Dobra zła dziewczyna - Feeney Alice - ebook
NOWOŚĆ

Dobra zła dziewczyna ebook

Feeney Alice

4,0

230 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasami złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom, więc dobrzy ludzie muszą robić złe rzeczy. 

 

Edith Elliot nie miała poprawnych relacji ze swoją córką. Mimo to Clio zaufała jej jeden, jedyny raz. Lecz matka znów ją zawiodła. 

Dwadzieścia lat później relacje między kobietami nadal są napięte. Clio umieszcza osiemdziesięcioletnią matkę w domu opieki, gdzie ta nawiązuje więź z jedną z pracownic. Problem w tym, że nowa znajoma, Patience, z nikim nie jest szczera. Tymczasem Edith szuka w niej wspólniczki, planując ucieczkę z placówki. I właśnie wtedy w domu opieki dochodzi do morderstwa.

W tej historii jest jeszcze ktoś. Kobieta, która postanawia wyjść z cienia i namieszać w życiu wszystkich.

Każda z bohaterek skrywa jakąś tajemnicę i niewiele wiedzą o sobie nawzajem. Muszą sobie zaufać, jeśli chcą odzyskać spokój i odsunąć od siebie podejrzenie o udział w zbrodni.

 

Ale czy ktoś, kto żyje w kłamstwie, będzie gotów zmierzyć się z prawdą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

Zaczęło się od Edith i Clio – matki i córki, które tak bardzo nie potrafią się kochać, że aż boli. Ich relacja to nie tylko dramat rodzinny, to zderzenie dwóch światów, dwóch wersji tej samej przeszłości. I choć Clio zawiodła się na matce raz za dużo, to trudno nie poczuć gorzkiego współczucia wobec Edith, zamkniętej w domu opieki, ale nadal z iskrą buntu i planem w głowie. Patience – ach, Patience. Z początku wydawała mi się zbawieniem dla Edith. Ciepła, pomocna, intrygująca. Ale im bardziej poznawałam jej wersję prawdy, tym bardziej czułam, że coś tu nie gra. Bo każda z tych kobiet coś ukrywa. I każda z nich ma powód, by nie ufać nikomu. Nawet sobie. A potem pojawia się „ta trzecia” – kobieta z cienia. I wtedy wszystko wywraca się do góry nogami. Feeney wprowadza ją jak duch przeszłości, który wraca, by zrobić porządek – albo totalny chaos. Nie powiem, kim jest. Ale zdradzę jedno: od momentu jej wejścia nie mogłam się oderwać. Nie wiem, co mnie bardziej poruszyło – fabuła pełna ni...
21



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Good Bad Girl

Copyright © Alice Feeney, 2023

Copyright © for the Polish translation by Joanna Zalewska, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorki prowadzące: Anna Rychlicka, Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Magdalena Owczarzak, Katarzyna Dragan

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch

Fotografie na okładce: © pkproject | Adobe Stock

Ilustracje w książce: © Rhys Davies

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68370-54-6

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla córek matek, które są córkami…

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

 

Dzień Matki

 

Ludzie mówią, że nie ma drugiej takiej rzeczy jak miłość matki. Zapomnij o tym, a przekonasz się, że nie ma drugiej takiej rzeczy jak nienawiść córki. Powtarzałam sobie, że wszystko się zmieni, gdy zostanę rodzicem. Zawzięłam się, by nie popełniać tych samych błędów co moja matka, i wierzyłam, że moje dziecko będzie zawsze kochane. To właśnie obiecałam mojej córce w dniu, w którym się urodziła.

Ale popełniłam. Błędy. Poważne.

I złamałam tę obietnicę więcej niż raz.

Jestem odurzona zmęczeniem. Mam mętlik w głowie, a myśli stały się powolne, splątane i przesłonięte mgłą wyczerpania. Ale ona ma swoje potrzeby i to ja muszę się o nie zatroszczyć. Odkąd się urodziła, moim zajęciem stało się działanie, szukanie, bycie tym wszystkim, czego potrzebuje. Żyłam w przekonaniu, że bardzo chcę właśnie takiej pracy, ale teraz nie mogę z niej zrezygnować. Bycie matką jest dziwną mieszanką miłości, nienawiści i winy. Martwię się, że jestem jedyną osobą, która tak się czuje. Gardzę sobą, że w ogóle tak myślę.

Chciałabym, żeby moja córka zniknęła.

Pcham wózek wzdłuż głównej ulicy z nadzieją, że dotrę do supermarketu, zanim zacznie padać, kiedy starsza kobieta blokuje mi drogę.

– Jaka urocza. – Rozpromienia się, wpatrując się w śpiące dziecko. Potem zwraca się w moją stronę.

Waham się, wyszukując w oszołomionym umyśle właściwej odpowiedzi.

– Tak.

– Ile ma?

– Sześć miesięcy.

– Jest piękna.

Jest koszmarem.

– Dziękuję – odpowiadam. Nakazuję swojej twarzy się uśmiechać, ale mnie nie słucha.

Błagam, nie obudź jej.

To jedyne, o czym myślę. Bo jeśli ktoś lub coś wyrwie ją ze snu, znowu zacznie płakać. A jeśli ona znowu zacznie płakać, ja też znowu zacznę płakać. Albo zrobię coś jeszcze gorszego.

W sklepie w pośpiechu zgarniam rzeczy, których potrzebuję: mleko modyfikowane, pieluchy, kawę. Wtedy spostrzegam znajomą twarz dawnej koleżanki i na moment zapominam, jak bardzo jestem zmęczona. Cały czas, każdego dnia. Słucham bezdzietnej znajomej, która stała się obca. Opowiada o swoim życiu, które wydaje się znacznie bardziej interesujące niż moje. Mieszkam sama i tęsknię za rozmowami z dorosłymi. Chwilę gawędzimy. Głównie słucham, bo przecież nie mam zbyt wiele do powiedzenia – każdy dzień jest dokładnie taki sam jak poprzedni. Gdy chłonę relację koleżanki, zapominam, że nie mam już marzeń ani ambicji, ani własnego życia. W dniu, kiedy się urodziła, córka stała się całym moim światem, moim celem i moim wszystkim.

Czasami wolałabym, żeby do tego nie doszło.

Wiem, że pod żadnym pozorem nie mogę podzielić się z nikim tymi myślami ani wypowiedzieć ich na głos. Zamiast tego udaję, że wszystko jest w porządku, zgrywam szczęśliwą, sprawiam wrażenie, że wiem, co robię. Jestem w tym dobra, ale to wyczerpujące. Jak wszystko inne w moim życiu. Jak ona.

Rozmowa trwa krócej niż trzy minuty.

Odwracam się na nie więcej niż dwie.

Minutę później mój świat się kończy.

Wózek jest pusty.

Czas staje w miejscu. Market spowija nagła cisza, jakby ktoś zmniejszył głośność. Wyciszył życie, które zawsze było zbyt hałaśliwe. Nigdy nie przypuszczałam, że zapragnę usłyszeć jej płacz, zatęsknię za widokiem tej buzi skrzywionej w grymasie, wrzeszczącej nieprzerwanie i czerwonej od niewytłumaczalnego szału. W tej chwili jedynym dźwiękiem, który słyszę w uszach, jest łomot mojego serca i po raz pierwszy od wielu dni czuję się mocno przytomna.

Gapię się na pusty wózek, zastanawiając się, czy zostawiłam dziecko w domu. Wczoraj byłam tak zmęczona, że przypadkowo włożyłam telefon do lodówki. Może dziś zapomniałam ułożyć malucha w wózku, zanim wyszłam z domu? Ale wtedy przypominam sobie starszą kobietę na ulicy, widziała dziecko. Dawna koleżanka też. Ja również widziałam małą, pięć minut temu. Może dziesięć. Kiedy ostatnio ją widziałam? Panika wzrasta, a ja kręcę się w kółko, przeszukując wzdłuż i wszerz sklepową alejkę. Nie ma jej. Dziecko jest za małe na raczkowanie. Nie uciekła sama.

Ktoś ją zabrał.

Słowa same szepczą w mojej głowie. Niedobrze mi i zaczynam płakać.

Znów przeszukuję alejkę. Inni klienci zajmują się swoimi sprawami i zachowują tak, jakby nic się nie wydarzyło. Zauważyłam jej zniknięcie kilka sekund temu, ale wydaje się, że minęły minuty. Czy ja śnię? Miałam już wcześniej taki koszmar. Czasami chciałabym nie mieć dziecka, ale w rzeczywistości wcale tak nie myślę. Nigdy tak nie myślałam. Kocham ją bardziej, niż kiedykolwiek myślałam, że będę w stanie kochać.

Trzęsę się i płaczę, a łzy zamazują mi widzenie.

Chciałam, by moja córka zniknęła, a teraz ktoś zabrał maleństwo.

Szeptem wypowiadam jej imię.

A potem je wykrzykuję.

Ludzie przystają i się gapią. Czuję, że nie mogę oddychać.

Nagle dźwięki wracają. Zaczynam biec, desperacko szukając jakiegokolwiek śladu córki lub osoby, która mogła ją zabrać. Widzę kobietę trzymającą dziecko i narasta we mnie furia, potem czuję ulgę, a następnie upokorzenie. Orientuję się, że to nie ona. Przepraszam i biegnę dalej, szukam, ponownie wykrzykuję jej imię, choć jest zbyt mała, by mi odpowiedzieć. Ludzie gapią się na mnie, ale mam to gdzieś. Muszę ją znaleźć, potrzebuję jej. Jest moja, a ja jestem jej. Zrobiłabym dla niej wszystko. Już nigdy nie będę myśleć o niej w niewłaściwy sposób.

Ale jej nie ma.

Boli mnie serce, jak gdyby naprawdę właśnie pękało.

Płaczę. Upadam na podłogę. Ludzie próbują mnie wesprzeć.

Ale nikt nie może mi pomóc.

Dziecko, mój cały świat, moje wszystko, zostało zabrane.

Chciałam, by moja córka zniknęła, a teraz ktoś zabrał maleństwo.

Boję się, że już nigdy jej nie zobaczę i że to wszystko moja wina.

Bo wiem, kto ją uprowadził.

I wiem dlaczego.

 

 

 

 

 

 

 

 

Frankie

 

Inny Dzień Matki

 

Wykapana mama. Ludzie często tak mówili, a Frankie zgadza się z tym, wpatrując się w oprawione w ramkę zdjęcie córeczki. Tak dawno jej nie widziała. Mają te same zielone oczy, ten sam uśmiech, te same kręcone włosy. Frankie wsuwa srebrną ramkę do torby i rzuca spojrzenie na więzienną bibliotekę. To jej ostatni dzień na stanowisku kierowniczki biblioteki w HMP Crossroads, ale nikt o tym nie wie. Jeszcze.

Dzień Matki nigdy nie był łatwy. Nie pomaga nic, czego Frankie próbuje, żeby odwrócić uwagę od przeżywanego żalu. Nie ma większego bólu niż utrata dziecka i trudno zapomnieć o kimś, kogo tak bardzo pragniesz zapamiętać. Jej córka była nastolatką, gdy zniknęła, ale to wcale nie jest łatwiejsze niż strata młodszej pociechy. Co więcej, nikomu nie może powiedzieć o tym, co tak naprawdę się stało. No i oczywiste jest, że mówienie o tym nie sprowadzi córki z powrotem. Lepiej się czymś zająć. Ciężka praca zawsze była najlepszym remedium na złamane serce.

Wyłącza przestarzały komputer i unosi kubek. To prezent sprzed kilku lat – ręcznie robiony i malowany – z nieporęcznym uchwytem i jej imieniem na froncie. Jej drugim imieniem. Tym, którego nikt już nie używa. Mama. To jedyny kubek, z którego lubi pić i w pracy, i w domu, dlatego wszędzie go zabiera. Nigdy nie zostawia go tutaj. Frankie nie lubi, gdy inni ludzie dotykają ważnych dla niej rzeczy. Przechodzi czternaście kroków od biurka do drzwi bibliotecznych, następnie wyłącza światła i przez chwilę stoi w ciemności. Nie ufa już ani sobie, ani swoim zmysłom. Jej zmęczone oczy ostatnimi czasy widują w cieniach kształty, rzeczy, których tak naprawdę tam nie ma. Włącza więc na powrót światła, słucha szumu ciszy i czeka, aż jej oddech się uspokoi.

Frankie nie zawsze bała się ciemności.

Włącza i wyłącza światła trzy razy, ale wszystko jest jak przedtem. Jak zawsze. Ludzie za długo dostosowują się do światła zamiast do ciemności, dlatego są nieprzygotowani, gdy przydarzają im się złe rzeczy. Zanim Frankie po raz ostatni zamknie bibliotekę, odlicza do dziesięciu. Do paska służbowego uniformu ma przypiętych trzynaście kluczy, ale potrafi bez patrzenia wybrać odpowiedni do danego zamka. Cięcia, kształt i dotyk zimnego metalu w dłoni przynoszą ukojenie. Lubi dociskać poszczególne klucze do opuszek palców, aż przyniosą ból i ślad na skórze. Czuć cokolwiek – choćby i ból – to lepsze, niż nie czuć zupełnie nic.

Dwadzieścia dwa kroki dzielą więzienną bibliotekę od schodów. Lubi je liczyć. W ciszy oczywiście. Liczenie wszystkiego zawsze pomagało Frankie zachować spokój. Dociera do następnych drzwi, znajduje kolejny klucz, wchodzi na klatkę schodową i zamyka wrota za sobą.

Czterdzieści stopni w dół, następnie pięć kroków do drzwi wejściowych.

Teraz duży klucz.

Pięćdziesiąt osiem kroków przez dziedziniec, trzymać się ścieżki, omijać trawę.

Znowu duży klucz.

Osiemnaście kroków do recepcji. Dwanaście do szafki, w której zostawiła telefon i ostre przedmioty. Frankie potrzebowała czasu, by przyzwyczaić się do tego, że każdego dnia przeszukują ją na wejściu, a w szafce musi pozostawić przedmioty osobiste. Ale nauczyła się dostosowywać. Wie, że to nie czyni jej wyjątkową; umiejętność radzenia sobie ze zmianami jest niezbędna jak woda czy powietrze. Te same zasady rządzą wszystkim i wszystkimi. To, co teraz jest codziennością, kiedyś było nieznane.

Sprawdza telefon, ale nie ma żadnych nowych wiadomości ani nieodebranych połączeń. Ustawia alarm, który ma jej przypomnieć, by później ustawić kolejny. Frankie lubi włączać w telefonie alerty dotyczące wszystkiego; to jedyny moment, kiedy urządzenie wydaje jakikolwiek dźwięk. Trzydzieści dwa kroki do bramy wyjściowej. Ten etap drogi zawsze pokonuje szybciej, sama nie wie dlaczego. Stawia pospieszne, zdecydowane kroki, jakby próbowała wyprzedzić samą siebie. Albo uciec. Szepcze kolejne numery kroków niczym numeryczną mantrę. Lub modlitwę.

Trzydzieści dwa. Trzydzieści jeden. Trzydzieści. Dwadzieścia dziewięć.

Jakby każda z liczb w jej głowie musiała znaleźć drogę do wyjścia. Bzyczą niczym pszczoły, póki nie umkną jej ustami i odlecą w dal.

Dziewiętnaście. Osiemnaście. Siedemnaście. Szesnaście.

Frankie zna strażnika z ostatniego punktu kontrolnego na tyle dobrze, żeby się przywitać. Zaprosił ją na drinka, dwukrotnie. Odmówiła. Woli pić sama, a ludziom nie można ufać. Nieufanie ludziom było nadrzędną zasadą jej matki, a ona ją przejęła. Frankie nie wie, dlaczego podoba się mężczyznom, może to przez ten więzienny strój. Uniform, który jest niczym więcej jak stereotypem, fantazją, kostiumem. Wszyscy bawimy się w codzienne przebieranki, podczas wyjmowania rzeczy z szafy wybieramy, kim pragniemy być. Chowając się za ubraniami, decydujemy, jak chcemy, aby nas widziano. Świat jest pełen ludzi dobrych w byciu złymi. Siebie postrzegała zawsze jako dobrą złą dziewczynę. Dziewczynę, która ze złego życia, które przyszło jej wieść, wydobyła coś najlepszego, i próbowała z tym zrobić coś dobrego. Ale teraz, kiedy Frankie patrzy w lustro, jedyne co widzi, to zwyczajną kobietę po trzydziestce. Kobietę z cieniami pod oczami i szopą ciemnych loków, których nigdy nie udało jej się poskromić. Kobietę, która przypomina kogoś, kogo kiedyś znała.

Ducha.

Strażnik wychodzi z małej stróżówki, która stoi na granicy tego, co wewnątrz i na zewnątrz. Uśmiecha się, a Frankie czuje, że się kurczy. Plakietka z imieniem wskazuje, że to Tom, ale wygląda na Tima.

Trzynaście kroków. A może jednak dwanaście?

Wszyscy nazywają to stróżówką, ale budynek ma grube ściany ze zbrojonego betonu z drutem kolczastym na dachu. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu zawiadują nim uzbrojeni strażnicy. Tom jest trochę starszy od Frankie. To wysoki mężczyzna, który się garbi, jakby był zawstydzony swoim wzrostem.

Dziesięć kroków. Dziewięć.

Frankie patrzy na stopy, by uniknąć jego spojrzenia – nie lubi, kiedy ludzie się na nią gapią – i zauważa, że rozwiązała się jej sznurówka. Nie teraz, nie ma czasu się zatrzymywać.

Pięć kroków. Cztery.

Tom patrzy na nią z góry, ale tylko dlatego, że on ma ponad metr osiemdziesiąt, a ona półtora metra.

Trzy.

Jest na tyle blisko, że czuje zapach herbaty w jego oddechu.

Dwa.

Frankie dociska jeden ze swoich kluczy do opuszki palca, aż czuje ból.

Jeden.

Przypomina sobie, że musi oddychać, gdy strażnik zaczyna otwierać bramę wejściową. Jest ukryta w nieprzeniknionym, wysokim i grubym betonowym płocie, który otacza więzienie. Frankie stara się nie patrzeć na białe zakrwawione pióra, które zdobią drut kolczasty na szczycie. Tom znowu się uśmiecha, a ona próbuje zrobić to samo, lecz jej twarz nie chce się podporządkować. Czuje ulgę, gdy mężczyzna nie decyduje się nawiązać rozmowy. Frankie nie pamięta, jak ją prowadzić, w dodatku musi dalej zliczać siedemdziesiąt trzy kroki od bramy do vana.

Życie ją nauczyło, że trzeba trzymać ludzi na dystans. Ludziom nie można ufać. Na ludzi nie można liczyć, więc zamiast tego liczy inne rzeczy. Zliczanie tego, co rzeczywiste, sprawia, że mury jej świata stają się mocniejsze. A Frankie lubi mury, nawet te wokół więzienia. Cały czas buduje takie same w wyobraźni, by nie przepuścić ludzi.

Frankie blokuje drzwi, gdy tylko dostaje się do przedpotopowego niebiesko-białego volkswagena. Kładzie swój wyjątkowy kubek na siedzeniu pasażera i marzy, by osoba, która go zrobiła, wciąż tutaj była. Utrata córki to najgorsze, czego doświadczyła. Gorsze niż wszystko co najgorsze, co wydarzyło się przedtem.

Frankie szepcze słowa, które czasem sprawiają, że czuje się lepiej:

Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Wszystko w porządku.

Żyjemy w świecie, w którym kłamstwo przychodzi z łatwością.

Sprawdza swój zegarek z Myszką Miki – ten sam, który nosiła jako dziecko – i widzi, że jeśli nie chce się spóźnić, musi się pospieszyć. Trudno tak po raz ostatni odjechać z więzienia. Praca to jedyne, co ostatnio trzymało Frankie przy zdrowych zmysłach, ale i to ma się zmienić. Nigdy nie pozwolą jej wrócić do biblioteki więziennej w HMP Crossroads, gdy się dowiedzą, do czego jest zdolna: do okropnych rzeczy, które już zrobiła, i do okropnych czynów, których dopiero zamierza się dopuścić. Gdy przeszłość dogania teraźniejszość, przyszłość wydaje się zbyt niepewna.

Frankie musi się uspokoić. Włączenie radia wydaje się dobrym pomysłem, ale wszystkie sączące się z niego głosy mówią o Dniu Matki, więc Frankie wyłącza odbiornik. Sięga do torebki i wyjmuje z niej paczkę czekoladowych cukierków marki Rolo. Jest ich łącznie dziesięć, to dobrze, bo dziesięć to dobra liczba. To pitagorejski symbol perfekcji. Ludzie mają po dziesięć palców u rąk i stóp, było dziesięć przykazań, liczba dziesięć oznacza zamknięcie jakiegoś cyklu. To musi być znak, ponieważ Frankie zatacza pełne koło. Liczy każdy cukierek, gdy po kolei je zjada, ale zostawia ostatni dla córki, ostrożnie owija go w złotą folię. Nigdy całkowicie nie porzuciła nadziei. Jeden to samotna cyfra. Pitagorejczycy w ogóle nie uważali jedynki za liczbę, bo te oznaczają mnogość, a ona jest pojedyncza. Przypomina Frankie, jak samotna jest na tym świecie.

Czuje, że zaczyna się pogrążać w mrocznych zakamarkach swojego umysłu, więc wyjmuje opakowanie Mr. Sheena ze schowka, rozpyla trochę preparatu na kierownicę i szmatką wciera go w skórę. Frankie oddycha głęboko. Zapach środków czyszczących działa na nią uspokajająco. Boi się brudu prawie tak samo jak ciemności, ale nie bez powodu. Kiedy życie rzuca na ciebie wystarczająco dużo brudu, część zawsze się przykleja. Odkłada spray i sprawdza pozostałe trzy przedmioty w schowku:

Stary banknot dziesięciofuntowy z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku.

Wycinek z gazety.

Srebrny pierścionek z biedronką.

Wsuwa pierścionek na palec i zauważa, że jej umysł wreszcie się wyciszył i uspokoił. Przestała liczyć. Frankie wie, co musi zrobić, i nie przejmuje się już konsekwencjami. Jedyną zaletą wynikającą z utraty wszystkiego jest wolność, która przychodzi wraz z brakiem czegokolwiek do stracenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

Patience

 

 

Moja poranna niedzielna zmiana zaczyna się od tego, że drzwi windy zamykają się z trzaskiem, a ja czuję się jak w pułapce. Wszystko się trzęsie, a wiktoriańska maszyna niechętnie transportuje mnie na najwyższe piętro, jęcząc przez całą drogę. Spoglądam na swoje odbicie w zmatowiałym lustrze. Patrzy na mnie osiemnastoletnia dziewczyna. Czasami nie wiem, kim jestem. Wiem, jakie noszę imię, jest ono wydrukowane na plakietce: Patience. Wiem, gdzie mieszkam: w Londynie. Wiem, gdzie pracuję: tutaj, niestety. Wiem, co lubię jeść, pić, czytać… ale nie znam siebie. Nie pamiętam, kim naprawdę jestem.

Dziewczyna z lustra nosi okulary zerówki w grubych oprawkach. Nie potrzebuje ich, ale wydaje jej się, że wygląda w nich mniej atrakcyjnie. Inni uważają, że zielone oczy są jej największym atutem. Dlatego stara się je zakryć. Chciałaby, aby łatwiejsze było ukrycie jej najgorszej cechy: wyraźnych piegów na nosie. Długie, nieposkromione, kręcone włosy związała w warkocz, który niczym niekochane zwierzątko spoczywa teraz na ramieniu okrytym czarno-białym materiałem uniformu. Ubiór wciąż na niej wisi, mimo że to najmniejszy rozmiar, jaki mieli.

Dziewczyny, którą byłam, już nie ma.

Dziewczyna z lustra to wszystko, co ze mnie zostało.

Nie dlatego, że chciałam się dopasować, po prostu nie chciałam się wyróżniać. Stara winda dzwoni, sygnalizując moje przybycie na najwyższe piętro. Poprawiam mój plecak w gwiazdki – jest ciężki, ale nie śmiem go odłożyć – i przesuwam na bok metalową bramę, zanim wypchnę wózek do sprzątania na słabo oświetlony korytarz. Naciskam kilka przycisków windy, trzymając drzwi otwarte – to zwykle wystarcza, aby przestała działać – kupuję sobie w ten sposób trochę czasu. Deski podłogowe skrzypią, a koła wózka piszczą, jakby chciały mnie zdradzić, ale na górze nie ma nikogo, kto mógłby mnie zobaczyć. Wszyscy są czymś zajęci, rozproszeni. Odwracam się dwa razy w obu kierunkach, zanim zdecyduję się wejść do pokoju numer trzynaście. Zrobienie czegoś złego to czasem właściwa rzecz. Wszyscy o tym wiedzą, nawet jeśli udają, że wcale tak nie jest.

W sypialni jest ciemno, ale wiem, jak się po niej poruszać. Numer trzynaście to duży dwuosobowy pokój z łazienką. Niedawno przemeblowany, bo trzeba było jakoś ukryć to, co zostawił na ścianach poprzedni lokator. Pierwszą rzeczą, jaką robię – gdy już zamknę za sobą drzwi i odstawię wózek – jest rozpięcie żaluzjowych drzwi po drugiej stronie pokoju. Otwieram je, wpuszczając do środka światło, którego brakowało w tej przestrzeni. Odsłaniam jednocześnie mały balkon. Białe zasłony rozwiewają się jak duchy, a odgłosy miasta wdzierają się do środka jeszcze przed powietrzem. Chaotyczna symfonia ruchu ulicznego i życia wita mnie w mrocznym crescendo, zagłuszając w mojej głowie wszystkie nieprzyjemne myśli.

Wychodzę na maleńki balkon wyłożony kafelkami i spoglądam na ruchliwą londyńską ulicę tuż pod nim. Ludzie gonią w obu kierunkach, rozmawiają przez telefony lub gapią się w ekrany; pędzą, mijając się w tłumie. Zachowują się tak, jakby byli ważnymi ludźmi zmierzającymi do ważnych miejsc, aby tam rozmawiać o ważnych sprawach. Ale stąd wszyscy wydają się tacy maleńcy. Tak nic nieznaczący. Gdyby ktoś wypadł albo skoczył, albo został wypchnięty z tego balkonu, zginąłby, jestem niemal pewna. Ciekawe, czy inni ludzie myślą o śmierci tak często jak ja. W moim przypadku to ryzyko zawodowe.

Tylko na chwilkę przymykam oczy i cieszę się ciepłem słońca na twarzy. Z zamkniętymi powiekami mogę udawać, że jestem gdziekolwiek. I tak jest, udaję. Nie ma lepszej kryjówki niż pośród własnych marzeń. Przez kilka sekund miasto wydaje się nieruchome i ciche, jakby czekało na to, co ma się wydarzyć. Idealna chwila samotności trwa mniej niż minutę i to jedyny moment przypominający przerwę podczas mojej dwunastogodzinnej zmiany.

Wycofuję się do pokoju, dostrzegam niechciany przebłysk samej siebie w lustrze nad toaletką i znów widzę tę dziewczynę. Tę, która podszywa się pode mnie.

Wyglądam jak pokojówka, ale nią nie jestem.

Budynek wygląda jak hotel, ale nim nie jest.

Ludzie przybywają tu, by umierać.

Wciąż mnie dziwi, że ktokolwiek płaci niezłe pieniądze za pobyt w tak złych miejscach.

Pracuję w londyńskim Domu Opieki Windsor od niemal roku. Nazwa brzmi królewsko, ale to miejsce nie nadaje się dla monarchów. Ledwo nadaje się dla kogokolwiek. Personelu jest za mało, a kierowniczka to potwór przebrany za pięćdziesięcioparoletnią kobietę. Ma na imię Joy, radość, i to doprawdy ironiczne, bo nigdy nie spotkałam bardziej nieszczęśliwej osoby.

Opłaty dla seniorów rezydujących w tym pięknym wiktoriańskim budynku są astronomiczne, ale ja zarabiam tu dużo poniżej płacy minimalnej – pracuję na dwunastogodzinnych zmianach, sześć dni w tygodniu, a wypłatę dostaję w gotówce. Dawny „pałac”, jak określają go w broszurach, to czteropiętrowa kamienica z osiemnastoma pokojami. Mieszkańcy – lub ich krewni – muszą być zamożni, aby dostać tu pokój. Ale pieniądze nie zniwelują odoru samotności, śmierci i rozpaczy. Poczekalnia Boga może i wygląda luksusowo, ale jest niczym więzienie z tapetami i wzorzystymi dywanami. Zastygam, gdy dostrzegam kształt osoby schowanej pod pościelą w pokoju numer trzynaście.

– To ja – witam się, ostrożnie odkładając na podłogę ciężki plecak.

Starsza kobieta siada na łóżku. Ma na sobie piżamę w różowe flamingi.

– Czemu nie mówisz od razu? – Klaszcze w dłonie. – Och, Biedroneczko, tak się cieszę, że cię widzę!

Jej włosy są jak burza białych loków z paroma fioletowymi wałkami w środku, a twarz naznaczona licznymi zmarszczkami to obraz radości. Jej szkocki akcent zawsze wywołuje u mnie uśmiech, a wymawiane słowa prześcigają się w drodze z jej ust, tak jak to bywa u ludzi, którzy nie mają z kim rozmawiać.

– Gdzieś się podziewała? – pyta. – Kiedy wczoraj się nie pojawiłaś, już się bałam, że odeszłaś. Joy tu do mnie przyszła. Stwierdziła, że muszę zjeść w jadalni z innymi z powodu braków kadrowych. Ta baba to ignorantka biegła jedynie w bredzeniu. Próbowała wykurzyć mnie stąd głodem, ale przetrwałam na herbatnikach z kremem i Werther’s Original. Myślałam, że to znowu ona, no to udawałam martwą. Dałaś się nabrać?

– Nie, i przykro mi, ale miałam wczoraj wolne. Nikt tu dziś do ciebie nie zaglądał?

Zaprzecza ruchem głowy, a ja robię to samo, jakby ten gest był zaraźliwy. Niestety nie jestem zaskoczona tym, że nikt z moich kolegów nie zajrzał do osoby, która prawdopodobnie by ich stąd pogoniła.

– Być może będziesz musiała znowu zacząć chodzić na dół, od czasu do czasu – zapowiadam. – Kiedyś przynajmniej tam jadałaś, nawet jeśli odmawiałaś siadania do posiłku z innymi podopiecznymi.

– A chciałabyś jeść pośród zombiaków? To jak czas karmienia w zoo. Poza tym miałam wtedy May za towarzystwo, więc nie było najgorzej.

May była sąsiadką Edith z pokoju dwunastego. Razem jadły i grały w Cluedo w ogrodzie zimowym, z dala od innych. Dobrały się jak w korcu maku i często można było je przyłapać, jak chichotały niczym małe dziewczynki. Lecz pewnego dnia przyszłam do pracy, a pokój May – zupełnie niespodziewanie – był pusty. Z łóżka zdjęto pościel, zniknęły jej rzeczy, a także ona sama.

– Wiem, że wciąż smuci cię śmierć May…

– Co za bzdury. Żadne smuci, jestem wściekła. May nie umarła, tylko ją zamordowali. Czuła, że coś tu śmierdzi, więc się jej pozbyli.

– Już o tym mówiłyśmy…

– Teraz to wszyscy by tylko mówili. Ale słuchać to już nie ma komu.

– Słucham cię, słowo. To piękne, że znalazłaś tu przyjaciółkę, z którą miałyście tyle wspólnych zainteresowań. – Zarówno May, jak i Edith były kiedyś śledczymi i w swoich pokojach godzinami oglądały stare odcinki Napisała: Morderstwo. – To strasznie smutne, że May umarła.

– Została zamordowana – mamrocze Edith, ale decyduję się ją zignorować.

– Może byś spróbowała poznać jakichś innych mieszkańców? Zawrzeć nowe przyjaźnie?

– A po co? Mam ciebie.

– Nie jestem tu codziennie, a ty nie przetrwasz na jedzeniu, które chowasz pod łóżkiem. Chyba dobrze będzie, jak od czasu do czasu wyjdziesz z pokoju, inni nie są tacy źli.

– Wszyscy inni są albo starzy, albo chorzy, albo nie trzymają moczu, albo im odwala. Mnie to nie dotyczy i nic a nic tu nie pasuję. Nie spotkałam tu nikogo, kto byłby w pełni normalny, włączając w to personel, bez urazy. Poza tym umiem sama znaleźć sobie zajęcie, gdy cię nie ma. Jak moje włosy? – pyta.

– Świetnie, ale wydaje mi się, że zdejmuje się wszystkie wałki.

– Czemuż to? Z nimi wyglądam interesująco i przynajmniej z dziesięć lat młodziej.

– Wiem tyle, że tak robią inni ludzie.

– Nie powinnaś się nigdy przejmować tym, co robią lub czego nie robią inni ludzie. Ja się tym nigdy nie przejmowałam.

Edith Elliot ma osiemdziesiąt lat. Jest zdrowa na umyśle, a mimo to rok temu, bez jej wiedzy czy zgody, córka umieściła ją w Domu Opieki Windsor. Wmanewrowano staruszkę w podpisanie jakichś papierów, w wyniku czego straciła dom i niezależność. Któregoś dnia jej córka zostawiła ją tutaj bez choćby słowa pożegnania. Joy – najgorsza kierowniczka na świecie – oprowadziła nowicjuszkę i wyjaśniła, że to teraz będzie jej dom. Od tamtej pory Edith nie opuściła tego budynku, a teraz odmawia wyjścia z pokoju.

– I jak było na wolnym? – pyta. – Robiłaś coś fajnego?

– Nie – odpowiadam, próbując pościelić łóżko z leżącą na nim kobietą.

– Zrobiłaś jakieś nowe wycinanki? – zadaje kolejne pytanie, obracając się, by spojrzeć na niewielki obrazek oprawiony w ramkę i wiszący na ścianie.

To świąteczny prezent ode mnie. Od dziecka robię wycinanki, obecnie przy użyciu nożyka. Bardzo ostrego. Docinam, odkrawam, tnę, aż powstanie coś z niczego. Tworzę z papieru ludzi, zwierzęta, ptaki, drzewa, niebo, morze, całe miasta wypływają prosto z mojej wyobraźni, dzięki temu czuję się mniej samotna. Czerwono-czarna praca na ścianie to biedronki. Odkąd tylko się poznałyśmy, Edith nieustannie nazywa mnie Biedroneczką – jakby myślała, że tak mam na imię. Zrezygnowałam już nawet z poprawiania jej.

– Nie znalazłam wczoraj na nie czasu – mówię.

– Musisz znajdować czas na rzeczy, które najbardziej kochasz. Byłabyś durna, gdybyś tego nie robiła. Jesteś artystką i masz talent.

Nie rozumie, jak bardzo czuję się zmęczona po pracy tutaj. Czasami nie mam już siły na nic.

– Postaram się.

– Zrobisz to lub tego nie zrobisz. Żadnego sięstarania – odpiera Edith. – Wiesz, kto to powiedział?

– Szekspir? – zgaduję, układając jej poduszki.

– Yoda. – Staruszka się uśmiecha. Nie miałam jej za fankę Gwiezdnych wojen. Ta kobieta jest pełna niespodzianek. – Chodź, mam tu coś dla ciebie. – Sięga do szafki nocnej i bierze małe drewniane pudełko. Nie pamiętam, żebym wcześniej je widziała. Otwiera je, ukazując srebrny pierścionek w kształcie biedronki.

– Dziękuję, ale ja nie mogę… – zaczynam oponować.

– Proszę – nalega Edith. Trzyma przede mną pierścionek. Jej ręce wygięły się jak sękate, poskręcane gałązki. – Nie mogę go już nosić. Palce mam za chude, wszystko mi spada. Ale ten znaczył dla mnie wiele i chcę, żebyś go miała.

– Przyjmowanie prezentów od mieszkańców jest zakazane…

– Zakazane to powinny być takie androny. Naprawdę odmówiłabyś ostatniej woli umierającej kobiety?

– Nie jesteś umierająca.

– Wszyscy jesteśmy, od momentu, gdy się rodzimy. To tylko kwestia czasu. Biedronki są symbolem nowego początku, miłości i szczęścia. Mam nadzieję, że ta mała biedroneczka przyniesie ci wszystkie te trzy rzeczy.

Szczęście nigdy mi nie sprzyjało, ale biorę pierścionek i wsuwam go na palec. Pasuje idealnie.

– Dziękuję. Oddam, gdy poczujesz się lepiej – wyrażam wdzięczność. Pierścionek wygląda na stary i zastanawiam się, jak Edith weszła w jego posiadanie i skąd ten bzik na punkcie biedronek. Za każdym razem, gdy wychodzę z jej pokoju, recytuje tę samą rymowankę:

 

Biedroneczko, leć do nieba,

Twój domek się pali, ratować go trzeba.

Dzieci uciekły, lecz jedno zostało,

Schronienia szukało pod…

 

Dźwięk z kąta pokoju przerywa wspomnienia. Mój umysł jest przepełniony niedokończonymi myślami.

Obie obracamy się i wgapiamy w plecak w gwiazdki leżący na podłodze. Rusza się.

– Przyniosłaś go dzisiaj? – szepcze Edith.

Kiwam głową. Postąpiłam źle, ale dobrze było to zrobić. Dobro i zło nie są od siebie aż tak różne, jak niektórzy ludzie zwykli myśleć. Dzień Matki jest dla Edith trudny tak jak dla mnie – wątpię, że ktoś przyjdzie ją odwiedzić. Chciałam ją rozweselić.

Pierwszy dzień pobytu Edith w Domu Opieki Windsor był również moim pierwszym dniem pracy tutaj. Mógłby to być przypadek, gdyby przypadki się zdarzały, ale tak nie jest. Poznałyśmy się rok temu w tym pokoju, gdy znalazłam ją łkającą w fotelu. W Domu Opieki Windsor panuje nieskończenie wiele zasad i rozporządzeń. Jedno z nich to zakaz posiadania zwierząt.

Córka Edith nie tylko wmanewrowała staruszkę w pobyt tutaj, ale jeszcze oddała jej ukochanego psa do schroniska. A ja go odnalazłam, wydałam wszystkie oszczędności, by go odzyskać, po czym go adoptowałam. W tajemnicy przyprowadzam go do Edith, kiedy tylko mogę, a na koniec zmiany zabieram z powrotem do siebie. Nikt nie wie, że to robię. Straciłabym pracę, gdyby ktokolwiek to odkrył, ale widok ich razem sprawia, że warto ryzykować.

Dickens to ośmioletni border terrier i mój jedyny przyjaciel. Kocham go niemal tak bardzo, jak pokochałam jego właścicielkę. Rozpinam plecak, a pies wybiega, wskakuje na łóżko i liże Edith po twarzy, machając przy tym ogonem tak szybko, że wraz z nim porusza się całe psie ciało. Dickensowi bardzo dobrze idzie bycie nieruchomym i cichym, gdy jest w plecaku – obecnie większość tego czasu przesypia, co znacznie ułatwia przemycenie go. Jest też trochę głuchy – choć czasami zastanawiam się, czy to przypadkiem nie słuch wybiórczy – ale cała reszta działa sprawnie. Jest coś magicznego w więzi między psem a jego człowiekiem. Widok tych dwojga razem czyni mnie naprawdę szczęśliwą.

– Zobacz, mam dla ciebie nową zabawkę. – Edith rzuca Dickensowi czarno-białego pluszowego misia. – Córka przysłała mi prezent na Dzień Matki. I co ja mam, w moim wieku, zrobić z pluszowym misiem? – Dickens aportuje i oddaje maskotkę. – Ale przynajmniej ty możesz się nim nacieszyć – mówi, rzucając mu zabawkę, by znów ją złapał, co ten robi, chwyta ją w zęby i dla pewności szarpie.

Zabieram Dickensowi misia.

– Może teraz to odłóżmy? Nie chcemy, żeby ktoś na dole usłyszał, jak biega. – Kładę pluszaka na toaletce. – I zanim zapomnę. Załatwiłam wszystko, co chciałaś.

Raz w tygodniu Edith daje mi kartę płatniczą, żebym kupiła jej gazetkę „Radio Times”, książkę, paczkę herbatników z kremem, dużą tabliczkę czekolady, trzy puszki jej ulubionego napoju i dwie zdrapki. Każda z nas zawsze sprawdza jedną, ale nigdy nie wygrałyśmy więcej niż funta. Wyjmuję wszystko z torby i kładę na łóżku.

– Powinnaś to schować w bezpiecznym miejscu. – Próbuję oddać Edith jej kartę. – Cenne przedmioty mają tu w zwyczaju ginąć.

Mieszkańcy nie mogą sami opuszczać domu opieki, to wbrew zasadom, ale Edith ma jeszcze trochę pieniędzy, których jej rodzina nie zdołała zabrać, a ja się nie sprzeciwiam, gdy prosi mnie o kupienie rzeczy ze świata zewnętrznego.

– Na razie miej tę kartę, potrzebuję jeszcze paru rzeczy. Zrobiłam listę. – Wyrywa kartkę ze swojego ulubionego notesu. Zawsze trzyma go przy łóżku i nazywa „Listą żalów i dobrych pomysłów”. Z przodu zapisuje swoje żale, a z tyłu dobre pomysły. Jedynie pod koniec znajdują się wolne strony. – Na zewnątrz chyba piękny dzień. Chciałabym móc zabrać Dickensa na spacer, zamiast tkwić tu w zamknięciu – mówi.

– Nie tkwisz w zamknięciu. Mogłabyś przynajmniej wyjść ze swojego pokoju. To nie więzienie.

– Jak nie? – pyta. – Więzienia mają różne kształty i rozmiary, a czasami budujemy własne, nie zdając sobie z tego sprawy. Ale ucieszy cię wieść, że planuję ucieczkę!

Siadam na krawędzi łóżka. Całe dnie jestem w ruchu, dlatego nogi ciągle mnie bolą.

– To chyba nie jest dobry pomysł – stwierdzam.

– Nie jest dobry, jest świetny. Załatwiłam sobie prawnika, który mi pomoże.

– Co? Jak?

– List, który prosiłam, byś wysłała parę tygodni temu, był do kancelarii prawnej. Znalazłam ich w „Radio Times”, mieli hasło „Brak wygranej, brak opłat”, więc muszą być dobrzy. Uważają, że mogą pomóc w odzyskaniu mojego domu. Wydaje mi się, że moja córka musiała go wynająć, a ja nie mogę znieść myśli o pałętających się tam obcych ludziach. Jeśli ci od „Brak wygranej, brak opłat” zdołają cofnąć pełnomocnictwo, to Dickens mógłby znów ze mną zamieszkać, a ty może mogłabyś dla nas pracować? Opiekować się mną w domu?

– Byłoby miło – odpowiadam, niepewna, czy w ogóle wierzyć w to, co opowiada Edith.

Ci prawnicy brzmią podejrzanie, a wspomnienia – jak u wielu seniorów tutaj – mogą się jej mieszać. Jeśli widziałam podopiecznych opuszczających Dom Opieki Windsor, to tylko karawanem.

– Doskonale! No to mamy plan. A oto lista tych paru rzeczy, których bym potrzebowała. Mogłabyś?

– Tak, jasne. – Podnoszę się, bo nie mogę już tu dłużej zostać.

– I może wypłać trochę gotówki dla siebie? Chciałabym ci się chociaż odrobinę odwdzięczyć, jeśli pozwolisz.

– Już ci mówiłam, z chęcią pomagam. Nie chcę za to żadnych pieniędzy, ale muszę już zacząć pracę, bo nie zdążę ogarnąć wszystkich pokoi. Wrócę do was na koniec zmiany. Pamiętaj, żeby być cicho. To wbrew procedurom, nikt nie może zobaczyć ani usłyszeć Dicke…

– Wiem, wiem, o nas się nie martw – przerywa mi Edith i głaszcze psa. – Nic nam nie będzie. Zawsze przestrzegam zasad, no chyba że się z nimi nie zgadzam, wtedy łamię wszystkie. Ale raz jeszcze dziękuję. Za wszystko. Bez ciebie już bym nie żyła.

Coś w sposobie, w jaki to mówi, przyprawia mnie o dreszcze, a i Edith wygląda dziś na smutniejszą niż zwykle, gdy muszę wychodzić.

Opuszczając pokój trzynasty, czuję się nieco zaniepokojona, ale nie do końca wiem dlaczego. Czasami mój umysł knuje przeciwko mnie w tajemnicy, jak wścibska matka, która zawsze myśli, że wie lepiej. Bardzo polubiłam Edith i mam wyrzuty sumienia, że okłamałam ją w tak wielu sprawach. Ale wątpię, by kiedykolwiek się o tym dowiedziała. I jestem pewna, że nigdy nie ucieknie z tego miejsca.

Okłamuję Edith Elliot niemal cały czas od dnia, w którym się poznałyśmy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej