Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mieszkają tam razem, w domu na końcu świata. Ale tylko ona opuszcza jego progi. I dobrze strzeże swojego sekretu.
Weronika zmienia wszystko - miasto, pracę i wygląd. Przeprowadza się do małej wioski na skraju Ślężańskiego Parku Krajobrazowego i tam, w cichym i ciemnym miejscu, skrywa swoje sekrety.
Mały pokój na poddaszu i jego tajemniczy mieszkaniec stają się sensem jej życia. Przygnieciona siecią kłamstw i pozorów Weronika wie jedno - nikt nie może się dowiedzieć.
Nikt nie może wejść do tego domu.
„Nikt nie może wejść" to wbrew pozorom historia o miłości, napisana w konwencji thrillera psychologicznego. Bohaterka toczy życiową bitwę - czy zwróci się w stronę przeszłości i utonie w odmętach śmierci? Czy da szansę życiu i pozwoli się kochać?
Czy to, co wydaje się oczywiste, musi być właśnie takie?
Ina Nacht stworzyła naprawdę świetny thriller psychologiczny. Historię, w której pod pozorami normalności skrywa się niejedna tajemnica. Wplecenie w fabułę nutki romansu jest dodatkową zaletą, dzięki której wszystko komponuje się w niebanalną, nieprzewidywalną i emocjonalną historię.
Polecam ogromnie, Danuta Perszewska @ksiazkowa_nutka
Miłość staje w szranki ze śmiercią, nauka kreuje zaświaty, prawda nagina rzeczywistość. Ina Nacht, w typowym, mrocznym stylu, budzi nowe namiętności nie gasząc starych, karierę zamienia w ucieczkę, a genetykę czyni bogiem. Fantastyczne, inne oblicze romansu i grozy! - Katarzyna Kmieć, @pani_ka_czyta
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Ina Nacht, 2021Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowaniaoraz udostępniania publicznie bez zgody Autora orazWydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: © by Raimonds Kalva LV/Shutterstock
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Obrazki przy nagłówkach: © by pngtree
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-162-7
Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ TRZECIA
Podziękowania
CZĘŚĆ PIERWSZA
Roztopy
Marzec, 2019 rok
Przemiłów, ulica Świętojańska 16
Jest godzina szósta trzydzieści. Marcowy poranek przyniósł dziś lekkie opady śniegu, który topi się niemal natychmiast po dotknięciu błotnistej ziemi. Pozbawione liści drzewa uginają się od porywistego wiatru, a ciemno-granatowe niebo przytłacza krajobraz swoją ponurą barwą. Jest przerażająco szaro i zimno. Mimo że stoję w ciepłym salonie, trzymając w ręku kubek z parującą herbatą, czuję, że moje ciało sztywnieje od wewnętrznego chłodu.
Już za chwilę będę musiała wyjść na ten monochromatyczny świat i zmierzyć się z tym, co wciąż dla mnienowe.
Ale to za chwilę.
Zaglądam jeszcze do małego piecyka, ulokowanego w kącie ciemnego pokoju. Mosiężną łopatką dorzucam węgla i szczelnie zamykam klapę. Rozkoszując się ostatnimi minutami domowego poranka, z lubością staję obok pieca i obserwuję zimowy krajobraz za oknem. Herbata przyjemnie rozgrzewa i rozluźnia mój zawiązany na supeł żołądek. Rano zwykle dosypuję do niej kilka zimowych przypraw. Kardamon, goździki, cynamon, anyż, kurkuma. Do tego łyżeczka miodu. Już kilka łyków tak przygotowanego naparu wystarcza, żebym poczuła przypływ sił. Muszę mieć energię, żeby zmierzyć się z wyzwaniamidnia.
Ale jeszcze zamoment.
Szczelniej otulam się wełnianym swetrem i omiatam wzrokiem pełne cienipomieszczenie.
Kilka miesięcy temu wynajęłam ten domek. Specjalnie używam słowa “domek”, gdyż to nie jest prawdziwy dom. Raczej kwatera letniskowa. Nieduży budynek z trójkątnym mocno spadzistym dachem, drewnianym gankiem i małym ogródkiem wygląda niemal identycznie jak trzydzieści innych chałupek w Przemiłowie. Na parterze znajduje się salon, prowizoryczna łazienka i uboga w sprzęty kuchnia. Strome schody prowadzą na poddasze, do małego pomieszczenia, które zapewne miało służyć zasypialnię.
Ja nazywam je inaczej.
W budynku jest bardzo ciemno – małe okna wpuszczają niewiele światła, a brązowe, drewniane ściany nie rozświetlająpomieszczenia.
Wypisz, wymaluj domek letniskowy z końca latsiedemdziesiątych.
Na szczęście chata ogrzewana jest za pomocą piecyka na węgiel i drewno, więc może być użytkowana przez całyrok.
Na szczęście dlamnie.
Ciemno, cicho, daleko odsąsiadów.
Jak tylko zobaczyłam to miejsce, zakrzyknęłam entuzjastyczne “biorę” do wymuskanej agentki nieruchomości.
Nie powstrzymało mnie bezbrzeżne zdziwienie widoczne na jej twarzy ani seria pytań: Jest pani pewna? Nie chce pani zobaczyć czegoś lepszego? O wyższym standardzie? Czegoś bliżejmiasta?
Nie. Nie chciałam czegoś lepszego, świetlistego mieszkania z dębową podłogą i eleganckimi skandynawskimi meblami. Nie chciałam czegoś bliżej ludzi, miasta, udogodnień, jak sklepy czy zakładyfryzjerskie.
Chciałam ciemnej nory z dala od wszystkich. Bezpiecznego schronienia dlanas.
No i mam. Chatka na końcu świata w Przemiłowie.
Na razie jest tu prawie pusto, pewnie w sezonie letnim to się zmieni. Jednak do lata zostało jeszcze trochę czasu. Nie będę się teraz tymmartwić.
Jeszcze raz spoglądam na zegarek. Jest szósta trzydzieści dziewięć. Pora zabierać się za poranneobowiązki.
Mojąsłużbę.
Ostrożnie wchodzę na piętro domku. Delikatnie pukam w drewniane drzwi, za którymi ukrywam mojeszczęście.
– Proszę. – Głos brzmi lekko, beztrosko, jak u małego chłopca. Jest inny od głosu, który pamiętam z minionych lat. Ale nie przejmuję się tym. Wierzę, że on wciąż tamjest.
Uchylam drzwi. Tylkotrochę.
– Miałeś dobrą noc? – pytam szeptem przezszparę.
– Dobrą. – Chłopięcy głosik śmiesznie piszczy, a moje serce zalewa falaczułości.
– Masz jeszczewodę?
– Mam.
Ilekroć z nim rozmawiam, zasycha mi w ustach. To nerwy. Zaciskam pięści i przełykamślinę.
– Dobrze. W takim razie przyjdę do ciebie po powrocie z pracy. Zajmę się pokojem i przyniosę świeżą wodę. Teraz skupię się na schodach. – Zerkam na pokój. Jest tam. Czuję palenie w żołądku i przez chwilę trudno mi zebrać myśli. Pocieram skronie zdrętwiałymi palcami i mówięcicho:
– Pamiętaj o wszystkich zasadach. Uważaj. I pijwodę.
– Dobrze.
Anielski głos. Pełen słodyczy i dziecięcej naiwności. Głos z waty cukrowej i letniego popołudnia, głos z pluszowego misia i placuzabaw.
Bezszelestnie zamykam drzwi i szeptemdodaję:
– Kochamcię.
Zanim widok na pokój znika, słyszę jeszczeciche:
– Tak, kocha.
Tak, kocha.
Wzdrygam się, bo przeszywa mnie dreszcz. Ale zaraz upominam się w duchu, że teraz nie czas na użalanie się nasobą.
Schodzę na dół i szybko wykonuję poranną sekwencję czynności. Zakładam gumowe rękawiczki, w misce przygotowuję ciepłą wodę z mocnym środkiem odkażającym i rozpakowuję nowy zestaw ścierek. Tak uzbrojona ponownie wdrapuję się po stromych schodach i poczynając od drzwi do jego pokoju, zaczynam szorowanie.
Dokładnie myję framugę, klamki, zdobienia drewnianych drzwi. Później zajmuję się poręczą, szczebelkami, podłogą, a na końcu pucuję każdy ze stopni. Jest ich jedenaście. Jedenaście stopni z wyżłobionym wzorkiem. Jedenaście stopni, które poleruję każdego dnia. Wkładam w to całeserce.
Wokół mnie unosi się silny zapach detergentu. Mocno trę sosnowe powierzchnie. W niektórych miejscach drewno zaczyna zmieniać kolor, pewnie przez działanie zbyt drażniących środków czyszczących. Ale nie interesuje mnie to. Szoruję, trę, poleruję.
Mocniej, jeszczemocniej.
Czasami od tej pracy moje palce krwawią, a na rękach pojawiają się wypełnione ropą odciski.
Mocno, jeszcze mocniej. Nie może zostać tu nic podejrzanego; ani drobinka kurzu, ani gram mojego śladu biologicznego. Musi byćsterylnie.
Kończę czyścić ostatni schodek. Zmęczona i zasapana odgarniam przedramieniem włosy opadające na czoło.
Zrobione. Ufff. Po południu zajmę się jego pokojem, a teraz czas do pracy. Pora poudawać trochę normalną mieszkankę Ślężańskiego ParkuKrajobrazowego.
W łazience szybko doprowadzam się do porządku. Zmywam z siebie chlorowy zapach detergentu i poprawiam fryzurę. Zerknięciu w lustro towarzyszy nikłe poczuciezadowolenia.
Wzdycham i na palec serdeczny zakładam pierścionek. Jest złoty i ozdobiony absurdalnie dużymbrylantem.
Teraz już tylko buty, torebka, ciepły płaszcz i czapka. No i spojrzenie na górę, na pokój, w którym mieszka słodkigłos.
– Do zobaczenia, kochanie – szepczę, choć wiem, że on i tak nieusłyszy.
Naciskam klamkę i wychodzę zmierzyć się z szaro-burymświatem.
***
Marzec, 2019 rok
Przychodnia lekarskaProFamilias,
ulica Jana Matejki 19, Sobótka
Małomiasteczkowość. Zastój. Szarość i beznadzieja. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć modelowy przykład małego miasteczka na skraju upadku, bez mrugnięcia okiem poleciłabym mu Sobótkę. Położone na skraju Ślężańskiego Parku Krajobrazowego miasto nie zachęca, żeby się w nim zatrzymać, zwłaszcza teraz, w przeddzień wiosny.
Kilka prostych ulic, dwa kamienne, wiekowe kościoły, odrapane kamienice i zniszczone parki. Tak wygląda centrum Sobótki, przynajmniej w moich oczach. Obrzeża są inne. Dwojakie. Z jednej strony powstają nowe eleganckie osiedla domków jednorodzinnych. Biała elewacja, granatowa dachówka, trampolina w ogrodzie i rodzinny SUV na podjeździe. To domy młodych rodzin, najczęściej wrocławiaków, którzy decydują się zamienić brud i hałas miasta na urokliwe otoczenie przyrody, a w zamian oddają dwie godziny swojego czasu na codzienne dojazdy.
Drugą stroną tego medalu są podupadające wiejskie chałupy, z szarym odpadającym tynkiem, gdzie ogrody nie są obsadzone modnymi gatunkami iglaków, a lichych okien nie chronią automatycznie zamykanerolety.
Zlepek budynków wszelkiej maści.
Tak, zlepek. Cała Sobótka jest jak kulka plasteliny, stworzona z różnych kolorów kleistejmasy.
A może tylko ja tak postrzegam tomiasto?
Może smutek i palący żal z dna mojego serca nie pozwalają mi dostrzec uroków tegomiejsca?
Kiedyś patrzyłam na światinaczej…
Życzliwiej.
Kiedyś…
Parkuję samochód w zatoczce na ulicy Jana Matejki, niedaleko centrum. To tu znalazłam pracę jako lekarz rodzinny. A właściwie stażystka. Bo choć mam już prawie trzydzieści lat, to wcześniej pracowałam w innej specjalizacji.
Teraz zmieniłam wszystko – dom, miasto, pracę, zawód, nawet kolorwłosów.
Kiedy wysiadam z auta, owiewa mnie chłodne, jeszcze całkiem zimowe powietrze. Śnieg przestał już padać, ale porywisty wiatr nie pozwala o sobie zapomnieć. Okrywam się szczelnie czarnym wełnianym płaszczem i powoli ruszam do Centrum Medycyny RodzinnejProFamilias.
Wchodzę do środka i moje nozdrza atakuje zapach świeżo zmielonej kawy, a twarz automatycznie nabiera rumieńców od panującej w poczekalnitemperatury.
– Dzień dobry, pani doktor. – Recepcjonistka Karolina posyła mi miły uśmiech. Jest pulchną dziewczyną po dwudziestce, rezolutną i wesołą jak skowronek.
Za jej plecami stoi AnastazjaSkarzyńska.
Doktor Anastazja Skarzyńska. Moja szefowa i jednocześnie jedna z trzech urzędujących w przychodni lekarzy. Drugim jest jej mąż, Jarosław Skarzyński. A trzecim jestemja.
– Witaj, Weroniko. – Melodyjny głos Anastazji dobiega zza kontuaru. Przegląda właśnie dzisiejsze grafiki, a jej lśniące czernią włosy podskakują zabawnie przy każdym ruchu głową. – Przygotuj się, proszę. Jest już do ciebiekolejka.
– Tak, oczywiście – odpowiadam i pospiesznie ściągam przesiąknięty chłodem porankapłaszcz.
– Tu jest lista, pani doktor – mówi z uśmiechem Karolina. Wyciąga do mnie masywną dłoń, w której trzyma spięte śnieżnobiałekartki.
– Dziękuję – mówię przymilnie i odbieram mój dzisiejszy grafik z rąk recepcjonistki. Mimo że robię to w miarę spokojnie, moja dłoń drży. Biały papier zdaje się parzyć mipalce.
Nie powinnam tu być. Nie jestem stworzona do oglądania zaczerwienionych gardeł i osłuchiwania kołatającychserc.
Jestem genetykiem. Mam tworzyć lepszy świat, nie rozmawiać z rozhisteryzowanymi matkami wycierającymi zielone smarki swoim śliniącym się dzieciom.
To nie mojemiejsce.
Przybieram jednak miły, profesjonalny wyraz twarzy i przechodząc przez poczekalnię, zapewniam pacjentów, że “zaraz zaproszę do środka”, po czym szybko chowam się w zacisznym wnętrzu mojegogabinetu.
Doktor Weronika Lichocka, lekarzrodzinny.
Taka informacja widnieje na jasnych drzwiach ze sklejki.
A skoro tak jest napisane, to pewnie prawda, i pora zabierać się doroboty.
Z kieszeni wygrzebuję ziołową tabletkę uspokajającą. Zazwyczaj jedna wystarczy, abym przetrwała dzień. Popijam ją zimną wodą z dystrybutora, wkładam biały kitel, przypinam plakietkę i wyglądam nakorytarz.
– Zapraszam Alana – wołam i czekam na pierwszegopacjenta.
***
Wrzesień, 2018 rok
Wyspa Słodowa, Wrocław
Laboratorium ThranksUr. Miejsce mojej pracy. Miejsce mojego życia. To tu zostawiłam serce.
Dzisiejszy dzień jest ciepły, ogrzany delikatnym wrześniowym słońcem, które pozwala odetchnąć od upału lata, ale nie przypomina jeszcze o uciążliwościach nadchodzącejzimy.
Pierwsze złote liście opadły już z drzew i chrzęszczą zabawnie pod moimi butami. Mam na sobie trampki big stara. Moje szczęśliwe. Do tego włożyłam przetarte dżinsy, wygodny T-shirt i czarną skórzaną kurtkę. Długie, brązowe włosy zaplatam w warkocz, dlawygody.
Takie jest moje życie w tym dolnośląskim mieście. Wygodne. Spełnione. Radosne. Wypełnione spokojem ipracą.
Upijam spory łyk herbaty z termo-aktywnego kubka. Rozgrzewające przyprawy przyjemnie pieką w usta. Kardamon orzeźwia, a cynamon dodaje słodyczy. Tak zaczynam każdy dzień. Niespieszny spacer do pracy i herbata z kubka ozdobionego logo uczelni. Dostałam go chyba na jakichś targach, nie pamiętamdokładnie.
Zbliżam się już do ulicy Przesmyckiego. To tutaj, w odizolowanym zakątku Wyspy Słodowej, wybudowano główne laboratorium ThranksUr. Lokalizacja nie była przypadkowa. Z jednej strony chodziło o umieszczenie budynku w bezpiecznej odległości od dzielnic mieszkalnych, z drugiej założyciele firmy chcieli ją trochę schować. Ukryć przed wzrokiem tych, którym nasze działania nie bardzo przypadają dogustu.
Ale białych szaleńców i tak nic nie powstrzyma. Niekiedy parę razy w tygodniu muszę przedzierać się przez rozkrzyczane grupy, żeby dostać się do pracy. Ubrani na biało działacze ruchów ProLife należą do walecznych. Z zaciekłością wykrzykują swoje hasła, obrażają nas, czasem rzucają zgniłymi owocami. Przez to kupiłam sobie notes formatu A4, z twardąokładką.
Kiedy nadgniłe jabłka lecą na moją głowę, skoroszyt świetnie sprawdza się jakotarcza.
Dziś jest cicho, spokojnie.
Nie ma ani jednego działacza, nie ma okrzyków, zaczepek.
Zamykam wieko kubka z herbatą i wchodzę dobudynku.
Najpierw dezynfekuję ręce specjalnym płynem, potem od razu pobieram z automatu plastikowe rękawiczki.
– Dzień dobry, panie Stanisławie. – Posyłam ochroniarzowi miły uśmiech i umieszczam swoją torbę na taśmie. Wejście do laboratorium przypomina nieco salę odpraw na lotnisku. Jest bramka, wykrywacz metalu, wszystkie przyniesione z zewnątrz przedmioty powinny zostać prześwietlone. Musi byćbezpiecznie.
– Cześć, Nika! – Pan Stanisław odwzajemnia uśmiech. Jest już po sześćdziesiątce, dlatego mówię do niego na “pan”, choć on od początku mojej pracy tutaj nazywa mnie Niką. – Jakspałaś?
– Dziękuję, całkiem dobrze. Apan?
– Nie bardzo. Wczoraj była pełnia. Przy pełni nigdy nie mogę usnąć.
– Przykro mi tosłyszeć.
– A tam przykro – pan Stanisław od niechcenia macha ręką – gorsze rzeczy się ludziom przytrafiają niż bezsenna nocka. Wiesz coś o tym, prawda? W końcu nie badacie tam zdrowych i pięknych, nie?
– W sumie to nie badamy ludzi w ogóle, jedyniemateriał…
– Genetyczny – ochroniarz przerywa mi i kończy zdanie za mnie. – Tak wiem. Ale wiesz przecież, o co michodzi.
Kiwam głową, choć do końca nie rozumiem, co sześćdziesięciolatek ma namyśli.
– Dobra, starczy już tego gadu gadu, Nika. Dawajczółko.
Zbliżam twarz do kontuaru, a pan Stanisław wymierza w moją stronętermometr.
– Wzorowo – mówi, patrząc na wynik pomiaru temperatury mojego ciała. – Zapraszam doroboty.
Ciężkie drzwi z kutej stali otwierają się przede mną niczym wrota średniowiecznegoskarbca.
Zapraszam do roboty – powtarzam w duchu słowa pana Stanisława i szybkim krokiem ruszam na pierwszepiętro.
Marzec, 2019 rok
Przychodnia lekarskaProFamilias,
ulica Jana Matejki 19, Sobótka
– Jeszcze z tyłuosłuchamy.
Przed przyłożeniem stetoskopu do pleców pacjenta ogrzewam przez chwilę zimy metal wdłoniach.
Mały Dominik jest bardzo dzielny. Siedzi na kolanach mamy, z wyprostowanymi i obnażonymi plecami czeka na dalszą część badania. Czterolatki na ogół nie należą do zbyt spokojnych pacjentów, dlatego nie chcę, żeby zetkniecie z chłodem stetoskopu zdenerwowałomalca.
– Jeszcze tylko chwilkę, świetnie sobie radzisz – mówię i przykładam membranę do rozgrzanej skóry. Słyszę, jak chłopiec wciąga powietrze, a jego mama odrobinę mocniej zaciska dłonie na udzie.
– Płuca czyste – oświadczam i sięgam do biurka po jeden z drewnianychpatyczków.
– A teraz powiedz głośne aaa – proszęDominika.
Mały pacjent nieco zaniepokojony spogląda na matkę, ale kiedy ta kiwa głową, wykonuje mojepolecenie.
Drewnianym patyczkiem przyciskam jego język, żeby ocenić stan jamy ustnej. Migdałki są obrzmiałe, tylna ściana gardła zaczerwieniona i przekrwiona. Choć jestem lekarzem, czuję obrzydzenie, przyglądając się drgającym organom i zielonkawej wydzielinie. Laboratorium to było moje miejsce. Świat, do którego należałam, a ten tutaj… No cóż, ten po prostujest.
– Gardło nie wygląda dobrze – mówię i spoglądam na matkę małego pacjenta. – Czy Dominik może przełykać?
– Tak, ale trochę go boli – odpowiada kobieta.
– Rozumiem – mówię. – Chciałabym pobrać wymaz z gardła. Musimy zrobić posiew, żeby wiedzieć, jakie bakterie zaatakowały gardło Dominika. Pobiorę materiał, prześlę do laboratorium, a pani zarejestruje się na jutro do przychodni. Ustalimy, czym najlepiej zadziałać, kiedy będziemy już znały wynikibadania.
Wyjmuję zestaw do pobrania posiewu.
– To mamy przychodzić znowu jutro? A po co? – Na twarzy matki widoczne jestniezadowolenie.
– Po wyniki posiewu – odpowiadam spokojnie. – Na jutrzejszej wizycie określimy dalszeleczenie.
– O matko! – wzdycha blondynka. – A nie może pani nam czegoś wypisać już dziś?
Prostuję się i dociskam plecy do oparcia krzesła.
– Toznaczy?
– Wcześniej prowadził nas doktor Skarzyński. Kiedy Dominik był chory, zapisywał mu antybiotyki. I coś na wzmocnienie. Nie musieliśmy tu kolejny raz przychodzić…
– Pani Matyldo – ukradkiem zerkam na kartę, żeby potwierdzić imię kobiety – przepisywanie antybiotyków na chybił trafił niewiele nam da. Z tego, co widzę w historii choroby Dominika, on już kilka razy w ubiegłym roku miał stan zapalny dróg oddechowych. Zrobienie posiewu to pierwszy krok do zdiagnozowania choroby. Dzięki temu uda nam się zobaczyć, jakie bakterie czy grzyby zaatakowały gardło i na tej podstawie dobrać metodę leczenia. Antybiotyki, nieodpowiednio używane, mogą przynieść więcej szkody niżpożytku.
– Wątpię, żeby doktor Skarzyński chciał nam zaszkodzić. – Kobieta hardo wysuwa podbródek, ubierając jednocześnie synka. – Raczej wydaje się, że pragnął oszczędzić nam problemów. Jesteśmy z Młynicy, nie mamy samochodu. Ciągnąć dziecko autobusem, w taką pogodę… To ja nie wiem, czy to takie dobre dla jego zdrowia, pani doktor. No i jeszcze te autobusy często nie przyjeżdżają albo spóźniają się i inne takie. To nie jest tak proste, jak się pani wydaje. Wziąć i hop, przyjechać.
Czuję, że moje ciało się spina. W mojej wcześniejszej pracy uchodziłam za wysoko wykwalifikowaną specjalistkę i rzetelnego pracownika. Nieczęsto ktoś podważał moją wiedzę czy krytykował metody działania. A tutaj na każdym kroku stykam się z dezaprobatą. Niechęcią. Nieufnością.
Z jednej strony wiedziałam, że taki jest los nowoprzybyłych, zwłaszcza w mniejszych mieścinach, do których z pewnością należała Sobótka. Ja byłam tą inną, tą miastową lalunią w lśniącym volkswagenie passacie, z krótkimi tlenionymi włosami i dyplomami bóg wie jakich uczelni. Byłam po drugiej stronie barykady i na zaufanie musiałam dopiero zasłużyć. Bo przecież nie wiadomo, czy taka panienka tu zostanie. Może pudrowej pani doktor znudzi się życie na górskiej prowincji albo wystraszą ją trudy zimy i ucieknie w długą, pozostawiając swoich pacjentów na lodzie. Tak, mieszkańcy mogli tak myśleć, rozumiałam to. Z drugiej strony miałam już takiego traktowania po wyżej uszu. Często czułam się jak uczestnik górskiego biegu, któremu współzawodnicy rzucają kłody pod nogi. Nie dość że i tak było mi ciężko, to jeszcze musiałam walczyć z całymotoczeniem.
Ale tonic.
Nic.
Bo jest o cowalczyć.
– Pani Matyldo – mówię najdelikatniej, jak potrafię. – Musimy dowiedzieć się, jakie drobnoustroje zamieszkały w gardle Dominika. Jeśli tego nie zrobimy, a jedynie nafaszerujemy go antybiotykami, istnieje niebezpieczeństwo, że mały nam się na nie uodporni, a my i tak nie zabijemy głównego wroga. Wtedy, w przypadku groźniejszej infekcji, nie będziemy mieli za bardzo pola manewru. Rozumie pani, co chcę przekazać? – Odwracam się w stronę biurka i biorę do ręki kilka druczków na recepty. – Zrobimy tak. Wypiszę teraz trzy oddzielne recepty, każdą na inny specyfik. Jutro zdzwonię do pani i podam wyniki posiewu. Określę też, którą z wypisanych przeze mnie recept ma pani zrealizować. Leczenie wspomagające podyktuję przez telefon. Osłony i witaminy są dostępne bez recepty. Proszę.
Wypisuję nazwy leków i podaję kobiecie trzykarteczki.
– Ufam, że nie nadużyje pani mojego zaufania i wykorzysta jedynie wskazaną przez mniereceptę.
Pani Matylda niepewnie chwyta druki i powoli podnosi się zkrzesła.
– To znaczy, że nie muszę jutroprzyjeżdżać?
– Wypisałam trzy najbardziej popularne leki o najszerszym spektrum działania. Jeśli jednak okaże się, że będzie potrzebne coś innego, osobiście zawiozę panireceptę.
Oczy kobiety stają się większe, a na jej twarzy pojawia się nieśmiałyuśmiech.
– Czyli…?
– Czyli nie musi pani jutroprzyjeżdżać.
Na tę wiadomość pani Matylda zasypuje mnie podziękowaniami i jest gotowa niemalże mnieuściskać.
– Dobrego dnia, pani doktor – mówi na pożegnanie. – Powiedz do widzenia, Dominiku.
– Do widzenia, pani doktor. – Dźwięczny chłopięcy głos zdaje się pieścić mojeuszy.
Dominik macha ręką, po czym głośnokicha.
Kiedy wychodzą, dalej słyszę dziecięcygłosik.
Anielski, słodki, muślinowy.
I na myśl przychodzi mi inny głos. Też melodyjny igładki.
Zerkam na zegarek, jest dwunasta czterdzieści. Jeszcze kilka godzin i znów cię usłyszę, najsłodszy z dźwięków. I zobaczę. Dziś sobie na topozwolę.
Jeszcze tylko paręgodzin.
***
Wrzesień, 2018 rok
Wyspa Słodowa, Wrocław
Zdyszana wbiegam do szatni. Wspinaczka na czwarte piętro instytutu ThranksUr jest codziennym punktem mojego dnia. Mogłabym co prawda skorzystać z windy, ale traktuję ten wysiłek jako swoistą rozgrzewkę przedpracą.
Szybko zmieniam dżinsy i T-shirt na służbowy uniform w kolorze niebieskim. Na niego zakładam biały kitel z plakietką obwieszczającą, że nazywam się Weronika Lichocka, jestem lekarzem medycyny, a także pracownikiem laboratorium numerdwanaście.
Dlaczego pracuję w laboratorium, skoro skończyłammedycynę?
No cóż, odpowiedź jestprosta.
Od zawsze chciałam zmieniać świat. Pomagać. Zrobić coś dobrego. I choć zdaję sobie sprawę, że moje powody brzmią górnolotnie albo – jak często wmawia mi narzeczony – naiwnie i infantylnie, to właśnie taka jest prawda. Moja dziecięca wiara w dobro popycha mnie do tego, by naprawiać świat. Choćby nawet naiwnie iinfantylnie.
Dlatego po maturze mój wybór padł na Wrocławską Akademię Medyczną. Dlatego byłam prymuską na wszystkich latach studiów. Co roku plasowałam się w czołówce najlepszych studentów i zawsze zgarniałam stypendium naukowe.
Chciałam cośzmienić.
Ale nie w mikroświecie. Nigdy nie interesowało mnie niesienie pomocy pojedynczym jednostkom. Pediatria, ortopedia, okulistyka. Składanie połamanych kości, wycinanie wyrostków robaczkowych, ocena stanu skóry – to mnie nie pociągało.
Ja chciałam mieć wkład w tworzenie medycyny, chciałam szukać nowych leków, łamaćparadygmaty.
Tak, wiem – naiwne iinfantylne.
Jednak nadal tego chcę, choć teraz już wiem, że ta droga będzie dłuższa i trudniejsza niż mi się wydawało.
– Siemanko, koleżanko. – Wchodząc do pomieszczenia, macham wesoło do Marceliny Kozłowskiej, mojejmentorki.
– Hej, hej – odpowiada.
Dezynfekuję dłonie i od razu zabieram się za świeżepróbki.
Nasze laboratorium specjalizuje się w cytogenetyce. W sterylnych pojemnikach, za szklanymi drzwiczkami, w buteleczkach, centryfugach – wszędzie mamy zamrożone życie. Cud narodzin. Ideaprzetrwania.
Moja praca polega na ustalaniu kariotypu, co generalnie oznacza, że zajmuję się komórkami. W każdej z nich są dwadzieścia trzy pary chromosomów. Albo przynajmniej tyle powinno być.
I to jest właśnie moje zadanie – szukam anomalii wśród par chromosomów. Materiał, który badam, w większości należy do osobników jeszcze nienarodzonych.
Szukam wad, zakrzywień, plam na doskonałości komórki ludzkiej. Przy obecnym stanie wiedzy przez badanie kariotypu mogę określić procentowo zagrożenie wystąpienia u dziecka takich chorób jak zespół Downa, zespół Edwardsa oraz zespół Patau, a także ryzyko poronienia lub urodzenia martwegodziecka.
A do tego wszystkiego potrzebuję jedynie dziesięciu mililitrów krwi żylnej matki, nawet nie płodu. Procedura jest analogiczna do pobrania krwi na badaniemorfologiczne.
Dla mnie – jest tomagia.
Dla wielu ludzi – czystezło.
Ale staram się nie wchodzić w ten temat i wykonywać moje zawodowe obowiązki najlepiej jak potrafię. Zwłaszcza, że dążę do czegoświększego.
Zdarza się też, że wykonujemy badania kariotypu u osób dorosłych. Wtedy zajmuję się badaniami określającymi płodność, a właściwie jej wady, uszczerbki, anomalie.
Pracuję w skupieniu, ramię w ramię z Marceliną. Doktor Kozłowska jest znana i ceniona w świecie cytogenetyki, zajmuje się też genetyką molekularną. Marcelina nie ogranicza się jedynie do pracy w naszym laboratorium. Jest także członkiem grupy badawczej u profesora Mostka, prawdziwego geniusza współczesnejgenetyki.
Przed weekendem zwierzyłam się Marcelinie z planów i marzeń. Opowiadałam jej o mojej wielkiej pasji do genetyki molekularnej, o idei zmiany świata nalepsze.
Ku mojemu wielkiemu zdumieniu doktor Kozłowska obiecała porozmawiać z profesorem na mójtemat.
– Ostatnio narzekał na nawał pracy i brak rąk do roboty – powiedziała. – Jeśli uda mu się zwiększyć grant, to z pewnością będzie chciał powiększyć zespół. Szepnę mu o tobiesłówko.
Na tę propozycję moje serce zabiłoszybciej.
Ja – w zespole genetyki molekularnej profesora Mostka. Tak, to byłoby spełnienie marzeń Weroniki Lichockiej, absolwentki Akademii Medycznej we Wrocławiu, prymuski i stypendystki.
Genetyka molekularna była dla mnie świętym Graalem. W pracy jako cytogenetyk skupiałam się na świecie komórki, badałam chromosomy, spiralne włókienka złożone z genów. Genetyka molekularna wnika jeszcze głębiej, zajmuje się światem o stokroć mniejszym. Bierze pod lupę mikroskopijną drabinę DNA. Zajmuje się sekwencjami genów. Z tego, co wiedziałam, zespół profesora Mostka pracował nad dziedzicznością długowieczności u osobników rasy białej i żółtej. Sekwencja genów, która pozwala człowiekowi na długie i zdrowe życie – właśnie tego szukał Mostek wraz z najlepszymi badaczami.
Oddałabym kilka lat życia za możliwość uczestniczenia w tych badaniach, zwłaszcza że był to wieloletni projekt, z niemałym budżetem.
Choć to pewnie marzenia. Zbyt piękne, by mogły byćprawdziwe…
Staram się maksymalnie skupić na pracy, ale zżerająca mnie od środka niepewność jest niczym mała myszka uzbrojona w ostrezęby.
Czuję, jak wgryza się w mój brzuch i powoli szarpiewnętrzności.
– Marcelina… – zaczynam niepewnie. – Rozmawiałaś może z profesorem Mostkiem? Nie myśl, że się łudzę, że coś z tego będzie, po prostu chciałabymwiedzieć…
Specjalnie nie kończęzdania.
Marcelina odrywa oczy od mikroskopu i prostuje się nakrześle.
– W sumie to tak – mówi, a ja czuję drżenie całego ciała. – I chciałam o tym wspomnieć dziś podczas obiadu, ale widzę, że należysz do tychniecierpliwych.
– Nawet nie wiesz, jakbardzo…
Nie mogę już znieść szalejących we mnie emocji, więc wstaję zkrzesła.
Marcelina posyła mi porozumiewawczy uśmiech. Jej brązowe oczy są rozbawione i pełne ciepła.
– Więc sytuacja wygląda tak – zawiesza na chwilę głos – jest grant na powiększeniezespołu.
– Cudownie! – wykrzykuję i zaczynam krążyć polaboratorium.
– I rozważa przyjęcieciebie.
– O boże, Marcela… – Biegnę do starszej koleżanki z zamiarem rzucenia się jej na szyję, ale doktor Kozłowska powstrzymuje moje zapędy przez wyciągnięcieręki.
– Czekaj, czekaj, nie tak szybko. Mostek chce cię poznać. W przyszły weekend jest konferencja organizowana przez Uniwersytet Berliński. Pojedziesz ze mną i tam spotkasz się zprofesorem.
– Ok. – mówię nieco jużuspokojona.
– Jestem niemal w stu procentach pewna, że przypadniesz mu do gustu. Przygotuj dossier, opowiedz o wszystkich naszych projektach. Wątpię, żeby znalazł lepszą kandydatkę. Tym bardziej że gorąco mu ciebiepolecałam.
Mimo że moje emocje nieco już opadły, podchodzę do Marceliny i obejmuję jąramionami.
– Dziękuję – szepczę.
– Nie ma sprawy, koleżanko – odpowiada kobieta i odwzajemnia mójuścisk.
Może przytula się do mnie odrobinę zadługo.
Jej ciało wciska się w moje, być może odrobinę za mocno.
Jednak nie chcę teraz o tymmyśleć.
Nic nie może zmącić mojegoszczęścia.
Marzec, 2019 rok
Sobótka, pub Pod kocim łbem
Chłodny wiatr owiewa mi kostki, a zwiędłe liście szeleszczą pod stopami, kiedy okrywając się szczelnie płaszczem, zmierzam naobiad.
Pub Pod kocim łbem to jedno z niewielu czynnych o tej porze rokumiejsc.
Sobótka poza sezonem nie należy do miasteczek tętniącychżyciem.
Większość lokali gastronomicznych, food trucków czy budek z lodami otwiera się jedynie sezonowo, od kwietnia do października.
W okresie zimowym miasto zamiera, przykrywa się płaszczem ze śniegu i w stęchłej ciszy czeka na powrót słonecznejpogody.
Popycham ramieniem ciężkie drzwi doknajpy.
Nazwanie Kocich łbów lokalem gastronomicznym jest może lekko na wyrost, ale tylko tu mam szansę na zjedzenie ciepłego posiłku w porzeobiadowej.
Kiedyś sporo gotowałam w domu. Oboje byliśmy fanami przesiadywania w kuchni, szatkowania warzyw, mielenia przypraw, zagniatania ciasta, a nawet krojenia cebuli. Nasze wrocławskie mieszkanie często zmieniało się w arenę zapachów i smaków, zwłaszcza wieczorami. Na stół wjeżdżało włoskie wino lub zimowa herbata, a obok lądowała zwykle smakowita pasta, pomysłowa sałatka lub soczystystek.
Teraz prawie nie gotuję. Nie opłaca się pichcić dla jednej osoby.
Z rumieńcami na policzkach przekraczam próglokalu.
Pub Pod kocim łbem to miejsce mroczne, zakurzone, pachnące starym piwem i sosem pomidorowym. Ciemne drewniane belki zawieszone są nisko pod sufitem, dębowa podłoga skrzypi pod butami, a ściany ozdobione wizerunkami tygrysów, gepardów i innych drapieżnych kotów mają chyba nawiązywać do nazwy lokalu. Mimo wszystko pub odznacza się swoistym klimatem, ma trudny do określeniaurok.
Portowy.
To słowo przychodzi mi na myśl, kiedy zajmuję stolik w kąciesali.
Jest w miarę przytulnie, a zawieszona nad fotelem lampka oświetla moje dłonie ciepłym strumieniemświatła.
Magdalena, właścicielka lokalu, kelnerka, kierowca i menadżer w jednym, macha do mnie ręką zzakontuaru.
– Dzień dobry, pani doktor. Już podajękartę.
– Dzień dobry – odpowiadam grzecznie.
W takich miejscowościach wszyscy się znają. Na początku trudno mi było do tego przywyknąć.
W markecie, na targu, w aptece – wszędzie słyszałam przymilne słowa: dzień dobry, panidoktor.
Każdy wie, kim jestem. O, ta nowa lekarka z przychodni. Tak, ta nowa, co ją Anastazja Skarzyńska zatrudniła do pomocy. Ta damulka z wielkiego miasta. Ta, co zadziera nosa i wszystko wie najlepiej. Ta, co nie chce wypisywaćantybiotyków.
Cześć, witajcie, to ja. Nie obchodzi mnie, co myślicie. Utknęłam tu i nie pozbędziecie się mnie. Przynajmniej na razie, myślęcierpko.
Magdalena podchodzi do mnie, trzymając w ręku kartędań.
– Dziś mamy krem z dyni i pierogi ruskie – mówi. – A poza tym to cozwykle.
– Świetnie – odpowiadam, bo nawet nie chce mi się przeglądać karty. Zresztą i tak znam ją już na pamięć. – Poproszę więc i zupę, i pierogi. Do tego herbatę z miodem icynamonem.
– Robi się, pani doktor. – Magdalena posyła mi miły, służbowyuśmiech.
Jestem jej dobrą klientką. Przychodzę regularnie na jedzenie, a to już coś. Pub Pod kocim łbem zarabia głównie jako miejsce spotkań przy piwie i mocniejszych alkoholach. W piątki i soboty zawsze jest tu tłoczno i głośno. Gra lokalny zespółrockowy…
Teraz też są na scenie. Stroją instrumenty, testują nowe utwory, omawiają zapisane na kartkachsłowa.
Przesiadują tu niemal codziennie.
I wcale by mnie to nie dziwiło, gdyby chodziło o grupę nastolatków czystudentów.
Ale ten zespół składa się czterech facetów grubo po czterdziestce. Każdy z nich ma długie włosy, skórzaną kamizelkę, tatuaże i muskuły napompowane na siłowni. Siedzą w tym pubie na końcu świata, brzdąkają coś do mikrofonu i opijają się darmowym piwskiem od Magdaleny. Podstarzały zespół rockowy w wersji wiejskiej. Żenada.
Jak ludzie mogą sobie tak marnować życie? Przecież ci mężczyźni mają pewnie gdzieś domy, żony, rodziny… dzieci, które muszą chodzić do szkoły w obszarpanych tenisówkach, bo tatusiom nie chce się znaleźć porządnejpracy.
Prawdziwejpracy.
Niby to nie moja sprawa, ale przychodząc do pubu Pod kocim łbem niemal codziennie nie mogę się nadziwić ludzkiej głupocie imałostkowości.
Ci mężczyźni mniedrażnią.
Na tyle, żebym zaczęła zastanawiać się nad poszukiwaniem nowego miejsca naobiady.
Mogę też zamawiać jedzenie do gabinetu… Ale lunch razem z Anastazją, jej niewychodzącym spod pantofla mężem i nadskakującą im Karolinką…
Ughhh!
Wzdrygam się na samą myśl.
Magdalena stawia przed mną miskę z parującązupą.
– Ładny weekend się zapowiada, pani doktor – mówi, dosiadając się do mojego stolika. – Była już pani naŚlęży?
Sobótka położona jest na skraju Ślężańskiego Parku Krajobrazowego. Jego centralnym punktem jest masyw Ślęży, popularny kierunek dla turystów górskich i kolarzy.
Spoglądam na twarz Magdaleny i zastanawiam się, skąd to pytanie. Wiem, że właścicielka pubu jest w mieście nazywana “swatką”. Mam niezłe rozeznanie, jeśli chodzi o mieszkańców Sobótki, znam ich ksywki, wiem o ich kłopotach, długach, mniej lub bardziej prawdopodobnych romansach. Wszystko to dzięki naszej rozgadanej i lubiącej plotki recepcjonistce – Karolince. To ona ma w zwyczaju dostarczanie mi miejskich nowinek podczas przerwy kawowej, czy tego chcę czy nie. Stąd znam upodobania Magdaleny do łączenia ludzi w pary. I mimo wszystko mam nadzieję, że za jej słowami nie kryje się chęć wyswatania mnie z jakimś szanowanym sobóckim dżentelmenem. Bo to na pewno się nieuda.
– Jeszcze nie – odpowiadam i zabieram się za jedzenie. Zupa z dyni jest pyszna, kremowa, aksamitna i gorąca. Co jak co, ale trzeba przyznać, że pub Pod kocim łbem ma niezłąkuchnię.
– A, no pewnie, przecież pogody nie było – mruczy Magdalena. – Albo śniegi po kolana, albo plucha, że się wychodzić nie chciało. Taka to zima w tym roku. Byle do wiosny – wzdycha. – A doktorka to się do nas przeprowadziła wlistopadzie?
– W grudniu – odpowiadam, zajęta smakowaniem dyniowegokremu.
– No tak, to nie miała jeszcze pani okazji. Ale w ten weekend pogoda w końcu ma być. Dwanaście stopni i pełne słoneczko. Chłopaki – wzrok Magdaleny wędruje w kierunku grupy podstarzałych rockmenów – będą grali taki mały koncert na Przełęczy Tąpadła. Ja będę z food truckiem. Przewidujemy kiełbaski, żeberka i inne pyszności. Może by pani doktorprzyszła?
– A kiedy to będzie dokładnie? – dopytuję z grzeczności, bo wiem, że i tak się niepojawię.
– W niedzielę, od jedenastej do czternastej. Mniej więcej. Taki event dla rodzin, żeby, wie pani, pójść sobie w góry czy na spacer jakiś po przełęczy, a potem napić się grzanego piwa i dobre mięsiwa zjeść. Jakby doktor przyszła, byłoby mi bardzomiło.
– Zobaczę, czy dam radę – mówię i oddaję jej talerz pozupie.
Magdalena uśmiecha się do mnie i znika za kontuarem. Jak nic chce mnie z kimś zeswatać. Już kilka razy pytała mnie o męża, chłopka czy też narzeczonego. Przecież taka ładna, zdolna kobieta, lekarka i chłopa nie ma. Gdyby ktoś powiedział do mnie takie słowa jeszcze parę miesięcy temu, kiedy pracowałam we Wrocławiu, jak nic bym się oburzyła… Teraz patrzę na to inaczej. Wiem, że tego typu stwierdzenia wynikają ze stylu życia, do jakiego przywykła Magdalena. Mimo wszystko, mimo całej irytacji, jaka targa moją feministyczną duszą, kiedy słyszę podobne sformułowania, wiem, że Magda chce tylkopomóc.
Może nawet niekiedy jej się toudaje.
Czekając na pierogi sprawdzam wiadomości wiPhonie.
Na szczęście nie manic.
Ona nie odzywa się już od miesięcy. To dobrze. Chowam telefon do torebki i zawieszam wzrok na pooranym bruzdami blaciestołu.
– Cześć! – Słyszę nad sobą męski baryton. – Mogę siędosiąść?
Głos jest zachrypnięty, niski, jakby omszały od piwa i rockowego śpiewu. Zanim podniosę głowę, już wiem, kto nade mną stoi.
To lider zespołu podstarzałychrockmenów.
Osa.
Typ gwiazdora z ubiegłej epoki, z kucykiem już przyprószonym siwizną i siecią zmarszczek na twarzy, który nadal uważa się za bożyszczenastolatek.
Naszpikowany testosteronem stały bywalec siłowni oraz słynny na całą mieścinębezmózg.
I mówi domnie.
Ten dzień chyba już nie może byćgorszy.
– Nie bardzo – odpowiadam i ponownie wyciągam telefon, aby poudawać zajętą kobietębiznesu.
– To ty jesteś tą nową doktorką u Skarzyńskich? – Niezrażony moją odpowiedzią, niczym prawdziwy małomiasteczkowy gwiazdor rocka zajmuje miejsce naprzeciwkomnie.
Ogarnia mnie dzika irytacja, kiedy patrzę, jak bezczelnie zasiada w fotelu i szeroko rozstawianogi.
Co za typ? Jakie “ty”? Jaką “doktorką”? Czuję, że moje policzki płoną ogniemwściekłości.
Otwieram już usta, żeby przepędzić niechcianego towarzysza, ale Osa odzywa siępierwszy.
– Widzę, że codziennie tu przychodzisz. Pewnie podoba ci się, jak gramy. Nieczęsto można spotkać prawdziwą kapelę w takim skromnym przybytku – mówi z dumą wgłosie.
Zasysam do wnętrza przepełnione wonią piwa i starego tłuszczupowietrze.
– Nie słyszałeś, jak mówiłam, że NIE MOŻESZ się dosiąść? – Nie wysilam się na grzecznościowe formuły, które przy nader śmiałym zachowaniu osiłka zdają się nie miećsensu.
Nie chcę z nim rozmawiać.
Tak naprawdę to już nie chcę rozmawiać z nikim, poza anielsko-słodkim głosem zpokoju.
Ludzie mnie drażnią. Już nie aż tak, jak w pierwszych chwilach po Tym Wydarzeniu, ale nadal trudno mi patrzeć innym woczy.
Kiedy TO się stało, chciałam tylko zniknąć, udusić się pod puchatą kołdrą, zakryć i przestać istnieć albo zmienić się w czarną maź. Całymi dniami leżałam w łóżku, na przemian śpiąc i płacząc. Wsłuchiwałam się w deszcz bębniący o szyby i chciałam zamienić się z nim miejscami.
Łóżko po drugiej stronie było zimne, takiezimne.
To podobno znamienne, że kiedy zabraknie towarzysza naszego życia, z którym dzieliliśmy posłanie, nie potrafimy się przemóc, żeby leżeć na całej szerokości łóżka. Miejsce obok stygniepowoli…
Potrząsam głową, żeby odsunąć od siebie czarne jak smoła wspomnienia październikowychdni.
Wracam doteraźniejszości.
A w chwili obecnej nadal mam przed sobą stukilowe cielsko podstarzałego rockmena. Jego maślane ślepia są zawieszone mniej więcej na wysokości mojego biustu, a błogi wyraz twarzy sprawia, że nie trudno się domyślić, jakie treści krążą teraz pod siwymkucykiem.
– Wiesz, może chciałabyś ze mną pójść na koncert? Znaczy, wiesz, na nasz koncert. Mojego zespołu, co? – pyta Osa. Pyta, jakby nie słyszał moich niegrzecznych słów i nie wyczuwał wyraźnie zarysowanej w głosie niechęci. – Nic zobowiązującego, doktorko. Taki koncert, na świeżym powietrzu, w środku dnia. Żadne tam nocne wygibasy – mówiąc to uśmiecha się zawadiacko i puszcza do mnie oko, jakby chciał powiedzieć: Nic się nie bój. Będziesz tambezpieczna.
Moja irytacja jeszcze wzrasta, choć nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Przełykam ślinę i skupiam wzrok na Magdalenie, która podąża do “naszego” stolika, niosąc talerz pełenpierogów.
– Magda! – mówię, spoglądając na wyświetlacz telefonu. – Muszę wracać do przychodni. Zapakujesz mi jedzenie na wynos, proszę?
Magdalena kiwa głową i zawraca razem z parującymtalerzem.
Oboje patrzymy, jak pokonuje drogę do białych, drewnianych drzwiczek, za którymi ukryta jest kuchnia pubu Pod kocimłbem.
– No nic, laska. – Osa powoli podnosi się z miejsca. – Nie chcesz, to nie. Trudno.
Rockmen oddala się od mojego stolika i zmierza do swojej kapeli, która wita go gwizdami i gromkimi okrzykami.
O boże, to jest niczym powrót do szkoły średniej, w wersji o stokroć bardziej żałosnej. Umierając z zażenowania, czekam, aż Magdalena przygotuje posiłek. Kiedy dostaję owiniętą folią spożywczą paczuszkę, szybkim krokiem opuszczam pub. Głowę trzymam nisko, starając się skryć zaróżowione ze wstydu policzki za kołnierzem płaszcza. Jeszcze pan gwiazdor gotowy pomyśleć, że rumienię się tak na myśl o jego łaskawejpropozycji.
Ze złością zatrzaskuję za sobą drzwi pubu Pod kocimłbem.
Jestem zła na Magdalenę, że wpuszcza do knajpy tych obdartusów i pozwala im zachowywać się w taki sposób. Przecież to niedopuszczalne. Jestem zła na to cholerne miasto, jego zacofanie, brud i marazm. Jestem wściekła na siebie, że zamiast uczestniczyć w poważnych badaniach, wycieram smarki gorączkującym czterolatkom.
I jestem zła naNiego.
Bo już siękończy.
I na Marcelinę, moją przyjaciółkę zlaboratorium.
Bo to przez nią musiałamuciekać.
***
Wrzesień, 2018 rok
Ulica Szewska 28, Stare Miasto, Wrocław
Wpadam do mieszkania niczym huragan. Na policzkach mam wypieki, trochę od jesiennego chłodu, a trochę z powodu trwającej w moim wnętrzu burzy. Tornado emocji przetacza się właśnie przez moje ciało.
– Gdzie jesteś? – krzyczę, ściągając z ramienia sportową torebkę. Klucze i siatkę z zakupami stawiam na kuchennym stole. Rozglądam się po mieszkaniu. W sypialni jest ciemno, w salonie nie ma żywego ducha.
Jest czysto i schludnie, jak zawsze u nas. Białe ściany ozdobione serią zdjęć ze wspólnych wakacji w Bieszczadach, skórzana czarna kanapa, puszysty brązowy dywan, biblioteczka z litego drewna wypełniona książkami, głównie z dziedziny prawa i medycyny.
Kocham nasze gniazdko.
Wnętrze jest minimalistyczne i przytulne zarazem, a otwarta kuchnia sprawia, że mimo swoich czterdziestu ośmiu metrów mieszkanie wydaje się przestronne.
Robię krok, a moje nozdrza atakuje zapach świeżo parzonej herbaty z pomarańczami. Mój ukochany musi być w domu.
– Patryk? – pytamzdezorientowana.
– Łazienka! – odkrzykuje mójnarzeczony.
Nie zawracając sobie głowy ściągnięciem butów, biegnę na koniec korytarza, popycham przymknięte tylko drzwi i wpatruję się w drugą połówkę mojejduszy.
Patryk Małecki.
Prawnik, obrońca praw dziecka. Wybitny karnista, uroczy człowiek, zadbany i przystojny mężczyzna. Mójnarzeczony.
Ostrze żyletki dotyka jego policzka i sunie gładko po wysmarowanej obficie pianką twarzy. Nie jestem znawczynią w tym temacie, ale wydaje mi się, że czasy białej od kremu do golenia brody odeszły dawno w niepamięć. Teraz królują elektryczne maszynki, z jakimiś tam głowicami i inteligentnymi ostrzami, cokolwiek to znaczy. Ale nie, mój Patryk nie tyka takich nowości. On jest tradycjonalistą. Chłopakiem pochodzącym z adwokackiej rodziny, prawnikiem z dziada pradziada.
Mężczyzna idealny. Nawet teraz, z pianą na twarzy, jest tak przystojny, że na chwilę zapiera midech.
– Co tam, Weroniko?
Zawsze tak do mnie mówi. Dystyngowanie. Weroniko to, Weroniko tamto. Podaj mi, proszę, cukier, Weroniko. Nie powinnaś się tak lekko ubierać, Weroniko.
Nie istnieje żadne „kochanie”, nie ma żadnej „ślicznej”, żadnego „misiaczka”, „kociaczka”, „żabki”.
Spójrz na siebie, Weroniko.
Nie przeszkadza mi to. Taki już jest… Inny, trochę jakby nie z tej epoki. Szarmancki i nieco sztywny. Facet zzasadami.
Kiedy wsuwał na mój serdeczny palec złoty pierścionek z absurdalnie wielkim brylantem, nie miałam wątpliwości, że jedyną odpowiedzią, jaka może paść z moich ust, jest „tak”.
Tak, Patryku, będę dla ciebie idealną żoną i matką twoich dzieci. Tak, Patryku, zamieszkamy na obrzeżach miasta, w szeregowcu, identycznie jak twoi rodzice. Tak, Patryku, będę cię wspierać, kochać, szanować i nie opuszczę cię, aż do końca twoichdni.
– Nie zgadniesz, co się stało – mówię i obserwuję, jak kolejne centymetry białej pianki znikają pod ostrzem maszynki. – Coś dobrego – podpowiadam.
– Aha – mruczy Patryk, wpatrując się w swoje odbicie. Dokładnie kontroluje ruchy nadgarstka, by uniknąć rozcięcianaskórka.
– Doktor Marcelina załatwiła mi rozmowę z profesorem Mostkiem. Tym od projektu NOVO, z genetyki molekularnej. Pamiętasz, opowiadałam ci onim.
Patryk odwraca głowę w mojąstronę.
– Oczywiście, że pamiętam, Weroniko – mówi poważnym głosem. – To świetna wiadomość. Kurde, to naprawdę wielka sprawa.
Odkłada maszynkę i podchodzi do mnie, nadal mając piankę na połowietwarzy.
– Jesteś niesamowita – mówi i chwyta moją dłoń. – Czyli to będzie taka rozmowa rekrutacyjna? Pod kątem przyjęcia do projektu? DoNOVO?
– No, tak. Tak jakby. Profesor chce mnie poznać. Mam przygotowaćdossier.
– Czyli tak! – Oczy Patryka wypełnia ojcowska wręcz duma. Mój narzeczony jest łasy na sukcesy, zwłaszcza takie, którymi może pochwalić się w towarzystwie.
Nie powiem, ja też mam parcie na szkło. Ale chyba z innychpowodów.
– Mostek przyjedzie do Wrocławia? Kiedy?
Przełykamślinę.
Teraz muszę powiedzieć mu o konferencji. O tym, że nie będzie mnie parę dni. Patryk nie lubi zostawać sam w weekendy. Jak nic będziezawiedziony.
– W sumie to troszkę inaczej będzie wyglądało… To nie tak, że on tu przyjedzie… inaczej – jąkam się, zamiast powiedzieć prawdę prosto z mostu. Właściwie sama nie rozumiem, dlaczego się tak denerwuję. Przecież to tylko weekend nakonferencji…
– To ja muszę do niego pojechać – wyduszam z siebiefinalnie.
Mój narzeczony marszczybrwi.
– Do Berlina? – pyta.
Jednak bardzo dobrze pamięta wszystko, co mu powiedziałam o profesorze Mostku, który na Berlińskim Uniwersytecie prowadzi badania nad genetyką molekularną.
– Na konferencję, na wyspę Uznam. Uniwersytet Berliński organizuje tam spory event, będą prezentacje zespołów naukowych, panele dyskusyjne, targi książki akademickiej. Uczelnie z Polski, Niemiec, Czech i Francji. Udział w takiej konferencji to duże wyróżnienie dla specjalisty. W przyszły piątek muszę wyjechać, wrócę wponiedziałek.
Na czole Patryka pojawia się gruba bruzda.
Zaraz pewnie usłyszę, jak to powinnam dbać o work-life-balance, zachowywać równowagę, odpoczywać. Pilnować pór posiłków i tym podobne. Życie Patryka składa się z zasad, których restrykcyjnieprzestrzega.
I namawia do tego również mnie, bo jakżeby inaczej.
W soboty powinniśmy biegać, Weroniko.
Nie możesz tego jeść, Weroniko.
Za późno chodzisz spać, Weroniko.
Po co marnujesz na to czas, Weroniko?
Ale kiedy czekam na falę krytycznych uwag, słyszęjedynie:
– Na wyspieUznam?
To jedyne pytanie, jakie pada z ust mojegonarzeczonego.
– Tak, mówiłam przecież. Po niemieckiej stronie, w mieścieAhlbeck.
Patryk patrzy na mnie przenikliwymwzrokiem.
– To chyba całkiem blisko twoich rodziców, prawda? Będziesz chciała ichodwiedzić?
Głębokiwdech.
Wydech.
O tym muszępamiętać.
Wdech, wydech. I przede wszystkimkontrola.
Oj, Patryku, mój kochany. Jak ty dobrze wiesz, co mnie gryzie, nawet jeśli staram się to ukryć przed sobąsamą.
Ty wiesz. Dobrze mnieznasz.
Na dźwięk słowa rodzice spina się całe mojejestestwo.
Poruszam głową, starając się rozluźnić napięteramiona.
– Chcesz, żebym pojechał z tobą? – Zielone oczy mojego narzeczonego pełne są teraz troski i współczucia. – Moglibyśmy wynająć miły pokój w Międzyzdrojach. Bałtyk jest piękny o tej porze roku. Woziłbym cię na konferencję i nie przeszkadzałbym ci, słowo. – Mój uroczy brunet unosi ręce w geście obietnicy. – Zostawiałbym cię przed wejściem i zażywałbym nadmorskich spacerów. A wieczory mielibyśmy tylko dlasiebie.
Ta wizja JEST kusząca. Ciepła, delikatna, otulająca niczym wełnianykoc.
Wizja mnie i Patryka na kolacji w portowej knajpce, potem na spacerze po rzęsiście oświetlonym molo. Już mam powiedzieć, że dobrze, że ok, pewnie, może ze mną jechać. Będzie miraźniej…
– Jeśli chciałabyś odwiedzić rodziców, też mogę ci towarzyszyć. Oczywiście, jeśli tegochcesz.
O nie. Do tego nie mogę dopuścić. Nigdy.
– To bardzo miła propozycja, kochanie – mówię i wtulam się w jego nagi tors. – Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym z niej skorzystać, ty i ja nad morzem, może w jakimś eleganckim spa… – Unoszę głowę i spoglądam na Patryka. Staram się przy tym wyglądać uroczo i niewinnie. Tak, żeby mi uwierzył. – Ale chyba powinnam spędzić ten czas z Marceliną. Sam rozumiesz… Ona załatwiła mi tę rozmowę. I cokolwiek miałoby wyjść ze spotkania z Mostkiem, to bardzo dużo jej zawdzięczam. Nie powinnam zostawiać jej samej wieczorami… Poza tym będą też inni. Wiesz, jak jest na konferencjach… Spotkania grupowe, kolacyjki, wspólne wypady. Nie mogę się wyłamywać. To dla mnie bardzoważne.
Patryk milczy. Ja ponownie wtulam się w jego gładki tors i czuję bicieserca.
Tuf, tuf, tuf.
Czy to dlamnie?
Tuf, tuf, tuf.
Czy dla kasy, sławy, chęci posiadania ładnej i mądrejżony?
Tuf, tuf, tuf, tuf.
Żony, która ma mu urodzić idealne dzieci, i idealnie zająć się sporym domem naprzedmieściach?
Tuf, tuf, tuf, tuf.
Kogo szukasz Patryku? Kogo we mniewidzisz?
Miłość swojego życia czy fajną laskę, która perfekcyjnie prasuje koszule, a do tego jest znanągenetyczką?
Tuuuff, tuff, tuff.
Odsuwa się ode mnie. Chwyta za ramiona. Spogląda woczy.
– Jak tylko chcesz, Weroniko – mówi z mocą w głosie. – Wszystko dla twojego dobra. Chciałem ci tylko oszczędzić kilkugodzinnej jazdy, no i pomyślałem, że mogę się przydać. Jako wsparcie, ramię, w które możesz się wypłakać i takie tam. Ale to twój weekend. Rozumiesz?
Kiwamgłową.
– Jesteś najlepsza – mówi i całuje mnie w policzek – a ja będę ci kibicował. Zawsze. Chociaż trochę zazdroszczę ci tego wyjazdu. Bałtykjesienią…
Całuje po raz drugi. Tym razem w usta. Zostawia nieco piany na mojej twarzy i wraca dogolenia.
Przyglądam się, jak biała maź znika pod ostrzem maszynki. Delikatne i precyzyjneruchy.
Co by nie było, jesteś mój, PatrykuMałecki.
I nigdy nie pojadę z tobą nad morze.
Bo nie możesz siędowiedzieć.
Choć powiedziałam ci bardzo dużo o mojej przeszłości, to całej prawdy poznać niemożesz…
Musisz dalej mnie kochać.
***
Marzec, 2019 rok
Przemiłów, ulica Świętojańska 16
Jest już grubo po siedemnastej, kiedy parkuję auto na błotnistym podjeździe obok trójkątnego domku. O dziwo, mimo później pory termometr nadal wskazuje jedną kreskę powyżej zera. Chyba Magdalena miała rację akurat w tej kwestii: idzie ocieplenie. Nadchodziwiosna.
Ale jeszcze nie w tymmomencie…
Teraz wilgoć jest wszędzie. Na każdej powierzchni. Przenika moje ubranie i dostaje się głęboko do płuc. Stopy grzęzną w głębokim błocie i z