Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Artur ma osiemnaście lat i nie wie jeszcze wielu rzeczy. Nie wie, jak zacząć rozmowę z własnym ojcem, gdzie przebywa obecnie jego matka, jakie oczekiwania ma wobec niego koleżanka z klasy i dlaczego Magda, jego przyjaciółka, na siłę próbuje go swatać. Nie wie też, jakim cudem uda mu się zdać maturę z polskiego, skoro nadal myli romantyzm z oświeceniem, a parabola to dla niego wyłącznie wykres funkcji kwadratowej. Za to świetnie wychodzi mu udawanie głuchego, gdy w autobusie zaczepi go ktoś obcy, a to już dobry początek.
Janek wie, czego chce od życia. I nie jest to zaliczenie matury z matematyki, chociaż z pewnością by nie zaszkodziło. Chce brata, który nie ignoruje jego istnienia, mniej żenujących rodziców, a także youtuberów, którzy wrzucają filmiki regularnie i zawsze na czas. I mniej zmechaconych swetrów, tak przy okazji. Przede wszystkim chciałby jednak zwrócić na siebie uwagę jakiegoś miłego chłopaka. Najlepiej takiego, który w autobusie udaje głuchego i wcale nie wydaje się miły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Dobrochny – za zmuszanie mnie do pisania. Dla Marceliny – za szczere i trafne uwagi. I dla Aleksandry – za to, że cierpliwie słuchała tej historii przez siedem lat.
Artur nienawidził autobusów.
Biorąc pod uwagę ulewę na zewnątrz, powinien być wdzięczny, że nie musi pieszo przedzierać się przez lodowate strugi deszczu, jednak panujący w pojeździe ścisk bardzo skutecznie zabijał w nim wszelkie pozytywne uczucia. Ostatnie dwa tygodnie wakacji spędził zamknięty we własnym pokoju, żywiąc się pizzą, mrożonkami i daniami na wynos, pochłonięty rysowaniem do tego stopnia, że niewiele brakowało, by w ogóle przegapił początek września. Powrót na łono społeczeństwa był dla niego jak opuszczenie schronu po apokalipsie: dużo zniszczeń, cierpienia i bezustannych krzyków. Choć możliwe, że to ostatnie działo się tylko w jego głowie. W dodatku jak ostatni kretyn wbił się w stare spodnie od garnituru i czuł, że jeszcze trochę, a będzie potrzebował amputacji odmrożonych nóg. A co już absolutnie najgorsze z tego wszystkiego, Napoleon uznał jego słuchawki za świetny materiał do rzucenia wyzwania grawitacji. Owoc współczesnej technologii okazał się bezsilny wobec kociego kaprysu i wysokości szafy, oficjalnie kończąc swój żywot. Pierwszego września o godzinie ósmej trzydzieści pięć Artur był więc mokry, zmarznięty, praktycznie wgnieciony w drzwi i pozbawiony możliwości odcięcia od świata choćby jednego zmysłu.
Wszechświat doprawdy musiał go nienawidzić.
Usłyszał jakieś niewielkie zamieszanie z tyłu, kilka razy oberwał łokciem lub kolanem i po chwili tłum niemal dosłownie wypluł kogoś na sąsiednią szybkę automatycznych drzwi. „Ktoś” przylgnął nosem do szkła, starając się chyba ocenić, gdzie konkretnie się znajduje. Zmarszczył brwi, przez chwilę kontemplował rozmazujące widok litry wody, po czym rozejrzał się na boki, ewidentnie szukając jakiejś ofiary. Artur błyskawicznie wbił wzrok w swoje buty, żałując, że nie ma dość miejsca, by wyjąć z kieszeni telefon. Oczywiście niczego tym nie zyskał – „ktoś” natychmiast wyczuł jego słabość.
– Hej, wiesz może, za ile przystanków będzie Klonowa?
Artur nie odpowiedział. Nie poruszył się. Starał się nawet nie oddychać, w nadziei że zostanie uznany za martwego.
„Ktoś” ani myślał się poddać i po kolejnej próbie zwrócenia na siebie uwagi trącił go lekko w ramię. Artur się skrzywił, przez moment wpatrywał się w palce, które miały czelność przekroczyć granice jego przestrzeni osobistej, po czym powędrował wzrokiem w górę, przez rękaw błękitnej kurtki aż po okrytą kapturem głowę, w której zrodziła się koncepcja, że dotykanie innych bez ich zgody jest dobrym pomysłem.
Na tyle, na ile pozwalały mu dostrzec zaparowane okulary, „ktoś” był wysokim nastolatkiem, najpewniej w jego wieku, może nieco starszym. Mokre włosy lepiły mu się do policzków, a usta rozciągał szeroki uśmiech. Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie w milczeniu, aż w końcu, gdy stało się jasne, że „ktoś” nie zamierza odpuścić, Artur wyciągnął ręce z kieszeni i z obojętną miną zamigał pierwsze, co przyszło mu do głowy.
– Mówiłeś coś?
„Ktoś” zamrugał stropiony.
– Och – wyrwało mu się, gdy w końcu zrozumiał. – Jesteś... Sorki, nie wiedziałem.
Artur uniósł brwi, przekrzywiając nieco głowę, jakby próbował zgadnąć, co właśnie się dzieje. Był beznadziejnym aktorem, ale tę jedną scenkę odgrywał w życiu tyle razy, że zdążył opanować ją do perfekcji.
– A, no tak...! – „Ktoś” zmieszał się jeszcze bardziej, gdy zrozumiał, co robi nie tak. Gdyby Artur miał nieco lepszy humor, zaczęłoby go to nawet bawić. – Poczekaj.
Sięgnął do kieszeni po telefon i szybko wystukał coś na ekranie, raz po raz podnosząc wzrok na drugiego chłopaka, jakby się bał, że ten zaraz mu zniknie. Wreszcie skończył i z pełnym skruchy uśmiechem podetknął mu aparat niemal pod sam nos: „Przepraszam! Nie chciałem być niemiły. Wiesz, za ile przystanków jest Klonowa?”.
Artur westchnął ciężko w duchu, ale uniósł dłoń, pokazując dwa palce. Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej, do tego stopnia, że z pewnością musiało to boleć.
– Dzięki. Znaczy, em... – Uniósł w górę oba kciuki.
Artur tylko wzruszył ramionami, opierając czoło o szybę, by dać do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną. Świetnie. Nie dość, że rzeczywistość atakowała go od samego rana, teraz w dodatku nie będzie mógł nawet spokojnie wysiąść na odpowiednim przystanku. Nie było mowy, by narażał się na to, że obcy koleś zechce zapytać go o coś jeszcze, lub gorzej – zorientuje się, że idą w tę samą stronę. Bo nie ukrywajmy – jeśli pierwszego września, podczas cholernej ulewy, wysiadasz na Klonowej, jesteś albo uczniem pobliskiego liceum, albo jego pracownikiem, albo słabo znającym miasto bezdomnym.
Kiedy autobus w końcu wtoczył się na właściwy przystanek, Artur rozważał przez moment, czy może nie uda mu się wmieszać w tłum innych uczniów i wymknąć, stale czuł jednak na sobie wzrok „ktosia”, nawet gdy ten wysiadł już z pojazdu. Chcąc nie chcąc (bardzo, bardzo nie chcąc) naciągnął więc kaptur na głowę i przygotował się mentalnie na dodatkowe piętnaście minut spaceru. Czy też walki z oszalałym żywiołem, dającym w kość do tego stopnia, że chyba pierwszy raz w życiu się ucieszył, przekraczając próg szkoły. Szatnia była dziś nieczynna, więc starannie rozwiesił kurtkę na kaloryferze w jednym z pustych korytarzy. Kaloryfer, rzecz jasna, ledwo osiągał temperaturę w ogóle kwalifikującą go do tejże nazwy, ale to akurat nikogo nie dziwiło, a już na pewno nie jego. Na chlupoczącą w butach wodę niewiele mógł poradzić, włosy potraktował suszarką do rąk w łazience na piętrze, co pozwoliło mu uzyskać na głowie idealny efekt bezkształtnej czarnej masy. Idealne oddanie stanu mentalnego, gdyby ktoś pytał go o zdanie.
Centrum szkoły – duża, zastawiona krzesłami aula oraz jej okolice – tętniło życiem. Tętniło bardzo głośno, bardzo tłumnie i Arturowi na sam widok zbieraniny uczniów zrobiło się słabo. Mimo wszystko odetchnął głęboko i usiłując na nikogo nie wpaść, zaczął lawirować między grupkami rówieśników, wypatrując znajomej twarzy.
Znalazł ją zadziwiająco szybko, biorąc pod uwagę to, jak bardzo nic mu dziś nie wychodziło. Magda siedziała w jednym z ostatnich rzędów, tuż przy drzwiach auli, w miejscu najbardziej pożądanym przez tych, którzy umieli myśleć w przód i oczami wyobraźni już widzieli, jaki chaos zapanuje po zakończeniu apelu. W zasadzie „siedziała” było sporym nadużyciem – leżała wyciągnięta na dwóch sąsiednich krzesłach, oglądając coś na trzymanym nad twarzą telefonie. Matka musiała długo ją męczyć o włożenie na siebie czegoś normalnego, bo wbiła się w regulaminową czarną spódnicę i białą koszulę. Założenie, że zmusi ją to do wyzbycia się wysokich glanów lub powstrzyma przed nabazgraniem na rękawach markerem punk’s not dead, było jednak bardzo naiwne.
Kiedy Artur szturchnął ją w ramię, wydała z siebie głuchy pomruk i leniwie podniosła się do siadu, zwalniając mu miejsce.
– No wreszcie! – mruknęła, nie odrywając nawet wzroku od ekranu. – Już myślałam, że jednak olałeś.
Skrzywił się. Nie żeby nie brał pod uwagę takiej możliwości, w jego przypadku mogłoby się to jednak źle skończyć. Gdyby odpuścił rozpoczęcie roku, z pewnością zdołałby przekonać samego siebie, że pierwszy dzień lekcji jest równie nieistotny i nie ma sensu zawracać sobie nim głowy. Kolejny dzień to też nic ciekawego, a w ogóle to nie ma przecież planu, nawet nie wie, co spakować. Przyjść w czwartek będzie trochę głupio, a skoro już tyle sobie darował, to można iść za ciosem i zostać w domu do końca tygodnia. A potem powtarzałby ten proces myślowy tak długo, aż ktoś siłą wykopałby go z domu.
Tym kimś z pewnością byłaby Magda, ostatecznie więc – na jedno by wyszło.
– Co z twoimi włosami? – zapytał, bo choć ufarbowane na jasny fiolet loki zawsze żyły własnym życiem, teraz przypominały snopek bardzo wkurzonego siana.
– Anka zajęła łazienkę.
– A.
– Zabrałam jej za to rajstopy – dodała z wyraźną dumą, jakby kradzież ubrań siostry była wielkim wyzwaniem. Tym bardziej gdy dzieli się z nią pokój.
– A – powtórzył tylko, ani odrobinę niezaskoczony. Kłótnie były rzeczą całkowicie na porządku dziennym w domu jego przyjaciółki, okazjonalnie zmieniały się jedynie ich powody i członkowie rodziny biorący w nich udział.
Apel wlókł się niemiłosiernie. Dyrektor produkował się jak mógł, by maksymalnie rozciągnąć w czasie zwykłe „uczcie się, bo matura”, posiłkując się nieśmiertelnym tematem „dorastania”, „wykorzystywania niepowtarzalnych okazji” i bycia „przyszłością narodu”. Przy tym ostatnim Artur całkowicie stracił zainteresowanie, osuwając się nieco niżej na krześle. Gdyby mógł wybierać, wolałby nie być nawet własną przyszłością. Magda zasłoniła twarz włosami, włożyła w uszy słuchawki i kołysała stopą w rytm Another Brick In The Wall, więc pożytku nie miał z niej żadnego. Odświeżanie Facebooka straciło sens już za trzecim razem, pisać też nie miał z kim, bo jedyna osoba, z którą regularnie wymieniał wiadomości, siedziała właśnie obok i miała go w głębokim poważaniu. Na cokolwiek bardziej produktywnego nie starczało mu nerwów – świadomość bycia zamkniętym w jednym pomieszczaniu z kilkoma setkami praktycznie obcych ludzi bardzo skutecznie utrudniała mu koncentrację.
Nim w końcu padło wyczekiwane „proszę rozejść się do klas”, był śmiertelnie znudzony, dwa razy ktoś kopnął oparcie jego krzesła, a skarpetki przesiąkły wodą aż po kostki. Niemal niesiony taranującą drzwi falą uczniów zdołał jednak wydostać się na korytarz i wraz z Magdą wspięli się po schodach na ostatnie piętro. Dziewczyna skierowała się w prawo, do klasy biologicznej, on powlókł się zaś jeszcze wolniej w stronę klasy fizycznej.
W środku kilka osób siedziało już w ławkach (a częściej na ławkach), niektórzy nawet odnotowali jego wejście, ale zaraz powrócili do swoich zajęć i tematów. Czasami się zastanawiał, czy gdyby zaczął nagle umierać na środku klasy, ktokolwiek by go zauważył. Miał cichą nadzieję, że nie.
– Hej... – usłyszał za plecami i odwrócił się, akurat by spojrzeć mijającej go dziewczynie prosto w oczy. Anita się uśmiechnęła, natychmiast spuszczając wzrok. Była niższa od niego i drobnej budowy, przez co przy pierwszym spotkaniu ludzie zwykle uznawali ją za cichą i nieśmiałą. W rzeczywistości przez dwa poprzednie lata pełniła funkcję przewodniczącej klasy, umiała uciszyć wszystkich jednym ostrym spojrzeniem i nigdy nie kryła, że owszem, przoduje w niemal każdym przedmiocie i jeśli ośmielisz się zakwestionować jej mądrość, wyprowadzi cię z błędu w maksymalnie trzy sekundy. Niemal od początku liceum pozostawała jego jedynym łącznikiem z klasowym półświatkiem, głównie pożyczając mu zeszyty, gdy zachorował albo akurat chorobę symulował. Nie nazwałby jej może koleżanką, ale z pewnością dobrą znajomą, co w jego prywatnej hierarchii było tytułem zaszczytnym i trudno osiągalnym.
Czasem zdarzały jej się też popisy niezdarności, jak choćby teraz, gdy oglądając się na niego przez ramię, prawie staranowała krzesło. To przyprawiło go o pierwszy tego dnia uśmiech, z którym zajął miejsce obok niej, w jedynej wciąż pustej (bo pierwszej) ławce.
– Jak wakacje? – zagadnęła, wyciągając z torby notes i długopis.
Artur wzruszył ramionami.
– Krótkie i skończone – podsumował, wygrzebując z kieszeni kawałek ołówka i zmiętą, nieco wilgotną kartkę. Z rosnącym zażenowaniem spróbował nieco ją rozprostować, ale zyskał tylko wielkie rozdarcie przez sam środek, więc darował sobie dalsze próby. – A twoje?
– Intensywne – oceniła po chwili wahania. Nadal zerkała to na niego, to na jego smutną kulkę papieru, aż w końcu sięgnęła po własny notes. – W czerwcu zaczęłam pracować w kawiarni i starałam się brać jak najwięcej zmian, skoro już udało mi się gdzieś zaczepić.
Świetnie, teraz poczuł się jeszcze gorzej. Jego największym osiągnięciem podczas wakacji było to, że w ogóle dotrwał do ich końca. Miło wiedzieć, że inni w tym czasie zbierali kolejne punkty produktywności...
– Mam nadzieję, że uda mi się popracować tam jeszcze chociaż do świąt, ale wszystko zależy od tego, jaki ułożą nam plan – ciągnęła, wyrywając kartkę i podsuwając mu ją z życzliwym uśmiechem. Przyjął ją, dziękując skinieniem głowy, bo w sumie co innego miałby zrobić? – Jeśli zaszaleją tak jak rok temu, czarno to widzę...
Przypomniał sobie cotygodniowe piątkowe kombo: wuef, fizyka, dwie matematyki, chemia, i skrzywił się. Cóż, w tym roku przynajmniej udało mu się wybłagać zwolnienie z tego pierwszego, zawsze to jeden problem mniej. Lekarz, co prawda, nie wyglądał, jakby uwierzył w jego nawracające problemy z barkiem, a już tym bardziej w ich wielki wpływ na kopanie piłki do bramki lub bieganie wokół boiska, ale liczyło się to, że ostatecznie podpisał odpowiedni papier.
Nie żeby Artur nie lubił sportów. Miał za sobą przeszło siedem lat moczenia tyłka w basenie i użerania się z ludźmi, którzy nie rozumieją, co oznacza napis „tor zarezerwowany”. Nikt nie miał prawa wmawiać mu, że jest leniem, którego życiowa aktywność polega na wyciąganiu ręki po pilota. Ale wuef to coś zupełnie innego. Szkolne zajęcia oznaczały grę w nogę (nie umiał trafić w piłkę), kosza (nie umiał złapać piłki) lub siatkówkę (piłka dwa razy trafiła go centralnie w twarz i zbiła okulary) i śmierdzenie do końca lekcji, bo prysznice albo nie działały, albo ich nie było, albo też kwalifikowały się jako projekt badawczy nad nowym gatunkiem bakterii. Nie wspominając o tym, że do ćwiczeń trzeba się najpierw przebrać. W szatni pełnej nastoletnich chłopaków, w duszącym zapachu ich potu i w poczuciu, że ktoś ciągle się na niego gapi. W podstawówce znienawidził wuef po tym, jak koledzy przez rok nie znaleźli lepszej rozrywki niż chowanie mu ubrań lub wrzucanie ich do damskiej łazienki, gdzie żaden szanujący się czwartoklasista nie wejdzie. W gimnazjum odkrył, że w szkolnej szatni można zostać nie tylko wyśmianym i upokorzonym, ale też okradzionym. W liceum od początku przyjął taktykę nieistnienia i przebierał się w pobliskiej łazience, gdzie przynajmniej miał minimum prywatności. Ale teraz wreszcie, wreszcie nastąpiło słodkie wybawienie! Koniec z podrabianiem zwolnień, koniec z bieganiem wokół szkoły w połowie grudnia, koniec z tłumaczeniem, czemu w czerwcu wkłada do ćwiczeń długi rękaw i dresy, czego nie musiałby robić, gdyby ludzie umieli zachować dystans i respektowali przestrzeń osobistą!
Bądź błogosławiony, zwichnięty barku! Zdanie, którego z pewnością nie miał w głowie, gdy ból rozrywał mu plecy, ale lepiej późno niż wcale.
Ich wychowawca, fizyk, należał do wąskiego grona nauczycieli sprawiających wrażenie, jakby mimo upływu lat nadal lubili swoją pracę. Co więcej, był również jednym z nielicznych, którzy naprawdę rozumieli, że większość uczniów ma jego przedmiot w głębokim poważaniu, a na profil matematyczno-fizyczny przywiodła ich jedynie potrzeba zdawania poziomu rozszerzonego z „królowej nauk” na maturze. Artur, choć sam należał do mniejszości żywo zainteresowanej lekcjami, szczerze go za to podziwiał i nie mógł odżałować, że podobnego podejścia nie wykazuje ich polonistka. Wiadomo, język ojczysty, wielcy poeci, „wziąć”, a nie „wziąść”, ale na litość, ileż można?
Krzesicki najwyraźniej uznał, że jeszcze będzie miał czas ich podręczyć, bo podyktowanie planu na resztę tygodnia zajęło mu pięć minut, po czym z zadowoleniem ogłosił, że mogą „się zwijać”, co cała klasa uczyniła z wręcz nieprzyzwoitym entuzjazmem. Ostatnie chwile wolności, bierzcie i cieszcie się nimi wszyscy.
Magda czekała już na niego przy wyjściu, nucąc pod nosem i wymachując parasolką, wyraźnie próbowała trafić nią któregoś z przechodzących uczniów. Zapiął po szyję wciąż wilgotną, zimną kurtkę, naciągnął kaptur po samo czoło i uzbrojony we wszechpotężne pragnienie znalezienia się we własnym łóżku, wynurzył się w ślad za dziewczyną w sam środek wojny żywiołów. Dziwne, zawsze sądził, że piekło powinno być gorące, ale po obrywaniu w twarz lodowatym powietrzem i strumieniem wody postanowił jeszcze raz przemyśleć sprawę. Magda spróbowała rozłożyć parasol, czego omal nie przypłaciła życiem, gdy kolejny podmuch wygiął druty w zupełnie inną stronę, niż zalecał producent. Zaklęła głośno, próbując ponownie złożyć parasol i jednocześnie zobaczyć cokolwiek przez opadające jej na twarz włosy. Artur bez słowa zagarnął fioletową czuprynę w tył i splótł ją naprędce w warkoczopodobne coś.
– To powinno być nielegalne... – mruknęła i wepchnąwszy parasol pod pachę, ruszyła chodnikiem z taką miną, jakby szła zabić Kapitana Amerykę.
– Chcesz zdelegalizować pogodę? – upewnił się, próbując dotrzymać jej kroku. – Nie wiem, czy bardzo się tym przejmie...
– Jeśli Kserkses mógł biczować morze, ja mogę zdelegalizować deszcz – warknęła i wygrzebawszy z kieszeni paczkę papierosów, przyjrzała się jej uważnie. – Kuźwa, znowu rak! A mówiłam babce wyraźnie, żeby dała mi te z impotencją! Jak mam „złapać je wszystkie”, skoro nikt nie chce współpracować?
Chłopak tylko westchnął ciężko. Ale nie za głośno, żeby nie usłyszała. Palenie było tematem drażliwym i nie należało poruszać go bez mentalnej gotowości zniesienia długiego wykładu na temat tego, że rodzina zabiera jej więcej zdrowia niż choćby milion fajek dziennie, a w ogóle to „na coś trzeba umrzeć”. Po przeszło czterech latach znajomości wiedział już, że kiedy raz się na coś uparła, nawet najsensowniejsze argumenty nie zmuszą jej do zmiany zdania. Pozostawało więc jedynie ostentacyjne milczenie, ilekroć sięgała przy nim po papierosy. Hel powiedziała kiedyś, że zachowują się jak małżeństwo z dwudziestoletnim stażem. Osobiście w ogóle tak tego nie widział.
Z jakiegoś powodu, odkąd tylko sięgał pamięcią, wszyscy zawsze uważali ich za parę, co było w jego mniemaniu nie tylko absurdalne, ale też nieco obleśne. Magda była... Magdą. Równie dobrze mógłby próbować wyobrażać sobie seks z własną siostrą, matką czy choćby złotą rybką – było to złe na tylu płaszczyznach, że nie wiedział nawet, od czego zacząć. Plotkę tę wszyscy powtarzali jednak z takim uporem i tak bardzo nie dawali wyprowadzić się z błędu, że chyba każdego doprowadziłoby to w końcu do zwątpienia. Gdy więc któregoś letniego dnia, kiedy słońce próbowało usmażyć ich w ramach kary za używanie dezodorantów i niesegregowanie śmieci, Magda bez żadnego wstępu rozebrała się do bielizny i w tym zacnym stroju zaległa mu na kanapie, Artur o mało nie uciekł ze strachu.
– Ale bo ja jestem gejem...! – wydukał między jednym wewnętrznym krzykiem a drugim.
Spojrzała na niego z politowaniem.
– No. Myślisz, że rozebrałabym się przy tobie, gdybym tego nie wiedziała?
Nie odpowiedział, bo ani nie umiał, ani nie bardzo miał na to czas. Zajęła go próba rozwikłania zagadki, jakim cudem wszyscy wokół zdawali się wyczuwać jego orientację szybciej, niż on sam przyjął ją do wiadomości.
– A w ogóle, to też lubię dziewczyny – ciągnęła, nic sobie nie robiąc z jego milczenia. – Znaczy nie „też”, bo ty nie, ale... wiesz, o co mi chodzi.
– Jesteś lesbijką?
Czy to bardzo źle, jeśli jego pierwszą myślą było, że w takim razie kolorowe włosy i glany wreszcie nabrały sensu?
– Bi. Facetów też lubię. – Musiała wyczuć, że znowu się spiął, bo wywróciła oczami i dodała: – Ale nie ciebie, więc wyluzuj. Mdli mnie na samą myśl, że miałabym z tobą robić... cokolwiek.
Wzdrygnęli się oboje.
– Och, dzięki Bogu...
Tak oto zaliczył swój pierwszy, wówczas jeszcze gimnazjalny coming out i o dziwo, poszło nawet lepiej, niż się spodziewał. Widać nawet on musiał w którymś momencie wyczerpać pulę życiowych katastrof.
Przystanek nie miał zadaszenia, bo najwyraźniej nikt nie wpadł jeszcze na to, że mokra ławka niczemu nie służy i może wypadałoby zainwestować w cokolwiek więcej. Magda się wściekała, że autobus przyjechał za szybko i nie zdążyła dopalić papierosa. Artur marudził, że przyjechał za późno i zdążył przemoknąć do suchej nitki. Sam pojazd nie miał w tym temacie zdania. Był za to tak zatłoczony, że cudem tylko udało im się wcisnąć do środka i nie ulec przy tym całkowitemu zgnieceniu.
Plusy: końcowy przystanek dzieliło od jego domu jedynie kilka minut drogi. Minusy: szli pod wiatr i rutynowe pięć minut rozciągnęło się w dziesięć. Kiedy w końcu nacisnął klamkę furtki, był tak uszczęśliwiony wizją nadchodzącego ciepła, że zignorował nawet głuche uderzenie bramki o płot.
– Wejdziesz? – zapytał, niemal pewny odpowiedzi. Miał jednak cichą nadzieję, że się zgodzi. Mogłaby posłużyć za świetną wymówkę, by ojciec nie zawracał mu dziś głowy.
Magda mieszkała niespełna pięćset metrów dalej, jej dom oficjalnie zaliczał się jednak do „nowego osiedla”, co w praktyce oznaczało, że jest mały, parterowy i otoczony nieproporcjonalnie dużym podwórkiem. Stanowiło to jeden z powodów, dla których zwykle przesiadywali u niego – kompletny brak przestrzeni. Drugą przyczyną był równie wyraźny brak jakiejkolwiek prywatności w niemal każdym tego słowa znaczeniu. Dzieląc niewielki pokój z dwoma siostrami (obecnie z jedną, aczkolwiek nie zmieniało to wiele, bo wyjeżdżając na studia, Hel pozostawiła po sobie bajzel, z którego reszcie nadal nie udało się odgrzebać), Magda zatraciła wyczucie w kwestii przestrzeni osobistej do tego stopnia, że nie tylko nabrała niebezpiecznie ekshibicjonistycznych nawyków, ale też zapominała często, że inni nie są przyzwyczajeni do podobnych zachowań. Że inni mogą czuć się zażenowani, gdy ktoś bez pukania wejdzie im do łazienki, po swojemu przestawi rzeczy na półce albo zacznie znienacka grzebać im w telefonie (bo przecież skoro widział, jak wpisujesz hasło, to praktycznie tak, jakbyś sam mu je podał). W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków „inną osobą” był Artur. Dlatego też, mając wybór między wieczną walką o każdy centymetr podłogi a ogromem przestrzeni praktycznie tylko na ich użytek, zazwyczaj zgodnie wybierali to drugie.
Oczywiście jednak, jak to zwykle bywało w jego życiu, akurat tym razem musiało być inaczej.
– Nah, nie da rady – mruknęła, wyraźnie równie z tego faktu niezadowolona jak on. – Matka znowu ma fazę „spędzamy czas rodzinnie!”. Jak się nie pojawię, to mnie wydziedziczy.
Pokiwał głową. Z jakiegoś powodu od czasu rozwodu matka Magdy, gdy tylko nadchodził wrzesień, nabrała dziwnego zwyczaju popadania w histeryczną wręcz przesadę. Przez resztę roku szkolnego jej córki dojeżdżały na zajęcia autobusami, jednak wraz z nastaniem jesieni nagle zmuszane były codziennie pakować się do samochodu, by dać się odstawić praktycznie pod same drzwi szkoły, jakby przez wakacje zdążyły zapomnieć drogę lub trudną sztukę kasowania biletów. Dla domowników oznaczało to dużo wcześniejsze pobudki, poranne awantury o łazienkę, krzyki, że się spóźnią, a na koniec jazdę w pełnej napięcia ciszy najpierw pod jedno, a następnie pod drugie liceum. Wszyscy wiedzieli, że system ten jest durny, męczący, nie działa i zostanie zapomniany po jakichś dwóch tygodniach, jednak od trzech lat wracał uparcie jak bumerang.
Zdaniem Magdy chodziło wyłącznie o to, by zrobić na złość ich ojcu, i choć Artur nie do końca rozumiał tę logikę, miał okazję się przekonać, że to prawda. Pani Kaniecka uwielbiała wydzwaniać do byłego męża i opowiadać, jak to świetnie radzą sobie bez niego, jak ona codziennie się poświęca, by ich dzieci miały wszystko podsunięte pod sam nos, mimo że ich rodziciel okazał się nic niewart, a w ogóle to właśnie siedzą wszyscy przy stole i grają w karty, czego on nigdy by nie zrobił, ponieważ nie ma ani odrobiny serca. Nigdy nie dała sobie wytłumaczyć, że dość trudno jest grać w karty z kimś, kto na stałe mieszka w Anglii, nie ulegała sile argumentu o alimentach ani nawet temu, że wszystkie trzy córki mają z ojcem dobry kontakt. Był wyrodną, złą karykaturą rodzica, koniec kropka.
Artur z jednej strony współczuł przyjaciółce sytuacji rodzinnej (co zrozumiałe), z drugiej jednak – nieco zazdrościł (co już mniej zrozumiałe nawet dla niego). Jego rodzice rozstali się tak dawno, że w zasadzie niemal nie pamiętał czasów, gdy byli razem. Ojciec nigdy nie wydzwaniał jednak do matki z awanturami o byle pierdołę, nie podkreślał przy każdej okazji, że dał radę wychować dziecko bez jej pomocy, a już z pewnością nie robił scen, gdy proponowała, że przyjedzie na święta. Choć to ostatnie być może dlatego, że mama nigdy tego nie proponowała. Nie proponowała absolutnie niczego. Po prostu znikła z ich życia i nie przejawiała żadnej chęci, by ponownie się w nim pojawić.
Może właśnie na tym polegał jego problem: rodzice Magdy, przy wszystkich swoich wadach i wewnętrznych kryzysach, przynajmniej nadal byli rodzicami. Nie mglistą zjawą z przeszłości, co do której nie był nawet pewien, czy chce ją pamiętać.
Dom przywitał go przyjemnym ciepłem, skrzypieniem podłogi i buczeniem lodówki. Nie przywitało go za to nic związanego z kotem, ponieważ Napoleon wychodził z założenia, że nie ma sensu pokazywać się nikomu na oczy, póki jego miska nie zostanie napełniona. Dopiero chrzęst otwieranej puszki wywołał go z głębi salonu i kot wkroczył do kuchni dostojnym, pełnym wyższości krokiem. Jeśli miał dobry dzień, dawał się nawet pogłaskać. Jeśli Artur miał wyjątkowo paskudny dzień, futrzak pozwalał – rzecz jasna po uprzednim wylizaniu miski do czysta – wziąć się na ręce i zanieść na górę, gdzie obaj mogli zwalić się na szerokie łóżko i udawać, że nigdy z niego nie wyszli, a ostatnich kilka godzin było jedynie koszmarnym snem.
Chłopak przewrócił się na bok, sięgając po koc, by naciągnąć go po sam czubek głowy, kiedy zawibrował mu w kieszeni telefon. Z jękiem wyciągnął komórkę, po czym jęknął jeszcze głośniej, widząc, że ojciec próbuje nawiązać z nim wideorozmowę. Jeśli coś mogło uczynić ten dzień jeszcze bardziej męczącym, to właśnie udawanie, że wcale męczący nie był.
Mimo wszystko wziął się jednak w garść, podniósł do siadu i naprędce przygładzając włosy, odebrał połączenie.
Ojciec nie wyglądał na swoje czterdzieści kilka lat, co wcale nie było komplementem – po prostu szybko się zestarzał. Może to przez nadmiar pracy i stresu, może przez nieprzespane noce, które pozostawiły po sobie głębokie cienie pod oczami. A może po prostu przez cholerny nałóg, którego skutki nadal się za nim ciągnęły. Nawet kiedy się uśmiechał, wyglądał na zmęczonego, choć akurat o to Artur nie miał do niego pretensji. Też bywał zmęczony, gdy musiał się z sobą użerać.
– Jak było w szkole? – Mimo wszystko jego głos brzmiał całkiem pogodnie, jakby ojciec liczył na to, że istnieje ton, który sprawi, że to pytanie będzie mniej irytujące.
Artur wzruszył ramionami.
– Jakieś nowości? – Tata najwyraźniej ani myślał się poddać. – Mówili coś ciekawego?
Pokręcił głową. Jedyne, co odróżniało dzisiejsze rozpoczęcie roku od wszystkich poprzednich, to rekordowo wysoki poziom znudzenia, w które go wpędziło. Raczej nie była to jednak „dobra odpowiedź”. „Dobre odpowiedzi” były krótkie, zamknięte i nie rodziły kolejnych pytań, więc należało trzymać się ich za wszelką cenę. Inaczej tata zaczynał się przejmować i próbował poznać jak najwięcej szczegółów, a Artur czuł się podle z tym, że za nic nie chciał go do nich dopuścić.
– Masz jakieś plany na dzisiaj? – Trzecia próba. Swąd desperacji przybierał na sile i chłopak uznał, że dalsze milczenie będzie zbędnym sadyzmem. Odstawił telefon na stolik, podpierając go książką tak, by wciąż znajdować się w kadrze.
– Nic konkretnego – zamigał, starając się przybrać taką minę, by wyglądało to bardziej jak „nie mogę się zdecydować: wyprawa na biegun czy przejażdżka formułą jeden?”, a nie „zjem i pójdę spać, ewentualnie odwrotnie”. – Magda przyjdzie – skłamał, bo ojciec zawsze reagował entuzjastycznie na wieść, że nie będzie siedział sam. Kot z jakiegoś powodu nigdy się nie liczył. – Może wybierzemy się do kina – dorzucił, w pełni świadom, że tata przełoży to sobie na „będziemy się całować na tle dużego ekranu”. Wszyscy zawsze rozumieli to w ten sposób, żeby ich cholera wzięła.
Tak jak podejrzewał, ojciec wyraźnie się rozluźnił.
– To dobrze – powiedział takim tonem, jakby gratulował mu zdobycia Nobla. – To ostatni moment przed szkołą, powinieneś porobić coś fajnego.
Pokiwał głową. Ułożył sobie całą listę rzeczy, na które miał dzisiaj ochotę, szczerze wątpił jednak, czy ktokolwiek zgodziłby się z nim co do ich fajności.
Tata tymczasem za wszelką cenę ciągnął rozmowę.
– Przyjadę w sobotę rano – przypomniał, na co Artur tylko westchnął w duchu. Oczywiście, że przyjedzie. Weekendowe wizyty były świętością. Szkoda tylko, że wprowadził je w życie z lekkim opóźnieniem. – Dasz sobie ze wszystkim radę?
– Tak.
– Potrzebujesz czegoś?
– Nie.
– Masz wszystkie zeszyty, podręczniki?
– Mam.
– Linijka, długopis, ołówek...?
– Nie powinieneś teraz pracować?
Niskie zagranie, ale grunt, że skuteczne; tata rozejrzał się wokół, co nieodmiennie znaczyło, że właśnie przypomniał sobie o górze papierów na biurku, milionie ważnych telefonów do wykonania i kolejce petentów pod drzwiami.
– Zadzwonię niedługo – obiecał, kiedy Artur sięgnął po telefon. – Ty też odezwij się czasami. Telefon działa w obie strony.
Chłopak uniósł kciuk na znak, że zrozumiał, zapamięta i weźmie to sobie do serca, po czym zakończył połączenie. Nie chciał być niemiły, naprawdę, ale nie miał dziś sił na więcej kontaktów z ludźmi.
Sięgnął po szkicownik, który rano zostawił na poduszce, i przygryzając końcówkę ołówka, postanowił skupić się na pozytywach. Jakieś w końcu musiały istnieć.
A kolejny dzień na pewno będzie lepszy.
Kolejny dzień wcale nie był lepszy.
Nie mógł być lepszy, bo trzeba było wstać i wyjść z domu, co z automatu eliminowało wszelkie ewentualne dobro. Przynajmniej pogoda nieco się poprawiła, zawsze to jakiś plus. Ale autobus nadal był przepełniony, w związku z czym Artur uważał zły humor za w pełni uzasadniony. Na samą myśl, że niedługo będzie musiał dodatkowo tachać ze sobą ciężki plecak, miał ochotę otworzyć drzwi i wysiąść. Bez wcześniejszego zatrzymania pojazdu.
Gdy autobus zjechał w znajomą ulicę, przepchnął się w stronę drzwi, zwarty i gotowy do porywającej przygody w drodze po wiedzę, zawahał się jednak, czując na sobie czyjś wzrok. Oczywiście, ludzie często gapili się na innych bez żadnego powodu, ale Artur zawsze potrafił niemal bezbłędnie wyczuć, kiedy było to celowe. Najprawdopodobniej lata skojarzeń bodźca „ktoś na mnie patrzy” z „zaraz oberwę” doprowadziły do rozwinięcia u niego jakiegoś rodzaju szóstego zmysłu w celach obronnych.
Rozejrzał się i znieruchomiał. Przy drzwiach, z drugiej strony przejścia, ktoś już stał. Ten ktoś. Poczuł, że zbiera mu się na ostre przekleństwo. Jakiego trzeba mieć pecha, by dwukrotnie wpaść na kogoś w autobusie? Proste, wystarczy być nim! Nie od dziś wiadomo przecież, że jeśli bardzo, bardzo chcesz czegoś uniknąć, cały wszechświat stanie na głowie, by cię tym zaskoczyć.
Powinien był jak najszybciej się ewakuować. Powinien był wtopić się w tłum i udawać, że nie ma pamięci do twarzy, a w ogóle to nie zauważył go nawet. Tak, to najlepsze wyjście, musi po prostu odejść jakby nigdy nic i sprawa rozwiąże się sama. Nic się nie wydarzyło. Nic. A jutro wyjdzie z domu nieco wcześniej, żeby zdążyć na inny autobus, tak na wszelki wypadek. Zrobił krok w tył i mocniej chwycił się drążka, gdy autobus wszedł w zakręt, ale w tej samej chwili wpatrujący się w niego chłopak zrobił coś... niespodziewanego.
Uniósł dłonie i powoli, z namysłem, zamigał:
– Dzień dobry.
Artur zamrugał. Zamrugał po raz drugi. Zmierzył chłopaka wzrokiem i zamrugał po raz trzeci, nim w końcu ocknął się na tyle, by zrobić użytek z własnych rąk.
– Znasz język migowy?
Po samej minie poznał, jaką dostanie odpowiedź, ale cierpliwie poczekał, aż „ktoś” wystuka tekst na telefonie i podsunie mu go przed twarz: „Nie mam pojęcia, co właśnie powiedziałeś. Zdążyłem sprawdzić tylko «dzień dobry» i «do widzenia». Musisz dać mi trochę więcej czasu”.
Artur przeczytał wiadomość bardzo dokładnie. Dwa razy, ponieważ za pierwszym był pewny, że coś źle zrozumiał. Przeniósł wzrok na chłopaka, szukając jakiejkolwiek podpowiedzi, o co w tym wszystkim chodzi. A on uśmiechnął się jeszcze szerzej i mrugnął.
Do niego.
Mrugnął, jakby była to najbardziej naturalna rzecz, jaką można zrobić. Jakby tak właśnie zachowywali się ludzie, którzy wpadają na siebie po raz drugi w komunikacji miejskiej – mrugali.
Teraz już nawet nie myślał o tym, by spróbować kryć się z bezczelnym gapieniem się na obcego chłopaka. Lata ćwiczeń, by nigdy nie patrzeć dłużej, niż to absolutnie konieczne, właśnie poszły w siną dal i pewnie nie planowały wracać.
„Ktoś” miał typ urody, którą jedni uważali za atrakcyjną, inni zaś… zupełnie przeciwnie, a najbezpieczniejszym jej określeniem było: interesująca. Gęste jasne włosy opadały mu do ramion, twarz miał pociągłą, o ostrych rysach, cerę bladą, a nos nieco zadarty. Gdy się uśmiechał (a robił to niemal cały czas), wokół oczu robiły mu się kurze łapki, co Artur uznał za całkiem urocze.
Czy właśnie pomyślał, że obcy koleś jest „uroczy”?
Nie powinien tak myśleć. Powinien sobie w końcu pójść.
Na razie jednak to „ktoś” wyszedł, machając mu na pożegnanie, jakby byli dobrymi znajomymi. Tak po prostu. Mrugnął do niego, a potem wysiadł na kolejnym przystanku. Artur nie mógł zdecydować, czy mu ulżyło czy też poczuł się urażony.
Z całą pewnością mógł za to stwierdzić, że znowu czeka go dodatkowy spacer i najpewniej spóźnienie na angielski.
Czy trzeba w ogóle wspominać, że nienawidzi autobusów?
Lekcje minęły mu w typowej dla początku roku atmosferze kontrolowanego chaosu, wyjątkowo podkręconej jeszcze wszechobecnym hasłem „matura”. W ciągu pierwszych czterech godzin lekcyjnych słowo to zostało odmienione przez wszystkie możliwe przypadki, z czego raz w zdaniu: „Wiem, że nikt tu nie zdaje matury z tego przedmiotu, ale i tak będziemy przerabiać próbne arkusze” (geografia) i raz w stwierdzeniu: „I tak nie zdacie matury, nieuki” (matematyka).
– U ciebie też się tak uwzięli? – zapytał Magdę na długiej przerwie, gdy siedzieli na parapecie, siorbiąc mętną lurę z automatu, która z kawą miała wspólną wyłącznie nazwę.
Dziewczyna rozłożyła ręce i wzniosła oczy ku sufitowi.
– „I ujrzałam jednego orła lecącego przez środek nieba, mówiącego donośnym głosem: biada, biada, biada maturzystom!”
Artur uniósł brwi.
– Twoja babcia znowu ma fazę na głoszenie „Słowa Bożego”?
– Moja babcia uważa, że wszystko, co mówi, jest „boskim słowem” – mruknęła. – A teraz Hel oficjalnie ogłosiła, że zmieniła wyznanie na asatru.
Artur pokiwał głową ze szczerym współczuciem. Ilekroć spotykał babcię swojej przyjaciółki, za każdym razem słyszał, że skończy w piekle. Jak dotąd nie udało mu się ustalić, za co konkretnie, ale żadne z jego przewinień z pewnością nie było tak poważne jak zmiana wyznania. Hel najpewniej została już wyklęta, wydziedziczona i rozpoczęto zbiórkę patyków na potępieńczy stos.
– Musiało zaboleć – ocenił z należną powagą.
„I to podwójnie”, dodał w myślach, biorąc pod uwagę, że najstarsza z sióstr zawsze z jakiegoś powodu była babciną ulubienicą. Nikt nie rozumiał do końca dlaczego, bo Hel – której pełne imię brzmiało Helena, ale usłyszał je najpewniej tylko ksiądz na chrzcie i natychmiast został utopiony w chrzcielnicy – pasowała do roli grzecznej dziewczynki mniej więcej tak, jak Artur nadawał się do roli klauna. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze farbowała się na czarno, nakładała mocny makijaż, uznawała wyłącznie ubrania z logo zespołów metalowych, a przez liczne kolczyki absolutnie zawsze miała problemy przy kontroli na lotnisku. W gruncie rzeczy była jednak całkiem sympatyczna; nieco zbyt dzika i głośna jak na jego gust, no i odrobinę za często wykorzystywała fakt, że sam aż się prosi o strojenie sobie z niego żartów, ale nie licząc tego, nawet ją lubił. Chyba że akurat przyszedł z wizytą, a ona wchodziła do pokoju owinięta samym ręcznikiem i nabijała się z jego paniki – wtedy jakoś nie.
Magda tylko wzruszyła ramionami.
– Tak, ale głównie mnie i Ankę. Teraz babcia dręczy nas pogadankami o tym, że nie możemy ulegać podszeptom szatana. A w ogóle to ona nie ma już wnuczki, bo co to za wnuczka, co nie należy do jedynego słusznego Kościoła. – Jednym haustem dopiła kawę i cisnęła kubkiem do kosza. – Mam coraz większą ochotę zrobić jej na złość i wstąpić do świadków Jehowy. Ale chyba jestem na to zbyt leniwa...
Posłała mu spojrzenie, które zwykł nazywać: „Gdybym tylko miała mniej pracy domowej, już dawno podbiłabym świat!”, ale zanim zdążył odpowiedzieć, znienacka zmarszczyła brwi, wpatrując się w coś ponad jego ramieniem. Odwrócił się, podążając za jej wzrokiem, i żołądek momentalnie podszedł mu do gardła.
Ktoś stał tuż obok, po drugiej stronie korytarza, i przyglądał im się uważnie. Nie byle jaki ktoś. Jego ktoś. Ktoś mrugający do ludzi w autobusie, a potem wychodzący jakby nigdy nic.
– Zabij mnie – poprosił szybko, ale było już za późno.
„Ktoś” podszedł do nich w trzech dużych, podejrzanie energicznych krokach i uśmiechnął się jeszcze szerzej niż wcześniej.
– Hej, Magda.
Artur zawiesił się na moment, gdy jego przyjaciółka uniosła dłoń na powitanie i odpowiedziała krótkim: „No cześć”. Skąd oni się znali? Czy świat mógł być aż tak mały? Czy celowo się kurczy, żeby zrobić mu na złość?
– Znasz go? – wydusił z siebie, szukając u przyjaciółki choć odrobiny pomocy. Tylko wzruszyła ramionami.
– Kumpel Anki.
To wiele wyjaśniało, ale ani trochę w niczym nie pomagało. W zasadzie wręcz pogorszyło sprawę. Uświadomił sobie, że właśnie sam się wkopał, i miał ochotę wymierzyć sobie mentalny policzek.
„Ktoś” nie wyglądał jednak na urażonego ani nie sprawiał wrażenia gotowego na robienie mu wymówek.
– Jednak mówisz. – W jego głosie nie było złości, tylko ekscytacja, jakby właśnie się dowiedział, że wakacje zostaną przedłużone. – Miło słyszeć.
Magda uniosła brwi, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego.
– Weź mi nawet nie mów, że znowu odwalałeś ten swój numer z machaniem łapami. – Dźgnęła Artura palcem między żebra, na co skulił się, mamrocząc pod nosem:
– Tak jakoś samo wyszło.
– Jeszcze trochę, a zaczniesz wysyłać sygnały dymne zapalniczką!
– Nie lubię rozmawiać z obcymi – burknął, mając nadzieję, że zabrzmi to jak wyjaśnienie i przeprosiny w jednym. Nie zabrzmiało, ale ktosiowi ewidentnie nie zrobiło to żadnej różnicy. Może tylko rozpromienił się jeszcze bardziej, co zawiodło go na poziom grożący poważnymi oparzeniami.
– Czy to znaczy, że już nie jestem obcy?
Artur się zmieszał, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Magda wyjęła mu z rąk kubek i popijała spokojnie jego kawę – gdyby mogła, pewnie przyniosłaby również popcorn.
– Najwyraźniej nie – wymamrotał w końcu z najwyższą niechęcią.
– Cieszę się. – Widać było, że mówi szczerze. – Choć język migowy też jest spoko. Kiedyś próbowałem się go nauczyć, znaczy „kiedyś” wcześniej niż wczoraj. Ale chyba mam na to za słabą koordynację ruchową. I za bardzo się kręcę, kiedy mówię. W każdym razie podziwiam strategię. Ale nie boisz się, że w końcu trafisz na kogoś, kto cię zrozumie? I no wiesz, odpowie?
Artur spojrzał na niego spode łba i ze szczerą urazą zamigał: Znam język migowy, idioto.
Chłopak po raz pierwszy wyglądał na zbitego z tropu, ale zaraz uniósł brwi, kiwając głową z uznaniem.
– Nie mam pojęcia, co to miało znaczyć, ale załapałem przekaz. I jeszcze bardziej podziwiam.
– Wyłapałam tam „idiotę” – podsunęła uczynnie Magda, na co Artur przewrócił oczami. „Wyłapałam”, dobre sobie, ta dziewczyna nauczyła się przekleństw w większości języków świata wyłącznie po to, by zawsze i wszędzie wiedzieć, czy nikt jej przypadkiem nie obraża. No i żeby bezkarnie kląć w domu.
Niemniej jednak akurat w tym konkretnym momencie naprawdę mogła sobie darować popisywanie się tym.
Uratował go dzwonek. Dziwne, bo zwykle cieszył się tylko z tego zwiastującego przerwę, a nie kończącego ją. Widocznie miał to być rok pełen nowości.
„Ktoś” dalej się w niego wpatrywał.
– Mam teraz polski – powiedział, jakby Artur o to pytał. – Na górze – dodał, jakby Artura to interesowało. – W każdym razie jestem Janek. – Znienacka wyciągnął do niego rękę. – Miło w końcu poznać cię... we właściwy sposób.
Przez chwilę panowała między nimi pełna napięcia cisza.
– Artur – rzucił w końcu drugi chłopak, przyglądając się podawanej mu dłoni, ale nie mogąc się przemóc, by ją uścisnąć, aż w końcu problem rozwiązał się sam, bo Janek schował ręce do kieszeni. Jeśli poczuł się urażony, w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać.
– W takim razie do zobaczenia. – Uśmiechnął się po raz ostatni i poszedł w swoją stronę, zostawiając Artura samego z Magdą.
Dziewczyna natychmiast pacnęła go pustym na szczęście kubkiem w głowę.
– Jesteś skończony pacan – skwitowała i jak zwykle miała niezaprzeczalną rację.
Reszta tygodnia upłynęła Arturowi na powolnym wdrażaniu się w rutynę, którą przez wakacje zdążył wyprzeć z pamięci. Pobudki o siódmej rano, bezustanna obecność ludzi, których wcale nie chciał w swoim życiu, prace domowe i kurczący się w zastraszającym tempie czas wolny – tego właśnie potrzebował, by przetrwać jesienną depresję. Na domiar złego był jeszcze Janek. Artur postawił sobie za cel unikać go jak ognia, co w teorii brzmiało łatwo (chodzili do różnych klas), w praktyce jednak okazało się sporym wyzwaniem (skubaniec ciągle pojawiał się w miejscach, w których, zgodnie z wszelką logiką, być go akurat nie powinno).
Unikanie nie oznaczało naturalnie, że Artur nie zbierał skrupulatnie informacji na jego temat. Tak profilaktycznie. Na wypadek gdyby zdarzyło się coś wymagającego wiedzy z takiego zakresu. Po prostu lubił być przygotowany na każdą ewentualność.
Nie znał nazwiska „celu” (Magdy zapytać nie mógł, bo i tak suszyła mu o to głowę), ale wejście na Facebooka Anki i odszukanie wśród jej znajomych odpowiedniej twarzy zajęło mu około dziesięciu sekund. I to tylko dlatego, że laptop się wieszał. I proszę, podane jak na tacy: Janek Wroński. Ku jego wielkiemu rozczarowaniu profil okazał się jednak prywatny i nie dostarczył żadnych informacji prócz tego, co sam już wiedział. Może poza jednym małym szczegółem – linkiem do Instagrama. Tu dla odmiany zalała go fala zdjęć wszelkiej maści. Po odsianiu tych ze zwierzakami, widokami i jedzeniem, wyłowił kilka naprawdę interesujących. Jak choćby to z hali sportowej, na którym chłopak chwalił się dyplomem za trzecie miejsce w zawodach aikido. Lub to, na którym trzymał imponująco wyglądający tort, który, jeśli wierzyć opisowi i plamom lukru na policzkach, upiekł sam. Albo ten filmik, na którym razem z Anką robili miny i przymierzali absurdalnie duże okulary. No i jeszcze selfie sprzed pół roku z dopiskiem „Utknąłem w windzie. Czy ktoś może zamówić mi pizzę?”.
Nie były to może informacje wielkiej wagi, ale na pewno mogły okazać się pożyteczne. Zwłaszcza ta o trenowaniu sztuk walki – przynajmniej z góry wiedział, że w razie konfrontacji powinien uciekać i nie brnąć w żadne bójki. Nie żeby kiedykolwiek wybrał inaczej, ale teraz przynajmniej miał na to konkretne uzasadnienie.
Na razie jednak udało mu się dotrwać do piątku bez pakowania się w kłopoty, co uznał za spory sukces. W drodze ze szkoły zrobił zakupy i z trudem dotargał dwie ciężkie siatki do domu, gdzie drugie tyle czasu zajęło mu upychanie wszystkiego w lodówce. Zazwyczaj przechowywał w niej głównie powietrze, ewentualnie resztki pizzy, ale ojciec z jakiegoś powodu się upierał, że będzie gotować, choć przeczyło to wszelkiej logice. Ani tego nie lubił, ani też jakoś specjalnie dobrze mu to nie wychodziło (to najwyraźniej cecha dziedziczna), z pewnością nie szło też o kwestie czysto finansowe, bo jego firma dobrze prosperowała, a matka regularnie przysyłała alimenty większe nawet, niż powinna. Choć co do tego ostatniego Artur miewał wątpliwości. Czasami podejrzewał, że ojciec po prostu regularnie wpłaca mu na konto oszczędnościowe więcej, dokładając coś od siebie, nieświadom, że syn dawno już dogrzebał się do dokumentów ze sprawy rozwodowej.
W każdym razie tata nie miał żadnego powodu, żeby gotować. A jednak robił to w każdy weekend. Może chciał po prostu wprowadzić w ten sposób trochę rodzinnej atmosfery. A może chodziło o to, żeby wywabić Artura z pokoju pod pretekstem pomocy i bezkarnie męczyć go o różne pierdoły, bo przecież nie rzuci ścierką i nie odejdzie w połowie krojenia marchewki.
Nie był więc zaskoczony, gdy w sobotę zastał w kuchni ojca szykującego śniadanie składające się z koślawych kanapek i rozmiękłych płatków zalanych ciepłym mlekiem (kto normalny tak robi?). Żując chleb, cierpliwie streszczał swój tydzień, starając się wyjść nieco poza hasła „dobrze” i „normalnie”, choć w zasadzie oddawały całą istotę rzeczy.
– Zastanowiłeś się, czy nie chcesz wrócić na basen? – zapytał ojciec, nalewając sobie kawy.
Artur przez chwilę w milczeniu gryzł kanapkę, nim zdecydowanie pokręcił głową.
– Nie zastanawiałeś się, czy nie chcesz?
Kolejne, bardziej stanowcze zaprzeczenie. Ojciec westchnął.
– Masz jakieś plany na dziś?
Zastanowił się przez chwilę, nie chcąc zbyć go po raz kolejny.
– Chcę skończyć rysunek – zamigał, rozmazując sobie masło po palcach.
– O. Coś konkretnego?
– Katedra Notre Dame.
– Brzmi miło. – Ojciec uśmiechnął się w sposób typowy dla ludzi, którzy nie bardzo rozumieją, dlaczego taka rzecz może sprawić komuś przyjemność, ale akceptują tę radość bez żadnych zbędnych pytań. – Będę mógł potem zobaczyć?
Artur się zawahał. Nie lubił pokazywać swoich prac, czuł się jednak zobowiązany wobec osoby, która na bieżąco kupowała mu wszystkie niezbędne akcesoria, od ołówków aż po tablet graficzny.
– Może – odpowiedział ostrożnie, wstając, by odłożyć talerz do zlewu. – Jeśli będzie mi się wystarczająco podobał.
Już teraz wiedział, że nie będzie.
W pokoju, w ciszy wreszcie niezmąconej absolutnie niczym, rozsiadł się przy biurku, gdzie czekała na niego rozpoczęta praca. Odpalił YouTube’a, chcąc znaleźć wystarczająco nastrajającą muzykę, i natychmiast zaatakowało go powiadomienie o nowym filmiku wrzuconym przez Muszkietersów. Skrzywił się, ale z iście masochistycznym zawzięciem kliknął w miniaturę, mając w duchu nadzieję, że skoro już Istota Wyższa upiera się testować jego wytrzymałość, to przynajmniej uzbiera za nią dużo punktów i będzie mógł kiedyś wymienić je na atrakcyjne nagrody. Przydałby się na przykład nowy laptop, taki, który nie ładuje jednej strony w nieskończoność lub dłużej i nie zawiesza się akurat wtedy, gdy od godziny nie zapisał pliku.
Filmik był... obiektywnie dobry. Bardzo dobry wręcz i gdyby zrealizowała go jakakolwiek inna grupa, Artur smarowałby pozytywny komentarz szybciej, niż suwak dociera do końca paska. Niestety, logo kanału cały czas uparcie tkwiło w rogu, złośliwie przyprawiając go o rozdwojenie jaźni. W końcu zaparł się w sobie, wcisnął łapkę w dół i zamknął stronę. Trzy sekundy później załadował ją na nowo, zmienił reakcję pod filmikiem na pozytywną i ze złością zatrzasnął klapę laptopa. A żeby cholera wzięła jego sumienie wraz z przyległościami! W takim tempie nowy komputer przyda się raczej prędzej niż później...
Po raz drugi wyłonił się z pokoju późnym popołudniem, gdy ojciec zawołał go z dołu z pytaniem, czy chce pomóc przy obiedzie. Głupie pytanie – oczywiście, że nie chciał. Co wcale nie znaczyło, że tego nie zrobi. Nawet jeśli było to równoznaczne z wlokącymi się w nieskończoność minutami krępującej ciszy.
– Jesteś dziś bardzo cichy – zauważył w końcu ojciec, przerzucając mięso na patelni. Olej zaskwierczał i naturalną koleją rzeczy opryskał mu ręce.
Artur zamknął na moment oczy, po czym uniósł dłonie, w jednej wciąż ściskając nóż, w drugiej cebulę, by pokazać, że ma nieco zajęte ręce.
– Ach, no tak.
W jego głosie pobrzmiewał smutek i Artur poczuł napływ wyrzutów sumienia. Nie odrywając wzroku od warzyw, zastukał więc nożem trzy razy w deskę tak jak robił w dzieciństwie, by dać znak, że ma ochotę na rozmowę. Zanim obaj opanowali język migowy, porozumiewali się tak cały czas, zwłaszcza gdy nie umiał jeszcze pisać, lub przez telefon. Jedno stuknięcie – „tak”, dwa stuknięcia – „nie”. Wciąż robili to czasami, gdy nie miał ochoty się uzewnętrzniać, ale nie przeszkadzał mu sam fakt, że ktoś do niego mówi i od czasu do czasu oczekuje potwierdzenia lub zaprzeczenia.
Ojcu najwyraźniej to wystarczyło, bo rozpoczął swój monolog, składający się głównie z opowieści o zabawnych sytuacjach z pracy. Artur naprawdę starał się uśmiechać w odpowiednich momentach, od czasu do czasu zerkając na tatę, by dać mu znak, że słucha i czeka na więcej. I więcej dostawał. Do tego stopnia, że z rozpędu zrobili nawet ciasto na deser, co prawda jedno z tych półgotowych z paczki, ale żaden z nich nie był wybredny. Ani w temacie jedzenia, ani rozmowy.
– Chcesz oblizać łyżkę? – zapytał ojciec żartobliwie, podsuwając mu miskę z resztkami czekoladowej masy.
Artur zmarszczył brwi.
– W tym są jajka – zamigał. – Można się pochorować.
Uśmiech ojca nieco przygasł.
– Rzeczywiście, masz rację – przyznał, odstawiając naczynie do zlewu. – Bardzo rozsądnie.
Z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak wyrzut, którego chłopak za nic nie rozumiał. Czy zrobił coś złego, troszcząc się o ich żołądki? Wyjadanie resztek surowego ciasta jest częścią jakiegoś rytuału, o którym nigdy nie słyszał?
Tata zabrał od niego deskę do krojenia.
– Możesz już iść, jeśli chcesz – powiedział, przerzucając warzywa do garnka. – Zawołam cię, jak będzie gotowe.
Chłopak się zawahał. Czy to jakiś rodzaj testu? Powinien zaprotestować i zostać? Czy zrobił coś nie tak i ojciec próbuje dać mu to do zrozumienia?
Tata nie wyglądał na złego, co najwyżej nagle zaczął sprawiać wrażenie dużo bardziej zmęczonego. Pewnie znużyło go ciągłe podtrzymywanie rozmowy i potrzebował chwili dla siebie. Artur naprawdę nie mógł go za to winić. Poza tym na górze czekał na niego niedokończony rysunek, nowa książka o budowlach świata i program do modelowania 3D – rzeczy, które dla odmiany naprawdę rozumiał i które wydawały mu się o wiele mniej skomplikowane niż relacje międzyludzkie.
Idąc na górę po schodach, odwrócił się jeszcze i przez otwarte drzwi kuchni dostrzegł, że ojciec nadal stoi przy kuchence, pogrążony w myślach. Widać po prostu tacy właśnie byli, że najlepiej rozumieli się wtedy, gdy nie rozmawiali.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktor prowadząca: Marta Budnik
Wydawca: Monika Rossiter
Redakcja: Aleksandra Żdan
Korekta: Bożena Sęk
Projekt i ilustracje na okładce: © Justyna Tarkowska (www.milewidziane.pl)
Wyklejka została zaprojektowana przy użyciu zasobów z portalu Freepik.com
Copyright © 2020 by Weronika Łodyga
Copyright © 2020 for the Polish edition by Young
an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2020
ISBN 978-83-66654-45-7
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek