Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 195
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Readakcja: Adrianna Hess, ekorekta24.pl
Korekta: Karolina Kaiser
Skład:
ISBN: 978-83-967522-0-8
TERAZ
Budzi mnie gdakanie kur. Dwa lata temu przeprowadziliśmy się z miasta na to odludne osiedle, a ja nadal nie mogę dojść do siebie, kiedy słyszę te typowo wiejskie odgłosy. Zadziorne, pełne werwy i podszyte swoistą paniką zwierzęce skrzeki. To jak dźwięk życiowej energii – mocny, wwiercający się w uszy nakaz, mówiącym o tym, że to już.
Już czas.
Pora wstawać, trzeba rozpocząć kolejny dzień, nieważne, jak głośno zaspane ciało krzyczy „nie”.
Wynurzam się z miękkiej kołdry, wkładam nogi w ciepłe babcine kapcie, ozdobione sztucznym futrem, które kiedyś było białe, i po omacku kieruję się do kuchni w poszukiwaniu kawy.
Borys wyszedł pewnie przed chwilą. Miejsce parkingowe, na którym stał jego samochód, odznacza się suchością na tle zmoczonego wiejskiego krajobrazu. Minęły już czasy, kiedy zostawiał mi przy łóżku kubek gorącej kawy. Teraz specjalnie wstaje wcześniej, żeby nie musieć ze mną rozmawiać.
Wybieram mój stały domowy strój: czarne dresy, biały T-shirt i szarą bluzę. Na stopy wdziewam bardzo ciepłe skarpety z owczej wełny. Październik w tym roku jest wyjątkowo chłodny, nawet jak na naszą górską okolicę. Ponure, obfitujące w przymrozki poranki i szron na dachach pobliskich domów zupełnie nie kojarzą się z piękną złotą jesienią. Dziś krajobraz przykrywa gęsta mgła, a krople deszczu monotonnie dudnią o szybę.
Po chwili stoję już w salonie z dużym kubkiem kawy. Jej przyjemny, delikatnie słodkawy zapach wnika głęboko w moje nozdrza i sprawia, że wizja nadchodzącego dnia wydaje się bardziej znośna. Lubię ten rytuał: pierwsze drgnięcia poranka, chłód ogromnej szyby oka w salonie, smak czarnej kawy w ustach i ten cynamonowy aromat palonych ziaren rozchodzący się po całym domu. Codzienna rutyna – kilka spokojnych chwil przy oknie z kubkiem wypełnionym aromatyczną, smolistą cieczą. I tylko to. Nie jadam śniadań. W ogóle niewiele jadam, do tego zakres tolerowanych przeze mnie produktów spożywczych jest bardzo wąski. Moja dieta opiera się na jasnym pieczywie, maśle, białym ryżu, jogurcie i jeszcze kilku prostych składnikach. Innych rzeczy nie przełknę, często też mdli mnie na widok jedzenia. Za dziecka byłam głodomorem, mama zwykła nazywać mnie „małym odkurzaczem”. Jadłam z zapałem wszystko, nawet znienawidzony przez maluchy szpinak.
Ale to było kiedyś, w innym życiu.
To wszystko było przed tym dniem.
Czuję jakiś ruch przy moich stopach. To Tekla, nasz pies, wpatruje się we mnie proszącym wzrokiem. Jak co ranek biedne zwierzę musi mi przypominać o swoich potrzebach. Głaszczę jej biszkoptową sierść i otwieram drzwi do ogrodu.
Paskudna pogoda i usypiające dudnienie deszczu o szyby pretensjonalnie dużego okna w naszym salonie sprawiają, że mam ochotę znów zakopać się w pierzynie i przespać resztę dnia. Muszę dziś jednak sporo zrobić. Praca zdalna daje mi rzadki przywilej wykonywania codziennych obowiązków w wygodnym dresie i bez potrzeby opuszczania przytulnego domu. To duży komfort – zwłaszcza w takie dni jak ten.
Wchodzę do biura i zabieram się do roboty. Mam dziś kilka rozmów i powinnam przygotować podsumowanie moich ubiegłotygodniowych działań dla szefostwa. Rekrutacja pracowników nie jest zbyt porywającym zajęciem, a z biegiem czasu przedłużające się rozmowy z informatykami czy inżynierami stawały się dla mnie coraz bardziej nużące. Zawsze te same wystudiowane odpowiedzi, zawsze te same historie, te same stanowiska, obowiązki, te same męskie głosy, brzmiące nad wyraz odpowiednio. Kto nie ma szans na szczerą pogawędkę w pracy? Z mojego doświadczenia wynika, że na pewno rekruter.
Po trzech godzinach mam za sobą już dwie rozmowy z inżynierami, udało mi się też wypełnić raport. Ogarniam jeszcze media społecznościowe: zamieszczam ogłoszenia na Facebooku i Instagramie, przeglądam strony konkurencji i profile interesujących mnie osób, zapisuję zadania do wykonania w pozostałej części dnia. Poranna ulewa przeszła już w kapuśniaczek, a ja niechętnie spoglądam na Teklę, ułożoną obok mojej nogi.
– No, przyjaciółko, nadeszła twoja chwila – mówię i głaszczę krótką sierść wyrośniętego kundla.
Dzięki temu, że praca z domu wprowadza pewną rutynę, codziennie udaje mi się wygospodarować czas na godzinny spacer z Teklą, najczęściej w okolicach drugiego śniadania. Psina przyzwyczaiła się do tego grafiku nader szybko. Nawet teraz, kiedy parzę herbatę w naszej kuchni z jasnego drewna, czuję na sobie jej wyczekujący wzrok i choć na nią nie patrzę, wiem, że radośnie merda ogonem w oczekiwaniu na ulubione chwile dnia.
Przelewam herbatę do kubka-termosu ozdobionego czerwonymi i różowymi serduszkami. Dostałam go od Borysa z okazji naszej czwartej rocznicy. O tegorocznej oboje zapomnieliśmy. Spoglądam na biały kubek z serduszkami namalowanymi jakby ręką przedszkolaka. Jest pretensjonalny i infantylny. Ale za rzadko wychodzę z domu, żeby sprawić sobie nowy.
Nadal siąpi, więc zmieniam wygodny dres na termoaktywne spodnie do biegania, a na szarą bluzę wkładam granatową wiatrówkę z kapturem. Z niesmakiem patrzę na nieziemsko dziś ubłocone trapery. Wczoraj było równie mokro i wietrznie, a buty same się nie umyją. W czasach, kiedy mieszkałam w mieście, za nic nie wyszłabym w brudnym obuwiu, ale na błotnistej wsi priorytety się zmieniają. Zerkam w lustro – nie jest źle, choć i wiatrówka jest trochę poplamiona. Tekla musiała wczoraj na mnie skoczyć. No nic, i tak pewnie nikogo nie spotkam, więc nie ma się co przejmować. W momencie, kiedy moje dłonie dotykają smyczy, Tekla zaczyna radośnie podskakiwać, oszalała ze szczęścia na wieść o tym, że naprawdę idziemy na spacer. Z trudem przypinam smycz do obroży skaczącego z radości psa i razem wychodzimy na deszcz.
Okolica jest niewątpliwie piękna. To miejsce, w którym pagórki powoli stają się górami, pełno tu ścieżek dla pieszych i rowerzystów, a nieliczne domy są tak dokładnie osłonięte przed światem bujnymi krzewami, że prawie ich nie widać. Mamy z Teklą swoją ulubioną trasę, która wiedzie w dół strumienia, do urokliwej leśnej polany. Spacer zaczynamy na asfaltowej drodze naszego osiedla, więc na razie Tekla musi pozostać na smyczy. Choć może „osiedle” w tym wypadku to za dużo powiedziane – to kilkadziesiąt domów z różnych epok, poustawianych wzdłuż krętej ślepej uliczki. W większości są to stare gospodarstwa i podupadłe chałupiny, w których mieszkają starsze osoby, hodujące kury i uprawiające w przydomowych ogrodach ziemniaki, pomidory, rzodkiewkę. Jest też kilka eleganckich willi, skrzętnie pochowanych za bajecznie drogimi ogrodzeniami. Nasz dom stoi pierwszy od strony wjazdu z ulicy, przez co ruch przy nim jest najbardziej nasilony – zarówno ten samochodowy, jak i pieszy. Poza tą drobną wadą dom ma same zalety: to przerobiona na budynek mieszkalny stodoła z dużymi oknami w salonie i gabinecie, wyposażona w przytulny kominek i użytkowe poddasze.
Mam hopla na punkcie domów, uwielbiam podpatrywać ganki i ogrody, często wgapiam się ludziom w okna.
A może tak mają wszystkie sieroty, może tak objawia się wieczna tęsknota za DOMEM i wszystkimi jego atrybutami. Przypływ takiej melancholii sprawia, że głaszczę Teklę odrobinę za długo, kiedy odpinam jej smycz. Zaczynam naszą wiejską część spaceru.
Mijamy kilka willi stojących przy szutrowej drodze. Najbardziej podoba mi się biały dom w surowym skandynawskim stylu, otoczony brzozowym laskiem. Na ogół nie utrzymuję kontaktów z sąsiadami, co pewnie jest wynikiem mojego introwertycznego charakteru i wrodzonej dzikości. Ale właścicielkę białego domu znam. To Julia – bardzo piękna kobieta, świetnie pasująca do swojego idealnego domu. Wczesną wiosną wypatrzyła mnie przez ogrodzenie i zaprosiła na herbatę w ramach nawiązywania stosunków sąsiedzkich.
– Zazwyczaj nie jest tu tak spokojnie – opowiadała – ale kiedy chłopcy są u mamy, ten ogród to mój azyl.
Zapamiętałam ją jako kobietę będącą wzorem wszelkich cnót: piękną, cudowną gospodynię, matkę dwóch siedmiolatków.
To było niezwykle przyjemne doświadczenie – siedzieć z Julią na tarasie tego pięknego domu, popijając lawendową herbatkę, na którą przepis sama wymyśliła. Mimo to już nigdy więcej się z nią nie spotkałam. Jak mówiłam, mam dziki charakter.
Kiedy dochodzimy z Teklą do zagospodarowywanego miejsca przy leśnym źródle – tego, przy którym zwykle przesiadują turyści – zauważam, że dobrze znana mi przestrzeń wygląda dziś inaczej. Spokojna i poszarzała o tej porze roku polana jest okalana czerwoną policyjną taśmą. Grupka mężczyzn w designerskich górskich ubraniach uporczywie koczuje przed wyznaczoną granicą. Za tą prowizoryczną barykadą stoją mężczyźni w czarnych mundurach i policyjnych czapkach. Jest ich całkiem sporo.
Jestem nieśmiałą i introwertyczną osobą, nie wścibiam nosa w nie swoje sprawy. Zazwyczaj. Normalnie zawołałabym Teklę i odeszła jak najdalej od zgromadzenia. Tu z pewnością stało się coś złego, a złe rzeczy nie są na moje nerwy. Ale tym razem coś mnie tknęło, jakby niewidzialna ręka popychała mnie do przodu. Może to bliskość mojego domu spowodowała, że zapięłam psu smycz, skróciłam ją maksymalnie i wolnym krokiem podeszłam do grupy.
– Przepraszam – mówię cicho do mężczyzn, przełamując wrodzoną nieśmiałość. – Czy wiedzą panowie, co się tu stało?
Grzeczne pytanie. Tak, bo ja jestem grzeczna. Nie miałam szansy być inna.
Panowie patrzą po sobie, jakby się zastanawiali, który z nich ma mi odpowiedzieć.
– Znaleźli ciało – mówi rosły, gładko ogolony mężczyzna.
Zamieram. Chyba na chwilę przestaję oddychać.
– Podobno to jakiś dzieciak – dodaje jego niższy kolega.
Czuję, że nogi się pode mną uginają, a żołądek zaraz odmówi posłuszeństwa. Odkasłuję, żeby pozbyć się odruchu wymiotnego, i biorę parę głębokich wdechów.
Mężczyźni patrzą na mnie z obawą.
– Dobrze się pani czuje? – pyta z troską jeden z nich.
Pocieram dłonią spocone czoło i zbieram się w sobie, żeby odpowiedzieć.
– Tak…
Łapię kilka oddechów.
– Tak – potwierdzam już bardziej pewnie. – W porządku. Po prostu mieszkam blisko i się przeraziłam.
– Nic dziwnego. – Łysy mężczyzna, ten, który odezwał się pierwszy, patrzy na mnie dobrotliwie. – Sami jesteśmy przerażeni.
– Skąd wiecie, że chodzi o ciało? Policja wam o tym powiedziała? Sorry, że pytam, ale pewnie nie kwapią się do udzielania informacji… – mówię, z wrażenia zapominając o grzecznościowej formie per pan.
Nie kończę zdania, jednak niższy mężczyzna od razu chwyta temat.
– Ależ skąd! Chcieli nas przegonić, ale jesteśmy już po sporym kawałku trasy i musimy odpocząć, a tylko tu są ławki – stwierdza dumnie. – Było słychać, jak rozmawiają między sobą. I dzwonili przez komórkę, chyba do jakiegoś ważnego urzędasa. Pewnie zaraz będzie tu cała chmara psiarni.
Chcę powiedzieć, że jednak nie odpoczywają, tylko stoją jak najbliżej taśmy, niczym żądne sensacji sępy.
Ale ja też tam stoję.
Jak sęp.
– To ciało… nastolatka? – upewniam się.
– Nie nastolatka, dzieciaka. Dziecka. Mówili, że ma z pięć, może sześć lat. Przerażające. Nie chciałbym teraz mieszkać w tej okolicy. Współczuję – mówi niższy z mężczyzn, ale wcale nie wygląda na współczującego. Raczej na podekscytowanego. Brudy i tragedie są zadziwiająco pożywną karmą dla ciekawskiego gatunku ludzkiego.
Odwracam głowę od moich chwilowych towarzyszy i baczniej przyglądam się otoczeniu. Wszystko wygląda jak w serialu kryminalnym, tylko że w uboższej wersji. Ogrodzony teren jest dość spory, lecz stoi na nim jedynie mały namiot, wokół którego kręcą się policjanci w białych ochraniaczach na buty. Tekla, która przycupnęła obok mojej nogi, piszczy coraz donośniej. Cały czas muszę ją uspokajająco głaskać po karku. Jej psie odgłosy chyba rozdrażniły pracujących ludzi, bo jeden z nich wyraźnie zmierza w naszym kierunku, żywo gestykulując i krzycząc:
– Proszę natychmiast opuścić ten teren! – Jego mina nie pozostawia wątpliwości, że dokładnie tak mamy się zachować.
Więc to właśnie robię.
Uciekam.
Pociągam za smycz i robię kilka kroków w tył. I tak już nie mam ochoty na dłuższe przebywanie w tym miejscu. Żałuję nawet, że zaspokoiłam pierwsze drgnięcie ciekawości. Gdybym mogła, cofnęłabym czas i odeszła jak najdalej od tej polany. Na spokojny spacer z Teklą. Do dnia wypełnionego rutyną i przewidywalnością. Do ciepłej herbaty i zacisznego domu. Do raportu dla szefa i kolejnej kawy.
Odwracam się i zaczynam iść dość szybko. Po chwili prawie biegnę. Słyszę jeszcze, jak mężczyźni kłócą się z policjantem, chcą odpocząć na ławkach. Puszczam się pędem w dół szutrowej drogi. Serce wali mi jak szalone, żołądek podchodzi do gardła.
– Zaraz zwymiotuję – szepczę.
Tekla radośnie podskakuje na smyczy, wyraźnie uszczęśliwia ją nasz wspólny bieg. Wiem, że powinnam zwolnić, w przeciwnym razie mój żołądek rzeczywiście odmówi posłuszeństwa, ale emocje, które mną owładnęły, są naprawdę silne. Muszę jak najszybciej dostać się do domu. Muszę być bezpieczna. Inaczej TO znowu mnie dopadnie. Inaczej będę skończona.
Dobiegam do furtki w oszalałym tempie, ze świstem otwieram drzwi domu, a kiedy już jestem w środku, przywieram do nich plecami i osuwam się na podłogę niczym bohaterka amerykańskiego horroru.
Oddycham.
Serce szaleje.
Czuję pieczenie w całym ciele. Czyżbym miała zawał?
– Ty ogłupiała hipochondryczko – mruczę do siebie. – Weź się w garść.
Staram się uspokoić oddech – wyobrażam sobie, że dmucham na łyżkę pełną wody. Powoli. Wdech i wydech. To ćwiczenie zna każdy świr, który jak ja przeszedł kilka psychoterapii, spotkał w życiu wielu psychiatrów, neurologów, homeopatów i całą masę psychologów.
Już.
Już lepiej.
Tekla, grzecznie usadowiona na podłodze obok moich nóg, patrzy na mnie z czułością. A może to strach? Głaszczę psi kark.
– No już, kochana Tekla. Dzielna dziewczyna. Idź napić się wody.
Po chwili orientuję się, że biedne psisko ma cały czas smycz przypiętą do obroży, a końcówkę tej smyczy ściskam tak mocno, że zbielała mi ręka. Uwalniam psinę i ruszam za nią do kuchni. Ja również muszę się napić.
Cały czas wykonuję ćwiczenia oddechowe i staram się odciąć od mojej emocjonalnej reakcji. Bo reaguję emocjonalnie, o tak…
Jestem świrnięta. Kurde, mam nawet na to papiery. Ale na szczęście nie wszyscy o tym wiedzą, co pozwala mi wieść możliwie normalne życie. Nawet Borys, mój mąż, nie wie wszystkiego – i lepiej, żeby tak zostało.
Powinnam reagować jak każdy w miarę normalny człowiek w takiej sytuacji: gapić się w oczekiwaniu na kolejne ekscytujące informacje. Zasmucić się przez chwilę losem biednego dziecka – bo nie wiem nawet, czy to chłopiec czy dziewczynka – i za moment zająć myśli własnymi sprawami. Albo nawet poczuć strach, bo przecież wszystko wskazuje na to, że w okolicy mojego osiedla dokonała się straszna zbrodnia.
A ja trzęsę się jak osika i próbuję uspokoić oddech, bo ścigają mnie demony przeszłości.
I do tego za chwilę muszę zabierać się do pracy. Robota czeka i nikt inny jej za mnie nie zrobi. Łykam magiczną pigułkę. Kolejna rozmowa ma się odbyć o trzynastej, czyli za czterdzieści pięć minut. Do tego czasu powinnam już całkiem się pozbierać. Pewnie nawet zdążę się przygotować, przeczytać CV i list motywacyjny kolejnego inżyniera, który właśnie rezygnuje z obiadu, żeby móc opuścić swojego obecnego pracodawcę. Pigułki są dobre. Czasami jedynie one pozwalają mi utrzymać na wodzy TO.
Jeszcze jeden głęboki wdech.
Jeszcze raz głaszczę sierść Tekli.
I zmierzam do gabinetu, gotowa stawić czoła mojej wirtualnej rzeczywistości.
***
Rozmowy idą mi zaskakująco sprawnie. O szesnastej kończę pisać raport i jestem gotowa, by zejść na dół. Zbieram notatki wraz z kubkiem do kawy i pozwalam sobie zerknąć w okno, pierwszy raz od południa. Ulica jest szara i spokojna, nadal pada, więc krajobraz za oknem wydaje się smętno-mętny. Normalny październikowy dzień w Górach Sowich. Jakby nic się nie stało.
Kurczę, a może rzeczywiście nic się nie stało? Przynajmniej nic tak strasznego? Może ci mężczyźni źle coś zrozumieli? Albo specjalnie wprowadzili mnie w błąd. Czasami ludzie są wredni.
Tak, najzwyczajniej w świecie mnie okłamali! Zakpili ze mnie, a ja dałam się nabrać, jak na blondynkę przystało.
Podoba mi się ta wersja i sama pcham swoje myśli w jej kierunku, pcham mocno, aż – zupełnie przekonana, że to jedyne wyjaśnienie – spoglądam ostatni raz w okno.
Bo przecież, jeśli byłoby inaczej, jeśli tam naprawdę ktoś został zamordowany, to morderca musiał przejść obok mojego domu. Musiał iść chodnikiem obok mojego ogrodzenia, mógł nawet dotykać mojej furtki lub gapić się na dom. No chyba że przyszedłby zza góry. Ale to niemożliwe – droga jest zbyt oddalona od tras samochodowych, kręta i wyczerpująca. A od strony mojego osiedla ulica jest ślepa. Morderca musiałby więc przechodzić obok mojego domu, mojego schronienia. Mogłam go widzieć z okna salonu albo gabinetu.
Drżę na tę myśl i choć nie jest zimno, szczelnie owijam się szarym swetrem.
– Ale tak nie było – powtarzam sobie. – To jakieś żarty.
Nie chcąc już więcej rozmyślać, schodzę do kuchni. Czas na obiad dla mnie i dla Tekli. Borys kiedyś jadał z nami, ale od dłuższego czasu zostaje tak długo w pracy, że zdecydował się na catering. Dla mnie – kamień z serca.
Przyrządzanie obiadu to najgorsza chwila w ciągu dnia. Zwłaszcza obiadu dla Tekli. Wyjmuję z lodówki plastikowy pojemnik wypełniony skrzydełkami z kurczaka. Z nieskrywanym obrzydzeniem rozpakowuję mięso i wrzucam do wrzątku. Zawsze kiedy dotykam surowego mięsa, robi mi się niedobrze, a głowa wypełnia się wspomnieniami. Widzę starą stodołę, czuję chłód i wilgoć pokoju na poddaszu, przypominam sobie obrzydliwe podgardla i tłuste wątroby. Wiatr od pola, świszczący niczym płaczące dziecko, uczucie bezsilności i strachu, głód, stęchlizna. I mimo wszystko wola przetrwania, nieustępująca potrzeba życia.
Parzenie kawy zwykle pomaga przegonić myśli z niebezpiecznych rejonów. Aromat świeżo mielonych ziaren w ogóle nie kojarzy się z zapachem w wilgotnej chałupy, którą kiedyś nazywałam domem.
Obiad dla mnie jest prosty i dużo przyjemniejszy w przygotowaniu: garść białego ryżu, z suszonymi śliwkami i orzechami włoskimi, zalana gorącą zieloną herbatą. Prosto, biało, czysto. Jak najdalej od mięsa. Martwe tkanki wyeliminowałam z diety tak szybko jak… Nie wiem, chyba jak tylko zdążyłam uciec. Ale co do tego nie mam pewności.
Reszta popołudnia mija mi dość leniwie. Czekając na powrót Borysa z pracy, zabieram się za kilka niewielkich prac domowych, zapalam w kominku i czytam. Czasami moje myśli niebezpiecznie zbliżają się do sytuacji ze spaceru. Lecą jak ćmy do światła na dźwięk słów „martwe dziecko”. Chwilami nawet mam ochotę odpalić komputer i poszukać na lokalnych portalach informacji o dzisiejszym zdarzeniu. Ale udaje mi się opanować i skupić myśli na książce, praniu i doglądaniu pieca. Postanawiam sobie solennie, że najpierw porozmawiam z Borysem, opowiem mu o tej sytuacji, jak tylko wróci z pracy. Mój mąż jest oazą spokoju i bijącym źródłem życiowego dystansu. Na sprawy patrzy prosto, bez ubarwiania i choćby nuty histerii. Często pomaga mi zmienić perspektywę i ocenić sytuację na chłodno. Kiedyś polegałam tylko na nim. Był moim jedynym przyjacielem.
Deszcz stale dudni w szyby. W końcu poddaję się jego monotonii i zapadam w lekki sen. Budzi mnie warkot silnika na podjeździe i towarzyszące mu radosne piski Tekli. Zwierzak oczywiście już stoi u drzwi, merdając ogonem i wyczekując ukochanego pana. Ja powoli podnoszę się z kanapy. Drżę z zimna, bo zapomniałam narzucić na siebie koc.
– Wiesz, co się stało? – dochodzi mnie głos Borysa, pełen zdziwienia i co mnie trochę przeraża, ekscytacji.
– Co? – pytam sennie. – Bo chyba nie wiem.
A może trochę wiem.
Borys przeczesuje ręką swoje krótkie mokre włosy i ściąga kurtkę. Ma irytujący zwyczaj zostawiania odzienia na oparciu najbliższego krzesła, wieszaki w przedpokoju zdają się dla niego nie istnieć. Dziś czuję się emocjonalnie rozstrojona i mokra kurtka na fotelu denerwuje mnie bardziej niż zwykle.
– Podobno nie żyje syn sąsiadki. – Patrzy na mnie pytająco. – Znaleźli go na polanie, tej niedaleko szlaku turystycznego. Chyba zamarzł albo się utopił, nie wiem. Różne wersje są w necie. Piszą nawet o morderstwie.
– Co ty mówisz? – Czuję jak moje ciało sztywnieje. Nie ma śladu po dawnej senności, z trudem wypracowany spokój też staje się już wspomnieniem. Przełykam ślinę i z drżeniem w głosie pytam: – Której sąsiadki?
– Wydaje się, że tej z białego domu przy szlaku. Tego, który tak ci się podoba.
Julia. Jedyna sąsiadka, którą znam.
– Ale jak to: zamarzł czy się utopił? Był sam w lesie? – Moje oczy robią się wielkie i pełne pytań.
– Sara, co ty? Naprawdę nic nie wiesz? Nie sprawdzałaś informacji w internecie? Ja od wiadomości lokalnych zaczynam dzień. Wczoraj wieczorem matka zgłosiła zaginięcie syna. Krzyś, siedem lat, były też jego zdjęcia, z dowodu osobistego i takie z mamą, przed domem. Biedna kobieta. W artykule pisali, że rok temu straciła męża w wypadku samochodowym, a teraz zaginął jej jedyny syn. Kurde i znaleźli go martwego. Popieprzony ten świat – kwituje Borys i zmierza w kierunku kuchni, gdzie odgrzeje sobie swój piąty posiłek z fixcateringu. No cóż, nie jestem zbyt dobrą kucharką, a tak przynajmniej ma pożywną dietę.
– Chwila! – wołam do niego z salonu, ale wiem, że mogę nie usłyszeć odpowiedzi, więc również ląduję w kuchni. – Powiedziałeś, że to jej jedyny syn? W takim razie to nie może być ta kobieta z białego domu, Julia. Ona ma dwójkę dzieci, bliźniaki. I chyba trochę młodsze, kurde, nie pamiętam…
Borys podnosi na mnie wzrok znad porcji sałatki z duszoną piersią kurczaka i kiełkami.
– Mówiłem ci, jest zdjęcie. Zresztą imię i nazwisko też. Sprawdź sobie. To na sto procent ta kobieta.
– Ale ona ma dwóch synów, głowę daję. Bliźniaki. Byłam u niej i mi o nich opowiadała. Poza tym widziałam ich często z okna gabinetu, jak w trójkę szli do sklepu.
Mój mąż patrzy na mnie bez wyrazu, po czym wzrusza ramionami.
– Może coś ci się pomyliło. Czasami pamięć płata nam figle, zwłaszcza w twoim przypadku to możliwe. Przeczytaj artykuł, zobacz, czy mówimy o tej samej sąsiadce, i spróbuj się nie nakręcać.
Nie cierpię, kiedy mnie tak traktuje, nie cierpię. Jakbym nie była zdolna do panowania nad własną głową. Wierzę, że w większości wynika to z jego opiekuńczego charakteru, ale i tak gniewnie zaciskam usta.
– Proszę – dodaje Borys łagodniej. – W ogóle wybacz, że o tym wspomniałem. Wiem, że powinnaś unikać skrajnych emocji. Przepraszam. Chodź, zobaczymy, czy w telewizji jest jakiś fajny film.
Mam ochotę powiedzieć, żeby się wypchał z tymi ojcowskimi propozycjami dla niezrównoważonych, ale postanawiam się nie odzywać.
– Proszę, kochanie. – Borys się uśmiecha, wykrzywia wargi w sposób, który pokochałam na schodach pod włoską knajpą, kiedy jego usta były brudne od czerwonego wina, a pocałunki miały smak arbuza. – Ty wybierasz – dodaje zachęcająco.
Mięknę. Odpuszczam.
Pozwalam poprowadzić się do sypialni, gdzie Borys pałaszuje resztki sałatki, a ja wybieram film. Choć tak naprawdę to wszystko mi jedno. Tak naprawdę chcę, żeby Borys poszedł już spać, ja wtedy będę mogła w spokoju i bez komentarzy poszukać w internecie informacji o sąsiadce Julii i jej dzieciach. Bo jestem tego pewna: Julia ma dwoje dzieci.
***
Borys zasypia dziesięć minut przed końcem filmu. Nie dziwię mu się; wybrałam hiszpański dramat, niezbyt porywający. Kiedy chrapie już na dobre, powoli wdrapuję się na górę i zasiadam przed laptopem. Wpisuję w wyszukiwarkę hasło „Srebrna Góra, zaginięcie chłopca” i otrzymuję kilka tysięcy wyników. Wiele z nich odnosi się do forów, gdzie wzburzeni mieszkańcy małej mieściny manifestują swoje uczucia wobec tej strasznej sytuacji. Klikam link Doba.pl, lokalnego portalu informacyjnego, raczej rzetelnie prowadzonego. Specjalnie nie sprawdzam informacji o odnalezieniu ciała, chcę zacząć od początku. Odnajduję wczorajsze ogłoszenie o zaginięciu.
Moim oczom ukazuje się artykuł, nad nim widnieje duże zdjęcie Julii z synem. Stoją przed swoim domem, wiem to. Bez problemu rozpoznaję kanciaste kształty odznaczającej się idealną bielą fasady. W rogu fotografii dostrzegam bujny krzew jałowca i fragment żywopłotu stworzonego przez ciemnozielone liście popularnej laurowiśni. Soczysta zieleń trwa i obfitość wielobarwnego kwiecia każą mi wnioskować, że zdjęcie było zrobione latem. Przenoszę wzrok na postaci widoczne na ekranie. Matka i syn jaśnieją na tle domowego zacisza. Oboje są opaleni i uśmiechnięci, jakby występowali w reklamie pasty do zębów. Julia obejmuje chłopaka, a on patrzy w obiektyw i macha ręką do fotografującego. Idylla. Odnoszę nieprzeparte wrażenie, że w tym zdjęciu jest coś sztucznego, coś nieprawdziwego. Ale już po chwili skupiam się na umieszczonym poniżej tekście.
Uwaga!! Pilne!
Zaginął 7-letni Krzysztof Starnach. Zrozpaczona matka prosi o pomoc.
W dniu dzisiejszym, tj. 18 października, we wtorek, zgłoszono zaginięcie 7-letniego mieszkańca naszego miasta. Zaginięcie zgłosiła matka, 35-letnia Julia Starnach, zamieszkała w Srebrnej Górze od około roku. Z relacji Pani Julii wiemy, że Krzysztof zniknął dziś w godzinach porannych, kiedy bawił się w przydomowym ogrodzie. Matka natychmiast zgłosiła zaginięcie na policję, która niezwłocznie rozpoczęła poszukiwania chłopca. Właśnie trwa akcja poszukiwawcza – przeczesywane są tereny leśne w obrębie 5 km od ul. Osiedle Podgórskie, gdzie mieszka Krzysztof. Istnieje prawdopodobieństwo, że chłopiec mógł samodzielnie oddalić się do lasu, policja nie wyklucza jednak porwania. W związku z trudnymi warunkami atmosferycznymi i niebezpiecznym leśnym terenem liczy się każda minuta. Od sprawności działania sił ratunkowych zależy życie chłopca.
Każdego, kto widział dziś dziecko, którego zdjęcie publikujemy poniżej, prosimy o jak najszybszy kontakt z policją. Krzysztof ma 1,20 m wzrostu, niebieskie oczy i włosy koloru ciemny blond. Był ubrany w granatowe jeansy, czarne buty sportowe firmy Bartek i czerwoną kurtkę, pod którą miał ciemnozieloną bluzę z kapturem oraz biały T-shirt.
Policja czeka też na wolontariuszy, którzy pomogą przeszukiwać leśną okolicę. Osoby, które chcą się włączyć w poszukiwania, prosimy o kontakt z koordynatorem akcji, sierż. Sławomirem Kuklińskim. Czeka on na zgłoszenia pod numerem telefonu: +48 765 345 242.
Wszystkich, którzy czytają ten artykuł, prosimy o udostępnienie go w mediach społecznościowych – to może pomóc w zlokalizowaniu małego Krzysztofa i zebraniu ochotniczej grupy ratunkowej.
O pomoc błaga zrozpaczona matka Krzysia, Julia Starnach, która już od ponad roku jest mieszkanką naszego miasta. To dzielna kobieta, którą w ubiegłych miesiącach dotknęła tragedia – w wypadku samochodowym straciła męża. Pani Julia nie załamała się jednak i działa prężnie w wolontariacie, współpracując z organizacją Zielone Światło, pomaga dziewczętom z naszego regionu. Mały Krzysztof jest jedynakiem i, jak mówi matka, to jej cały świat. Bardzo prosimy o pomoc w odnalezieniu chłopca. Dzwońcie pod podany numer i udostępniajcie – może ktoś z Waszych znajomych widział chłopca.
Artykuł podpisał Arkadiusz Sosna, jeden z nielicznych dziennikarzy w naszym mieście. Klikam powiązane linki i czytam już dokładniejsze relacje z przebiegu akcji ratunkowej, aktualizacje z wczorajszego wieczoru i nocy, komentarze mieszkańców. Na koniec pobieżnie przeglądam informacje z dzisiaj: wiadomość o odnalezieniu ciała, spekulacje, zdjęcia z polany. Moje policzki zalewa gorąco i powoli zaczyna mi brakować tchu. Znów muszę się skupić na oddechu, żeby nie zacząć świrować.
Zamykam z trzaskiem laptopa – mam w nosie, że może się w nim coś zepsuć. Mam w nosie, że Borys może na mnie patrzeć tym swoim karcącym wzrokiem. Oddycham głęboko. Zwalczam w sobie chęć sięgnięcia po tabletki.
Jak to się stało? Wczoraj po południu i wieczorem musiało być tu sporo osób, policja, dziennikarze, okoliczni mieszkańcy. Jakim cudem nic nie zauważyłam? Co ja w ogóle robiłam poprzedniego wieczoru? Usiłuję się skupić, przypomnieć sobie… Pamiętam poranną rutynę, pracę, spacer z Teklą, poobiednie godziny w gabinecie. Potem pustka. Nic. Kolejny dzień, kolejny świt. Jakby ktoś wykasował część nagrania. Nie żebym była szczególnie zdziwiona; od czasu, kiedy leczę się „na głowę”, zdarzają mi się zaniki pamięci. Nieczęsto, ale jednak. Kiedy zwierzyłam się z tego swojemu lekarzowi, bezradnie rozłożył ręce, mówiąc o skutkach ubocznych terapii. Terapii, którą muszę przechodzić już do końca życia. Terapii, która pozwala mi trzymać swoje życie w ryzach. Więc pewnie wzięłam tabletki, zjadłam obiad i poszłam spać. Zdarzało mi się przesypiać trzynaście, czternaście godzin ciurkiem – kolejny skutek uboczny terapii.
Przecieram twarz rękami. Nagle czuję się bardzo zmęczona, więc szybko ogarniam wieczorną toaletę. Marzę o ciepłym łóżku. Ale już przy szorowaniu zębów wiem, że nie mam dziś ochoty spać z Borysem. To jedna z tych nocy, kiedy potrzebuję swojej ciemności tylko dla siebie.
Zamiast sypialni wybieram więc salon. Przenoszę poduszkę i koc na kanapę, wbijam ciało w składowisko miękkich materiałów, których puszyste zwoje otaczają mnie niczym bezpieczny, ciepły kokon. Rozkoszując się delikatnością okrycia przesuwam się na skraj sofy, skąd mogę podziwiać tlący się jeszcze w kominku żar. Wpatrzona w migające rudawym ciepłem punkciki powoli odpływam do krainy koszmarów. Zimnych, cuchnących i wilgotnych. Ale moich, znanych i dzięki temu bezpiecznych.
***
Budzę się nagle. Nie pamiętam, co mi się śniło, ale jestem cała spocona. Siadam i żeby uspokoić skołatane serce, zaczynam rozglądać się po pokoju. Coś mi nie pasuje, coś mi przeszkadza w tym widoku salonu nocną porą. Już kiedy kładłam się spać, miałam mgliste poczucie, że za dużo tu światła.
Wytężam wzrok i umysł. W końcu TO dostrzegam. Na telefonie znajdującym się w rogu salonu mruga czerwona lampka. Z tego, co pamiętam, oznacza to, że ktoś zostawił nam wiadomość na sekretarce. Kto jeszcze tak robi? W dobie SMS-ów, komunikatorów i Facebooka nagrywanie się na sekretarkę jest reliktem poprzedniej epoki. Nasz numer jest zastrzeżony i mało kto go zna, nie ma więc mowy, że to wiadomość od jakiejś firmy handlowej. Ciekawość wygania mnie z łóżka, wciskam przycisk „odsłuchaj wiadomość” i już po chwili tego żałuję.
Cześć, Saro! Tu Julia. Bardzo dziękuję za twoją dzisiejszą wizytę, dużo dla mnie znaczyła. Ludzie na ogół unikają tego typu tragedii, ale ty jesteś inna. Masz w sobie tak dużo dobroci. Chciałam ci bardzo podziękować za słowa otuchy. Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale sama rozumiesz, nie mogę zasnąć. Pomyślałam, że może nie śpisz i ty, wspominałaś, że masz problemy ze snem. Chyba jednak dziś się udało. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam. Saro, módl się, proszę, za mojego synka. Szukają go, ale… Tak bardzo się boję…
Koniec wiadomości. Wiadomości nagranej wczoraj o godzinie 23.55. Wiadomości, której w ogóle nie rozumiem.
Co ja robiłam wczoraj?
WCZEŚNIEJ
Mama była piękna. Miała kasztanowe włosy, które splatała w gruby warkocz. Ja mogłam tylko pomarzyć o tak gęstych włosach.
– Nie przejmuj się, dziubasku – mówiła, gdy uskarżałam się na swój wygląd. – Jesteś cudowną księżniczką. Piękną jak mało która księżniczka.
– Ale moje włosy są liche i cienkie – narzekałam, jak na prawdziwą dwunastolatkę przystało.
– Kochanie, taka uroda blondynek. Zobaczysz, za kilka lat nie opędzisz się od adoratorów.
– Od czego?
– Od chłopców, Saruś, od chłopców. Czego was uczą w tej szkole? Czytałaś ostatnio jakieś lektury?
Normalne rodzinne rozmowy. Normalna, piękna mama. Mama na cały etat. Matkowanie było jej powołaniem, jej spełnieniem, jej szczęściem. I dzięki temu szczęśliwi byliśmy też my: ja i mój o osiem lat młodszy brat, Olek.
Mama nie pracowała, zajmowała się nami i domem. Olek spędzał w nim całe dnie, mimo że już dawno mógł pójść do przedszkola. Mama twierdziła jednak, że to wynaturzenie, że dzieci powinny być przy matce najdłużej, jak się da. Matka kwoka – tak o sobie mówiła. Mój ojciec był dobrym człowiekiem. Czułym, typowym facetem, który chciał dać swojej rodzinie wszystko, co najlepsze. I choć czasami czegoś nam brakowało, byliśmy szczęśliwi jak ryby w wodzie.
Mieszkaliśmy w wynajmowanym szeregowcu na obrzeżach Krakowa. Do centrum był spory kawałek, ale mogliśmy się cieszyć własnym skrawkiem zieleni. Mama, która całą energię poświęcała na bycie idealną żoną i panią domu, zmieniła ten zachwaszczony kawałek ziemi w prawdziwy mały raj. Uwielbiała gotować, a my uwielbialiśmy jeść to, co upichciła. Była mistrzynią naleśników. W spokojne niedzielne poranki pałaszowaliśmy placki na słodko, a na piątkowe obiady przyrządzała swoją sławetną naleśnikową zapiekankę z warzywami i serem.
Było tak spokojnie. Nasza czwórka: tata, mama, ja i Olek. Tylko my.
Tata wychował się w domu dziecka. Nie wiem dlaczego, ale chyba jego rodzice go opuścili. W każdym razie nie było żadnych zdjęć dziadków, żadnych grobów do odwiedzania, no i nie było samych dziadków. Mama wychowała się w gospodarstwie przy wschodniej granicy kraju. Nie mówiła wiele o swoim dzieciństwie. Kiedy pytałam o babcię i dziadka, nie chciała rozmawiać.
– Twój dziadek nie żyje – odpowiadała często na moje pytania o rodzinę.
– A babcia?
To pytanie kwitowała zwykle chwilą ciszy, podczas której szklistym wzrokiem wpatrywała się w niewidzialną dal. Zupełnie nie jak moja mama.
– Mamo?
– Nie masz babci, Saro. Przykro mi.
– Ale ja chcę wiedzieć! – Nie dawałam za wygraną. – Co się z nią stało? Umarła, żyje?
– Nie chcesz wiedzieć. A ja na pewno ci nie powiem.
– Dlaczego?
– Bo każda matka musi chronić swoje dziecko, Saro.
Mama miała rację, nie chciałam wiedzieć. Ale przyszedł dzień, w którym musiałam poznać prawdę. I bardzo żałuję, że mnie wtedy nie ochroniła.
TERAZ
Budzi mnie hałas dzwonka do drzwi. Z jękiem odwracam głowę i spoglądam na zegarek. Jest siódma piętnaście. Zaczynam pracę o dziewiątej, więc mam jeszcze trochę czasu na sen. Natarczywy dźwięk znów boleśnie świdruje moją głowę, do tego Tekla zaczyna poranne czułości i liże mnie po twarzy. Wyskakuję z łóżka, okrywam się szarym swetrem i pędzę do drzwi, żeby zobaczyć, kto tak okrutnie przerywa mój sen.
Przed bramką stoi rosły mężczyzna: żywe metr dziewięćdziesiąt wzrostu, blond włosy, niebieskie oczy. Czysty Aryjczyk. Otwieram drzwi i krzyczę w kierunku furtki:
– Słucham pana! – Jestem pewna, że to kurier. Zwykle mylą domy lub nie mogą się odnaleźć na naszym zaplątanym osiedlu.
– Dzień dobry – odzywa się melodyjnym głosem mężczyzna.
Niechętnie notuję w głowie dreszcz, jaki przechodzi moje plecy na ten samczy dźwięk.
– Sierżant Dawid Arłukowicz, komisariat policji w Ząbkowicach Śląskich. Czy pani jest właścicielką tego domu? – pyta i patrzy na mnie głębią swoich lazurowych oczu.
– Tak – odpowiadam, choć przez ściśnięte gardło brzmi to raczej jak charknięcie. – Tak, jestem. Mieszkam tu z mężem – mówię już wyraźniej.
– Czy mógłbym pani zająć chwilę? Chciałbym zadać kilka pytań dotyczących wczorajszej tragedii. Pewnie pani wie…
– Tak, wiem – przerywam mu szybko. Nie chcę, żeby kończył. Kiedy dzieje się zło, a ktoś o tym wspomina, jest tak, jakby działo się ponownie. Dźga serce raz po raz. I za każdym razem czuje się to samo zdziwienie.
– Proszę wejść. – Odsuwam się od drzwi i otwieram je szeroko.
Aryjski bóg zamaszystym ruchem otwiera cynkową furtkę, w kilku krokach pokonuje niewielką szutrową ścieżkę i wkracza w moje skromne progi z pewnością siebie właściwą tym wysokim i przystojnym. Szybko orientuję się, że zapomniałam o Tekli, i zagradzam rozwścieczonej towarzyszce dojście do niespodziewanego gościa. Przywołuję kundla do sypialni i zamykam drzwi.
Sierżant Dawid nadal stoi w przedpokoju. Ręką zapraszam go do salonu i uświadamiam sobie, że się nie przedstawiłam.
– Proszę usiąść. Nie, nie musi pan ściągać butów. Zapraszam. – Podaję mu rękę. – Sara Kunicka.
Sierżant odwzajemnia uścisk. Tak jak myślałam, ma silny i zdecydowany chwyt, typowy dla samców alfa. Takich, co to pracują w policji. Zapada niezręczna cisza, a ja, jak zawsze w takich wypadkach, czuję potrzebę, żeby ją wypełnić.
– Mieszkamy tu z mężem od dwóch lat. Oczywiście słyszałam o wczorajszych wydarzeniach. To okropne i bardzo mną wstrząsnęło. Czy już wiadomo, jak to się stało?
Policjant odchrząkuje.
– Pani Saro, najpierw ja chciałbym zadać pani kilka pytań. Jak dobrze zna pani panią Julię i jej syna?
Już mam odpowiedzieć, że spotkałyśmy się raz, ale przypominam sobie wczorajszą wiadomość. I nawet to pierwsze pytanie okazuje się trudne.
– Niezbyt dobrze – odpowiadam po namyśle. – Widziałyśmy się może ze dwa razy. Czasami mijam ją na drodze, wtedy kiwamy sobie na dzień dobry. Nic ponadto.
– Aha… – Policjant ma powątpiewającą minę. – Dziwne. Pani Julia wspomniała o wsparciu, jakie od pani otrzymuje i o waszej przyjaźni.
– Yyyy… – mruczę i gorączkowo zastanawiam się, co odpowiedzieć. – To prawda, dobrze się dogadujemy, ale nie nazwałabym naszej relacji przyjaźnią – kłamię. Nie wiem dlaczego. Chyba zaczynam wątpić w siebie, w swoją głowę.
– W porządku, pani Saro. A czy znała pani chłopca? Krzysztofa?
– W sumie to nie. Widywałam co prawda Julię z chłopc… z chłopcem, ale to tyle. Znałam go więc tylko z widzenia.
Sierżant Dawid milknie na chwilę.
– Jaką matką, pani zdaniem, jest pani Julia?
– Myślę, że bardzo odpowiedzialną – odpowiadam. – Dziecko zawsze widziałam zadbane, dom i ogród mówią same za siebie. Julia to niesłychanie ciepła osoba. Idealna na matkę.
Sama nie wiem, dlaczego tak mówię. W sumie to co ja o tym wiem? Ale skoro Julia powiedziała, że się przyjaźnimy, to nie chcę psuć tej wersji, nie chcę wyjść na kłamczuchę. Choć i tak widzę, że sierżant patrzy na mnie z zagadkową miną.
– Gdzie pani była przedwczoraj, czyli osiemnastego października? Proszę opisać swój dzień.
Przełykam ślinę i odpowiadam:
– Pracuję z domu, więc do jedenastej siedziałam w biurze, na piętrze. Później zwykle chodzę na spacer z psem, którego pan widział. To Tekla, jest ze schroniska. Potem znowu pracowałam na piętrze, do szesnastej. Popołudnie i wieczór również spędziłam w domu. Wcześnie się położyłam.
– Nie odwiedzała pani wieczorem pani Julii? – dopytuje policjant.
Pewnie to wie; wie, że tak było. Albo mnie widział, czyli rzeczywiście tam byłam, albo Julia mu o tym powiedziała. W obu przypadkach bardziej prawdopodobna jest wersja, że jednak tam BYŁAM, a z nieznanych mi powodów o tym NIE PAMIĘTAM.
– Tak – odpowiadam z ociąganiem. – Chciałam ją pocieszyć. Chyba.
– Mhmmm… – mruczy sierżant Dawid. – Tak, to zrozumiałe. Nie chciała się pani włączyć w poszukiwania?
– Nic o nich nie wiedziałam. Dowiedziałam się o sprawie dopiero wczoraj, z internetu – mówię automatycznie. Kiedy wypowiadam te słowa, uświadamiam sobie, że to nie był dobry wybór. Sama sobie przeczę. Kurde, kurde.
Policjant patrzy na mnie uważnie. Na chwilę tonę w lazurowym błękicie jego oczu. Przenoszę się na plażę, dryfuję w perfekcyjnie niebieskiej wodzie, a moje ciało jest przyjemnie rozgrzane. Czuję miły dotyk… To Borys czy może aryjski sierżant Dawid?
– Pani Saro. – Głos policjanta sprowadza mnie z obłoków z powrotem na ziemię. – Chciałbym dokładniej spisać pani zeznania. Zapraszam na komisariat jutro na godzinę osiemnastą.
– Ja nie mogę wtedy…
– To nie była prośba – mówi sierżant tonem nieznoszącym sprzeciwu. – To pani obowiązek. Może pani przyjść z adwokatem.
Kurde, kurde – myślę ponownie. Po co kłamałam? Idiotka.
Sierżant nic już nie mówi i zmierza w kierunku drzwi. Odprowadzam go zrezygnowana i patrzę na jego nienaganny strój. Uświadamiam sobie, że w przeciwieństwie do niego muszę prezentować sobą dość niechlujny widok: spodnie od dresu i wysłużony podkoszulek, którego używam jako piżamy, do tego stary sweter, który noszę tylko w domu, roztargane włosy, nieświeży oddech… – ja w całej okazałości.
Robi mi się głupio.
Czuję się mała.
Mała kłamczucha.
– Panie sierżancie – mówię błagalnie, kiedy stoi już w drzwiach. – Wiadomo, co się stało z tym Krzysiem? Utonął, zamarzł?
Dawid odwraca się i patrzy na mnie, jakbym przybyła z obcej planety.
– Nie ma pani internetu? – pyta z niesmakiem. – Wczoraj ogłosiliśmy wszystko oficjalnie. To było morderstwo.
WCZEŚNIEJ
Pani, która poinformowała mnie o śmierci rodziców, była bardzo miła. Mówiła ciepłym głosem i patrzyła z czułością i prawdziwym żalem na mnie i na mojego małego braciszka.
Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, do którego doprowadził splot nieszczęśliwych wydarzeń. Tatę zwolniono z zakładu stolarskiego, gdzie pracował jako cieśla i całkiem nieźle zarabiał. Musiał zatrudnić się w fabryce, w której praca była cięższa, a pensja – mniejsza o połowę. Nasz mały spokojny świat zaczął się rozpadać, nie starczało do pierwszego. Mama, która całe życie pracowała tylko w domu, musiała zacząć szukać zatrudnienia. Nie było łatwo, na szczęście przyszła wiosna, a z nią sezon zbiorów. Pod koniec maja tego felernego roku mamie udało się załapać do pracy przy zbieraniu truskawek. Codziennie musiała jechać dziesięć kilometrów rowerem. Wstawała bardzo wcześnie, mimo letniej pory ubierała się ciepło i pędziła na nieznające kresu pola. Jej ręce, kiedyś delikatne, ciepłe i tak domowo oprószone mąką, stały się twarde i zgrubiałe. Twarz mamy poszarzała i schudła, doszło do kolekcji kilka zmarszczek. Choć byłam jeszcze dzieckiem, powoli zaczęłam uświadamiać sobie coś niewyobrażalnego – że moja ukochana mama się starzeje. Że kiedyś umrze. Ale szybko odpędzałam od siebie te myśli i skupiałam się na domowych obowiązkach, których miałam coraz więcej. Do głowy mi nie przyszło, że może się to stać tak wcześnie.
Dwa dni przed wypadkiem rower mamy się zepsuł. Nie pamiętam dokładnie, co się stało, byłam zbyt pochłonięta swoimi dziecięcymi sprawami. Szkoła, dom, sukienki, koleżanki.
Mama oddała rower do naprawy i przez kilka dni to tata miał ją zawozić do pracy.
Więc tego dnia mogło ich wcale nie być na tej drodze. Gdyby rower udało się naprawić szybciej, gdyby mama pojechała autobusem, gdyby tata nie stracił pracy w stolarni…
Nie miało ich tam być. Nasz świat był zwarty, mały jak bańka. Bańka, w której czułam się bezpiecznie. Gdyby tylko nie wyjechali rano na tę drogę…
Ale byli tam, wyruszyli mrocznym świtem i już nigdy ich nie zobaczyłam.
Razem z bratem trafiłam do rodziny zastępczej prowadzonej przez małżeństwo po pięćdziesiątce. Mieszkała u nich już trójka przysposobionych dzieci. Było gwarno i tłoczno i czuliśmy się tam z Olkiem trochę jak na obcej planecie. Zszokowani, wyrwani z bezpiecznej bańki szeregowca na przedmieściach, zabrani z ramion mamy i taty. Ale była to sytuacja tylko przejściowa. Tak to określiła miła pani z opieki społecznej.
– Tydzień, może dwa na załatwienie formalności – zapewniała – i będziecie już ze swoją babcią.
Nikt nie zapytał, czy chcemy być z babcią, czy kiedykolwiek u niej byliśmy. Wszyscy zakładali, że znamy babcię, a ja nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu ją poznam i kiedy wyprowadzimy się z Olkiem z tego pełnego dzieci domu. Wtedy właśnie pierwszy raz w życiu przekonałam się, jak ciężki może być smutek, dlatego chciałam do babci, chciałam DO DOMU. Pragnęłam, żeby Olek był już bezpieczny, a z jego oczu zniknął strach, który tak ranił moje siostrzane serce.
Czułam też jednak niepokój – tak silny, że słowo „babcia” przyprawiało mnie o dreszcze.
TERAZ
Po wizycie policjanta szybko napełniam kubek do kawy. Daję sobie chwilę na przeanalizowanie faktów.
Morderstwo. Morderstwo dziecka.
Moja znajomość z Julią – znajomość, której nie pamiętam.
Czarna dziura w głowie z dnia zaginięcia Krzysia.
I jego brat bliźniak…
Albo świruję i powinnam teraz dzwonić do terapeuty z prośbą o zmianę leków, albo… Albo Julia kłamie.
Podejmuję szybką decyzję. Podrążę temat, dojdę do tego, o co w tej sprawie chodzi, i to jeszcze przed przesłuchaniem na policji. Ale żeby to zrobić, potrzebuję czasu.
Sięgam po telefon i wybieram numer Ani, sekretarki naszego wirtualnego biura.
– Cześć, kochana – mówię z udawaną chrypką. – Będę musiała wziąć dwa dni wolnego, tak skrzeczę, że nie ma mowy o rozmowach. Chyba mam zapalenie gardła – piszczę do telefonu.
– Oj, biedactwo. – Ania to dobra dusza i słyszę w jej głosie, że naprawdę mnie żałuje. Robi mi się z tego powodu trochę głupio, ale nie mam innego wyjścia. – Jesteś pewna, że dwa dni wolnego wystarczą?
– Tak, spokojnie, w poniedziałek będę jak nowa – skrzeczę jeszcze mocniej i zaczynam obawiać się, czy aby nie przesadzam z tym teatrem. – Muszę mieć chwilę, żeby zregenerować gardło. Rozdzielisz, proszę, moje rozmowy między Karolinę i Asię?
– Jasne, kochana – odpowiada Ania. – A jak nie będą miały czasu, to w ostateczności jestem jeszcze ja. Zrobię dla ciebie notatki i damy radę.
– Dziękuję, Aniu, jesteś nieoceniona
– Do usług, Saruś. A jak się już wykurujesz, odwiedź nas w Warszawce. Pójdziemy na wino.
– Bardzo bym chciała. Oczywiście.
Jak tylko kończę rozmowę z Anią, przebieram się w bardziej ludzkie ciuchy, wskakuję w kalosze, wkładam kurtkę przeciwdeszczową i wychodzę na mokrą październikową pogodę. Muszę zapytać Julię, co jest grane, o co chodzi. Może to wszystko się wyjaśni. Zdaję sobie sprawę, że to nieładnie z mojej strony nachodzić matkę, która właśnie straciła dziecko. Szczyt znieczulicy. Ale czuję, że muszę to zrobić. Wiem, że coś tu nie gra, i wiem, że powodem tego może być Julia. Muszę się z nią skonfrontować, bo czarne chmury zbierają się nad moją głową. Wizyta na komisariacie budzi u mnie skrajny lęk i chyba faktycznie mam się czego bać. Moja sytuacja nie przedstawia się różowo. Nie pamiętam, co robiłam w dzień zaginięcia, nie pamiętam wizyty u Julii. Wypisz wymaluj sprawca: wariatka z sąsiedztwa, która pod wpływem leków uprowadza i zabija siedmiolatka. Świetna historia. Nadaje się do gazety.
I trzyma się kupy, co jest w tym wszystkim chyba najbardziej przerażające.