mu wyraz nie­po­wsze­dniej dys­tynk­cji i odróż­niały go od innych kotów spa­ce­ru­ją­cych po wsi. Był to naj­wi­docz­niej kot, posia­da­jący nad­zwy­czajne zda­nie o samym sobie, toteż w pierw­szej chwili spo­glą­dał na nas nie­uf­nie.

– Ale to nie jest Topsy, prawda? – zapy­ta­łem. Od razu zorien­to­wa­łem się, że pyta­nie było głu­pie. Topsy, kot, o któ­rym opo­wia­dał nam ojciec, cie­szył się tu nie­zwy­kłą popu­lar­no­ścią przed trzy­dzie­stu laty, ale prze­cież tak długo żyć nie mógł.

– Nie, ale to jest pra-pra-pra-pra-pra­wnuk Topsy’ego – rze­kła Histo­rynka z dziwną żało­ścią. – Na imię mu Paddy i jest moją wła­sno­ścią. Mamy rów­nież podwó­rzowe koty, lecz Paddy z tam­tymi się nie zadaje. Ja oso­bi­ście bar­dzo lubię koty, bo są takie gład­kie, jedwa­bi­ste i dumne. Poza tym tak mało im do szczę­ścia potrzeba. Ach, jestem ogrom­nie zado­wo­lona, że do nas przy­je­cha­li­ście. Nic się tu ni­gdy nie dzieje z wyjąt­kiem takich wła­śnie dni, więc na pewno dosko­nale spę­dzimy czas. Bra­ko­wało nam tu dotych­czas chłop­ców, bo był tylko Dan i Pio­trek na cztery dziew­czynki.

– Cztery dziew­czynki? Ach tak, jest jesz­cze Sara Ray. Fela wspo­mi­nała coś o niej. A jaka ona jest? Gdzie mieszka?

– Tam, u pod­nóża pagórka. Nie może­cie widzieć jej domu, bo jodły są tam bar­dzo gęste. Sara jest bar­dzo miłą dziew­czynką. Ma dopiero jede­na­ście lat, a jej matka jest strasz­nie surowa. Ni­gdy nie pozwala Sarze czy­tać ksią­żek. Wyobra­ża­cie sobie? Nic dziw­nego, że Sara zawsze pra­gnie robić takie rze­czy, któ­rych jej matka nie pochwala i dzięki temu jest bar­dzo nie­szczę­śliwa. Wuj Roger powiada, że matka, która na nic nie pozwala swemu dziecku, sama sobie spro­wa­dza zmar­twie­nia i wcale się nie dziwi, że Sara jest blada, chuda i ner­wowa. Ale mówiąc mię­dzy nami, jestem pewna, że główną przy­czyną tego jest to, że matka daje Sarze za mało jedze­nia. Nie dla­tego, żeby była skąpa, rozu­mie­cie – ale uważa, że dla dzieci nie­zdrowo, gdy za dużo jedzą i że dzięki temu roz­wija się w nich łakom­stwo. Czyż to nie szczę­ście, że my nie uro­dzi­li­śmy się w takiej rodzi­nie?

– Naj­więk­sze szczę­ście, że wszy­scy uro­dzi­li­śmy się w jed­nej rodzi­nie – zauwa­żył Feliks.

– Prawda? Czę­sto o tym myśla­łam. Czę­sto myśla­łam rów­nież o tym, jak by to było strasz­nie, gdyby dzia­dek King nie oże­nił się z bab­cią. Wąt­pię, czy któ­reś z nas byłoby na świe­cie, a gdy­by­śmy nawet byli, każde miesz­kało by gdzie indziej i na pewno byłoby strasz­nie nie­przy­jem­nie. Ile razy myślę o tym, odczu­wam wdzięcz­ność dla dziadka i babci King za to, że się pobrali wów­czas, gdy było na świe­cie tyle innych panien i tylu kawa­le­rów.

Oby­dwaj z Felik­sem zadrże­li­śmy. Odczu­li­śmy nagle, że unik­nę­li­śmy strasz­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, nie­bez­pie­czeń­stwa uro­dze­nia się w jakiejś innej rodzi­nie. Histo­rynkę skło­niło to do wytłu­ma­cze­nia nam, jakby to było strasz­nie, gdy­by­śmy żyli na świe­cie jesz­cze przed ist­nie­niem naszych rodzi­ców.

– A kto tam mieszka? – zapy­ta­łem, wska­zu­jąc dom po prze­ciw­nej stro­nie pola.

– Ach, ten dom należy do Nie­zgra­bia­sza. Nazywa się wła­ści­wie Jasper Dale, ale wszy­scy nazy­wają go Nie­zgra­bia­szem. Podobno pisze poezje. Swój dom nazwał Zło­tym Kamie­niem, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że czy­tał poezje Long­fel­lowa. W towa­rzy­stwie ni­gdy nie bywa, bo jest strasz­nie nie­zgrabny. Dziew­częta śmieją się z niego, a on tego ogrom­nie nie lubi. Znam o nim pewną histo­rię, którą wam kie­dyś opo­wiem.

– A kto mieszka w tam­tym dru­gim domu? – zapy­tał Feliks, spo­glą­da­jąc na prze­ciwną stronę doliny, gdzie widać było mię­dzy drze­wami pochyły szary dach.

– Stara Peg Bowen. Bar­dzo jest dziwna. Mieszka tam z całym mnó­stwem zwie­rząt pod­czas zimy, a latem cho­dzi po oko­licy i żebrze. Powia­dają, że jest nie­spełna rozumu. Stra­szy się nią nas, dzieci, mówiąc, że zabie­rze nas Peg Bowen, jak nie będziemy grzeczne. Ja już teraz nie boję się jej tak jak kie­dyś, ale przy­pusz­czam, że nie byłoby mi bar­dzo miło, gdyby mnie z sobą zabrała. Sara Ray lęka się jej ogrom­nie. Pio­trek Craig powiada, że Peg Bowen jest cza­row­nicą i twier­dzi, że to jej robota, gdy się masło nie udaje. Ale ja w to nie wie­rzę. W dzi­siej­szych cza­sach tak rzadko widuje się cza­row­nice. Może nawet ist­nieją gdzieś na świe­cie, ale w każ­dym razie nie tutaj, na Wyspie Księ­cia Edwarda. Musiały tu być przed wielu, wielu laty. Znam nawet kilka opo­wie­ści o nich, które wam któ­re­goś dnia opo­wiem. Zoba­czy­cie, że wam krew zakrzep­nie w żyłach!

Nie mie­li­śmy co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Jeżeli kto­kol­wiek potra­fił opo­wie­dzieć coś w ten spo­sób, żeby krew w żyłach sty­gła, to na pewno tylko Histo­rynka, posia­da­jąca tak piękny, pełen uroku głos. Ale dookoła nas był pogodny majowy pora­nek i nasza młoda krew cał­kiem nor­mal­nie w żyłach krą­żyła. Zauwa­ży­li­śmy nie­śmiało, że spa­cer po sadzie będzie w tej chwili o wiele przy­jem­niej­szy.

– Dosko­nale. Na ten temat także znam dużo opo­wie­ści – rze­kła Histo­rynka, gdy uszli­śmy już kilka kro­ków, poprze­dzani przez Paddy’ego wyma­chu­ją­cego dłu­gim ogo­nem. – Cie­szy­cie się, że teraz jest wio­sna? Naj­pięk­niej­sza nawet zima spra­wia, że jesz­cze z więk­szą rado­ścią witamy wio­snę.

Klamka przy furtce zazgrzy­tała pod cię­ża­rem dłoni Histo­rynki i po chwili zna­leź­li­śmy się w sadzie Kin­gów.

Roz­dział III. Legendy sta­rego sadu

ROZ­DZIAŁ III

Legendy sta­rego sadu

Poza par­ka­nem trawa zaczy­nała się dopiero zie­le­nić, lecz tutaj, pod osłoną gałęzi jodeł, two­rzyła już piękny aksa­mitny kobie­rzec. Pąki na drze­wach były dość duże, wyła­nia­jąc się powoli z sza­ra­wych łupi­nek kory, a fiołki zna­czyły się jaskrawą plamą u pod­nóża „Kamien­nego Pul­pitu”.

– Wszystko jest takie jak ojciec opo­wia­dał – zauwa­żył Feliks z rado­snym wes­tchnie­niem. – Tam jest nawet źró­dełko, osło­nięte chiń­skim dachem.

Pośpie­szy­li­śmy w tę stronę, dep­cząc świeże listki mięty, które już powscho­dziły. Źró­dło było głę­bo­kie, oto­czone ścianką z nie­ocio­sa­nych kamieni. Ponad źró­deł­kiem dzi­waczny daszek w kształ­cie pagody, zbu­do­wany przez wuja Ste­fana po jego powro­cie z Chin, obro­śnięty był bez­list­nym jesz­cze winem.

– Ślicz­nie jest, jak liście wina zwi­sają na dół, niby dłu­gie festony – ode­zwała się Histo­rynka. – Ptaki wiją w tych liściach gniazda. Pod­czas każ­dego lata przy­la­tuje tu kilka dzi­kich kanar­ków, a mię­dzy kamie­niami ota­cza­ją­cymi źró­dełko wyra­sta świeży mech. Woda jest w nim dosko­nała. Wuj Edward w któ­rymś ze swych kazań mówił o źró­dełku Betle­jem­skim, z któ­rego żoł­nie­rze Dawida czer­pali wodę, i zazna­czył, że tamto źró­dełko zupeł­nie było podobne do tego w naszym sadzie; opo­wia­dał przy tym, jak będąc w obcych kra­jach, tęsk­nił strasz­nie za prze­zro­czy­stą wodą z naszego źró­dełka. Widzi­cie więc, że nasze źró­dełko posiada już nawet pewną sławę.

– I widzę kubek taki sam, jak tam­ten, któ­rego uży­wano za cza­sów ojca – zawo­łał Feliks, wska­zu­jąc sta­ro­świecki kubek z nie­bie­skiej por­ce­lany, sto­jący na małej półeczce wycio­sa­nej w kamie­niu.

– To jest prze­cież ten sam kubek – odparła Histo­rynka z zapa­łem. – Czyż to nie jest nad­zwy­czajne? Kubek ten był tutaj przed czter­dzie­stu laty, setki ludzi z niego piło i dotych­czas się nie potłukł. Ciotka Julia upu­ściła go raz do źró­dełka, ale go wyło­wiono i wcale się nie uszko­dził, z wyjąt­kiem tej maleń­kiej skazki na brzegu. Mam wra­że­nie, że ma on pewien zwią­zek z szczę­ściem rodziny Kin­gów, tak samo jak szczę­ście Eden­hal­lów w poezji Long­fel­lowa. Jest to ostatni kubek z wypraw­nego ser­wisu babci King. A jej naj­lep­szy ser­wis prze­trwał jesz­cze do dzi­siaj, ma go u sie­bie ciotka Oli­wia. Musi­cie popro­sić, żeby go wam kie­dyś poka­zała. Śliczny jest, z czer­wo­nymi jago­dami dookoła i ze śmiesz­nym malut­kim dzba­nusz­kiem do śmie­tanki. Ciotka Oli­wia używa go tylko pod­czas jakichś spe­cjal­nych rodzin­nych uro­czy­sto­ści.

Napi­li­śmy się wody z błę­kit­nego kubka i ruszy­li­śmy na poszu­ki­wa­nie naszych „drze­wek uro­dzi­no­wych”. Ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu skon­sta­to­wa­li­śmy, że były zupeł­nie duże i roz­ro­śnięte. Byli­śmy pewni, że zasta­niemy je bar­dziej pasu­jące do nas wzro­stem i skrom­nym wyglą­dem.

– Twoje jabłka są wyśmie­nite do jedze­nia – zwró­ciła się do mnie Histo­rynka – ale jabłka Feliksa są tylko moż­liwe do plac­ków. Tamte dwa wiel­kie drzewa w głębi, zwane są drze­wami bliź­nia­czymi. Są to drzewa mojej matki i wuja Feliksa. Jabłka z nich są takie słod­kie, że nikt ich nie może jeść, oprócz nas, dzieci i fran­cu­skich najem­ni­ków. A tamto wyso­kie, smu­kłe drzewo z gałę­ziami rosną­cymi w górę, podobno zasiało się tu samo i nikt nie może jeść jabłek z niego, bo są strasz­nie kwa­śne i gorz­kie. Nawet pro­sięta tych jabłek jeść nie chcą. Ciotka Janet chciała je raz wziąć do placka, bo żal jej było, że się tyle owo­ców mar­nuje. Ale wię­cej już tego nie robi. Powiada, że lepiej żeby się jabłka mar­no­wały, niż mają się mar­no­wać jabłka i cukier. Prze­waż­nie te jabłka ciotka Janet oddaje najem­ni­kom fran­cu­skim, ale oni ich nawet nie zabie­rają do domu.

Słowa Histo­rynki w prze­zro­czy­stym poran­nym powie­trzu pły­nęły jak perły i bry­lanty. Nawet jej przy­imki i spój­niki posia­dały swo­isty urok, a we wszyst­kim, o czym wspo­mi­nała, była magiczna siła komi­zmu. Placki jabłeczne, kwa­śne owoce i pro­sięta, wszystko to razem miało dziwne tchnie­nie roman­ty­zmu.

– Strasz­nie lubię słu­chać, jak mówisz – rzekł Feliks swym ponu­rym, bez­dź­więcz­nym gło­sem.

– Wszy­scy lubią – odparła Histo­rynka chłodno. – Cie­szę się, że wam się podoba mój spo­sób opo­wia­da­nia, ale chcia­ła­bym, aby­ście i mnie polu­bili tak samo, jak lubi­cie Felę i Celinkę. Nie, nawet wię­cej. Pra­gnę­łam tego nie­gdyś, ale teraz już mi to prze­szło. Kie­dyś w Nie­dziel­nej Szkole, kiedy ksiądz miał kaza­nie dla naszej klasy, zro­zu­mia­łam, że takie pra­gnie­nie jest samo­lubne, jed­nak mimo wszystko, chcia­ła­bym żeby­ście mnie lubili.

– Ja ogrom­nie cię lubię – rzekł Feliks z prze­ję­ciem. Musiał sobie przy­po­mnieć, że Fela nazwała go gru­bym.

W tej chwili zbli­żyła się do nas Celinka. Oka­zało się, że dzi­siaj przy­pa­dał dzień, kiedy Fela poma­gała przy śnia­da­niu i wła­śnie dla­tego nie mogła tu do nas przyjść. Wszy­scy skie­ro­wa­li­śmy się do Alei Wuja Ste­fana.

Aleję tę two­rzyły dwa rzędy drzew jabłoni, bie­gnące w stronę zachod­niej czę­ści sadu. Wuj Ste­fan był pierw­szym synem Abra­hama i Elż­biety Kin­gów. Nie przy­niósł z sobą na świat tego przy­wią­za­nia do lasów i pól, jakie posia­dał dzia­dek. Bab­cia King była War­dówną i wuj Ste­fan odzie­dzi­czył po niej owe nie­za­spo­ko­jone pra­gnie­nie mor­skich podróży. Musiał wypły­nąć w morze, mimo bła­gań i łez zroz­pa­czo­nej matki i wła­śnie wró­cił z takiej mor­skiej podróży, aby jedną aleję w sadzie wysa­dzić drze­wami, które przy­wiózł z obcych kra­jów.

Potem wyje­chał znowu i o okrę­cie, któ­rym odpły­nął, nikt już wię­cej nie sły­szał. Pierw­sze siwe włosy uka­zały się na gło­wie babci pod­czas tych dłu­gich mie­sięcy ocze­ki­wa­nia. Póź­niej po raz pierw­szy rodzinny sad usły­szał płacz kobiecy, płacz pły­nący pro­sto z mat­czy­nego serca.

– Gdy kwiaty opadną, przy­jem­nie jest tu spa­ce­ro­wać – opo­wia­dała nam Histo­rynka. – Tak jak we śnie o zacza­ro­wa­nej kra­inie spa­ce­ruje się po kró­lew­skim pałacu. Jabłka są wyśmie­nite, a zimą jest tu wyma­rzone miej­sce do śli­zgawki.

Z Alei zbo­czy­li­śmy do Kamien­nego Pul­pitu – potęż­nego sza­rego kolosa, wyso­ko­ści prze­cięt­nego wzro­stu czło­wieka, który się znaj­do­wał w połu­dnio­wej czę­ści sadu. Był równy i gładki na fron­cie, lecz od tyłu opa­dał w kształ­cie natu­ral­nym stopni, a w samym środku miał obszerny występ, na któ­rym z łatwo­ścią można było sta­nąć. Odgry­wał on ważną rolę w zaba­wach naszych wujów i cio­tek, wyobra­ża­jąc warowny zamek, indiań­ską zasadzkę, tron, kate­drę, to znów estradę kon­cer­tową, wszystko zależ­nie od oko­licz­no­ści. Wuj Edward w ósmym roku życia wygło­sił swoje pierw­sze kaza­nie na tym sta­rym kolo­sie, a ciotka Julia, któ­rej głos zachwy­cał teraz tysiące słu­cha­czy, śpie­wała na tym wznie­sie­niu naj­wcze­śniej­sze swoje pio­senki.

Histo­rynka wdra­pała się na występ, usia­dła na kra­wę­dzi i spoj­rzała na nas. Pat przy­siadł skrom­nie u stóp kolosa i począł tro­skli­wie myć pysz­czek swymi przed­nimi czar­nymi łapami.

– A teraz opo­wiedz nam histo­rię o tym sadzie – zapro­po­no­wa­łem.

– Ist­nieją aż dwie jed­na­kowo ważne histo­rie – rze­kła Histo­rynka. – Opo­wieść o Poecie, Który Został Poca­ło­wany, i opo­wieść o Rodzin­nym Duchu. Którą z nich mam wam opo­wie­dzieć?

– Oby­dwie – roz­są­dził kwe­stię Feliks – ale naj­pierw opo­wiedz o duchu.

– Sama nie wiem. – Histo­rynka spoj­rzała na niego z powąt­pie­wa­niem. – Wła­śnie tę histo­rię powinno się opo­wia­dać o zmierz­chu, przy zapa­da­ją­cych cie­niach wie­czoru. Wów­czas ze stra­chu dusze by wam z ciał wysko­czyły.

Przy­szło nam na myśl, że o wiele będzie przy­jem­niej, jak dusze z ciał nie „powy­ska­kują” i jed­no­gło­śnie wypo­wie­dzie­li­śmy się za histo­rią o Rodzin­nym Duchu.

– Histo­rie o duchach są o wiele przy­jem­niej­sze pod­czas dnia – oświad­czył Feliks.

Histo­rynka roz­po­częła opo­wia­da­nie, my zaś słu­cha­li­śmy chci­wie. Celinka, która już uprzed­nio sły­szała histo­rię kilka razy, teraz była tak samo, jak my roz­go­rącz­ko­wana. Wyznała mi potem, że wszystko jedno, ile razy Histo­rynka coś opo­wiada, bo za każ­dym razem jej opo­wia­da­nie jest nowe i tak zaj­mu­jące, jakby się je sły­szało po raz pierw­szy w życiu.

– Dawno, dawno temu – zaczęła Histo­rynka gło­sem przy­ćmio­nym nieco – nawet przed­tem, jesz­cze nim się dzia­dek King uro­dził, żyła tutaj i miesz­kała u rodzi­ców dziadka jego kuzynka – sie­rota. Nazy­wała się Emi­lia King, była bar­dzo drobna i nie­zwy­kle uro­cza. Miała łagodne piwne oczy, któ­rymi na nikogo nie potra­fiła patrzeć bez zawsty­dze­nia – jak nasza Celinka – i dłu­gie, jedwa­bi­ste ciemne loki jak moje. Poza tym miała maleńki czer­wony znak od uro­dze­nia na policzku, który wyglą­dał, jak mały moty­lek.

Oczy­wi­ście, wów­czas nie było tu jesz­cze sadu, tylko było pole, ale na tym polu rosło mnó­stwo bia­łych brzóz, wła­śnie w tym miej­scu, gdzie rośnie teraz i roz­ra­sta się drzewo wuja Aleca. Emi­lia lubiła sia­dać na mchu pod brzo­zami i czy­tać albo szyć. Miała uko­cha­nego. Nazy­wał się Michał Ward i był piękny jak kró­le­wicz. Kochała go całym ser­cem, a on darzył ją takim samym uczu­ciem, lecz ni­gdy z sobą o tym nie roz­ma­wiali. Zazwy­czaj spo­ty­kali się pod brzo­zami i roz­ma­wiali o wszyst­kim innym, tylko nie o miło­ści. Pew­nego dnia Michał Ward powie­dział Emi­lii, że przyj­dzie następ­nego dnia, aby jej zadać bar­dzo ważne pyta­nie i pra­gnie zastać ją pod brzo­zami, gdy się tu zjawi. Emi­lia przy­rze­kła spo­tkać się z nim na umó­wio­nym miej­scu. Jestem pewna, że nie spała zupeł­nie tej nocy, wciąż o tym roz­my­śla­jąc, zacie­ka­wiona, jakie to ważne pyta­nie miał jej zadać, cho­ciaż w grun­cie rze­czy wie­działa, o co mu cho­dzi. Ja zresztą także bym się domy­ślała! Więc następ­nego dnia ubrała się w naj­pięk­niej­szą suk­nię z bla­do­nie­bie­skiego muślinu, przy­cze­sała jedwa­bi­ste loki i wyszła uśmiech­nięta, kie­ru­jąc się w stronę brzóz. A wtedy, gdy tam cze­kała i roz­my­ślała o naj­mil­szych rze­czach, przy­biegł do niej chło­piec sąsiada, który nie wie­dział nic o jej miło­ści i zawia­do­mił ją, że Michał Ward zabił się wła­sną dubel­tówką przez nie­ostroż­ność. Emi­lia przy­ło­żyła dło­nie do serca – o tak – i upa­dła bez życia na miękki mech. A gdy wró­ciła do przy­tom­no­ści, nie pła­kała wcale i nie roz­pa­czała, lecz była już zupeł­nie odmie­niona. Ni­gdy, już ni­gdy nie była taka jak przed­tem, ni­gdy nie uśmie­chała się, choć codzien­nie kła­dła bla­do­nie­bie­ską muśli­nową suk­nię i całymi godzi­nami cze­kała wśród kępki brzóz. Z każ­dym dniem sta­wała się bled­sza i bled­sza, a czer­wony moty­lek na policzku sta­wał się coraz czer­wień­szy, aż wresz­cie wyglą­dał jak plama krwi na prze­zro­czy­stej bieli policzka. Gdy nade­szła zima, Emi­lia umarła, lecz następ­nej wio­sny – Histo­rynka zni­żyła głos do szeptu, który był jed­nak tak samo wyraźny i przej­mu­jący do głębi – ludzie zaczęli mówić, że widują Emi­lię od czasu do czasu, ocze­ku­jącą wśród bia­łych brzóz. Nikt nie wie­dział, kto pierw­szy roz­niósł tę pogło­skę, lecz w każ­dym razie widziało ją kilka osób. Dzia­dek też ją widział, gdy był jesz­cze małym chłop­cem, a poza tym widziała ją raz jeden moja mama.

– A ty ją kie­dyś widzia­łaś? – zapy­tał Feliks scep­tycz­nie.

– Nie, ale zoba­czę ją na pewno, jak uwie­rzę w to, że się zja­wia – wyznała szcze­rze Histo­rynka.

– Ja bym nie chciała jej zoba­czyć. Bała­bym się – wyszep­tała Celinka z drże­niem.

– Wła­ści­wie nie ma się czego bać – zapew­niła ją Histo­rynka. – Prze­cież to nie jest żaden obcy duch. To jest nasz duch rodzinny, więc nam żad­nej krzywdy nie wyrzą­dzi.

My tacy pewni tego nie byli­śmy. Duchy są isto­tami wszel­kich moż­li­wo­ści, choćby to nawet były nasze duchy rodzinne. Dla nas opo­wia­da­nie Histo­rynki teraz stało się jesz­cze bar­dziej rze­czy­wi­ste. Byli­śmy zado­wo­leni, że nie słu­cha­li­śmy tego opo­wia­da­nia wie­czo­rem. Czyżby moż­liwy był powrót do domu poprzez ciem­no­ści, poprzez zagra­dza­jące gałę­zie drzew w sta­rym sadzie? I teraz każde z nas lękało się obej­rzeć, bo a nuż dostrzeże pod drze­wem wuja Aleca kuzynkę Emi­lię w bla­do­błę­kit­nej sukni! Lecz ujrze­li­śmy tylko Felę, bie­gnącą przez zie­lony traw­nik, ze zło­ci­stymi lokami roz­sy­pu­ją­cymi się na ramiona.

– Fela jest zmar­twiona, że mogła cze­goś nie dosły­szeć – zauwa­żyła Histo­rynka gło­sem spo­koj­nym, lecz uba­wio­nym. – Już śnia­da­nie gotowe, Felu? Czy też będę miała jesz­cze czas opo­wie­dzieć chłop­com histo­rię o Poecie, Który Został Poca­ło­wany?

– Śnia­da­nie jest gotowe, ale mamy dość czasu, dopóki ojciec nie wróci od cho­rej krowy – odparła Fela.

Oby­dwaj z Felik­sem nie mogli­śmy ode­rwać od niej oczu. Z rumia­nymi policz­kami, z błysz­czą­cymi oczami od nad­mier­nego pośpie­chu, twa­rzyczka jej wyglą­dała, jak roz­kwi­ta­jąca róża. Ale gdy Histo­rynka zaczęła mówić, zapo­mnie­li­śmy o patrze­niu na Felę.

– Mniej wię­cej w dzie­sięć lat po ślu­bie dziadka i babci Kin­gów przy­je­chał do nich w odwie­dziny pewien mło­dzie­niec. Był on dale­kim krew­nym babci i jed­no­cze­śnie był poetą. Zdo­by­wał wów­czas sławę, bo musi­cie wie­dzieć, że póź­niej był bar­dzo sławny. Poszedł do sadu pisać poezje i zasnął z głową opartą na ławce, która stała pod drze­wem dziadka. Wów­czas cio­teczna babka Edyta przy­szła rów­nież do sadu. Oczy­wi­ście wtedy nie była jesz­cze cio­teczną babką. Miała dopiero lat osiem­na­ście, czer­wone usta, czarne włosy i takie same czarne oczy. Mówiono ogól­nie, że była bar­dzo nie­szczę­śliwa. Przez dłuż­szy czas nie było jej w domu, a tego dnia wła­śnie przy­je­chała i nie wie­działa nic o obec­no­ści Poety. Lecz gdy go ujrzała śpią­cego w sadzie, myślała, że to jest kuzyn, któ­rego spo­dzie­wano się ze Szko­cji. Pode­szła ostroż­nie na pal­cach – o tak – pochy­liła się – o tak – i poca­ło­wała go w poli­czek. Wów­czas Poeta otwo­rzył swoje duże nie­bie­skie oczy i spoj­rzał w twarz Edyty. Zapło­niła się jak róża, bo zro­zu­miała, że uczy­niła rzecz straszną. Prze­cież to nie był jej kuzyn ze Szko­cji! Pisał jej wszakże, że miał oczy takie same czarne jak ona! Edyta ucie­kła i scho­wała się, a póź­niej czuła się jesz­cze gorzej, gdy się dowie­działa, że ów mło­dzian jest sław­nym poetą. On jed­nak na jej cześć napi­sał jeden ze swych naj­pięk­niej­szych wier­szy i przy­słał go Edy­cie, póź­niej zaś wiersz ten był wydru­ko­wany w jed­nej z jego ksią­żek.

Widzie­li­śmy dokład­nie wszystko – śpią­cego Poetę – zawsty­dzoną, zaru­mie­nioną dziew­czynę – poca­łu­nek z jej ust spły­nął leciutko jak pła­tek róży na jego ogo­rzały od słońca poli­czek.

– Powinni się byli pobrać – zauwa­żył Feliks.

– Tak, w książce na pewno tak by było, ale widzisz, to nie jest książka, tylko życie – odparła Histo­rynka. – Cza­sami gramy nawet tę opo­wieść. Naj­bar­dziej lubię, jak Pio­trek jest poetą. Ale nie lubię, jak Dan jest poetą, bo jest strasz­nie pie­go­waty i jak zamyka oczy to je zupeł­nie zaci­ska. Ale Pio­trek jest poetą tylko wtedy, gdy Fela zgo­dzi się grać Edytę, a Dan znowu prze­ciw­nie.

– A jaki jest ten Pio­trek? – zapy­ta­łem.

– Pio­trek jest nad­zwy­czajny. Matka jego mieszka na dro­dze do Mark­dale i zara­bia pra­niem. Ojciec Piotrka uciekł i zosta­wił ich wów­czas, gdy Pio­trek miał dopiero trzy lata. Ni­gdy wię­cej nie wró­cił i nawet nie wie­dzą, czy umarł, czy jesz­cze żyje. Powiedz­cie, czy to ład­nie tak trak­to­wać wła­sną rodzinę? Jak Pio­trek miał sześć lat, to już pra­co­wał na swoje utrzy­ma­nie. Wuj Roger posyła go do szkoły i latem płaci mu pen­sję. Wszy­scy ogrom­nie lubimy Piotrka, z wyjąt­kiem Feli.

– Ja także Piotrka lubię – wtrą­ciła Fela nie­ocze­ki­wa­nie – ale mama sama powiada, że wy z niego Bóg wie co robi­cie. Jest prze­cież tylko chłop­cem do posług, nie ma wycho­wa­nia, ani wykształ­ce­nia. Ja bym go nie trak­to­wała jak rów­nego sobie.

Uśmiech zama­ja­czył na twa­rzy Histo­rynki, jak cień, który pada na doj­rzałą psze­nicę pod wpły­wem wia­tru.

– Pio­trek jest praw­dzi­wym gen­tle­ma­nem i jest o wiele bar­dziej inte­re­su­jący niż ty, gdy­byś była nawet naj­le­piej wycho­wana i kształ­ciła się przez sto lat – rze­kła.

– On prze­cież ledwo umie pisać – zapro­te­sto­wała Fela.

– Wil­helm Zdo­bywca w ogóle pisać nie umiał – zgnio­tła ją argu­men­tem Histo­rynka.

– Ni­gdy nie cho­dzi do kościoła i ni­gdy nie mówi pacie­rza – bro­niła się Fela, jesz­cze nie­po­ko­nana.

– To jest nie­prawda – zawo­łał Pio­trek we wła­snej oso­bie, prze­ła­żąc przez otwór w par­ka­nie. – Cza­sami nawet mówię pacierz.

Pio­trek był smu­kłym kształt­nym chłop­cem, o roze­śmia­nych czar­nych oczach i czar­nych kędzie­rza­wych wło­sach. Cho­ciaż była tak wcze­sna wio­sna, cho­dził już boso. Całe jego ubra­nie skła­dało się ze spło­wia­łej sta­rej koszuli i znisz­czo­nej pary baweł­nia­nych spode­nek. Nosił jed­nak to wszystko na sobie z taką gra­cją, że wyda­wał się lepiej ubrany, niż był w isto­cie.

– Nie modlisz się zbyt czę­sto – upie­rała się Fela.

– I tak mnie Bóg wysłu­cha, cho­ciaż mu nie doku­czam codzien­nie – uśmie­chał się Pio­trek.

Była to praw­dziwa here­zja dla Feli, lecz Histo­rynka patrzyła na Piotrka z pobłaż­li­wym uśmie­chem.

– W każ­dym razie do kościoła ni­gdy nie cho­dzisz – zarzu­cała mu dalej Fela, nie dając się tak łatwo zbić z tropu.

– Bo nie będę cho­dził do kościoła, dopóki nie zde­cy­duję się, czy mam zostać meto­dy­stą, czy pre­zbi­te­ria­ni­nem. Ciotka Jane była meto­dystką, matka moja niczym nie jest, a ja chcę być czymś koniecz­nie. Lepiej być meto­dy­stą, pre­zbi­te­ria­ni­nem, czy czymś­kol­wiek, niż nie być niczym. Jak zde­cy­duję się, czym mam być, będę tak samo jak wy cho­dził do kościoła.

– Żeby być czymś, trzeba się do tego uro­dzić – bąk­nęła Fela pogar­dli­wie.

– A ja myślę, że lepiej mieć wła­sną reli­gię, niż wie­rzyć w to, w co inni ludzie wie­rzą – odciął się Pio­trek.

– Prze­stań­cie się kłó­cić – wtrą­ciła się do roz­mowy Celinka. – Felu, daj spo­kój Piotr­kowi! Pio­trek, to jest Edgar King, a to jest Feliks. Musimy się z nimi zaprzy­jaź­nić, aby przy­jem­nie razem spę­dzić lato. Pomyśl tylko, jakie zabawy możemy urzą­dzać! Ale jak ty się będziesz wiecz­nie kłó­cił, to wszystko nam zepsu­jesz. Co dzi­siaj robisz?

– Mam zabro­no­wać pole pod lasem i sko­pać klomby waszej ciotki Oli­wii.

– Oby­dwie z ciotką Oli­wią posia­ły­śmy gro­szek pach­nący wczo­raj – pochwa­liła się Histo­rynka – a ja posia­łam gro­szek na wła­snym klom­bie. Nie będę w tym roku prze­ko­py­wać ziemi, żeby się prze­ko­nać, jak prędko gro­szek wzej­dzie. Podobno dla groszku prze­ko­py­wa­nie jest nie­zdrowe. Uzbroję się w cier­pli­wość, choćby to nie wiem jak długo trwało.

– Ja dzi­siaj chcę pomóc mamie w sadze­niu jarzyn w ogro­dzie – rze­kła Fela.

– Strasz­nie nie lubię sadzić jarzyn – oświad­czyła Histo­rynka. – Lubię je za to jeść, jak jestem głodna. Wów­czas mogę nawet wyjść do ogrodu i przy­glą­dać się grząd­kom, na któ­rych rosną cebula i buraki. Lubię za to pod­le­wać kwiaty. Mam nawet wra­że­nie, że była­bym o wiele lep­sza dla ludzi, gdy­bym spę­dzała całe życie w ogro­dzie.

– Adam i Ewa stale miesz­kali w ogro­dzie – pod­su­nęła argu­ment Fela – a wcale nie byli tacy dobrzy.

– Ale na pewno byliby gorsi, gdyby w ogro­dzie nie miesz­kali – uśmiech­nęła się Histo­rynka.

Wybie­ra­li­śmy się teraz na śnia­da­nie. Pio­trek i Histo­rynka wydo­stali się z sadu przez otwór w par­ka­nie, zabie­ra­jąc z sobą Paddy’ego, my zaś poszli­śmy sze­roką aleją w stronę domu.

– Jak wam się podoba Histo­rynka? – zapy­tała Fela.

– Jest nad­zwy­czajna! – zawo­łał Feliks z entu­zja­zmem. – Jesz­cze ni­gdy w życiu nie sły­sza­łem, żeby ktoś potra­fił tak pięk­nie opo­wia­dać.

– Ale nie umie goto­wać – zawo­łała Fela – i pięk­no­ścią także nie grze­szy. Wyobraź­cie sobie, że pra­gnie zostać artystką, jak doro­śnie. Czy to nie okropne?

Nie orien­to­wa­li­śmy się, w czym tkwiła to okrop­ność!

– Ach, bo arty­ści są prze­waż­nie bar­dzo nie­do­brymi ludźmi – tłu­ma­czyła nam Fela wielce zgor­szona. – Na pewno i Histo­rynka wkrótce taka będzie. Ojciec ją do tego nama­wia, bo wie­cie prze­cież, że także jest arty­stą.

Naj­wi­docz­niej Fela uwa­żała, że arty­ści i artystki całego świata są człon­kami jed­nego i tego samego związku „nie­do­brych ludzi”.

– Ciotka Oli­wia powiada, że Histo­rynka jest cza­ru­jąca – ode­zwała się Celinka.

Bar­dzo odpo­wiedni przy­miot­nik! Oby­dwaj z Felik­sem przy­zna­li­śmy słusz­ność ciotce Oli­wii. Tak, Histo­rynka była cza­ru­jąca i to było ostat­nie słowo, jakie można było wypo­wie­dzieć na temat.

Dan zja­wił się dopiero wów­czas, gdy sie­dzie­li­śmy już przy śnia­da­niu, a ciotka Janet tak go zaczęła łajać, że doszli­śmy do wnio­sku, iż na przy­szłość lepiej będzie uni­kać jej złego humoru. W każ­dym razie lato zapo­wia­dało się dla nas jak naj­le­piej. Mie­li­śmy Felę, na którą mogli­śmy patrzeć; Histo­rynkę, opo­wia­da­jącą nam roz­ma­ite cudowne histo­rie; Celinkę, która się nami zachwy­cała; Dana i Piotrka, jako towa­rzy­szy zabaw – cze­góż wię­cej można żądać od życia?

Roz­dział IV. Ślubny welon dum­nej kró­lewny

ROZ­DZIAŁ IV

Ślubny welon dum­nej kró­lewny

Po dwu­ty­go­dnio­wym poby­cie w Car­li­sle, byli­śmy już jak u sie­bie w domu, a naj­więk­szy urok dla nas miała panu­jąca tu swo­boda. Z Piotr­kiem, Danem, z Felą, Celinką, Histo­rynką i z bladą, sza­ro­oką małą Sarą Ray byli­śmy już ser­decz­nie zaprzy­jaź­nieni. Oczy­wi­ście cho­dzi­li­śmy do szkoły, a poza tym wyko­ny­wa­li­śmy pewne czyn­no­ści w gospo­dar­stwie, które nam powie­rzono i za które byli­śmy odpo­wie­dzialni. Mimo to mie­li­śmy mnó­stwo wol­nego czasu do zabawy. Nawet Pio­trek miał dużo czasu, gdy skoń­czyły się siewy i sadze­nie jarzyn.

Wszy­scy zga­dza­li­śmy się z sobą, cho­ciaż ist­niały mię­dzy nami pewne drobne róż­nice poglą­dów. Rów­nież z doro­słymi naszego małego światka żyli­śmy w jak naj­lep­szej har­mo­nii.

Lubi­li­śmy ciotkę Oli­wię, bo była ładna, wesoła i dobra, a szcze­gól­nie dla­tego, że pozo­sta­wiała dzie­ciom naj­zu­peł­niej­szą swo­bodę. Jeżeli tylko każde z nas myło się codzien­nie, uni­kało sprze­czek i nie posłu­gi­wało się łobu­zer­ską gwarą, ciotka Oli­wia była z nas zupeł­nie zado­wo­lona. Ciotka Janet prze­ciw­nie, wygła­szała nam całe mnó­stwo poucza­ją­cych kazań i tak usta­wicz­nie tłu­ma­czyła nam, co należy robić, a czego robić nie należy, że wszystko mie­szało nam się w gło­wach i nic z tego wszyst­kiego nie rozu­mie­li­śmy.

Wuj Roger, jak nas Histo­rynka poin­for­mo­wała, był wesoły i naj­chęt­niej każ­demu doku­czał. Lubi­li­śmy go, lecz dozna­wa­li­śmy nie­przy­jem­nego uczu­cia, że zna­cze­nie jego uwag posia­dało zawsze jakąś myśl uboczną. Cza­sami nawet zda­wało nam się, że wuj Roger wyśmiewa się z nas, na czym naj­bar­dziej cier­piała nasza duma dzie­cięca.

Naj­go­ręt­szym uczu­ciem darzy­li­śmy wuja Aleca. Wyczu­wa­li­śmy pod­świa­do­mie, że mamy w nim naj­ser­decz­niej­szego przy­ja­ciela bez względu na to, czy jakąś czyn­ność speł­ni­li­śmy, czy też któ­reś z nas uchy­liło się od wyko­na­nia powie­rzo­nej mu pracy. W sło­wach, które wuj Alec wypo­wia­dał, ni­gdy nie kryło się nic „ubocz­nego”.

Życie spo­łeczne mło­dzieży w Car­li­sle kon­cen­tro­wało się głów­nie w szkole codzien­nej i w Szkole Nie­dziel­nej. Szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie budziła w nas Szkoła Nie­dzielna, bo mie­li­śmy tam wyjąt­kowo miłego nauczy­ciela, któ­rego lek­cje były tak cie­kawe, że prze­sta­li­śmy uwa­żać, jak dotych­czas, zaję­cia w Szkole Nie­dziel­nej za nie­przy­jemny obo­wią­zek. Prze­ciw­nie, wycze­ki­wa­li­śmy z nie­cier­pli­wo­ścią nie­dzieli i wszystko co nam zada­wał nauczy­ciel, sta­ra­li­śmy się odra­biać naj­póź­niej w ponie­działki albo wtorki. Przy­znaję nawet ze wsty­dem, że reszta dni w tygo­dniu dłu­żyła nam się nie­wy­mow­nie.

Nauczy­ciel nasz głę­boko inte­re­so­wał się posłan­nic­twem bożym, co napro­wa­dziło Histo­rynkę na myśl zor­ga­ni­zo­wa­nia misjo­nar­skiej pracy wśród naszego szczu­płego grona. Przede wszyst­kim posta­no­wiła nakło­nić Piotrka, aby zaczął cho­dzić do kościoła.

Fela nie pochwa­lała tego zamiaru i na ten temat wypo­wie­działa się cał­kiem szcze­rze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki