Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Jak wiele może zmienić jedna, zapomniana kaseta magnetofonowa?
Aspen Wakefield była pewna, że jest przygotowana na wszystko, co los rzuci jej pod nogi w pierwszym dniu college’u. Myliła się. Przez rozpędzoną półciężarówkę, która wbiła się w jej samochód, straciła nie tylko matkę, ale także wszystko, na co dotychczas pracowała.
Obudziwszy się w szpitalu, zobaczyła obcego chłopaka siedzącego przy jej łóżku. Nigdy wcześniej go nie widziała, nie miała pojęcia, kim jest, co robi w jej sali ani kto pozwolił mu przy niej czuwać. Jedno było dla Aspen pewne. Grayson Joyce wyglądał jak problem tylko czekający na to, by się zdarzyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Remigiusz Mróz, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Greta Sznycer
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: © Tomasz Majewski
Zdjęcie autora: © Olga Majrowska
Fotografie na okładce:
© Owaki/Kulla / Getty Images
© StockMediaProduction / Adobe Stock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Fragmenty Pieśni Joana Brossy w przekładzie Marcina Murka (62 wiersze, Księgarnia Akademicka Cracovia, Kraków 2006, s. 42–43).
Wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci i zdarzeń są przypadkowe.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67891-07-3
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Dla wszystkich,
którzy nie chcą się mijać
Tylko cisza godna jest słów,
tylko w ciszy słowa znaczą to,
co się przez nie pragnie.
– Wiesław Myśliwski, Nagi sad
Dym się porusza. I mijają dni.
– Joan Brossa, Pieśń
PRZEDMOWA
Nie lubię przedmów. Nigdy ich nie piszę, bo ilekroć trafiam na jakąś jako czytelnik, myślę sobie, że autor powinien zabrać się do roboty zamiast tracić czas na zbyteczne wstępy.
Niech historia broni się sama – tłumaczę mu. Pokaż, co dla mnie masz, człowieku, a autorskie enuncjacje zachowaj na posłowie, wywiady, artykuły, autobiografie czy inne formy wyrazu bez powieściowego sztafażu.
Rym w tamtym akapicie był tak samo zamierzony jak ta przedmowa, ale skoro już tu jesteśmy, to może powiem, o co mi chodzi i dlaczego w ogóle zdecydowałem się na ten wstęp.
Otóż powody są dwa. Po pierwsze wynika to z autorskiej predylekcji do przewrotności, a po drugie z osobistych inklinacji do trollowania.
Nie, tak naprawdę rzecz w czym innym. Otóż chciałem choćby oględnie zarysować proces powstawania tej powieści, wspomnieć o tym, że pisałem ją w wakacje 2014 roku – a zatem ponad pół roku przed ukazaniem się pierwszej Chyłki i rok przed pierwszym Forstem.
Chciałem ponadto napomknąć, że tamte wakacje spędzałem w Barcelonie. I dodać kilka refleksji związanych z tym, jak to jest, kiedy zasiada się do redagowania powieści, którą napisało się nieomal dekadę temu.
Zamiast tego jednak się zamknę.
Oto historia Aspen i Joyce’a.
Niech bronią się sami.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Jego głos wydobywał się z głębi nieistnienia, a ja nigdy wcześniej ani nigdy później nie słyszałam niczego podobnego.
Był niski, lekko chrapliwy i szorstki – a mimo to ten, kto nim operował, mówił cicho, dość nieśmiało, wyraźnie niepewny, czy w ogóle powinien się odzywać. Zdawało mi się, że opowiada o jakiejś dziewczynie, ale mimo że słyszałam słowa, nie mogłam poskładać ich w większą, logiczną całość.
Chciałam otworzyć oczy i przekonać się, do kogo należy głos. Chciałam zrozumieć więcej. Dowiedzieć się, kim jest ten człowiek, co robi przy moim łóżku i dlaczego monologuje, udając, że ze mną rozmawia.
Tym razem nie zdołałam. Odpłynęłam z powrotem w nicość i nie miałam pojęcia, jak wiele czasu minęło, nim na powrót usłyszałam ten głos. Był kotwicą, która utrzymywała mnie przy świadomości. Stałym punktem, do którego wracałam.
Nie wiedziałam, jak nazywa się chłopak, który do mnie przychodzi. Nie miałam pojęcia, jak wygląda. Doskonale jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że bywa w mojej sali dość często.
Za każdym razem, gdy go słyszałam, walczyłam z jakąś przemożną siłą, która nie pozwalała mi podnieść powiek. W końcu jednak się udało.
Kiedy otwierałam oczy, miałam wrażenie, jakbym wynurzała się z całkowitej otchłani. Jakby aż do tego momentu świat nie istniał, a ja dopiero się narodziłam.
Wróciła świadomość.
Wróciło poczucie kontroli nad własnym ciałem i umysłem.
Wiedziałam, że pierwsze, co teraz usłyszę, już na zawsze odciśnie mi się w pamięci jako nowy początek i jutrzenka całej mojej przyszłości.
– …i wtedy kazałem mu wypierdalać, bo inaczej rozjebię mu ryj – powiedział chłopak.
Nie tak miało być. Zamrugałam niepewnie, jeszcze przez moment licząc na to, że jakimś cudem się przesłyszałam.
– Żebyś widziała jego minę – dodał.
Próbowałam zogniskować na nim wzrok, ale obraz nadal był nieco rozmazany. W dodatku wciąż szumiało mi w uszach.
Mogłam jednak powoli ocenić moją sytuację. Zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami leżałam na szpitalnym łóżku, podpięta do miarowo pikającej aparatury. Sala była zalana bielą, a w powietrzu unosił się zapach środków antyseptycznych i chorób, które te miały zwalczać.
Na krześle obok siedział on.
Nie mogę powiedzieć, bym była zaskoczona jego fizjonomią, spodziewałam się tego. Wyglądał jak problem tylko czekający na to, by się zdarzyć.
Kontynuował swoją opowieść, ale nie potrafiłam się na niej skupić. Wbijał spojrzenie gdzieś za okno, zupełnie nieświadomy, że wreszcie udało mi się otworzyć oczy.
Dopiero kiedy lekko odchrząknęłam, nagle opuścił na mnie wzrok, jakby uprzytomnił sobie, że nie jestem zwłokami, tylko żywą osobą.
– O kurwa – wydusił.
Zerwał się na równe nogi, nim miałam okazję oszacować stosunek przekleństw do innych słów, które słyszałam z jego ust.
– O ja cię pierdolę – dodał, odsuwając się.
Wypuściłam powietrze przez usta, a potem cicho kaszlnęłam. Miałam wrażenie, jakby moje płuca były starym, zardzewiałym mechanizmem, który trzeba było dopiero naoliwić, by zaczął działać.
Chłopak wślepiał się we mnie z niedowierzaniem, a mnie przeszło przez myśl, że zachowuje się, jakby zobaczył ducha. Nie, raczej jakieś zombie lub klikaczy z The Last of Us. Zupełnie jakbym mogła go czymś zarazić.
Patrzyłam na niego bez słowa, ale bynajmniej nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie miałam pewności, czy moje struny głosowe poradzą sobie z artykulacją, a nie chciałam straszyć tego gościa charczeniem jak jakiś nieumarły twór.
– Nie na takie powitanie liczyłam – spróbowałam.
Człowiek, który jeszcze przed momentem był tylko głosem, potrząsnął głową, jakby budził się z jakiegoś snu. Zrobił kilka ostrożnych kroków moją stronę, a potem objął całe moje ciało wzrokiem.
– Ty żyjesz – oznajmił.
Znów cicho odkaszlnęłam.
– Tego jeszcze nie ustaliłam – odparłam, omiatając spojrzeniem salę. – Gdzie ja jestem?
– W szpitalu.
– Tyle widzę. Jakim?
Chłopak podszedł jeszcze bliżej, a potem dotknął ręką łóżka, jakby chciał poprzez nie przekazać jakiś impuls. Szybko jednak ją cofnął.
– Czekaj – rzucił nerwowo. – Pójdę po lekarza i…
– Gdzie jestem? – powtórzyłam.
Przesunął dłonią po włosach, odrzucając dość gęstą grzywkę na bok.
– W szpitalu na South Endzie – oświadczył. – Trafiłaś tutaj po…
– South Endzie?
Zmrużył oczy, jakby nie bardzo rozumiał, dlaczego muszę się upewniać.
– To miasto? – spytałam.
– Nie. Dzielnica.
Jego powieki zwęziły się jeszcze mocniej, a wzrok stał się bardziej pytający.
– Nie wiesz, w jakim mieście jesteś? – spytał.
– Przecież nie pytam dla jaj.
Zmarszczył czoło i przysunął sobie krzesło, z którego wcześniej zerwał się, jakbym nie tyle się przebudziła, ile zmartwychwstała.
– Jesteś w Hartford – oznajmił. – W Connecticut.
– I co tu robię?
– Leżysz.
Wybałuszyłam oczy, wpatrując się w niego. Jego jedyną reakcją było jednak wzruszenie ramion.
– To miał być żart? – spytałam.
– Chyba tak.
– To chyba następnym razem dwa razy się zastanów – odparłam, próbując podciągnąć się do wezgłowia. – Jak tu trafiłam?
Obrócił się w kierunku korytarza, jakby szukał kogoś, kto wyręczy go w roli informacji turystycznej.
– Halo – upomniałam się o uwagę.
– Miałaś wypadek – odparł w końcu. – Przewieźli cię tu w stanie ciężkim jakieś dwa tygodnie temu.
– I od tamtej pory tu leżę?
– Na moje oko tak – potwierdził. – Raczej nie wyglądasz na kogoś, kto by dużo zwiedzał.
– Co?
Chłopak zaplótł dłonie z tyłu karku, a ja dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nosi czarną, niemal całkowicie spraną koszulkę z napisem „1D”. Z boku biegł drugi, którego się obawiałam: „One Direction”.
Co jest? Obudziłam się na początku lat dwutysięcznych?
Jeżeli chciał kojarzyć się z Harrym Stylesem, powinien po pierwsze pozwolić na natychmiastową interwencję kosiarki na włosach, a po drugie zaznajomić swoją brodę przynajmniej z grzebieniem.
Naraz uświadomił sobie, że znów zerkam na jego T-shirt.
– Coś nie tak? – burknął.
– Słuchasz muzyki poniżej wszelkiej krytyki – oznajmiłam.
Uniósł brwi, jakby nie miał pojęcia, skąd ten wniosek i dlaczego sformułowałam go akurat teraz. Właściwie sama tego nie wiedziałam. Było to jak jakaś automatyczna reakcja, nad którą nie panowałam.
Mój rozmówca nagle skrzyżował ręce na piersi i wyraźnie chciał jakoś odparować, nie dałam mu jednak okazji.
– Jaki wypadek? – rzuciłam.
– Samochodowy. O ile wiem, gdzieś na Asylum Hill.
– Że gdzie?
– Chyba na skrzyżowaniu Laurel Street z Farmington Avenue – odparł. – Ale może naprawdę powinienem kogoś…
– I co mi jest?
Czułam, jakbym zadawała najbardziej absurdalne pytania na świecie. A jednocześnie jakby były całkiem uzasadnione.
– Słuchaj…
– Słucham, ale niewiele mówisz – odparłam.
– Bo nie jestem lekarzem.
– Poważnie? Nigdy bym nie powiedziała.
– Nie wiem, co konkretnie się stało – mruknął niezrażony. – Po prostu wpadam tu co jakiś czas, żeby…
– Żeby co?
Rozkrzyżował ręce, wzruszając lekko ramionami. Jak długo do mnie przychodził? Dlaczego tu bywał? Kim w ogóle był ten człowiek?
– Sam nie wiem – odparł, bardziej do siebie niż do mnie.
Odpuściłam, bo zasadniczo nie to interesowało mnie najbardziej. Były inne pytania, wymagające natychmiastowych odpowiedzi.
– Jak się nazywasz? – wypaliłam.
Chłopak skrzywił się, jakbym starała się wyciągnąć od niego jakieś osobiste, nieprzeznaczone dla innych informacje.
– Grayson Joyce – oznajmił w końcu.
Nazwisko coś mi mówiło, ale miałam wrażenie, że tylko dlatego, iż doskonale wiedziałam, kto napisał Ulissesa i Finneganów tren.
– Od tego pisarza? – odezwałam się.
– O ile wiem, od mojego ojca. Ale dla pewności mogę popytać w rodzinie.
Podniosłam powoli rękę i przesunęłam dłonią po czole, natrafiając na pojedyncze przyklejone do niego kosmyki włosów. Najwyraźniej moja fryzura była stylizowana na entropiczny obraz chaosu we wszechświecie.
– Grayson Joyce… – powtórzyłam, jakbym tylko dzięki temu mogła zakodować.
– No.
– A ja?
Chłopak cofnął lekko głowę, jakbym uderzyła go między oczy.
– Co ty? – rzucił.
– Jak się nazywam? – spytałam.
Wyglądał, jakby nie był gotów przesądzić, czy robię sobie jaja, czy może rzucam mu jakieś wyzwanie. To się uśmiechał, to poważniał, przyglądając mi się analitycznie. W końcu znów się zbliżył i dotknął łóżka.
– Nie pamiętasz, jak się nazywasz? – zapytał niepewnie.
– Nie – odparłam. – Nie pamiętam niczego przed tym, jak twój głos wydobył się jakby z głębi nieistnienia.
2
Amnezja w obrębie pamięci deklaratywnej, a konkretnie jednego z jej dwóch podsystemów: amnezja epizodyczna.
Nie bredzę. Tak brzmiała diagnoza, którą postawił doktor Bearce – czyli lekarz ściągnięty przez Graysona zaraz po tym, jak wybiegł z mojej sali. Zanim ją jednak usłyszałam, musiałam przejść niezbyt fakultatywny, szybki kurs z funkcji magazynowych ludzkiego mózgu.
Dowiedziałam się, że pamięć zasadniczo dzieli się na dwa rodzaje: deklaratywną i niedeklaratywną. W tej drugiej znajduje się wszystko, czego nauczyliśmy się dzięki wykonywaniu jakichś czynności – na przykład jazda na rowerze.
Ta część pamięci była u mnie nietknięta. Problem leżał w deklaratywnej, która dzieliła się na semantyczną i epizodyczną. Jedna odpowiadała za ogólną wiedzę, na przykład taką, że Ulissesa napisał Joyce i że czytanie tej książki bez przypisów jest jak próba samodzielnego upieczenia croissanta, gdy do dyspozycji ma się tylko przepis na wołowinę wellington. Drugi podsystem, zwany pamięcią epizodyczną, stanowił właściwie odpowiednik autobiografii – która w moim przypadku stała się zbiorem pustych kartek.
Doktor Bearce przekazał mi wszystko, co należało, a potem próbował wyczerpująco odpowiedzieć na kanonadę pytań, którymi go ostrzelałam. Efekt był raczej mizerny, ale nie mogłam obarczać winą za to lekarza. Ta leżała gdzie indziej.
Personel zapewnił mnie, że już wezwano mojego prawnego opiekuna i ten niebawem się tutaj zjawi. Kiedy jedna z pielęgniarek zapytała, czego potrzebuję do tego czasu, moja odpowiedź mogła być tylko jedna.
Grayson Joyce zjawił się jakąś minutę później, a ja zrozumiałam, że przez cały ten czas czekał na korytarzu.
Zbliżył się z ostrożnością nieco mniejszą niż wcześniej, ale tym razem nie usiadł na krześle.
– Co jest? – rzuciłam.
Grayson nie odpowiedział, wyraźnie nie wiedząc, do czego piję.
– Jak byłam nieprzytomna, rozgościłeś się tu jak kuna na poddaszu – dodałam. – A teraz masz jakieś skrupuły?
– Wtedy wydawałaś się niegroźna.
Prychnęłam cicho i wskazałam mu wzrokiem krzesło. Przysunął je sobie, obrócił tyłem do mnie, a potem usiadł na nim okrakiem. Kiedy przełożył ręce przez oparcie, zobaczyłam, że po wewnętrznej stronie przedramion ma sporo tatuaży.
– Więc teraz wydaję ci się niebezpieczna? – spytałam.
– Cóż…
– No?
– Nie wiesz, kim jesteś – odparł. – Więc zasadniczo możesz być każdym.
W sumie miał trochę racji. Mogłam okazać się psychopatyczną seryjną zabójczynią i nie mieć o tym najbledszego pojęcia aż do momentu, kiedy poderżnęłabym mu gardło.
Zostawiłam jednak tę myśl dla siebie.
– Powiedzieli ci coś konkretnego? – spytał Joyce, niedbale zarzucając głową w stronę korytarza.
– Kilka rzeczy.
– Na przykład?
– Jak się nazywam.
– To już coś – skwitował Grayson. – Chyba że dostałaś imię po którymś dzieciaku Elona Muska. To może być problem.
– Nie – odparłam i nabrałam głęboko tchu.
Przedstawienie się nie powinno sprawiać mi tyle problemu, z jakiegoś powodu jednak słowa grzęzły mi gdzieś w gardle.
– Aspen Wakefield – oznajmiłam.
Joyce wydął usta. Czekałam na bardziej wymowny komentarz, ale szybko się okazało, że liczyłam na zbyt wiele.
– I co to ma znaczyć? – burknęłam.
– Że twoi rodzice muszą naprawdę lubić narty.
– Co?
– Aspen. Ten ośrodek narciarski w Górach Skalistych, który…
– Tak, wiem – ucięłam.
– No chyba że to jakaś ksywa. Jak Berlin czy Tokio.
Chyba wydawało mu się to zabawne, bo kącik ust lekko, niemal niezauważalnie mu drgnął.
– Tyle masz do powiedzenia osobie, która przed momentem dowiedziała się, jak się nazywa? – zapytałam.
Grayson podciągnął nieco ręce przewieszone przez oparcie i się wyprostował.
– A co byś chciała usłyszeć?
– Sama nie wiem.
– Zawsze możemy zostać przy twoim nazwisku – odparł. – Co ty na to, Wakefield?
To także brzmiało jak nie moje, ale uznałam, że teraz nie pora na oswajanie się z życiem osoby, która była mi całkowicie obca – i w której ciele najwyraźniej się znajdowałam.
– Czemu do mnie przychodziłeś? – spytałam. – Znamy się?
– Dopiero od jakichś dwóch tygodni.
– Więc wcześniej nie…
– Nie – uciął. – Dzisiaj pierwszy raz usłyszałem twój głos i zorientowałem się, że pozory mylą.
– Hm?
– Jak byłaś nieprzytomna, wyglądałaś na całkiem miłą i czarującą osobę.
Lekko wysunęłam głowę w jego kierunku, zupełnie jakbym mogła dzięki temu zakomunikować, jak duży błąd właśnie popełnił.
– Zaraz – rzuciłam. – Mam ci przypomnieć, kto kogo powitał słowami: „o kurwa, o ja cię pierdolę?”.
– Nie musisz – odparł. – Z naszej dwójki to nie ja mam problemy z pamięcią.
– Niewiarygodne…
– Poza tym to o pierdoleniu było figuratywne. Nie dosłowne.
– Super – pochwaliłam go. – To wszystko zmienia.
– Tylko mówię.
– A ja tylko sugeruję, że twoje słownictwo jest mniej więcej tak urozmaicone, jak kolory skóry u bohaterów Przyjaciół.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, jakbyśmy rzucali sobie jakieś wyzwanie. Nie miałam pojęcia, z jakim typem ludzi na co dzień się zadawałam, ale liczyłam na to, że nie z takim.
– Sprawiasz wrażenie dość nienormalnej – ocenił Joyce.
– Co ty powiedziałeś?
Rozłożył ręce, jakby oczywiste nie wymagało potwierdzenia.
– Obudziłaś się bez pamięci, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, kim jesteś, a…
– To chyba niespecjalnie moja wina.
– Ano nie – przyznał łaskawie. – Ale chodzi mi o to, że zachowujesz się, jakby wszystko było w porządku.
– A jak mam się twoim zdaniem zachowywać?
– Nie wiem – odparł i podrapał się po karku. – Normalny człowiek byłby przerażony, miotał się, odchodził od zmysłów i…
– Czyli jestem nienormalna, bo zachowuję względny spokój?
Zastanowił się krótką chwilę, a potem po prostu skinął głową.
– Jezus Maria… – skwitowałam. – Skąd ty się w ogóle wziąłeś?
– Przyszedłem.
Zasadniczo nie sposób było temu zaprzeczyć. Powinnam być może pociągnąć ten wątek, dowiedzieć się, co Grayson w ogóle robi w szpitalu, bo raczej nie wyglądał na kogoś z personelu. Zamiast tego jednak pojawił się we mnie jakiś upierdliwy imperatyw, by się przed nim usprawiedliwiać.
– Nie jestem Szekspirem, żeby robić dramaty – odparłam. – Poza tym miałam trochę czasu, żeby się ze wszystkim oswoić.
– Znaczy?
– Przebudzałam się co jakiś czas.
– Raczej nie.
– „Raczej nie”? – powtórzyłam, imitując jego nieznoszący sprzeciwu, autorytarny ton. – A co ty jesteś, specjalista od monitorowania mojego stanu?
– Bywałem tu dość często – odparł jakby nigdy nic. – I ani razu nawet ci powieka nie drgnęła.
– Bo nie miałam władzy nad ciałem.
Joyce zmrużył oczy, a pomiędzy nimi pojawiło się kilka niewielkich zmarszczek.
– Byłaś świadoma? – rzucił z rezerwą. – Słyszałaś, co się wokół ciebie dzieje?
Pytał w istocie o to, czy słyszałam, o czym ze mną rozmawiał – czy raczej o czym do mnie rozmawiał. Tak czy inaczej odpowiedź była przecząca. Wiedziałam, że ktoś przy mnie siedzi i często się odzywa, ale nie potrafiłam rozpoznać słów.
Byłam tylko ja i jedna wielka, bezbrzeżna pustka.
– Od czasu do czasu – skłamałam, bo ta wersja wprawiała go w wyraźny dyskomfort. – Ale nie przejmuj się. Twoje sekrety są u mnie bezpieczne.
– Mhm…
– Przynajmniej większość.
– Słuchaj…
– Posłucham chętnie – wpadłam mu w słowo. – O ile powiesz mi, co tu robisz i dlaczego tak często do mnie przychodziłeś.
Joyce przez moment się wahał, po czym nagle podniósł się z krzesła i przeszedł po sali. Wychylił się na korytarz, jakby się spodziewał, że ktoś przysłuchuje się naszej rozmowie, a potem wrócił do mojego łóżka.
– Umierasz? – spytałam.
– Co?
– Jesteś tu na jakimś oddziale paliatywnym?
– A wyglądam ci, jakbym tam pasował?
– No.
Przez moment zdawało mi się, że doceni tę uwagę nikłym uśmiechem. Coś w jego oczach zdawało się to zwiastować, ostatecznie jednak kąciki ust ani drgnęły. Dziwne. Ale jednocześnie zupełnie naturalne, jakby ten facet po prostu nie potrafił doprowadzić uśmiechu do końca.
– Poza tym, no wiesz… – podjęłam, bo Grayson z jakiegoś powodu postanowił milczeć. – Dziewczyna budzi się w szpitalu, poznaje chłopaka…
Nadal się nie odzywał.
– Gość zawsze potem okazuje się śmiertelnie chory czy coś – dodałam. – Co w gruncie rzeczy nie takie dziwne ani niespotykane. Każdy z nas umiera, znajdujemy się tylko w różnych fazach tego procesu.
O Jezu, w co ja się właśnie zapędziłam?
– O czym ty mówisz? – mruknął Joyce.
– O niczym.
Cofnął lekko głowę i objął wzrokiem szpitalną salę.
– To ci się wydaje sceną z jakiegoś żenującego filmu romantycznego? – rzucił ostrym tonem.
Najwyraźniej nie trzeba było wiele, by go w nim wyzwolić. A może chodziło o coś innego? Ale o co? Właściwie nie miałam na temat tego człowieka żadnych informacji, które pozwoliłyby poszukać odpowiedzi.
Pozostało mi jedynie wprowadzić rozmowę z powrotem na lekkie tony.
– Dobra – rzuciłam. – Skoro nie przyszedłeś tu romansować z nieprzytomną dziewczyną, to o co chodzi?
Joyce przez moment krążył po pokoju. Zatrzymał się przy progu i znów wyjrzał na korytarz, a kiedy z powrotem na mnie zerknął, na jego twarzy rysowała się wyraźna powaga. Właściwie sprawiał wrażenie, jakby naprawdę miał jakąś tajemnicę, którą się z nikim nie podzielił.
– Nie jestem przyjęty na żaden oddział – oznajmił.
Uniosłam nieznacznie brwi i postarałam się podciągnąć do wezgłowia jeszcze bardziej. Wciąż byłam jednak tak słaba, że okazało się to daremne.
– Szukam czegoś – dodał Grayson.
– Czego?
Obejrzał się przez ramię i znów zawahał.
– Mniejsza z tym – rzucił. – W każdym razie przechodziłem obok twojej sali i…
Urwał, wyraźnie niepewny, jak skończyć.
Zobaczył piękną dziewczynę i nie mógł się oprzeć, by wejść do środka? Jakaś magiczna siła przyciągnęła go do mojego łóżka? Coś podpowiedziało mu, by ze mną został i czekał, aż się wybudzę?
Zbliżył się nieco i złapał za oparcie krzesła.
– Uznałem, że będziesz idealną wymówką – oznajmił.
– Że co?
– Pierwszego dnia udało mi się wejść na krzywy ryj – ciągnął. – Ale wiedziałem, że prędzej czy później zorientują się, że ani nie jestem pacjentem, ani nikogo nie odwiedzam. Kiedy zobaczyłem, że leżysz sama w godzinach odwiedzin i jesteśmy w podobnym wieku, to…
– O czym ty mówisz?
– O tym, że potrzebowałem alibi – odparł. – Ty wyglądałaś na idealne.
Zanim w ogóle zdążyłam dopuścić do siebie myśl o tym, jak beznadziejne było to, co właśnie powiedział, na korytarzu zapanowało jakieś poruszenie. Ani się obejrzałam, do sali wpadł starszy mężczyzna w koszuli z krawatem i narzuconym na to blezerem.
Nawet nie spojrzawszy na Joyce’a, dopadł do mojego łóżka. Chwycił mnie za rękę, ale machinalnie ją cofnęłam, jakby jego dotyk mnie parzył.
– O Boże… – powiedział. – Aspen, ty naprawdę…
Zamiast słów zdołał wydusić z siebie jedynie łzy. Natychmiast otarł je wierzchem dłoni, a ja zrozumiałam, że zjawił się ten, kogo pielęgniarka określała mianem mojego opiekuna prawnego. Czyli nie rodzic, nie ktoś z rodziny.
– Przepraszam, ale… – zaczęłam niepewnie. – Kim pan jest?
Mężczyzna szybko przysiadł na skraju łóżka, jakby skracając dystans, mógł wyzwolić jakąś reakcję w mojej przepełnionej pustką pamięci.
– Prodziekanem – odparł.
– Słucham?
Cokolwiek to znaczyło, było nieistotne.
Zjawił się człowiek, który za moment miał mi powiedzieć, kim jestem.
3
Im bardziej Prodziekan się nade mną nachylał, tym większą ochotę miałam, by zerwać się z łóżka i uciec. Nie znałam go, nie wiedziałam, dlaczego tak na mnie patrzy ani jak na to zareagować. A patrzył, jakby właśnie zrozumiał, że jakimś cudem przetrwał cały sens jego jestestwa.
Przez głowę przemknęła mi niepokojąca myśl, że jestem jedną z tych dziewczyn poszukujących zaawansowanych wiekowo sponsorów. Ale chyba nie aż tak bardzo? Ten facet musiał mieć już ponad osiemdziesiątkę.
Czyli na moje oko był w wieku, w którym ma się tylko dwa wyjścia: albo idzie się do domu spokojnej starości, albo zostaje prezydentem najpotężniejszego kraju na planecie i zawiaduje całą jego polityką.
– Boże, Aspen… – powtórzył cicho. – Czy ty naprawdę nic nie pamiętasz?
Skrzywiłam się lekko, a mój wzrok mimowolnie uciekł w kierunku Joyce’a.
– Nie powiedziałabym, że nic – zauważyłam. – Pamiętam na przykład, kto jest wokalistą Ghosta.
Prodziekan ściągnął cienkie, siwe brwi.
– Tobias Forge, znany też jako Papa Emeritus – dodałam, by uwiarygodnić swoje stanowisko. – Pamiętam też, że DC nie wypuściło nic na miarę Marvela, Gal Gadot narobiła sobie wstydu jakąś piosenką na początku pandemii, a Kanye West wystartował na prezydenta. Chociaż to ostatnie mogło mi się przyśnić.
Mężczyzna otworzył usta, ale przez moment się nie odzywał.
– Czy ty jesteś poważna? – spytał.
– A czy pan każde pytanie zaczyna od „czy?”.
Przez jego twarz przemknął wyraźny ból, jakby fakt, że się co do tego upewniam, stanowił pierwszy namacalny dowód mojej amnezji. Prodziekan przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy, a potem powoli się zgarbił.
– Jestem twoim dziadkiem – oznajmił.
– Uff.
– Co „uff”?
– Nic – odparłam szybko. – I skoro jest pan moim dziadkiem, to czemu przedstawia się pan jako Prodziekan?
– Ponieważ tak na mnie mówisz.
– Ja? – rzuciłam machinalnie. – Niby dlaczego?
– Cóż… – odrzekł i ciężko westchnął. – Być może dlatego, że takie stanowisko piastuję w mojej placówce naukowej.
– Jakiej placówce? I czemu nie po prostu szkole albo uczelni?
Dziadek zrobił skwaszoną minę, jakbym zadawała mu pytania zgoła bezsensowne. Może tak było. Zamiast dowiedzieć się o szczegóły mojego życia, starałam się wyciągnąć z niego jakieś dyrdymały.
Zdawało mi się to jednak zupełnie naturalną reakcją wywołaną strachem. Bałam się tego, czego mogę się dowiedzieć. Obawiałam się, że to mi się nie spodoba. I byłam przerażona tym, że kiedy poznam Aspen Wakefield, okaże się, że ta dziewczyna nie ma ze mną nic wspólnego.
– Byłaś u mnie lata temu w odwiedzinach – podjął Prodziekan. – Zabrałem cię na wykłady i twoją aprobatę znalazło to, że moi studenci w ten sposób się do mnie zwracają. Później z jakiegoś powodu przyjęło się to w rodzinie.
– Studenci?
Dziadek skinął głową.
– Wykładam na Trinity College – odparł, a potem spuścił wzrok. – Miałaś rozpocząć tam naukę dwa tygodnie temu.
W jego głosie był tak duży ładunek smutku, że nie mogło chodzić wyłącznie o spóźnienie się na start roku akademickiego.
– I co się stało? – zapytałam.
– Czy lekarze ci nie mówili? Miałaś wypadek.
Oni właściwie nie, zrobił to chłopak, który na dobrą sprawę nie miał prawa tutaj być.
– Tak, wiem – odparłam. – W miejscu, które się nazywa Asylum Hill.
Prodziekan nadal trwał ze ściągniętymi brwiami, ale napięcie rozlewało się na całą jego poznaczoną zmarszczkami twarz. Przypominał mi nieco tych aktorów starej daty, którzy byli jedną wielką chodzącą bruzdą, jak Eastwood czy Hopkins. Przy czym Prodziekan był raczej wagi tego drugiego.
– Na skrzyżowaniu Laurel Street z Farmington Avenue – dodałam.
Dziadek przez moment sprawiał wrażenie, jakby pozwolił sobie na cień nadziei, że zaczynam sobie coś przypominać. Nie mogłam pozwolić na to, by zdążyła na dobre się zagnieździć.
– Ale nic mi te nazwy nie mówią.
– Tak, naturalnie, że nie… – odparł ze zwieszoną głową. – To pierwsze to dzielnica, w której mieszkamy.
Wreszcie jakiś konkret.
– Przy Laurel Street mieści się nasz dom – dodał Prodziekan.
– Czyli pan mnie wychowuje?
– Zazwyczaj nie zwracasz się do mnie per „pan”.
– No tak – odparłam i odchrząknęłam.
Oczy znów uciekły mi w kierunku Joyce’a. Opierał się plecami o ścianę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, i przysłuchiwał się wszystkiemu w milczeniu. Przelotnie pomyślałam o tym, by wyekspediować go na zewnątrz, ale w zasadzie był jedyną osobą na świecie, którą znałam.
– I nie, nie wychowuję cię, Aspen – odezwał się po chwili dziadek. – Robiła to twoja matka.
Powiodłam wzrokiem na boki, jakbym mogła ją gdzieś tutaj znaleźć.
– Zginęła w wypadku – dodał przez ściśnięte gardło Prodziekan.
Zrobił to szybko, jakby chciał jak najprędzej pozbyć się ciężaru, z którym sobie nie radził. Jego oczy znów się zaszkliły, ale nie wyglądał mi na kogoś, kto tak po prostu mógłby się rozpłakać. Cała ta jego surowość zdawała się temu przeczyć.
– Tak mi przykro – dodał.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Najwyraźniej dwa tygodnie temu straciłam nie tylko pamięć, ale także matkę. Niefortunnie, ale trudno było rozpaczać po kimś, kogo się nie znało.
– Więc mieszkałyśmy z tobą? – spytałam.
– Nie – odparł dziadek i pociągnął cicho nosem. – Jakkolwiek właściwie tak…
– To jak w końcu?
Nabrał głęboko tchu, a potem się wyprostował.
– Przyszłaś na świat w Prescott, w Arizonie – oznajmił.
– W Arizonie? To po drugiej stronie kraju.
Dla porządku skinął głową, ale wydawało mi się, że nie rejestruje już moich słów, zupełnie zanurzony w tym, co sam zamierzał powiedzieć.
– Mieszkałyście tam razem z matką przez prawie osiemnaście lat – podjął. – Wychowywała cię sama, bo twój ojciec… cóż, zasadniczo nawet nigdy nie dowiedziałem się, kim jest. Ani czy żyje. Ja i June nie mieliśmy najlepszych kontaktów, a ta odległość nie pomagała…
June. To imię mówiło mi tyle, ile dualizm korpuskularno-falowy w mechanice kwantowej. A jednak właśnie tak nazywała się kobieta, dzięki której znalazłam się na tym świecie.
Jaka była? Ile z siebie mi przekazała? Czy miałyśmy dobre relacje? Pytania się mnożyły, a ja nagle zechciałam wrócić do tego pierwszego momentu po przebudzeniu, kiedy wszystko było proste. Kiedy był tylko jego głos.
– Twoja matka urodziła się tutaj, ale krótko po szkole wyruszyła w świat… – podjął dziadek. – Bywało, że nie dawała znaku życia przez pół roku, czasem dłużej. Wyrzucaliśmy to sobie, ale…
– Moja babcia żyje?
– Nie – odparł cicho Prodziekan.
– Jakieś rodzeństwo?
Pokręcił głową.
– Więc mam tylko ciebie?
– Obawiam się, że tak.
No dobrze, ten człowiek sprawiał dość przyjazne wrażenie, więc chyba nie było się czym nadto przejmować. Im mniej ludzi, tym mniej problemów z zapamiętywaniem ich imion i twarzy.
– Mogło być gorzej – oceniłam.
Nie skwitował tego w żaden sposób.
– Podjęłyście decyzję o przeprowadzce, kiedy dostałaś się u nas do college’u – kontynuował Prodziekan. – To była wielka rzecz, wszak Trinity w tamtym roku zajął dwunaste miejsce w rankingu szkół nauk wyzwolonych „Forbesa”. I sześćdziesiąte drugie w tym ogólnym.
– Super. Gratulacje.
– Dziękuję – odparł dziadek, jakby nie wychwycił sarkazmu.
Trinity College. Coś mi to mówiło, ale po chwilowym zastanowieniu uznałam, że moje jedyne skojarzenie to uniwerek w Dublinie, na który poszli bohaterowie Normalnych ludzi Sally Rooney.
Myśl, że lepiej pamiętam życie fikcyjnych postaci niż swoje, powinna mnie zaniepokoić, z jakiegoś powodu była jednak kojąca. Zupełnie jakbym nagle uzyskała potwierdzenie, że mam nieograniczoną liczbę przyjaciół.
Pamiętałam nie tylko Marianne i Connella, ale także Rue i Jules z Euforii, Lily i Atlasa z It Ends With Us, ojca z synem z Drogi McCarthy’ego oraz Dymitra, Iwana i Aloszę z Braci Karamazow. Może tyle wystarczyło? Może nie potrzebowałam więcej?
Jedno było pewne – czytałam i oglądałam dość szeroki wachlarz dzieł, inaczej pamięć nie wyrzuciłaby na jednym oddechu Colleen Hoover i tuza dziewiętnastowiecznej literatury rosyjskiej.
– Przyjechałyście stosunkowo niedawno – ciągnął przybitym tonem dziadek, wyrywając mnie z zamyślenia. – Właściwie nie zdążyłem pokazać June, jak zmieniło się miasto, a ciebie zabrać do miejsc, w których twoja mama niegdyś spędzała tyle czasu…
Urwał i uniósł wzrok, jakby dzięki temu mógł sprawić, że oczy przestaną mu się szklić.
– Wyjechałyście rano, w pierwszy dzień roku akademickiego – dodał. – Od mojego domu do skrzyżowania z Farmington jest sto trzynaście metrów.
Nie miałam wątpliwości, że przez te dwa tygodnie Prodziekan analizował wszystko, łącznie z tym, co by się stało, gdybyśmy pokonały ten krótki odcinek nieco wolniej lub szybciej.
– Od centrum nadjechał rozpędzony samochód – podjął dziadek. – Nie wiemy, co konkretnie sprawiło, że kierowca, zamiast zahamować na czerwonym świetle, przyspieszył. Uderzył w was z ogromną prędkością jakimś dużym pojazdem, półciężarówką, a potem zbiegł z miejsca zdarzenia.
Prodziekan odczekał moment, jakby się spodziewał, że to wyzwoli we mnie jakieś emocje. Była to dla mniej jednak zwykła relacja jakich wiele.
– Czy ty naprawdę nic nie pamiętasz? – spytał.
– Nic.
Pokiwał głową, ale tym razem w tym geście zdawała się kryć wdzięczność.
– Twoja mama walczyła o życie tu, w szpitalu – kontynuował. – Ty miałaś uraz głowy i barku, poza tym jednak twój stan był stabilny.
– Kiedy zmarła?
Pytanie samo wyrwało się z moich ust, choć odpowiedź zasadniczo nie mogła niczego zmienić.
– Kilkanaście godzin po przywiezieniu tutaj.
– Okej.
Co więcej mogłam powiedzieć? Na dobrą sprawę nie wiedziałam nawet, czy ten człowiek jest tym, za kogo się podaje. I czy aby nie konfabuluje. Nie było żadnej instytucji, która wystawiłaby mu poświadczenie prawdomówności.
Zapadła cisza, którą przerwał szmer, kiedy Grayson zmienił pozycję. Dziadek w końcu na niego zerknął i dopiero teraz zdawał się sobie uświadomić, że w sali jest ktoś jeszcze. Tylko lekko się skłonił, odpowiadając na podobny gest Joyce’a.
To potwierdzało, że się znali. I że obecność Graysona przy moim łóżku była dla dziadka tak normalna, iż nawet przez myśl mu nie przeszło, by poprosić go o wyjście. Ale jeżeli chłopak był przypadkowym gościem, który użył mnie tylko jako alibi, jakim cudem wkupił się w łaski Prodziekana?
– A on? – zapytałam, wskazując Joyce’a.
– Hm?
– Kim on jest? – dodałam.
Dziadek obejrzał się przez ramię, przez co nie widziałam, co zarysowało się na jego twarzy.
– To twój stary znajomy – wyjaśnił. – Grayson Joyce.
– Tak, wiem, jak się nazywa. Ale skąd go znam?
– Nie powiedział ci?
Kątem oka dostrzegłam, że Grayson nerwowo się poruszył.
– Nie – odparłam. – I wydaje mi się to dziwne, skoro mówisz, że przyjechałam do Hartford praktycznie w przeddzień wypadku.
Twarz Prodziekana zmarszczyła się jeszcze bardziej, a jego oczy przygasły.
– Tak… – odparł. – Znacie się sprzed lat.
– To znaczy?
Dziadek znów się obrócił, a Joyce odchrząknął nerwowo i zbliżył się do mojego łóżka. Wiedziałam, że za moment usłyszę dokładnie tę samą bzdurę, którą sprzedał dziadkowi, by ten pozwolił mu przy mnie siedzieć.
I tak się stało.
Grayson przekonał go, że poznaliśmy się za młodu, kiedy przyjechałam tu w odwiedziny. Popchnął mu, że mnie zapamiętał i kiedy mijał moją salę, coś kazało mu sprawdzić, jakie imię i nazwisko widnieje na karcie pacjenta.
Został na moment. A potem ten moment przeciągnął się tak, że ani się obejrzał, ktoś z personelu oznajmił, że pora odwiedzin dobiegła końca.
Prodziekan był zadowolony, że ktoś siedzi ze mną, kiedy on nie może. Mówi do mnie, stara się jakoś pobudzić mój umysł, zapewnia mi towarzystwo. Złoty chłopak, który przecież nie mógł w żaden sposób mi zaszkodzić.
I który nie miałby żadnego powodu, by kłamać.
Kiedy Joyce skończył przedstawiać swoją historyjkę, poprosiłam dziadka, żeby przyniósł mi trochę wody. Odczekałam moment, nim znikł w korytarzu, po czym zgromiłam Graysona wzrokiem.
Trudno było powiedzieć, jakiego komentarza się spodziewał. Ja w każdym razie miałam dla niego tylko jeden.
– Ty skurwysynu – rzuciłam.
Zamiast się żachnąć, nagle parsknął i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Bawi cię to? – dodałam.
– Trochę.
– Ty kłamliwy, przebrzydły…
– Daj spokój – uciął, machając ręką. – Nic złego nie zrobiłem.
Zacisnęłam usta, przekonana, że jeśli tego nie zrobię, wyleje się z nich cały wezbrany potok przekleństw. Nie to, żebym miała jakieś opory przed ich formułowaniem. Po prostu nie chciałam tracić na nie czasu, świadoma, że Prodziekan zaraz wróci.
– Mów – poleciłam.
– Co?
– Dlaczego to zrobiłeś – rozwinęłam. – I czego konkretnie szukasz?
Joyce westchnął, a potem znów skrzyżował ręce na piersi. Wydawało się, że to jego domyślna pozycja, kiedy z kimś rozmawia.
– Kasety magnetofonowej – odparł.
4
Zanim Grayson zdążył mi wyjaśnić, o co konkretnie chodzi, Prodziekan wrócił z wodą. Sprawiał wrażenie jakiegoś fizyka, który właśnie odkrył kwarki czy inne bozony – względnie generała armii tuż po zdobyciu jakiegoś terytorium. Tymczasem po prostu przyniósł mi butelkę fiji z automatu.
Poczciwość w jego oczach nie mogła być udawana. Uczucie, którym emanował przy każdym geście, z pewnością było autentyczne.
Nie wiedziałam wprawdzie, na ile celną mam intuicję, ale w przypadku tego człowieka chyba się nie myliła – rzeczywiście był moim dziadkiem i wszystko wskazywało na to, że przez ostatnie dwa tygodnie przeżywał największy horror swojego życia.
W kwestii Graysona niczego nie mogłam być pewna.
Powód, dla którego ściemniał personelowi szpitalnemu i Prodziekanowi, wydawał się absurdalny. Jakie kasety usprawiedliwiały tyle zachodu? Nie wystarczałoby przecież, żeby rzucił jedną luźną uwagę, że jest moim znajomym. Musiał zbudować dość wiarygodną historyjkę.
Nie ulegało wątpliwości, że był całkiem niezłym manipulatorem. Kiedy dziadek relacjonował mi ich pierwsze spotkanie, stało się jasne, że Joyce więcej słuchał, niż mówił. Czekał na jakieś strzępki informacji – ot, że bywałam tutaj jako dziecko – by potem wykorzystać je przeciwko Prodziekanowi.
Potrzebowałam odpowiedzi. Musiałam jednak uzbroić się w cierpliwość, by móc wyciągnąć je z Graysona.
Po tym, jak dostałam wodę, znów zjawił się lekarz – tym razem odbył konsultacje z jakimiś neurologami i chciał mi przedstawić więcej informacji na temat mojego stanu zdrowia. Zaczął mnie badać, opowiadać o podobnych przypadkach i tak dalej.
Rokowania były jedną wielką niewiadomą. Pamięć często wraca, tłumaczył, ale im więcej bodźców, tym lepiej.
Jakie to miały być bodźce? Właściwie wszelkie. Znajome miejsca, znajomi ludzie, znajome książki, seriale i filmy. I muzyka, przede wszystkim muzyka. Doktor Bearce mówił o niej dość długo, zupełnie jakby stanowiła najlepszy wytrych do zamkniętego sejfu ze wspomnieniami.
Joyce w pewnym momencie się zwinął, a ja zostałam poddana procedurom mającym przywrócić mnie do życia.
Samo w sobie było to absurdalne, bo nie istniało żadne życie, do którego miałabym wracać. Wszystko zaczynało się dla mnie na nowo, a ja miałam czystą kartę do zapisania.
Podniesienie się po dwóch tygodniach leżakowania nie należało do najłatwiejszych zadań. Przejście do łazienki też nie.
Kiedy spojrzałam na swoje odbicie w lustrze, spodziewałam się doznać szoku poznawczego. Nie widziałam przecież dotychczas swojej twarzy, na dobrą sprawę nie miałam nawet pojęcia, jaki mam kolor włosów.
Z jakiegoś powodu jednak nie wywołało to we mnie żadnego szoku. Zupełnie jakbym się doskonale znała.
Jednocześnie jednak z lustra patrzyła na mnie osoba, którą widziałam po raz pierwszy w życiu.
Nie wyglądała najlepiej.
Twarz blada jak ściana, zamiast włosów jakieś trociny, opuchnięte policzki, a do tego dwa świetnie widoczne syfy. Co gorsza, jeden strategicznie umieszczony na środku nosa. Drugi na skroni, łatwy do kamuflażu – o ile oczywiście miałabym coś, czego mogłabym do tego celu użyć.
Powinnam myśleć o tym wszystkim, co się wydarzyło. Obydwa syfy jednak momentalnie urosły do rangi największej tragedii, jaka mogła mnie w życiu spotkać. Głód w Afryce przestał mieć znaczenie, kryzys ekonomiczny wydawał się tylko drobną niedogodnością, a ocieplenie klimatu zwykłym bzdetem.
Myślałam tylko o tym, że przez ostatnie dni Grayson Joyce miał aż nadto czasu, żeby dokładnie mi się przypatrywać.
Ale nic nie mogłam z tym zrobić, powiedziałam sobie w duchu. Czasu nie cofnę, korektora magicznie nie przetransportuję dwa tygodnie wstecz.
Ta myśl z jakiegoś powodu doprowadziła mnie do wniosku, że wszystko, co było, bezpowrotnie przepadło. Nie odzyskam osoby, którą byłam. Nie odtworzę wspomnień, nie będę nawet w stanie odgrzebać uczuć, które żywiłam do mojej zmarłej matki.
Ale może nie miało to znaczenia. Może liczyło się tylko to, co przede mną.
Zebrałam włosy do tyłu i zaplotłam je w luźny warkocz, a potem przyjrzałam się sobie na spokojnie. Miałam delikatne rysy twarzy, ale mogłabym się pozbyć dwóch, trzech kilogramów, bo policzki były lekko zaokrąglone. Oczy brązowe, włosy… sama nie wiem, norkowe. A może mysie? Tak, mysie, to brzmiało znacznie lepiej.
W sumie całkiem niezłe, bo chyba był to jedyny kolor, którego nie dało się uzyskać poprzez farbowanie. Naturalny, więc może zarazem wyjątkowy.
Sprawdziłam piersi, a potem inne części ciała. Wszystkie były równie obce, a zarazem znajome jak moja twarz. Czy miałam jakieś kompleksy? Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie powinnam mieć, ale przecież nigdy nie są racjonalne. U siebie zwraca się uwagę na rzeczy, których inni ludzie nawet nie dostrzegają.
No cóż, cycki z pewnością mogłyby być nieco większe i znajdować się bliżej siebie. Nos mógłby być mniej zadarty, uszy trochę mniejsze, a usta bardziej wydatne. Pochyliłam się i przesunąwszy dłońmi po łydkach, uznałam, że pierwsze, co zrobię po przyjściu do domu, to ogolenie nóg.
Sprawdziwszy uda, zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy jestem dziewicą. O ile wiedziałam, nie było żadnego sposobu, by na tym etapie to ustalić.
Ale nawet jeśli, to co z tego? Maryja była z tego tak dumna, że dodała to jako swój przydomek na wieki.
Zaczęłam się zastanawiać, jakim typem dziewczyny byłam. Imprezowiczką? Duszą towarzystwa? Czy może wolałam towarzystwo książek i lubiłam spędzać czas w spokoju? Hałas i tłum działały na mnie jak energetyczne bodźce czy sprawiały, że potem musiałam odchorować?
Patrzyłam na siebie bez pojęcia o tym, gdzie szukać tych odpowiedzi. I robiąc wszystko, by kolejne pytania nie zdążyły utorować sobie drogi do mojej świadomości.
Na powrót skupiłam się na swojej twarzy.
Otworzyłam szeroko usta, a następnie powieki. Na przemian uśmiechałam się i robiłam jakieś grymasy, dopóki nie uzmysłowiłam sobie, że zachowuję się tak, jakbym testowała któreś animoji na iPhonie.
O Boże, iPhone. Macbook, iPad.
Przecież w tego typu sprzętach znajdowało się całe moje życie. Było na wyciągnięcie ręki, musiałam tylko dostać któryś z nich.
Obróciłam się raptownie w kierunku sali i zorientowałam, że w progu toalety stoi Grayson.
Ułamek sekundy wystarczył, żebym zrozumiała, że widział moje rozdziawianie się.
Chciałam zapytać, jak długo tu stoi, i powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, choć nie miałam żadnego dobrego pomysłu. Szczęśliwie Joyce nie dał mi szansy na sformułowanie jakiejkolwiek myśli.
– Chodź – rzucił.
Skrzywiłam się lekko.
– Jeśli ci się wydaje, że po takim tekście gdziekolwiek za tobą…
Urwałam, bo nie czekając na odpowiedź, wyszedł na korytarz, zostawiając mnie z rękoma podpartymi o biodra. Trwałam przez moment w tej dość zasadniczej postawie, jakby Grayson wciąż mógł mnie widzieć i jakbym musiała udowodnić, że faktycznie się nie ruszę.
W końcu ciekawość przeważyła nad chęcią dominacji. Opuściłam ręce i wyszłam na korytarz, dostrzegając Joyce’a pod ścianą. Ledwo mnie zobaczył, skierował się w stronę schodów.
– Idziesz? – rzucił.
Szłam za nim, więc w sumie było to całkowicie bezzasadne pytanie. Wpisałam się jednak w ten nonsens.
– Zależy dokąd – odparłam.
Najwyraźniej nie miał zamiaru odpowiadać, a mnie przeszło przez myśl, że dopiero teraz obserwuję prawdziwego Graysona Joyce’a. Milczącego, skąpego w wyrażaniu emocji. Wszystko, co widziałam na początku, było wynikiem szoku, w który wprawiło go moje przebudzenie.
A może było wprost przeciwnie? Tak naprawdę wiedziałam o nim przecież tyle, ile o sobie.
– Hej – rzuciłam.
Nadal nic.
– Dokąd mnie prowadzisz?
Zeszliśmy schodami na niższe piętro, po czym Grayson stanął przy niewielkich drzwiach na końcu korytarza. Rozejrzał się, potem wyciągnął z tylnej kieszeni jeansów jakiś klucz i umieścił go w zamku.
Zanim się zorientowałam, w czym uczestniczę, Joyce złapał mnie pod ramię i pociągnął za sobą. Zamknął drzwi tak szybko, jakby się obawiał, że ktoś dostrzeże, czego się dopuściliśmy.
Znalazłam się na technicznej klatce schodowej, wykorzystywanej zapewne wyłącznie przez personel lub administrację budynku. Ściany były jedynie otynkowane, pod sufitem biegły jakieś rury, a w tle towarzyszyło nam głośne buczenie.
Grayson ruszył w dół, oczekując, że pójdę za nim. Ja jednak nawet nie drgnęłam.
– Jeśli chcesz mnie zaatakować, zrób to tutaj – poradziłam.
Zatrzymał się w połowie schodka i obejrzał przez ramię.
– Co?
– Tu przynajmniej ktoś znajdzie moje ciało.
Joyce na moment zastygł w bezruchu, po czym zmarszczył czoło w głębokim namyśle.
– Miałem dwa tygodnie, żeby cię zamordować – zauważył. – Jeśli do tej pory tego nie zrobiłem, to możesz być dość pewna, że już tego nie zrobię.
– Nie jestem pewna niczego.
Zastanowił się, a potem wydął usta, jakby przyznawał mi rację.
– Poza tym sam mówiłeś, że nieprzytomna byłam jakaś bardziej przystępna.
– To fakt.
Mruknęłam z wyraźną dezaprobatą.
– Liczyłam na zaprzeczenie – oznajmiłam.
– Wrodzona szczerość mi na nie nie pozwoliła – odparł Joyce i wskazał ręką schody. – Idziesz, Wakefield?
– Chyba jednak wolałabym po imieniu.
Obrócił się na ułamek sekundy.
– To jeden z tych problemów, które nazywam nie moimi.
Oparł się niedbale o balustradę, a ja miałam okazję przyjrzeć się jego tatuażom. Pokrywały całą wewnętrzną stronę przedramion, zupełnie jakby Grayson nie chciał, żeby rzucały się w oczy. Jeśli jednak takie były jego motywacje, powinien zdecydować się na coś subtelniejszego – skórę bowiem niemal całkowicie zakrywał tusz. To nie były jakieś delikatne wzorki, ale niemal czarne półrękawy.
Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że zbyt długo im się przyglądam, i skierowałam wzrok na opadające schody.
– Co jest na dole? – spytałam.
– Kanciapa z rzeczami, które zostały.
– Hm?
– Takie biuro rzeczy porzuconych.
– Zaraz…
– Jest tam wszystko, co pozostawili umarli – dopowiedział. – Każdy przedmiot, którego właściciel odmeldował się w tym szpitalu i po który nikt się potem nie zgłosił. Tak bywa. Czasem nawet po ciała nikt nie przychodzi.
Przełknęłam głośno ślinę.
– Prowadzisz mnie do jakiegoś cmentarzyska ludzkich własności?
– Tak.
– To niezbyt romantyczny wypad jak na pierwszą randkę.
– Nikt nie mówił, że jestem romantyczny – odparł Grayson, a potem bez słowa skierował się schodami w dół.
Mimowolnie pomyślałam o tym, że zaprzeczył temu, ale opuścił zasłonę milczenia na moje głupawe żarty o randce. Bez znaczenia. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść za nim.
– Czego tam konkretnie szukasz? – spytałam.
– Kasety, mówiłem ci.
– Ale jakiej?
Nabrał płytko tchu, przesuwając dłonią po metalowej barierce.
– Pewnego artysty – odparł enigmatycznie. – Nazywa się José Antonio Alcalá Fernández.
– Nigdy o nim nie słyszałam.
– Mówi się o nim po prostu Pepecalá, sam nie wiem dlaczego.
Nagle jakaś zapadka w mojej głowie przeskoczyła.
– „Pepe” to w hiszpańskojęzycznych krajach takie zdrobnienie imienia José – oznajmiłam. – Powstało od skrótu P. P., padre putativo.
Usta Graysona lekko się rozchyliły.
– Domniemany ojciec – przetłumaczyłam. – Chodzi o to, że tak określano Świętego Józefa, którego Hiszpanie zwą oczywiście José de Nazaret. A człon „calá”, wiadomo, od pierwszego nazwiska. Pochodzi od ojca i zwyczajowo to właśnie nim się posługują, drugie dziecko dostaje po matce.
– Znasz hiszpański?
– Najwyraźniej – odparłam z pewną konsternacją. – Ale tego faceta wciąż ni w ząb nie kojarzę.
– Nic dziwnego – rzucił Grayson. – Pepecalá wydał tylko jeden minialbum, w dodatku własnym sumptem.
– Okej…
Nie bardzo wiedziałam, co to wszystko ma oznaczać, ale najwyraźniej na wyjaśnienie miała dopiero przyjść pora. Na razie Joyce otworzył przede mną wrota do innego świata. Świata, w którym niepodzielnie panowały drobnoustroje, kurz i chyba jakieś grzyby.
To nie była żadna kanciapa ani niewielki składzik. Pomieszczenie przywodziło raczej na myśl magazyn, w którym składuje się wszystkie te rzeczy, które zmarłym już się nie przydadzą.
– Przecież to jakieś katakumby – mruknęłam.
Grayson pstryknął włącznik światła, a to potrzebowało kilku mrugnięć, by przesądzić, czy zamierza rozwiać mrok, czy nie.
– Szpital istnieje od 1854 roku – oznajmił. – Od tamtej pory zebrało się tu parę rzeczy.
– To wyjaśnia, skąd wziąłeś tę koszulkę.
Nie widziałam jego reakcji, ale mogłam się domyślić, że nie jest przesadnie pozytywna.
– Noszę ją, bo przegrałem zakład.
– Jaki?
– Nieważne – uciął. – Istotne jest to, że szukamy tego, co pozostawiono tutaj w osiemdziesiątym siódmym.
– My? – spytałam. – O ile pamiętam, nie deklarowałam udziału w tym, co sprawiło, że okłamałeś personel szpitala i mojego dziadka.
Joyce zupełnie zignorował uwagę i ruszył przed siebie, wchodząc pomiędzy długie rzędy starych, metalowych półek. Minąwszy parę z nich, zerknął na zegarek, jakbyśmy nie mieli wiele czasu.
– Spieszy ci się gdzieś? – rzuciłam.
– Trochę – przyznał. – Mogę tu przychodzić tylko w porze odwiedzin, w dodatku za jakieś pół godziny cieć robi obchód. Parę razy nieomal na niego trafiłem. Raz musiałem się tu zamknąć w całkowitej ciemni.
Podszedł do jednej z półek, a potem zdjął z niej paczkę marlboro gold. Otworzył ją i wysunął jednego papierosa w moim kierunku, ale ja na dobrą sprawę nie wiedziałam nawet, czy palę. Pokręciłam głową, a on przypalił sobie i zaciągnął się głęboko. Potem ruchem ręki zachęcił mnie, bym poszła za nim.
– Ty sprawdź po prawej, ja po lewej – polecił.
Zatrzymałam się przy nim, a potem spojrzałam na pudła, które znajdowały się po obydwu stronach. Jakiś autopilot w mojej głowie zasugerował, że skoro już tu jestem, równie dobrze mogę mu pomóc. Sięgnęłam po pierwsze z brzegu pudło i zaczęłam przeglądać zawartość.
Parę pluszaków, jakieś koperty, otwieracz do piwa, stare gazety, kilka kaset Michaela Jacksona i połowicznie wypełnione krzyżówki. Było tu właściwie wszystko – oprócz tego, co interesowało Joyce’a.
– Czemu w ogóle szukasz tej kasety? – odezwałam się.
– Bo to ostatnie, co zostało po Pepecali.
Zerknęłam na niego, on jednak był całkowicie pochłonięty przeszukiwaniem swojego pudła.
– Nie ma żadnych innych nagrań – podjął Grayson. – Wszystkie spłonęły w pożarze jego domu.
– W pożarze?
Joyce mruknął na potwierdzenie.
– W dniu, kiedy do niego doszło, Pepecalá odebrał cały skromny nakład z wytwórni. Pojechał z nim do domu, który mieścił się oczywiście na South Endzie.
Urwał na moment i rzucił mi niepewne spojrzenie, po czym uniósł bezradnie wzrok, widząc, że nic nie łapię.
– Większość Latynosów i Hispanoamerykanów mieszka na południu Hartford – oznajmił. – Afroamerykanie gromadzą się raczej na północy.
– I to w jakiś sposób istotne?
– W sumie nie – przyznał Grayson. – Ale trzeba cię trochę doedukować, jeśli masz zamiar tu mieszkać.
– Jeszcze nie wiem, czy mam.
Zmarszczył czoło, przyglądając mi się przez moment. Zaczęłam się obawiać, że zostanę zasypana lawiną informacji na temat miasta albo nawet stanu, w którym się znajdujemy. O nim parę rzeczy pamiętałam. Connecticut to w zasadzie próg zwalniający między Nowym Jorkiem a Massachusetts. Najbardziej znany chyba ze strzelaniny w Sandy Hook, a może raczej uznawaniu jej za mistyfikację przez Alexa Jonesa. Ma niepoważną liczbę milionerów czy miliarderów, ale wszyscy mieszkają w jednym hrabstwie na granicy z Nowym Jorkiem. Reszta to bida z nędzą.
Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że Grayson zakończył już wysiłki na rzecz edukacji lokalnej.
– Więc nie wiesz, gdzie jesteś, a mimo to chcesz stąd wyjechać? – mruknął. – Trzeba to zapisać jako jedno z największych osiągnięć Hartford.
Odburknęłam coś, czego nawet ja sama nie zrozumiałam.
– Co?
– Nic – odparłam. – Ale zasadniczo nic mnie nie trzyma ani tutaj, ani nigdzie indziej.
– To samo może powiedzieć każdy.
– Raczej nie.
– Raczej tak – uparł się Joyce. – Tylko nikt nie chce tego robić. Wolą udawać, że istnieją jakieś egzystencjalne łańcuchy, które nie pozwalają im na życiowe zmiany czy podążanie za marzeniami.
Gwizdnęłam pod nosem. A raczej starałam się to zrobić, okazało się bowiem, że nie mam takich zdolności.
– No, no – dodałam szybko. – Gdybym wiedziała, że rozdają tu takie złote myśli, przyszłabym wcześniej.
Grayson pokręcił tylko głową i wrócił do przeglądania pudła.
– W każdym razie dzień wydania tej EP-ki miał być jednym z najszczęśliwszych w życiu Pepecali – ciągnął. – Nakład wynosił jakieś kilkaset egzemplarzy, ale to bez znaczenia. José wreszcie spełniał swoje marzenie, a cała rodzina przeżywała to razem z nim.
Wyciągnęłam jakiś stary zegarek Casio, przyjrzałam mu się, a potem odłożyłam na miejsce. Choć trochę korciło mnie, żeby choćby przymierzyć go na nadgarstku. Był mocno retro, poza tym przecież nikt nigdy się tu po niego nie zgłosi.
– Zostaw to – usłyszałam.
– Co?
– Tę rzecz, która sprawiła, że przestałaś przeglądać inne.
Odchrząknęłam nerwowo, bo był zdecydowanie zbyt czujny. A może sam miewał podobne myśli, kiedy przychodził tutaj wcześniej. Koniec końców zabranie czegokolwiek, po co ktoś bliski mógłby się zgłosić po latach, byłoby znacznie gorsze niż zwykła kradzież.
– Pepecalá miał żonę i dwie córki – kontynuował Grayson. – Mieszkali w niewielkim wynajętym domu przy South Street, jednym z tych, które wyglądają, jakby mocniejszy podmuch wiatru mógł przewrócić je jak domek z kart.
Mimo że nie pamiętałam, bym kiedykolwiek tam była, potrafiłam sobie to wyobrazić. Szare odrapane stiuki, cienkie drzwi, brudne okna. Na podobne widoki można było natknąć się w całych Stanach, a już szczególnie w mieście takim jak Hartford.
Właściwie jedyne informacje, które mi się z nim kojarzyły, sprowadzały się do tego, że od kilku lat jest uznawane za jedno z najbiedniejszych w kraju. O ile mnie pamięć nie myliła – a mogło tak być – w Hartford trzy rodziny na dziesięć żyły poniżej granicy ubóstwa. José Alcalá i jego familia pewnie zaliczali się do tej części.
– Mógł pojechać z tymi kasetami wszędzie – podjął Joyce. – Ale jedyne, czego tak naprawdę chciał, to pokazać je żonie i dzieciom. Puścić im te piosenki, których zazwyczaj słuchały albo na żywo, albo na nieprofesjonalnych nagraniach.
Grayson odłożył pudło i sięgnął po kolejne. Był już na dwudziestym piątym tygodniu 1987 roku. Ja też spojrzałam do następnego kartonu, w którym oprócz gazet i krzyżówek znajdowało się parę książek.
– Sam oczywiście musiał najpierw się przekonać, czy wszystko wypadło dobrze – powiedział. – W drodze do domu włożył więc jedną z kaset do walkmana, którego nosił przypiętego do kieszeni jeansów.
Czekałam na więcej, Joyce jednak z jakiegoś powodu zrobił pauzę.
– Uznawszy, że wszystko okej, w domu odpalił swoją debiutancką EP-kę z magnetofonu – oznajmił. – Cała czwórka słuchała jego kawałków, świętowała i snuła plany na przyszłość. Wiesz, jak to jest. Człowiekowi wystarczy niewielki kawałek nadziei, a ulepi z niej miraż, który odbierze mu rozum.
– Entuzjazm był chyba zrozumiały, skoro tyle na to czekał.
– Pewnie tak.
Na moment zaległo milczenie.
– I co się stało? – zapytałam.
– Nieszczelna instalacja gazowa się stała.
– Co?
Grayson cicho westchnął.
– Pepecalá i jego żona trochę wypili, ale nie na tyle, żeby były z tego jakieś problemy – kontynuował. – Prawdziwym kłopotem okazał się nałóg, od którego José nie mógł się uwolnić.
Jakby na potwierdzenie tego Joyce głęboko się zaciągnął, a potem powoli wypuścił dym nosem.
– Żona go za to tępiła, nigdy nie pozwalała mu palić w domu – oznajmił. – Ale tego dnia mógł liczyć na specjalne traktowanie i taryfę ulgową. Nie chciał z niej korzystać, bo najwyraźniej trafiały do niego argumenty żony. Ta jednak chciała pokazać, jak bardzo się cieszy, czy… sam nie wiem. W każdym razie znalazła jakąś starą zapalniczkę w kuchni i gdy niosła ją mężowi, chciała sprawdzić, czy działa.
Momentalnie przestałam przeglądać zawartość kolejnego pudła.
– Obydwie dziewczynki siedziały przy stole w kuchni. Jedna miała dwa, druga cztery latka.
– Jezus…
– Matka i najstarsza córka zginęły na miejscu, a przynajmniej takie jest założenie – dodał szybko Joyce. – Nikt jednak nie ma pewności, bo nie udało się ich wydostać z płonącego budynku. Pepecalá zdołał wynieść na ulicę jedynie młodszą z córek, próbował ją ratować, ale na próżno. Zmarła jeszcze przed przyjazdem karetki.
Miałam ochotę powtórzyć to, co przed chwilą samo wyrwało mi się z ust.
– Wbiegł z powrotem do płonącego domu, przedostał się przez jedno z pomieszczeń, ale nie mógł dotrzeć do kuchni – mówił dalej Grayson. – Miał potem oparzenia trzeciego stopnia i jakieś problemy z płucami, ale była to najmniejsza cena, jaką przyszło mu zapłacić.
Oparłam się plecami o metalową szafkę i uniosłam głowę. Jeszcze przed momentem wydawało mi się, że tkwię w życiowym odbycie. Teraz musiałam zmierzyć się ze świadomością, że inni mają gorzej.
Tylko czy w ten sposób można się pocieszać? Jakim byłam człowiekiem, jeśli taka myśl podnosiła mnie na duchu?
Normalnym, odpowiedziałam sobie. Przecież nie cieszę się z nieszczęścia innych, tylko sama siebie kopię w dupę za to, że użalam się, kiedy inni są w znacznie gorszej sytuacji.
– Co się potem z nim stało? – spytałam.
– Trafił tu do szpitala.
– Tyle się domyśliłam.
– Miał ze sobą walkmana, tego, w którym znajdowała się jedyna ocalała kaseta – oznajmił Joyce. – Wszystkie inne spłonęły z całym dobytkiem Pepecali, a kopie w studiu nagraniowym zostały zniszczone.
– Dlaczego?
– Bo tego życzył sobie sam José – odparł ciężko Grayson, wciąż przeglądając porzucone rzeczy. – Nie chciał, by cokolwiek przypominało mu o tamtym dniu. A już szczególnie nie dźwięki, które sprawiły, że doszło do tragedii.
Mogłam sobie wyobrazić, że Pepecalá obciąża odpowiedzialnością praktycznie wszystko, co miało jakikolwiek związek z tymi wydarzeniami. W dodatku wiedział przecież, że ta kaseta była ostatnim, czego słuchała jego rodzina.
Gdyby nie celebracja wydania tego minialbumu, żona nigdy nie pozwoliłaby mu zapalić w kuchni i nigdy nie doszłoby do pożaru. A przynajmniej tak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mógł tłumaczyć to sobie ten człowiek.
– To jest jedyne, niepowtarzalne nagranie – dodał Grayson. – Na całym świecie nie ma drugiego. I nie będzie, bo te oparzenia, które odniósł José, sprawiły, że już nigdy więcej nic nie zagra. Nawet gdyby chciał.
Pokiwałam głową, odnotowując, że z jakiegoś powodu podnoszą mi się włoski na ramionach. Czułam się, jakby została mi powierzona jakaś wiekopomna misja, choć na dobrą sprawę wciąż nie miałam pojęcia, na czym polega.
Tak czy inaczej wychodziło na to, że Pepecalá odniósł poważne obrażenia, ale wciąż żył.
– Dlatego szukasz tej kasety? – spytałam. – Bo chcesz ją ocalić?
Czekałam na odpowiedź, ale ta nie nadchodziła.
– Joyce?
Obejrzał się przez ramię i zawahał. Zupełnie jakby nie mógł przesądzić, czy może mi powiedzieć prawdę.
– Znałeś go? – podsunęłam.
– Poniekąd.
– I co to ma niby znaczyć?
– Że nikogo nie da się naprawdę znać, nawet siebie. A może przede wszystkim siebie.
Opuściłam na to zasłonę milczenia.
– Chcesz mu zwrócić to nagranie?
– Postanowię, jak już je znajdę – odparł nieco bardziej nerwowo.
Coś było na rzeczy. Coś, czego nie rozumiałam. I coś, co sprawiło, że Grayson był gotów praktycznie włamać się do tego miejsca, by zdobyć tę kasetę. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że z jego punktu widzenia jest na niej coś więcej niż tylko muzyka.
– To o co chodzi? – zapytałam.
W absolutnej ciszy, która panowała w składzie, słyszałam, jak głośno przełykał ślinę.
– Więc? – dodałam.
– Po prostu muszę ją mieć – odparł enigmatycznie Joyce, posyłając mi krótkie spojrzenie.
Napięcie w jego głosie było tak duże, jakby chodziło o kwestię życia i śmierci.
– Bo? – spytałam, odrywając wzrok od jego oczu i na powrót skupiając się na przeglądaniu zawartości kartonu.
Znów kasety, ale nie było wśród nich tej, której szukaliśmy. Tym razem jakiś stary album Mötley Crüe, Hysteria Def Leppard i Apetite For Destruction Guns’n’Roses. To był chyba dobry rok dla muzyki. Do tego mocno zużytkowana powieść Stephena Kinga, Misery, i niemal jak nówka debiut Scotta Turowa, Uznany za niewinnego. Najwyraźniej literatura gatunkowa też radziła sobie wtedy całkiem nieźle.
– No? – ponagliłam Graysona. – Dlaczego musisz ją mieć?
– To nieistotne – uciął stanowczo, a potem obrócił się do mnie i na jego twarzy zaszła jakaś zmiana. – Ważne jest to, że nie możesz nikomu o tym choćby wspomnieć.
– Hm?
– Ani o kasecie, ani o mnie. Ani o tym, że jej szukamy, jasne?
– Co ty konkretnie… – zaczęłam, ale urwałam, widząc, na co trafiłam w pudle.
Zamarłam, co nie uszło uwagi Joyce’a. Doskonale wiedział, co to oznacza. Natychmiast znalazł się przy mnie, a ja odniosłam wrażenie, jakbym została otoczona jakąś nadnaturalną, narkotyczną obecnością.
Trzymałam w ręku kasetę z napisem: Pepecalá, Cuando Murió el Silencio. Plastik był nieco wyszczerbiony, przez front przechodziła wyraźna rysa. Jak na końcówkę lat osiemdziesiątych okładka była całkiem niezła. Pomarańczowo-niebieska, przedstawiająca boczne lusterko samochodu na tle zachodzącego słońca.
Na niebie oprócz niego widać było biały symbol, może logo Pepecali – poziomą linię, a nad nią puste w środku kółko.
Joyce stanął obok, a potem ostrożnie i powoli sięgnął po kasetę, jakby była jakimś delikatnym artefaktem. Nie miałam zamiaru mu jej dawać. Natychmiast cofnęłam rękę.
– Co ty…
– Najpierw konkrety – powiedziałam.
Stał tuż przede mną, patrząc nieruchomym wzrokiem w moje oczy. Wyraźnie nie zamierzał się w to bawić, ale zanim zdążył sformułować jakąkolwiek odpowiedź, oboje usłyszeliśmy chrzęst klucza w zamku.
Zaraz potem drzwi do magazynu otworzyły się z cichym skrzypieniem, a Grayson raptownie pociągnął mnie na tyły.
5
Na twarzy Joyce’a zarysowało się przerażenie tak duże, że wydawało się wprost zabawne. Było mi jednak do śmiechu tylko przez kilka sekund, po których uświadomiłam sobie, że ten strach musi z czegoś wynikać.
Grayson przycisnął mnie do ściany tuż za ostatnim z metalowych regałów i sprawiał wrażenie, jakby chciał zakryć mi usta dłonią. Zobaczywszy jednak, że i bez tego nie mam zamiaru nawet pisnąć, opuścił rękę.
Potem nerwowo zerknął w kierunku drzwi.
Do składu wszedł wysoki mężczyzna w stroju firmy ochroniarskiej. Rozejrzał się leniwie, po czym zbliżył się do półek, przy których przed momentem staliśmy. Na ślepo sięgnął po dokładnie tę samą paczkę papierosów, co wcześniej Joyce.
Spojrzałam na Graysona pytająco, ale ten nijak nie zareagował.
W miejscu, do którego się wcisnęliśmy, nie było dużo przestrzeni. Staliśmy tak blisko siebie, że jeszcze trochę, a musielibyśmy stykać się nosami. Czułam jego oddech na moich ustach i nie mogłam zignorować tego, jak nierówny się stał.
Kwestią otwartą pozostawało, czy to przez tę niespodziewaną bliskość, czy pojawienie się ochroniarza.
Stałam naprężona jak struna, obawiając się, że jeśli choćby lekko się pochylę, nasze usta znajdą się praktycznie przy sobie. Nie wiedziałam, co zrobić z rękami, i czułam się jak ostatnia kretynka, pozwalając im tak po prostu zwisać.
Na dobrą sprawę nie było nawet gdzie uciec wzrokiem. Patrzyłam prosto w oczy Graysona, a on jedynie co jakiś czas unosił je, jakby szukał jakiegoś ratunku.