Telefon od nieboszczyka - Jacek Getner - ebook
NOWOŚĆ

Telefon od nieboszczyka ebook

Jacek Getner

4,6

253 osoby interesują się tą książką

Opis

Przypadek chodzi po ludziach, czyli komedia kryminalna z genialnym detektywem Jackiem Przypadkiem w roli głównej!

W kolejnej części swoich przygód detektyw Jacek Przypadek rozwiązuje sprawy, w które zamieszane są osoby o nadnaturalnych talentach. W tytułowej zagadce „Telefon od nieboszczyka” do telewizyjnego programu wróża Bogdana dzwoni trup oskarżający go o morderstwo popełnione na nim samym. Kariera popularnego tarocisty wisi na włosku, dlatego musi sięgnąć po pomoc kolegi jasnowidza. W drugim śledztwie o kryptonimie „Ale numer!” Przypadek szuka zaginionego kuponu totolotka. Okazuje się, że należy on do znanego numerologa, który czekał na szóstkę ćwierć wieku. W ostatniej ze spraw, zatytułowanej „Gwiazdy wciąż kłamią”, wyjaśnia zagadkę tajemniczej śmierci wiceministra, którego zgon przepowiedziała wróżka Jowisza.

W rozwiązywaniu zagadek już tradycyjnie pomagają Przypadkowi warszawscy bezdomni zbieracze złomu. O względy detektywa zabiega coraz mocniej sąsiadka, Malwina Żarska, a w tle złowieszczo pojawia się ponownie postać jego arcywroga Wiktora Klempucha, który wydaje się zdeterminowany, by tym razem rozprawić się z nim ostatecznie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (12 ocen)
7
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danielko7

Nie oderwiesz się od lektury

Wyżeracz nocy z zaskakującym zakończeniem, Autor w najlepszej formie
00



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68342-16-1

ROZDZIAŁ 1Telefon od nieboszczyka

Kiedy wróż Bogdan, najsłynniejszy znawca kart tarota nad Wisłą, rozpoczynał swój program, o jakże wiele mówiącym tytule Wróż Bogdan prawdę ci powie, mnóstwo osób w Polsce wstrzymywało oddech i z napięciem wpatrywało się w ekran z logo stacji Ekstra TV. Charyzma jednego z najsłynniejszych jasnowidzów w tym kraju działała na widzów obezwładniająco. Ze szczególnym drżeniem serca czekali na dźwięk melodyjnego, miękkiego głosu ci, którzy bezgranicznie wierzyli w to, że gdy odmówią sobie schabowego, uratują planetę Ziemię przed zupełnym spopieleniem. Oni stanowili najsilniejszą grupę wśród wiernych wyznawców chiromancji, seansów spirytystycznych i tym podobnych sposobów zaglądania w przeszłość i przewidywania przyszłości. I często nie śmieli drgnąć w oczekiwaniu na to, co powie ich idol.

Wróż Bogdan zdawał sobie z tego sprawę, ale znosił to z godnością i ze spokojem. Czekając na kolejne połączenie telefoniczne z osobą, która chciała poznać swoją przyszłość, układał przed sobą z namaszczeniem karty tarota i uśmiechał się tajemniczo. Czasem unosił brwi, gdy zobaczył w nich coś szczególnie ciekawego. A wtedy osoby przed telewizorami zamierały, zastanawiając się, czy ich guru widzi tylko wybuch bomby atomowej, czy coś znacznie gorszego, na przykład kryzys w związku znanych celebrytów.

Wszystko to były tylko interludia pomiędzy występami głównymi, gdy jakiś szczęśliwiec postanowił wydać majątek, żeby wiedzieć, co go spotka. Zadawał dwa, trzy pytania, a wróż Bogdan za pomocą kart tarota i własnych nadprzyrodzonych zdolności odpowiadał mu wyczerpująco na nurtujące go kwestie. Po tym dzwoniący dziękował mu wylewnie i kończył połączenie sam lub — gdy chciał dodać jeszcze coś, czego nie było w scenariuszu programu — był rozłączany przez realizatora.

Nikt też nigdy nie kwestionował tego, co mówił wróż Bogdan, gdyż był on niepodważalnym autorytetem w dziedzinie absolutnie pewnych przepowiedni dotyczących tego, co się miało zdarzyć. Kiedy jednak czasem okazywało się, że jego wróżba nie była dość precyzyjna i ktoś zamiast wygrać na loterii, stracił duże pieniądze na innej inwestycji, tłumaczył się zawsze tym, że nie został właściwie zrozumiany, bo on miał z pewnością na myśli to, co się właśnie stało. Ewentualnie, gdy tak nie dało się w żaden sposób zinterpretować zaistniałych zdarzeń, pozostawała jeszcze przedziwna i niezrozumiała koniunkcja planet, która zaburzyła kosmiczny przekaz.

Ale takie zdarzenia były naprawdę incydentalne i tarocista miał pseudonim „Pan 99%”, bo taka była sprawdzalność jego przepowiedni. Dlatego zawsze lojalnie uprzedzał, że jeśli ktoś nie jest gotowy na prawdę, której on jest posłannikiem, niech lepiej do niego nie dzwoni. Zdawała się rozumieć to większość osób, gdyż swoje pytania zadawała zwykle drżącym głosem.

W to listopadowe, mroźne popołudnie wróż Bogdan, siedząc na swoim jasnowidzącym stanowisku, spodziewał się głównie telefonów od młodych ludzi, ciekawych tego, czy rodzice w związku ze zbliżającymi się świętami na pewno zdecydują się na spełnienie ich najbardziej szalonych zachcianek prezentowych. Tych miał zatrzymać cerber realizator przyjmujący telefony. Na wizję czy raczej fonię mieli zostać dopuszczeni wyłącznie ci, którzy chcieliby się dowiedzieć, co ich czeka w nadchodzącym dwa tysiące czternastym roku.

Tymczasem wróż Bogdan, czekając na odpowiedni telefon, robił swoją zwyczajową mądrą minę, widząc w kartach tarota nadciągające na świat klęski. Ożywił się, kiedy usłyszał w słuchawce włożonej do ucha: „Jest!”. Był to sygnał reżysera programu i jednocześnie realizatora dźwięku, Łukasza Chlebka.

Wprawdzie program Wróż Bogdan prawdę ci powie miał dużą oglądalność, ale jednocześnie był na tyle skromny wizualnie, że dbający o finanse stacji Gerhard Sowa, właściciel Ekstra TV, pozwolił zatrudnić przy nim tylko dwie osoby, w tym jednego kamerzystę. Przy czym tego ostatniego z oporami, bo nie rozumiał, dlaczego realizator nie mógłby po prostu ustawić kamery, zdalnie ją włączyć i z reżyserki nadzorować jej pracę.

— A któż to teraz do nas dzwoni? — zapytał, uśmiechając się zachęcająco tarocista.

— Twoja ofiara, draniu — zacharczał dziwny głos, po którego usłyszeniu wielu telewidzów przeszedł metafizyczny dreszcz.

Wróż Bogdan starał się zachować na twarzy uśmiech, ale nie wyszło mu to zbyt dobrze. Wiedział, że najwyraźniej przez realizatora przedostał się nieszczęśnik zaliczający się do owego jednego procenta, który pechowo trafił na niewłaściwą przepowiednię. Ale na szczęście Chlebek zaraz już go wyłączy, dlatego najsłynniejszy jasnowidz ze spokojem odpowiedział to, co zwykł mówić w tych nielicznych razach:

— No cóż, słyszę, że mieliśmy na linii osobę, która źle zinterpretowała moje słowa i czuje się nieco rozczarowana. Czekamy zatem na kolejnego widza z pytaniem…

— Myślisz, że pozbędziesz się mnie tak łatwo? — Głos ponownie zacharczał niepokojąco. — Nic z tego, wszyscy muszą usłyszeć, jak mnie zabiłeś.

Tego wróż Bogdan, mimo swojej niepodważalnej wiedzy co do nieuchronnie nadchodzącej przyszłości, nie przewidział. Spojrzał tylko wściekły w kierunku reżyserki, gdzie siedział Chlebek. Ten jednak tylko walił rozpaczliwie w klawiaturę przed sobą i wyglądał tak, jakby miał ze stresu zaraz osiwieć. Tarocista najchętniej rzuciłby w niego czymś ciężkim, zwłaszcza że zawsze uważał go za nieudacznika, strofował i miał ochotę zwolnić.

— Dajcie sobie spokój z tymi próbami wyłączenia mnie. Ja nie dzwonię z tego świata — oświadczył Głos, a oglądalność programu, ku przerażeniu wróża Bogdana, zaczęła gwałtownie rosnąć. — I nie skończę mówić, dopóki wszyscy nie usłyszą, jak przepowiedziałeś moją śmierć, a potem mnie zabiłeś…

— Zamknij się! — wyrwało się nieopatrznie wróżowi Bogdanowi i po chwili dopiero zrozumiał, że w tym momencie to słaba odzywka.

— O nie. Nie chcę, żeby inni podzielili mój los. Wiecie, co on zrobił?! Najpierw zapowiedział, że umrę, zanim wrócę do domu. Potem wydostał hasła do moich kont, mówiąc, że przekaże je żonie i dzieciom. Później zabił mnie i ciało wrzucił gdzieś do Wisły. A konta wyczyścił z dwóch milionów złotych…

* * *

Na ten gest ze strony Jacka Przypadka Malwina Żarska, była dziennikarka śledcza, a obecnie jego sąsiadka spod trzynastki, czekała od dawna. Marzyła o nim tak naprawdę od lat. Otwiera drzwi swojego mieszkania, widzi go i nic do siebie nie mówią. A on rozkłada ręce i mocno ją do siebie przytula. Tak jak w tej chwili. Aż chciała go poprosić, żeby ją uszczypnął w pośladek, żeby wiedziała, że to nie jest sen. On zrobił jednak coś innego, co jeszcze brutalniej wyrwało ją z marzeń.

— Pani Irmina wraca w Wigilię. Przed chwilą dostałem od niej esemesa — oświadczył z radością, a widząc jej minę, dodał: — Sądziłem, że się ucieszysz.

— Tak, oczywiście, że się cieszę. — Malwina wykrzesała na twarzy jakąś nędzną imitację uśmiechu. Pomyślała, że Jacek i tak jej nie uwierzy, ale w tym momencie jej to nie interesowało.

— Naprawdę uważałem, że się ucieszysz.

— Widać nie byłam tak banalnie przewidywalna, jak zwykle sądzisz o ludziach. — Za rozczarowanie, które właśnie przez niego przeżyła, w tej chwili najchętniej wypchnęłaby go z powrotem na korytarz i zamknęła drzwi. Z hukiem.

— Uśmiechnij się, Malwina. — Jacek zamknął za sobą drzwi i nie czekając na zaproszenie, ruszył w głąb mieszkania. — Przecież gdy tylko pod dwunastkę wróci pani Irmina, jej upiorne kuzynki, Zygfryda i Teodora, stamtąd znikną.

— Nie przeszkadzają mi specjalnie. Są niegroźne.

— Obawiam się, że ich nie doceniasz. A poza tym nie masz pojęcia, jak cudowną sąsiadką jest pani Irmina. Na pewno się bardzo polubicie.

— Pod warunkiem, że będę tu jeszcze mieszkać — burknęła, ale Jacek nie wziął jej uwagi na serio.

— Zjemy dziś kolację? — zaproponował.

— Nie zrobiłam zakupów.

— Ale ja ci nie proponuję, że zrobisz kolację, tylko że ją zjemy razem na mieście. W jakiejś dobrej restauracji. Wybór zostawiam tobie. — Uśmiechnął się przyjaźnie, ale po chwili się zmartwił. — Wyglądasz na zaskoczoną.

— Bo jestem. Do tej pory nigdzie razem nie wychodziliśmy…

— No właśnie, może czas to zmienić? Możemy czasem wyjść gdzieś razem. Na kolację. Albo do kina. Ewentualnie do teatru, jak się uda znaleźć jakąś zwykłą sztukę. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

Za to pytanie była gotowa go zamordować. Tak, on oczywiście uważał się za jej przyjaciela. Ale ona nie była gotowa zaakceptować dla siebie takiego statusu. Jeszcze niedawno myślała nawet, że coś się w tej sprawie zmieniło, że coś drgnęło. Pewne rzeczy zdawały się na to wskazywać. Ale choćby to pytanie obracało tę nadzieję w kupkę gruzu.

— To co będzie z tą kolacją? — dopytywał się Jacek.

— Dzisiaj nie jestem w nastroju.

— Ale może jutro lub pojutrze będziesz go miała?

— Zapytaj mnie wtedy, to się zastanowię — odpowiedziała wymijająco Żarska. — A na razie pogadajmy o twojej nowej sprawie.

— Mamy nowego klienta?! — ucieszył się Jacek.

— Ty go masz.

— Przecież od jakiegoś czasu jesteśmy właściwie wspólnikami.

— Ja jestem rzecznikiem prasowym dużej spółki. I tylko czasem ci pomagam, żeby nie umrzeć z nudów w tej robocie — powiedziała była dziennikarka.

— Dobra, nie będę się sprzeczał, tylko kupię ci coś ładnego.

„Na początek mogą być obrączki — pomyślała z wisielczym humorem Żarska. — Takie, wiesz, małe złote kółeczka, które ludzie sobie wkładają na paluszki… Oszalałam kompletnie! Przecież ja nigdy nie chciałam wychodzić za mąż!”

— No to co to za klient? — powiedział Jacek, siadając na fotelu naprzeciwko obrazu, który przedstawiał okno, a za nim gęsty, zielony las, rozświetlony magicznym blaskiem.

Podarował go Malwinie na nowe mieszkanie. I zarówno on, jak i gospodyni uwielbiali się w niego wpatrywać, uważając, że to by mógł być widok z ich domu. Z tym że ona widziała to jako wspólny dom, a on tylko patrzył jak na miejsce, w którym mógłby po prostu zamieszkać.

— Wróż Bogdan potrzebuje twojej pomocy.

— No proszę. A cóż takiego zmalował ten słynny jasnowidz?

— Grozi mu utrata programu w telewizji. A dla niego to gorzej niż śmierć.

* * *

Zygfryda i Teodora, siostry lat blisko dziewięćdziesięciu, siedziały w pleksiglasowej klatce, znajdującej się w salonie mieszkania ich kuzynki Irminy. Tę przedziwną konstrukcję zafundował im Jacek Przypadek, by mogły się spokojnie oddawać swojemu ulubionemu nałogowi palenia papierosów. Na korytarzu wywoływały niezadowolenie sąsiadów z niższych pięter, którzy nierzadko ledwie trafiali do swoich domów poprzez gęsty dym. W samym zaś mieszkaniu miały zakaz wydany przez gospodynię, zwaną przez nie zdrobniale Minką.

Przez jakiś czas paliły jeszcze w lokalu numer trzynaście, do którego, dzięki swoim niecodziennym umiejętnościom, włamały się niepostrzeżenie. Jednak wprowadzenie się tam Malwiny Żarskiej położyło definitywnie kres istnieniu wygodnej dla ich nałogu oazy. I teraz tylko w tej prowizorycznej palarni, która była połączona z lufcikiem, mogły bez problemu palić paczkę za paczką. Co też czyniły również w tej chwili, rozmawiając półszeptem.

— Ależ jesteśmy durne — przyznała samokrytycznie Zygfryda.

— To fakt — zawtórowała jej Teodora. — Generał Anders mógłby nas zdegradować do stopnia szeregowca. Przecież można się było domyślić, że ten drań Klempuch postara się mieć i tutaj podsłuch. A my jak dzieci tylko paplałyśmy i paplałyśmy. Teraz on wie, że ostrzegłyśmy przed nim Jacusia.

— Tego akurat mógł się domyślić tak samo po tym, że tutaj przyjechałyśmy. Zresztą i tak, nawet gdyby Minka nie wyjechała w podróż dookoła świata z tym antykwariuszem Gelbergiem, miałyśmy zamiar się tu pojawić, jak Jacuś stał się tym genialnym detektywem.

— I tak nasza misja dobiega końca.

— Nie do końca, moja droga — zaprotestowała Zygfryda. — Zanim wróci Minka, musimy go jeszcze ochronić przed tą Malwiną. Ja ci mówię, on dla niej traci powoli głowę. Widziałam, jak ją przytulił dzisiaj na dzień dobry. A jestem pewna, że ona jest w zmowie z Klempuchem.

— No tak, to mieszkanie to też pewnie on jej podarował. Lokalu w takim miejscu nie dałaby rady kupić ot tak sobie. Zresztą Jacek mówił, że tych poprzednich uciążliwych lokatorów sprowadzał w to miejsce właśnie Klempuch.

— No właśnie, a on robi do tej spod trzynastki maślane oczy. Powiem ci, że naprawdę mam wrażenie, że on tego Klempucha nie docenia.

— Musi go doceniać — zaoponowała Teodora. — Wie, że tamten jest zdolny do wszystkiego.

— Ale może przecenia własne siły.

— No chyba że chce popełnić samobójstwo. I do tego niedocenianie Klempucha jest najlepszą drogą.

— Nie ma co dywagować. Trzeba unieszkodliwić tę spod trzynastki — zadecydowała Zygfryda.

— Tylko jak?

— Zastanowimy się następnym razem. Teraz muszę rozprostować kości, bo już pół paczki w tej ciasnocie spaliłyśmy. Poza tym trzeba trochę namieszać w głowie Klempuchowi.

Wydostanie się z pleksiglasowej klatki nie było zadaniem łatwym, ale siostry miały kilkumiesięczną wprawę. Dlatego już po trzech minutach od podjęcia decyzji przeciągały się, rozprostowując skostniałe członki. A potem zaczęły akcję dywersyjną.

— Tak, tak, Jacuś to wszystko pięknie wymyślił — powiedziała manifestacyjnie Zygfryda.

— Pójdzie w pięty tym Klempuchom!

— Oj pójdzie, pójdzie.

Siostry spojrzały na siebie zadowolone.

Lecz wtedy w pokoju odezwał się śmiech. Z lekka upiorny, choć niezbyt głośny. Trudno było dociec jego źródła. Z pewnością nie pochodził zza okien, które były szczelnie zamknięte i nie dopuszczały do mieszkania żadnych hałasów z zewnątrz. Nie wydobywał się też raczej zza drzwi prowadzących na klatkę schodową, bo wtedy brzmiałby zupełnie inaczej. Wypływał raczej ze ścian, wszystkich naraz. I równie niespodziewanie jak się pojawił, tak umilkł.

Na blisko minutę zapanowała kompletna cisza, a siostry stały jak sparaliżowane.

— Słyszałaś to? — zapytała w końcu szeptem Zygfryda.

— Sama nie wiem…

— Czyli słyszałaś.

— Myślisz, że to ma związek z tą nową sprawą Jacusia? — zastanawiała się Teodora.

— No co ty, Dorka, w duchy wierzysz? — powiedziała nieco głośniej Zygfryda, ale rozejrzała się wkoło z zabobonnym strachem.

— Sama też wierzysz. Pamiętasz, jak byłyśmy na tym seansie spirytystycznym z Przyborą? Nawet piosenkę później o tym napisał.

— To, że byłyśmy na seansie, nie znaczy, że wierzyłam w duchy. Mnie interesował Przybora, chciałam go odbić Osieckiej…

Śmiech ponownie wypełnił pomieszczenie. Nie był głośniejszy niż poprzednio, za to jeszcze bardziej upiorny i przenikający do szpiku kości tych, którzy go słyszeli.

— Dorka, ja chyba poznaję ten śmiech.

— Ja chyba też, Zyzia…

— Czyli Klempuch ma tu nie tylko podsłuch, ale i…

Śmiech odezwał się ponownie.

— Zobaczysz, dziadu, kto się będzie śmiał ostatni!

* * *

Wróż Bogdan miał bardzo zafrasowaną minę. Tarot przecież nigdy się nie mylił. A teraz kreślił przyszłość w absolutnie najczarniejszych barwach. Wielka burza, statek i śmierć pod pokładem. Definitywny koniec. Dużo zapłakanych osób, choć równie dużo z uśmiechem na twarzy.

— Tak, nie skończy pan dobrze — powiedział do swojego klienta, a następnie przekazał mu to, co zobaczył w tarocie.

— Ale może jest dla mnie jakiś ratunek? — zapytał siedzący naprzeciw niego Jacek Przypadek i rozejrzał się po miejscu, gdzie się znajdowali. Na ścianach wisiały umieszczone w antyramach powiększone karty tarota. Jedne mniejsze, inne większe, tak szczelnie pokrywały tapetę, że nie sposób było określić, jaki był na niej wzór. — Pomoże mi pan?

— Mógłbym o tym pomyśleć — zapewnił wróż Bogdan. — Mam na podorędziu trochę znakomitych amuletów i talizmanów. No tylko, że to nie są tanie rzeczy. Ale mógłbym panu dać zniżkę, jak pan znajdzie tego drania, który wywinął mi ten numer na wizji — zaoferował.

— To raczej ja mógłbym dać panu zniżkę na moje usługi. Ale przyznam szczerze, że nie może pan na nią liczyć, bo nie wierzę w żadne amulety, talizmany, wróżby i taroty…

— Jak to? — Wróż Bogdan zamrugał zdziwiony. — No przecież pan też w zasadzie jest jasnowidzem.

— Jako jasnowidz wystawię panu jedynie fakturę. Tak wygodniej, bo na licencję detektywa nie mógłbym liczyć ze względu na przychylność policji wobec mnie.

— Ale ma pan podobno szklaną kulę, która należała do słynnego Ossowieckiego?!

— Ładny element wystroju mojego gabinetu podarowany mi przez sąsiadkę — wyjaśnił Jacek, wzruszając ramionami. — A wracając do pana sprawy, wydaje mi się ona interesująca, a jej rozwiązanie będzie pana kosztować dwieście pięćdziesiąt tysięcy.

— Ile?! — Wróżowi Bogdanowi oczy niemal wyszły z orbit.

— Mogę dać panu tysiąc złotych zniżki na jakiś ładnie wyglądający amulet dla mojej sąsiadki. Ona chyba czasem wierzy w takie bzdury jak wróżby.

— Pan nie ma sumienia, żeby tak ze mnie zdzierać! — Wróż Bogdan złapał się w okolicy klatki piersiowej, żeby zademonstrować detektywowi Przypadkowi, jak bardzo rozdziera mu serce. — To ja do pana szczerze, jak do kolegi po fachu, z ostrzeżeniem, a pan mi taki rachunek chce wystawić?!

— To nie było ostrzeżenie, tylko chciał mi pan zaimponować. Lecz udałoby się to panu tylko w jednym wypadku. Wtedy, gdyby pan zobaczył w tych swoich kartach, kto panu wywinął ten numer z morderstwem. Ale ponieważ nie ma w nich nic poza kolorowymi obrazkami, nie może pan tam nic więcej ujrzeć.

— Zobaczy pan, umrze pan w strasznych męczarniach — zapowiedział profetycznie wróż.

— Całkiem prawdopodobne, ale to naprawdę łatwo przewidzieć. Na pewno nie raz słyszał pan od znajomych w pracy czy gdzie indziej, jak wiele osób życzy mi śmierci. No i mimo że mam opinię skończonego drania, na pewno znajdą się tacy, którzy będą po mnie płakać. I żeby to wiedzieć, nie potrzebuję pana pomocy, za to pan mojej — owszem. Bo inaczej będzie pan bankrutem.

— Bez przesady — prychnął wróż Bogdan. — Pan ma złe wyobrażenie na temat tego, ile płacą w Ekstra TV. Ten program daje mi tylko dziesięć procent dochodów…

— Za to dzięki niemu pana prywatny gabinecik przyjęć wróżbiarskich, w którym teraz się znajdujemy, pękał w szwach, i to przez cztery dni w tygodniu od dziesiątej do osiemnastej. A teraz jest zupełnie pusty. I proszę mnie nie zapewniać, że zaraz jeszcze przyjdą jacyś klienci, bo gdy zadzwoniłem, żeby się umówić na wizytę u pana, to sekretarka była mi w stanie zaoferować każdą godzinę, jaką sobie wymyślę. A do tego zniżka przedświąteczna pięćdziesiąt procent.

— No i widzi pan, z kim ja muszę pracować?! — zapytał dramatycznie tarocista. — Zamiast panu powiedzieć, że nie ma miejsc i tylko ewentualnie może pana gdzieś wcisnąć… to ona mi coś takiego robi! Dobrze, że ją dzisiaj zwolniłem. Szkoda, że nie zwolnili wcześniej Chlebka…

— Kogo?

— Realizatora mojego show Wróż Bogdan prawdę ci powie. Kompletny nieudacznik, już dawno mówiłem, żeby go zwolnić, bo mu się z nerwów wszystko myliło. Pan wie, że jak ten nieboszczyk zadzwonił, to on wtedy mocno posiwiał? Tylko co z tego, jak nie potrafił wyłączyć transmisji. Pierdoła jedna. No i widzi pan, na co mi przyszło?! — Wróż Bogdan niemal załkał, gdyż uznał, że już nie da rady zaimponować detektywowi Przypadkowi, więc może w nim tylko wzbudzić litość. — Jeszcze tydzień temu miałem kalendarz zapełniony na cztery miesiące do przodu. Ludzie potrafili proponować łapówki mojej sekretarce, żeby ich gdzieś wepchnęła. A teraz wszyscy masowo odwołali swoje wizyty. A w tej chwili jeszcze pan chce mnie ograbić na ćwierć miliona…

— Ponieważ jest pan bardzo przewidującym i zapobiegliwym człowiekiem, z pewnością przewidział pan tę sytuację i swoje wcześniejsze krociowe zyski ulokował pan w różne bezpieczne przedsięwzięcia. Nie twierdzę, że pan nie zauważy ubytku tego ćwierć miliona, ale nie będzie on dla pana przesadnie poważny. Natomiast gdyby obecny stan miał utrzymywać się dłużej, to wprawdzie za jakiś czas może część ludzi zapomni o całej aferze, ale na dłuższą metę pana status życiowy się obniży. Dlatego jeśli pan chce znów być znany i pożądany, to proponuję nie zastanawiać się zbyt długo. Szczególnie że w swoim tarocie zobaczył pan moją śmierć, więc być może wkrótce już nie będę mógł panu pomóc. To jak, powie mi pan w końcu, kogo pan podejrzewa, czy będzie się targował?

Wróż Bogdan skrzywił się jak po spożyciu bardzo gorzkiego napoju i pomyślał, że karty tarota niestety nie kłamały i trafił mu się zupełnie pozbawiony uczuć osobnik.

— Myślę, że to medium Cristoff — powiedział w końcu ponuro.

— A podejrzewa pan, w jaki sposób to zrobił?

— Przecież to oczywiste. — Wróż Bogdan zerknął lekko rozczarowany na Jacka. — Na pewno zmusił jakąś biedną duszę z tamtej strony do zatelefonowania do programu i opowiadania tych bzdur.

Detektyw nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

— A jakieś takie mniej paranormalne podejrzenia pan ma?

— Mam — burknął zły wróż Bogdan. — Wróżka Nibelunga. Nie wiem, czy pan kojarzy, ona związała się z takim celebrytą, Mikele. Tak dla picu, dziecko nawet mają, ale to na pewno nie jego, bo on jest gejem, wszyscy to wiedzą. Ale ona od jakiegoś czasu chciała wskoczyć na moje miejsce, miała w stacji spore poparcie, bo ona, wie pan, Nibelunga, to by trochę germańskich wątków wprowadziła, a to modne, szczególnie u nas w stacji. Dlatego mogła jakiegoś technicznego zbajerować albo jeszcze kogoś innego, żeby się nie dało przerwać tego połączenia, a Chlebek to matoł i nie potrafił sobie z tym poradzić… Ale to raczej Cristoff. On mnie nie cierpi, bo uważa, że jestem hochsztaplerem, który nawet nie zna się na tarocie. A poza tym znajoma spirytystka mówiła, że dostała taką informację w trakcie jednego z seansów… Znaczy, że jedna dusza z tamtej strony jej to powiedziała. Ale powiedziała mi to w największej tajemnicy, bo to znajoma medium Cristoffa…

— Aha — westchnął Jacek, bo już nawet nie miał ochoty wybuchnąć ponownie śmiechem. — A czy jeszcze kogoś można dopisać do listy pańskich potencjalnych wrogów?

— Wielu jest takich. Zazdroszczą mi talentu i sławy.

— A oprócz tych, którzy zazdroszczą, czy jest ktoś jeszcze?

— Redaktor Krzywosz. To nałogowy hazardzista. Przyczepił się do mnie kiedyś w stacji przed nagraniem i chciał mnie zmusić, żebym mu powiedział, czy najbliższym razem wygra coś w kasynie. Na początku go zbywałem, ale on był strasznie namolny. No to mu tak ogólnie powiedziałem, że go dużo szczęścia czeka. Wiadomo, znany redaktor, trzy programy w radiu, dwa w telewizji, no to co mu do szczęścia jeszcze potrzeba? Ale on potem twierdził, że przeze mnie przegrał pół miliona w kasynie, i chciał, żebym mu tę kasę oddał.

* * *

Bruno Krzywosz, ubrany w znoszony, lekko workowaty garnitur, szedł z posępną miną korytarzem Ekstra TV. Lekko posiwiałe włosy, widoczne na kruczoczarnej do niedawna czuprynie, zaczesane były niedbale na bok, z jednej strony przytrzymywane przez oprawkę mocnych okularów. Ręce miał jak zwykle założone za plecy, a wzrok wbity w ziemię kilka metrów przed sobą. Na tyle daleko, żeby zobaczyć zbliżającą się przeszkodę, a na tyle blisko, żeby nie musieć zauważać tych, których nie miał ochoty zauważyć. Były to zwykle osoby, którym był winien mniejszą lub większą kwotę, którą obiecywał oddać, jak sprawy ułożą się po jego myśli. Jednak tak się jakoś składało, że to nigdy nie następowało i posępna mina redaktora Krzywosza rozjaśniała się tylko w chwili, gdy wychodził na zewnątrz nienagabywany o zwrot długu.

Ponieważ sunął niespiesznym krokiem, to mogłoby się wydawać niemożliwe, żeby wierzyciele, zauważywszy go, sami nie zagadnęli o zwrot pieniędzy. Oni jednak unikali go równie chętnie jak on ich. Po pierwsze, był bardzo wpływowy i wszyscy wiedzieli, że jak mu ktoś podpadnie, potrafi narobić kłopotu. Po drugie, nigdy nie mieli pewności, czy nie poprosi ich o kolejną pożyczkę, a jej odmowę potraktuje jako dobry pretekst do prywatnej zemsty. Lepiej więc spisać tych kilka tysięcy na straty i trzymać się od niego z daleka, ciesząc się świętym spokojem.

Dziś redaktor Krzywosz sunął powoli korytarzem nie do wyjścia, ale do jednego ze studiów realizacyjnych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu przecież on także uczestniczył w nagraniach różnych programów i stąd jego posępną minę znała cała Polska. Słynny dziennikarz często bowiem poruszał tematy ostateczne i zazwyczaj snuł katastroficzne wizje. Tego grudniowego dnia nie miał jednak nagrania i szedł tam z innego powodu. Lecz zanim dotarł na miejsce, zauważył, że cel jego wizyty właśnie opuszcza siedzibę stacji. To znaczy zobaczył tylko jego nogi, ale już dawno nauczył się rozpoznawać po tym ludzi lepiej niż po twarzach.

Krzywosz podniósł wzrok i odprowadził Chlebka spojrzeniem. Zastanawiał się, czy powinien dopaść go przed wyjściem ze stacji, czy już po wyjściu. Pierwsza opcja była lepsza ze względu na to, że sam nie miał na sobie kurtki ani płaszcza, a na zewnątrz padał śnieg. Druga wydawała się właściwsza, bo w środku ktoś mógłby usłyszeć ich rozmowę. I to przeważyło.

Słynny redaktor ruszył do drzwi wyjściowych.

— Poczekaj, Łukaszku. — Krzywosz dopadł Chlebka na dole schodów i położył mu rękę na ramieniu.

Ten podskoczył jak oparzony.

— Czego chcesz?

— A co ty się ostatnio taki nerwowy zrobiłeś?

— Dziwisz się? Po tym numerze w programie Bogdana posiwiałem i mało co pracy nie straciłem. — Chlebek wzdrygnął się na samo wspomnienie traumatycznych zdarzeń.

— Na razie to na szczęście on stracił pracę. — Krzywosz uśmiechnął się nie bez satysfakcji.

— Miałeś coś z tym wspólnego? — Realizator przyjrzał się podejrzliwie redaktorowi.

— Gdybym mógł, tobym miał — wyznał szczerze Bruno. — Ale nie znam się na tej całej technice, więc niby jak miałbym to zrobić?

— Aha. A właściwie po co przyszedłeś?

— Potrzebuję piątaczka…

— Nie noszę drobnych — prychnął ironicznie Chlebek.

— Oj, żartowniś z ciebie, Łukaszku, żartowniś. Pięć tysięcy potrzebuję. Oddam za tydzień.

— Bruno, znamy się już dwadzieścia lat. Ostatni raz pożyczyłem ci piętnaście lat temu. Chyba nie sądzisz, że znów popełnię ten błąd.

Chlebek chciał odejść, ale Krzywosz, którego włosy i ramiona zdołała już przykryć cienka warstwa śniegu, przytrzymał go za ramię.

— Jak uważasz. Ale teraz realizatorów jest pełno i sam znam kilku, którzy by chętnie wskoczyli na twoje miejsce. A ponieważ jestem im winien parę złotych, chętnie im wyświadczę przysługę. Zwłaszcza że masz słabe notowania po tej wpadce z Bogdanem. Realizator, który nie umie przerwać transmisji — prychnął pogardliwie. — To nawet ja bym chyba wiedział, który guzik nacisnąć. Tak że jak nie będziesz grzeczny, to możesz nie wrócić do tego budynku za nami.

— Chyba przeceniasz swoje możliwości. Podobno góra jest na ciebie zła i coraz więcej osób wie, że jesteś zadłużony po uszy i uzależniony od hazardu. Dziennikarzy na twoje miejsce też jest wielu.

— Na moje miejsce?! — zdziwił się nieco zbyt głośno Bruno i sam rozejrzał się z niepokojem, czy aby ktoś z wychodzących z siedziby Ekstra TV go nie usłyszał i nie zrozumiał opacznie. — Łukaszek, tobie się coś pomieszało. Ja jestem słynny redaktor Krzywosz. Nie ma nikogo na moje miejsce, bo nie ma innego redaktora Krzywosza. — Spojrzał z wyższością na realizatora i po chwili się skrzywił. — I mógłbyś się częściej myć, bo okropnie pachniesz.

— Myję się wystarczająco często. To raczej ty się szlajasz po kasynach i spelunach i przesiąknąłeś ich smrodem. — Chlebek uniósł dumnie głowę. — I nie proś mnie więcej o pieniądze, bo ci i tak ich nie pożyczę.

Chlebek odszedł, a Krzywosz patrzył ponuro w ślad za nim. I pomyślał, że chyba faktycznie jego akcje nie stoją zbyt wysoko, skoro taki byle realizator tak mu się stawia. Przydałby się jakiś mocny materiał, jakie robił jeszcze dziesięć lat temu. Ale od tego czasu sporo się zmieniło, stracił dziennikarski pazur i głównie robił programy w stylu gadających głów.

Zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz i najchętniej wyrzuciłby aparat w jedną z zasp, które powstały po odśnieżeniu chodnika przez traktorek należący do administracji budynku Ekstra TV. Ale nie mógł tego zrobić. Ten telefon musiał odebrać.

— Dzień dobry szanownemu panu, witam… No oczywiście, że pamiętam. Oddam jeszcze przed świętami, obiecuję… Tak, mam widoki na zarobienie większej sumy.

* * *

Kiedy Jacek Przypadek po raz pierwszy, przed blisko trzema laty, był gościem wróżki Nibelungi, mógł odnieść wrażenie, że nie jest w salonie mieszkania w centrum wielkiego miasta, ale znalazł się w Lesie Teutoburskim w chwilę potem, gdy Arminius pobił legiony Warusa. I nie chodziło tylko o zwykłe elementy wystroju, takie jak sztuczne drzewa czy małe diodki imitujące promienie słoneczne przeświecające przez gęste listowie. Nawet powietrze w tym miejscu było gęste i ciężkie jak germańskie poczucie humoru. Na jednym z pni na glinianej misie leżały zaś świeżo obgryzione z mięsa kości.

Teraz panował tu zgoła odmienny wystrój. Miejsce to wciąż zachowało swój germański charakter, ale z czasów starożytności przeniósł się on do średniowiecza. Zniknęły sztuczne drzewa, za to pojawiły się strzeliste, gotyckie zwieńczenia pod sufitem. Meble były surowe niczym wyposażenie mniszej celi z alpejskiego klasztoru. Wszystko ciemne, ponure. I tylko kolorowa, dziecięca zabawka porzucona na podłodze zaburzała jednostajnie ponurą atmosferę pomieszczenia, w którym wróżka Nibelunga odczytywała aurę odwiedzających ją osób. W ten sposób zarabiała na życie i swoją sławę.

Przed chwilą pożegnała ostatniego tego dnia klienta. Jego aura zaniepokoiła ją na tyle, że wysłała go do zaprzyjaźnionej szkoły jogi oraz do bardzo drogiego salonu fryzjerskiego, współpracującego z nią. Ubrana wciąż była w strój średniowiecznej mniszki, na rzecz którego porzuciła kostium germańskiej wojowniczki, stanowiący jej służbowe ubranie przez kilka wcześniejszych lat. Zrobiła to, gdyż uznała, że tak jak jej otoczenie, ona sama też musi przejść pewien lifting, który powinien jej przysporzyć klientów. Jednak ich liczba nie była zadowalająca i gdy zdejmowała habit, mruczała niezadowolona pod nosem:

— Co za ciemnogród…

— Co mówiłaś? — usłyszała niespodziewanie.

Nie zauważyła, gdy otworzyły się drzwi wystylizowane na wejście do gotyckiej katedry, które prowadziły w głąb jej mieszkania, urządzonego jak zwykłe warszawskie lokum, w stylu chromowo-szklano-drewnianym. Teraz stał w nich piękny młodzian, który dzięki swej bujnej blond czuprynie i szerokim barom mógł z pewnością uchodzić za potomka germańskich wojów. Był to Mikele, uczestnik kilku reality show, niegdyś znany z tego, że był znany, obecnie nieco już zapomniany.

— Mówię, że ciemnogród u nas straszny. Mam znajomą w Berlinie i do niej trzeba się zapisywać na miesiąc naprzód. A u nas co? Trzech, czterech klientów dziennie. Chociaż jestem najbardziej renomowaną odczytywaczką aury w tym mieście. A nawet pewnie w tym kraju! No ale to wstyd się przyznać, że się wierzy w poważne, naukowe metody poznawania człowieka, lepiej wierzyć w jakieś zabobony sprzed dwóch tysięcy lat. — Odłożyła ze złością habit, pod którym miała tylko lekką bieliznę pasującą do miejsca, gdzie panowały lekkie obyczaje. — No co się tak na mnie gapisz?! Tak, znów chyba lekko przytyłam…

— Dla mnie wciąż jesteś najpiękniejsza na świecie i gdyby nie to, że widziałem przez okno jadącego tu detektywa Przypadka…

— Co?! Przypadek tu jedzie?! I dopiero teraz mi to mówisz?! — Nibelunga panicznie zaczęła na siebie wkładać zdjęty przed chwilą habit. — Może by go nie wpuszczać?! W końcu jestem już po godzinach przyjęć.

— Przecież wiesz, że on i tak znajdzie sposób, żeby z nami porozmawiać. Lepiej zrobić to od razu, żeby nas nie podejrzewał.

— On nas i tak będzie podejrzewał. Taka jego aura. Żółty kolor. Mętny i brudny! A wiesz, co to znaczy?

— Nie jestem w tym dobry — przyznał dyplomatycznie Mikele, który miał sceptyczny stosunek do sposobu zarabiania swojej żony.

— Chciwość, egoizm i przebiegłość.

— Tata mówi, że to dobry człowiek, tylko trochę zagubiony w życiu.

— Nie interesują mnie opinie pana kanonika Harnasia — prychnęła wróżka, która miała nie najlepsze stosunki ze swoim teściem. — Skoro ja twierdzę, że ma złą aurę, to chyba wiem, co mówię?! — Spojrzała groźnie na męża, który choć do ułomków nie należał, to nagle zrobił się jakoś mniejszy.

— No tak, tak…

— Więc musimy go jak najbardziej unikać. Spławię go błyskawicznie pod byle pretekstem i nie będę odpowiadać na żadne jego pytania! Bo inaczej nigdy nie dostaniemy tego programu w telewizji i to, co zrobiłeś, nie wystarczy, żebym zajęła miejsce tego żałosnego wróża Bogdana — stwierdziła Nibelunga, która wyglądała już jak średniowieczna mniszka. — Inaczej nie będzie nas stać na najlepszą szkołę dla naszego Ottonka.

— Przecież tak źle nie zarabiasz…

— Ale z tym programem w telewizji zarabiałabym lepiej! Dużo lepiej. Myślałam, że to rozumiesz. Świetnie załatwiłeś ten numer z tym duchem, który do niego zadzwonił — pochwaliła męża. — Ale to może być za mało, bo Przypadek to wywęszy i program dostanie ktoś inny. Albo nawet wróci do Bogdana!

— Spokojnie, nie wywęszy, że to moja sprawka — zapewnił Mikele. — A do ciebie przecież już dzwonił ten twój klient, producent z Ekstra TV, że najdalej po Nowym Roku dostaniesz ofertę i będziesz w wiosennej ramówce.

— Akurat, chciał wydębić darmowe czytanie aury dla znajomej! — warknęła głośno Nibelunga, która z samej natury miała głos taki, że z największym trudem potrafiła go jakkolwiek ściszyć. — Musisz tam pójść i poderwać jakiegoś redaktora!

— Nibka, co ty? — Choć wróżka miała tak naprawdę na imię zupełnie inaczej, to Mikele posługiwał się zdrobnieniem jej zawodowego pseudonimu, co zawsze sprawiało, że miękło jej germańskie serce. — Przecież wiesz, że ja tylko udawałem tego geja, który udaje heretyka, żeby nie musieć chodzić na randki z gejami.

— Geja udawałeś, żeby być bardziej znany z tego, że jesteś znany. A teraz już jesteś właściwie nieznany i tylko geje cię pamiętają. Przecież nie mówię, żebyś z nimi coś więcej. Zawsze się możesz jakoś wymigać w ostatniej chwili.

— A oni się mogą wymigać w ostatniej chwili od dania ci programu. Nie, to nie jest dobry pomysł.

— Zobaczysz, że jak nie dostanę tego programu, to będę bardzo nieszczęśliwa!!! — ryknęła Nibelunga, a następnie zrobiła żałosną minę i niemal zmusiła łzy, żeby pokazały się w jej oczach. — Chyba nie chcesz, żebym była nieszczęśliwa?

— Absolutnie nie…

Mikele chciał przytulić Nibelungę, ale ona była germańska do szpiku kości i nie lubiła czułości. Wyrwała się z jego objęć i spojrzała groźnie na męża.

— No gdzie jest ten detektyw?! Na pewno go widziałeś?!

— Tak, już podjeżdżał pod naszą kamienicę…

— Czym podjeżdżał?!

— Rowerem. Bo on już teraz podobno nie biega, tylko…

Nibelunga chciała coś jeszcze ryknąć, ale w ostatniej chwili sama złapała się za usta. A potem pokazała Mikele na drzwi wejściowe. Prowadziły one prosto z klatki schodowej, oddzielone od gabinetu wróżki tylko maleńkim korytarzem z wieszakiem na ubrania. Pseudomniszka razem ze swoim mężem podeszła pod nie po cichu. Następnie pociągnęła nosem i zapytała szeptem, do jakiego z najwyższym trudem się zmusiła:

— Czujesz?

— Jakaś dziwna aura?

— Jaka aura, smród zwyczajny. Jakby Ottonek cały czas robił w pieluszkę, tobym pomyślała, że znów ci się nie chciało wynieść od razu worka na śmieci do kosza, tylko postawiłeś pod drzwiami… — Mówiąc to, wróżka Nibelunga chwyciła delikatnie za klamkę. A potem błyskawicznie ją nacisnęła i pociągnęła do siebie.

Do wnętrza mieszkania wleciał łysy osobnik z orlim nosem i padł na podłogę. Po chwili na niej usiadł i spojrzał w dwa groźne, teutońskie oblicza, z których jedno było ciut bardziej zaciekawione, a drugie raczej mordercze.

— Pukać właśnie miałem — oświadczył jak gdyby nigdy nic Saganek, jeden z bezdomnych zbieraczy złomu, pomocników Przypadka.

— Pan w sprawie aury? — zapytał Mikele.

— Jakiej aury?

— Moja żona rozpoznaje aurę…

— A nie, pogoda mnie nie interesuje. Potrzebuję piątaczka na Kwiat Pustyni, bo mnie suszy od rana. Dorzucą się państwo?

* * *

Cristoff, czy w zasadzie Krzysztof Kołeczek, był mocno już łysiejącym mężczyzną koło pięćdziesiątki, ze starannie przystrzyżonym wąsikiem, od kilku lat farbowanym na kruczoczarny kolor. Dodawał on jego twarzy pewnej diaboliczności, dzięki czemu, jak uważał, pozytywnie wpływał na jego wizerunek i charyzmę. Był szczupły i niewysoki, ale sprężyste ruchy nie pozostawiały wątpliwości co do fizycznej tężyzny Cristoffa. Doświadczyli tego jego liczni klienci, gdy nagle, ku ich przerażeniu i pewnej konsternacji, wskakiwał na stół, żeby złapać lepsze połączenie z zaświatami. Robił to tak błyskawicznie, że był w stanie przekonać niektórych z nich, że tak naprawdę nie używał do tego siły swoich mięśni, ale dokonał czegoś w rodzaju teleportacji.

Kołeczek w swoim życiu imał się różnych zajęć. Studiował geografię, ale jej nie ukończył, bo mimo tego że robił to lat prawie siedem, koniec jego uczelnianej przygody przypadł na początki kapitalizmu w Polsce, który porwał go w swe objęcia. Zaczynał od handlu, ale mimo przyzwoitych zysków nie miał do tego serca. Pomocna okazała się znajomość języków obcych — angielskiego, francuskiego i niemieckiego — których uczyła go babcia, uważająca się za hrabiankę. Jej wnuk nie był pewien, czy istotnie nią była, ale sam też zwykł się przedstawiać jako ktoś z arystokratycznym rodowodem. To ułatwiło mu znalezienie pracy w marketingu i agencjach reklamowych.

To zajęcie również nie było szczytem jego marzeń i wkrótce zaczął się tam nudzić. Dlatego wyjechał do Anglii i Norwegii, gdzie jak mówiono, Polacy są w cenie. Okazało się jednak, że potrzebne są tam różne praktyczne umiejętności typu wymienienie uszczelki w kranie, a to było Cristoffowi obce. On ogólnie potrafił robić dobre wrażenie, a za to nigdzie nie chciano mu płacić. Dlatego wrócił do kraju, gdzie jakiś jego stary znajomy znalazł mu pracę w warszawskim ratuszu. I tak na chwilę stał się specjalistą do spraw pozyskiwania europejskich funduszy, które coraz to śmielej pojawiały się na horyzoncie na początku dwudziestego pierwszego wieku. To również przynosiło spore zyski, ale wiązało się z ryzykiem, że tymi zyskami zajmie się policja. Dlatego Kołeczek czuł, że bycie samorządowym urzędnikiem to też nie jest jego powołanie i zabijał nudę romansowaniem z pracownicami urzędu.

I to właśnie pozwoliło mu znaleźć cel w życiu. Jedna z koleżanek z pracy, która mu się podobała, mówiła, że nie jest w stanie podjąć pewnej życiowej decyzji i rozpytywała się, czy ktoś nie zna jakiejś dobrej wróżki, której rady mogłaby zasięgnąć. Wtedy on powiedział jej, że w zasadzie potrafi powróżyć z kart i jeśliby tylko chciała…