Dziesięciu Mulatków - Jacek Getner - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dziesięciu Mulatków ebook i audiobook

Jacek Getner

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przypadek chodzi po ludziach, czyli kolejna komedia kryminalna z genialnym detektywem Jackiem Przypadkiem w roli głównej!

Tym razem detektyw Przypadek rozwiązuje sprawy, w które zamieszani są autorzy kryminałów. Próbuje uwolnić Jana Kowalskiego, młodego pisarza o afrykańskich korzeniach, od zarzutu zabójstwa znanej kolekcjonerki sztuki nowoczesnej. W drugim śledztwie szuka zaginionego pomysłu uznanego autora, który przeżywa twórczy kryzys i któremu na dodatek na głowę spada problem w postaci wścibskiej sąsiadki. Rozwiązuje również zagadkę dotyczącą autorstwa pewnego bestselleru, do którego napisania przyznają się jednocześnie Cesarzowa, Caryca i Sułtan polskiego kryminału.

W śledztwach wciąż pomagają mu warszawscy bezdomni zbieracze złomu oraz duet policjantów: Łoś i Smańko. Ale tym, co powoduje, że Jacek wikła się w kolejne sprawy, jest chęć wydania i uczynienia bestsellerem komedii kryminalnej autorstwa jego matki. Robi to, łącząc przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a.

„Dziesięciu Mulatków” to kolejna część z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Lektor: Jacek Getner
Oceny
4,2 (245 ocen)
115
84
37
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Nie oderwiesz się od lektury

Getnerowi pomysły się nie kończą, wciąż te kryminały trzymają w napięciu a delikatny wątek romantyczny jest prowadzony z klasą i nienachalnie. Chcę kolejne. I bardzo lubię lektora:))
00
monizw

Nie oderwiesz się od lektury

Super :)
00
Ewakiefer

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Spory relaks I jednocześnie trening dla szarych komórek. Polecam
00
dobrywieczorek

Nie oderwiesz się od lektury

Odniesienia do tytułu Agaty Christie nie są (nomen omen) przypadkowe, bo choć intryga nie ma nic wspólnego z powieścią Christie to jest równie ciekawie poprowadzona. I choć detektyw Przypadek twierdzi, że ludzie są banalnie przewidujący, to ja nie mam jego lotności umysłu :) Natomiast bardzo podoba mi się jego poczucie humoru. Brawo dla Autora!
00

Popularność




Niniejsza powieść jest zmienioną i uzupełnioną wersją książki Jacka Getnera „Pan Przypadek i kryminaliści” (Warszawa, 2018)

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Jacek Getner, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Iwona Huchla

korekta: Agnieszka Mańko, Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce: © wannawit, © julymilks,

© olenadesign/123rf.com

Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-04-3 (EPUB); 978-83-67654-05-0 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wszyscy pisarze kryminałów występujący w tej książce to postacie fikcyjne, poza tymi, którzy noszą własne nazwiska.

Podobieństwo pozostałych do prawdziwych osób jest niezamierzone.

ROZDZIAŁ I
Dziesięciu Mulatków

Wszystko, co najmodniejsze w stolicy, siedziało każdego popołudnia i wieczora w Diabelskim Kotle. Autor daruje sobie jednak szczegółową charakterystykę bywalców tego jakże popularnego lokalu. Współczesne mody mają bowiem to do siebie, że przemijają zwykle tak szybko, iż zanim skończy tę książkę, wszystkie ubrania, fryzury, poglądy oraz każda inna rzecz, z którą się manifestacyjnie obnosili, skończy już na śmietniku historii, odchodząc w słuszne zapomnienie. Za cały ich opis niech wystarczy to, że byli to ludzie zawsze na czasie, a Czytelnik w trakcie lektury nałoży sobie na ich osoby najnowsze trendy.

Taki też był Arnold Niedobijczuk, personal manager Polskich Książek, siedzący nad sojową latte i czytający w „Nowym Życiu” o głośnym ostatnio zabójstwie Eleonory Pahl: Zwłoki denatki (65 l.), znanej kolekcjonerki dzieł sztuki nowoczesnej, zostały znalezione w jej mieszkaniu. Policja na razie nie ustaliła, co było motywem zbrodni. Z mieszkania zniknęło niewiele przedmiotów, między innymi niezwykle cenna rzeźba „Wenus i trzech kochanków” Pabla Krulikowskiego. Głównym podejrzanym jest według policji wynajmujący u denatki pokój Jan Kowalski (25 l.) (zgodził się na podawanie nazwiska)...

„A dlaczego miałby się nie zgodzić! – pomyślał Arnold Niedobijczuk, odkładając gazetę. – Przecież Kowalskich tu jak psów. Za to Afropolaków tyle, co kot napłakał...”

Ta myśl spowodowała, że znów zaczął się zastanawiać, do kogo w tej chwili zadzwonić z pytaniem o pracę. Nie, nie był bezrobotny. To znaczy jeszcze nie był, bo jego wypowiedzenie znajdowało się zapewne w komputerze działu kadr światowego giganta wydawniczego – Universe Book, które pośrednio, przez spółkę Polskie Książki, było jego pracodawcą. Wręczą mu je najpóźniej za dwa tygodnie. Wtedy zadzwoni do niego z Londynu pan Jonas Mtambo i zapyta, czy już zatrudnił w dziale redakcyjnym kogoś co najmniej z pięćdziesięcioprocentowym udziałem afrykańskich korzeni, a Niedobijczuk będzie mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce. Na nic się zdadzą tłumaczenia, że w Polsce ciemnoskórych mieszkańców jest ułamek procentu, a on już i tak dokonał cudów, znajdując dziewięć osób pracujących obecnie w dziale dystrybucji, promocji i marketingu oraz handlowym.

Pana Jonasa Mtambo nie wzruszy również to, że Polskie Książki to w tej chwili jedyna firma w tym kraju, gdzie biali heteroseksualni mężczyźni stanowią ledwie jedną piątą zatrudnionych, a Arnold Niedobijczuk musiał się nieźle namęczyć, wyszukując przedstawicieli odpowiednich mniejszości rasowych i erotycznych, czasem nawet przymykając oko na to, że ich kompetencje nie do końca odpowiadają powierzonym zadaniom. Niestety, w wypadku pracownika działu redakcji wytyczne globalnej czapy były równie nieubłagane jak przy doborze rasowym. Korektorem mógł zostać tylko ktoś, kto ukończył miejscową filologię. Czyli w Polsce musiał być polonistą.

Jeszcze kilka tygodni temu Arnold Niedobijczuk miał nadzieję, że przeglądając spisy absolwentów filologii z całego kraju, w końcu natknie się na taką osobę. Ale żadne z nazwisk z ostatnich dziesięciu lat nie dawało nadziei na afrykańskie korzenie ich właściciela. Dlatego pogodzony był już z tym, że wkrótce straci pracę. Musiałby się zdarzyć cud, a jako zdeklarowany materialista nie uznawał sił nadprzyrodzonych. Chociaż z drugiej strony, gdyby Pan Bóg, w którego nie wierzył, zechciał mu ten cud zesłać, to on mógłby łaskawie w niego uwierzyć i nawet pójść kiedyś do kościoła. Może nie od razu na mszę, ale jajka poświęcić.

Ale cuda się nie zdarzają...

– U nas na polonistyce... – Arnold usłyszał ten tekst jednym uchem i zerknął w stronę stolika, skąd padły te słowa.

Zobaczył tam dwóch brodaczy z modnie ufryzowanymi włoskami, którzy słuchali trzeciego kolegi, odwróconego w tej chwili do Niedobijczuka plecami. Ten trzeci miał na sobie bluzę dresową z narzuconym kapturem i to pozwoliło personalnemu z Polskich Książek popuścić nieco wodze fantazji i zobaczyć w nim czarnoskórego rapera po polonistyce. Dlatego kiedy Arnold ujrzał dłoń w kolorze hebanu sięgającą po szklankę na stoliku, pomyślał, że powinien ograniczyć nieco środki, którymi od czasu do czasu starał się poszerzyć swoją niezbyt wielką wyobraźnię. Na wszelki wypadek przetarł ręką oczy, ale palce wystające spod rękawów bluzy wciąż były czarne!

Niedobijczuk poczuł się nagle mocno wierzący i błyskawicznie stanął obok stolika, chcąc sprawdzić, jakiego koloru twarz kryje się pod kapturem. Nie mogło być wątpliwości. Wprawdzie w rysach pojawiał się jakiś ślad europejskości, ale dużo więcej widać w nich było afrykańskich korzeni.

– Mam cię! – zawołał ucieszony, a w duchu jeszcze dodał: „Mam dziesiątego Mulatka!”.

Na wszelki wypadek chwycił też za ramię siedzącego, aby mu nie uciekł, a może aby ostatecznie się przekonać, że nie jest wytworem jego wyobraźni.

– Ja tego nie zrobiłem! – zaprzeczył energicznie Mulat.

– Zostaw go, rasisto! – krzyknęła nagle histerycznie dziewczyna siedząca obok Mulata. Miała na policzku trzy świeże blizny, jak kiedyś Bruce Lee w filmie Wejście smoka, a sama wyglądała nie mniej groźnie niż mistrz sztuk walki. – To nie on ją zabił! To jej wnuczek faszysta albo ten sąsiad trep!

Wrzeszczała dalej, ale Niedobijczuk tego nie słyszał, bo był jak w transie. Chwycił mocniej Mulata i chciał go zaciągnąć do swojego stolika. I może by mu się to udało, ale dziewczyna go odepchnęła. Stracił równowagę. Posiadacz bluzy wykorzystał to i błyskawicznie ruszył do drzwi wyjściowych.

Niedobijczukowi zrobiło się gorąco. Jego dziesiąty Mulatek wybiegł na ulicę. Rzucił się za nim, roztrącając wszystkich po drodze. Na ulicy zauważył, jak chłopak znika za rogiem. Krzyknął: „Stój!”, ale uciekający nawet się nie zatrzymał. Za to Arnold miał wrażenie, że nie jest jedyną goniącą osobą, co nawet go ucieszyło, bo zwiększało szansę sukcesu. A ta nie była zbyt wielka. Uciekał przed nim facet młodszy o piętnaście lat, na dodatek wywodzący się z kontynentu, z którego, bezpośrednio lub pośrednio, pochodzili najlepsi sprinterzy i długodystansowcy świata.

Szczęście zdawało się jednak sprzyjać Niedobijczukowi. Mulat potknął się o krawężnik i choć szybko się podniósł, to wyraźnie kulał, a na dodatek brakło mu koncepcji, dokąd ma uciekać. Dlatego po dwóch minutach Arnold, ledwie dysząc, stanął naprzeciwko niego w ciemnym zaułku.

– Nie bój się, nic ci nie zrobię. Mam dla ciebie propozycję świetnej pracy. Posłuchaj...

Niestety, zanim Niedobijczuk zdołał wyłożyć swoją ofertę, ktoś go uprzedził.

– Nie ruszać się, komisarz Dynda, Komenda Stołeczna! Podnieś ręce i odwróć się do ściany! – Zza pleców personalnego Polskich Książek odezwał się zdecydowany głos. – Janie Kowalski, jesteś aresztowany pod zarzutem zabójstwa Eleonory Pahl!

Młody bóg seksu, obecnie wciąż w stanie absolutnego spoczynku, przeciągnął się leniwie. Patrzył przy tym na swojego przyjaciela, który właśnie, jak po każdym biegu, rozciągał się przy jego biurku stojącym w kancelarii Kolska & Sakowicz. Tak naprawdę jednak nie zauważał jego obecności pochłonięty własnymi egzystencjalnymi przemyśleniami. Dlatego czekał spokojnie, aż Jacek skończy wykonywać swoje ćwiczenia, i dopiero wtedy westchnął refleksyjnie:

– Wiesz, nie mogę uwierzyć, że za dwa tygodnie już nie będę kawalerem. – Błażej Sakowicz zabębnił palcami w blat biurka. – A najdalej na początku czerwca będę już ojcem. Kończy się człowiekowi młodość! Dobrze, że chociaż jej trochę poużywał.

– Nie marudź, powiedz lepiej, jak było w tym Głogówku.

Z tego miasta pochodziła rodzina przyszłej żony młodego mecenasa, redaktor Anny Sobani.

– Całkiem miło, bardzo sympatyczne miasteczko – ożywił się Sakowicz. – Mają przepiękny pałacyk Oppersdorfów. Bardzo ciekawa kaplica Grobu Pańskiego. No i śliczne kościoły. Jeden mieści się w dawnym szpitalu, niesamowicie wygląda od frontu. A dwa większe stoją koło rynku, takie więcej barokowe, a jeden to właściwie rokoko. No i domek loretański jest w jednym z nich. Dawniej był osobno, ale dobudowali skrzydło kościoła i teraz to taka kaplica w środku, kapitalnie wygląda...

– Przecież nie pojechałeś tam zwiedzać – przerwał mu detektyw, który zwykle chętnie wysłuchiwał podróżniczych ciekawostek dostarczanych przez przyjaciela, ale teraz bardziej interesowały go inne sprawy. – Powiedz lepiej, jak rodzina Ani.

– Bardzo sympatyczna. Ojciec mieszka jeszcze trochę w Opolu, a matka już na stałe w Głogówku, bo się zajmuje babcią Ani. Ona jest raczej taka cierpka. Ania opowiadała, że nie lubiła do niej przyjeżdżać w dzieciństwie, bo jak się babcia zdenerwowała, to na nią krzyczała po niemiecku. Ale w sumie spoko kobieta, zrobiła nam prawdziwego śląskiego kołocza, żebyśmy chodzili z nim po sąsiadach i tak symbolicznie na ślub zapraszali, jak to kiedyś bywało.

– Rozumiem, że tobie się podobało, a Ance jakby mniej? – domyślił się Przypadek.

– Była wściekła, ale wiesz, że dla mnie tradycja rzecz święta – zapewnił absolutnie serio młody mecenas. – Nie mogłem sobie czegoś takiego odpuścić. A tak w ogóle ten kołocz to pychota, zupełnie niepodobny do naszego. W sensie do kołacza wschodniego. Ten jest płaski zupełnie. Wziąłem dla ciebie przepis, żeby pani Irmina mogła ci go upiec...

– Obawiam się, że przez jakiś czas nie będzie to możliwe – westchnął smutno Jacek, który był absolutnym wielbicielem wszelkich słodkości wytwarzanych przez jego sąsiadkę, panią Bamber. – Wybiera się niedługo w podróż gdzieś bardzo daleko.

– O, a gdzie konkretnie?

– Tego jeszcze nie wiem. Zresztą ona sama nawet jeszcze nie wie, że się wybiera.

– Aha. A ty to już wiesz. To znaczy wiesz, że się wybiera. – W głosie Błażeja nie było nawet cienia zdziwienia. Przez trzydzieści lat zdążył się przyzwyczaić do tego, że jego przyjaciel wiedział o innych ludziach to, czego oni sami nawet by nie podejrzewali. Dlatego Sakowicz junior po prostu ironicznie podkreślił oczywisty dla niego fakt. – Kiedy masz to przesłuchanie u Sapkowskiej?

– Za trzy tygodnie.

– A kiedy wraca Malwina z... Basią?

– Dokładnie nie wiem – przyznał smutno Jacek. – To jest trochę skomplikowane, trzeba załatwić różne formalności. Ale pewnie zjawią się najwcześniej miesiąc po waszym weselu.

– Właśnie, à propos tego naszego wesela. – Błażej miał zafrasowaną minę. – Nie wiesz, co się dzieje z Marzeną? W końcu macie być naszymi świadkami, a ona jakby panicznie unikała rozmowy na twój temat. Dzisiaj też, gdy się dowiedziała, że masz przybiec do mnie, wyszła pod byle pretekstem.

– Na dodatek siedzi w kawiarni naprzeciwko i czeka, aż wybiegnę.

– Aha. – Tym razem jednak w głosie młodego mecenasa wyczuć można było pewne zdziwienie. – A możesz mi zdradzić dlaczego? Nie chcę, broń Boże, wtrącać się w wasze prywatne sprawy, ale sam rozumiesz, Marzena jest moją wspólniczką. Wiem, że kiedyś udawała twoją narzeczoną, ale zawsze mnie przekonywałeś, że tak na serio nic was nie łączy. Więc dlaczego...

– To jest jeszcze bardziej skomplikowane niż powrót Basi – odpowiedział Jacek po chwili zastanowienia. – Muszę to sam rozwiązać i nie mogę za dużo o tym mówić. – Głos przyjaciela brzmiał na tyle poważnie, że młodemu mecenasowi pozostawało tylko pokiwać głową i zakończyć temat stwierdzeniem:

– Jasne. Ale powiesz mi, dlaczego postanowiłeś do mnie przybiec?

– Kiedyś prowadziłeś sprawy dla Polskich Książek i potrzebuję tam kontaktu.

– Ciągle chcesz wydać kryminał swojej mamy? Kontakt mogę ci dać, ale to raczej nie będzie w niczym pomocne.

– Na razie to ja mogę być im pomocny. Dowiedziałem się, że bardzo zależy im na wyciągnięciu z tarapatów faceta podejrzanego o zabicie Eleonory Pahl.

– A, rozumiem. Ty im go wyciągniesz, a oni wydadzą książkę twojej mamy, ten taki retrokryminał o przygodach twojego pradziadka? – domyślił się Błażej.

– Mniej więcej tak. Dlatego dowiedz się, komu najbardziej zależy na wyciągnięciu tego podejrzanego.

– Umówić cię z nim?

– Nie. Ten ktoś musi myśleć, że to jemu powinno bardziej zależeć niż mnie. Załatw mi tylko numer jego komórki.

Podpułkownik w stanie spoczynku Ernest Ciachorowicz włożył klucz do zamka swoich drzwi i dopiero po kilku minutach zorientował się, że go nie przekręcił, wciąż bowiem wpatrywał się w strzępy policyjnych taśm zabezpieczających mieszkanie naprzeciwko. A tak naprawdę starał się przeniknąć do jego wnętrza, po którym jeszcze niedawno chodziła Eleonora Pahl. Właściwie nie chodziła, ale zwiewnie unosiła się nad podłogą, a każdy jej uśmiech rozświetlał nie tylko przestrzeń między czterema ścianami, lecz także mroki serca pana Ernesta.

– Należało się jej – mruknął pod nosem Ciachorowicz, gdy wreszcie ocknął się z marzeń i przekręcił klucz w zamku. – Nie trzeba było się uśmiechać do tego hebana i wynajmować mu pokoju. – Skrzywił się na wspomnienie przystojnego Kowalskiego.

Pan Ernest wszedł do swojego mieszkania, które ponownie wydało mu się puste i pozbawione jakiejkolwiek treści. Tak jak kilkanaście lat temu, kiedy – na swoją zgubę – przeprowadził się tutaj po śmierci żony. Myślał, że już nigdy więcej nikogo nie pokocha. I z całą pewnością tak by się stało, gdyby nie zamieszkał w sąsiedztwie Eleonory Pahl. To ona sprawiła, że niemal w jednej chwili jego serce zaczęło szybciej bić. Choć był już po pięćdziesiątce, poczuł młodzieńczy wigor i siły witalne, których nie pamiętał od czasu studiów.

Z zadowoleniem zauważał, jak z miesiąca na miesiąc ubywa mu zbędnych kilogramów, choć nie korzysta z żadnej diety ani nie chodzi na siłownię. Miał wrażenie, że nawet siwienie jego włosów się zatrzymało, albo wręcz cofnęło, i znów jest całkiem atrakcyjnym brunetem. Nie była to zresztą li tylko jego wyobraźnia, bo nawet starzy znajomi z wojska podkreślali, że wygląda, jakby ubyło mu co najmniej kilka lat.

Niestety, wieku się nie oszuka, więc po roku intensywnej znajomości pan Ernest zaczął się czuć jak przekłuty balonik, z którego uszło powietrze. Jeszcze przez miesiąc próbował trzymać fason, choć coraz częściej łapała go zadyszka. W końcu poprosił Eleonorę, żeby nieco zmniejszyli intensywność ich znajomości. Oczywiście nie chciał się przyznać, że tempo jest nieodpowiednie dla jego wieku, zasłaniał się chwilowymi problemami z sercem, ale jego sąsiadka tylko się uśmiechnęła. A potem usłyszał najgorszy wyrok, jaki może usłyszeć mężczyzna z ust ukochanej kobiety. Powiedziała: „Zostańmy przyjaciółmi”.

Podpułkownik Ciachorowicz absolutnie się tego nie spodziewał. Na dodatek pani Eleonora nie ukrywała, że miejsce w jej sercu zajął teraz młody student resocjalizacji, któremu za symboliczną kwotę wynajęła odremontowany niedawno pokoik. Dlatego pan Ernest, urażony do głębi, zerwał z nią wszelkie kontakty, a nawet przestał się jej kłaniać. To wtedy, ponad dziesięć lat temu, potłukł ramkę, w której ukryta była fotografia trzymana przez niego w tej chwili w dłoni.

„Boże, co to była za kobieta! – westchnął w głębi duszy, odstawiając na półkę zdjęcie oprawione już w nową ramkę, a jego serce znów zmiękło na wspomnienie sąsiadki. – Z taką to by można było na koniec świata pójść. Gdyby tylko chciała...”

Ale Eleonora Pahl już nie chciała. Po tym jak po roku milczenia zdecydował się wreszcie do niej odezwać, potraktowała go dość chłodno i poczęstowała słowami o „niedojrzałych smarkaczach po pięćdziesiątce”. Zniósł to pokornie, bo przez tych dwanaście miesięcy zrozumiał aż za dobrze, że życie bez choćby przelotnej możliwości ujrzenia jej uśmiechu nie ma dla niego najmniejszego sensu. Godził się więc przez kolejne lata na rolę przyjaciela, który musi opuścić mieszkanie swej ukochanej wtedy, gdy przychodzi ktoś aktualnie zajmujący miejsce w jej sercu, a najczęściej i pokoik, który zwykle wynajmowała studentom. I choć narastała w nim złość, długo nie potrafił się zdobyć na jakiś rozstrzygający krok. Nie upominał się o pieniądze, które podarował jej na zakup paru dzieł nowoczesnej sztuki. A na dodatek dał jej klucz do swojego mieszkania, aby mogła tam wejść zawsze, gdy będzie miała ochotę. I cieszył się jak głupi, że dołączyła go do pęku swoich kluczy, choć nigdy z niego nie skorzystała.

Tak, powinien dawno sprzedać swoje mieszkanie i wyprowadzić się daleko stąd. Teraz, po jej śmierci, nie jest już w stanie tutaj żyć. Każda chwila w tej kamienicy będzie mu przypominać Eleonorę. Najgorsze, że nie będzie mógł jej zapamiętać żywej, bo wciąż pod powiekami będzie miał obraz jej blond włosów zabarwionych czerwonobrunatną mazią, która wypłynęła z roztrzaskanej czaszki...

Dobrze, że się wtedy opanował, a jako przyjaciel wiedział, gdzie znajduje się najistotniejsza rzecz. Otworzył skrytkę pod blatem biurka i zabrał stamtąd najważniejsze dokumenty. Dzięki temu ten heban zapłaci za wszystko, co zrobił Eleonorze Pahl. Przez niego stała się inna. Wszystkich poprzednich znajomych traktowała bardzo lekko i Ciachorowicz wiedział, że szybko przeminą, a on sam będzie trwał przy jej boku jako przyjaciel.

Lecz z tym Kowalskim sprawa była całkiem odmienna. Eleonora z każdym dniem była coraz bardziej rozdrażniona, wyglądała coraz słabiej i dlatego nawet do Ciechocinka na podleczenie nerwów wyjechała wcześniej niż zwykle. Bała się jednak, że to nie pomoże, bo ten heban podobno używał wobec niej jakichś afrykańskich czarów. Tak przynajmniej twierdziła jego sąsiadka. Wprawdzie Ciachorowicz nie wierzył w żadną magię, ale fakty wydawały się mówić same za siebie...

Pan Ernest wziął do ręki figurkę afrykańskiego bożka płodności stojącą na półce obok zdjęcia pani Pahl. Sam nie wiedział, po co ją jeszcze trzymał. Zwłaszcza teraz, po śmierci Eleonory. Dobrze, że ci policjanci, którzy przesłuchiwali go po śmierci sąsiadki, nie zwrócili na figurkę uwagi, jeszcze by sobie pomyśleli nie wiadomo co. Ale teraz powinien ją jak najszybciej wyrzucić na śmietnik.

Arnold Niedobijczuk, przychodząc do gabinetu detektywa Przypadka, miał pewne wątpliwości, czy powinien się tu znaleźć. W końcu jeszcze niedawno był to wróg numer jeden ludzi na pewnym poziomie. Niemal wszystkie z nim kontakty groziły środowiskowym ostracyzmem. Irytował całą swoją osobą i zachowaniem, a niektórzy uważali nawet, że to jego ciągłe bieganie i przygotowywanie się niby do startu w maratonie to jakieś kpiny z kultu modnego na salonach biegizmu, walczącego o prymat z cyklizmem.

Wprawdzie ostatnio jakby nie cieszył się już tak fatalną opinią, ale podobno stacja Ekstra TV przygotowywała o nim jakiś wielki, demaskatorski film dokumentalny. Zaczęto szeptać, że „ten Przypadek” znów będzie na tapecie. Na razie nikt nie wydał wyraźnego zakazu kontaktowania się z nim, jednak każda wzmianka o detektywie kończyła się zastrzeżeniem: „Lepiej uważać!”.

Dlatego gdyby nie kompletna beznadzieja sytuacji, w której znalazł się Niedobijczuk, z pewnością wyrzuciłby z komórki lakonicznego esemesa od Jacka, którego treść brzmiała: „Mogę uwolnić Kowalskiego. Czwartek, w samo południe, u mnie, Konecka 40/12. Przypadek”. Zamiast tego odpisał niemal natychmiast: „Będę”, gdyż nie miał wątpliwości, że jedyną osobą zdolną go uratować jest właśnie bezczelny detektyw. Był przy tym pewien, że zażąda on za swoje usługi niebotycznego honorarium, ponieważ legendy o jego wynagrodzeniu zaczynały się od pół miliona wzwyż. Niedobijczuk miał więc zamiar paść przed nim na kolana i błagać o jakiś rabat albo chociaż o rozłożenie płatności na raty. Nie przyszło mu jednak do głowy, że detektyw zgodzi się pracować dla niego za darmo, za to pod jednym dziwacznym warunkiem. Widocznie tak kochał matkę, że gotów był dla niej na wszystko. Niedobijczuk poczuł nawet przez moment, że ma Przypadka w garści, więc uśmiechnął się bezczelnie, rozkładając ręce w geście bezradności.

– Wie pan, to nie jest takie proste. Pan rozumie, proces wydawniczy trwa, nie wiem, kiedy zdołamy umieścić książkę pańskiej mamy w kalendarzu.

– Ma się ukazać w maju, żeby mama mogła podpisywać egzemplarze na targach warszawskich.

– Pan żartuje? To za dwa i pół miesiąca. Nikt jeszcze tego nie czytał...

– Mama dostała od was odpowiedź, że książka, owszem, nie jest zła, ale w najbliższym czasie nie macie dla niej miejsca w planach wydawniczych, bo nie rokuje marketingowo. Czyli wiecie, że jest dobra, ale z jakichś powodów nie chcecie jej wydać. Być może dlatego, że autorka jest moją matką.

– To nie tak, nie rozumie pan. Taka odpowiedź jest standardowa, to po prostu grzeczna forma odmowy. Nie chcemy nikomu pisać, że stworzył beznadziejną książkę...

– Czytałem ją i uważam, że jest świetna.

– Pan nie może być obiektywny.

– Ma pan rację. Za to tylko ja mogę błyskawicznie wyciągnąć z więzienia pana Kowalskiego, dzięki czemu pan utrzyma swoją posadę, mogąc zatrudnić dziesiątą osobę o korzeniach afrykańskich.

– Skąd pan o tym wie? – spytał zaskoczony Niedobijczuk.

Jacek zamiast odpowiedzi pogładził swoją kulę jasnowidza, w tej chwili pozbawioną gustownego nakrycia w postaci melonika à la Poirot. Nie musiał zresztą nic mówić, gdyż wiedział, że osoba zatrudniona w wielkiej międzynarodowej korporacji, w której wszelką religię traktuje się jak gusła starszych pań, bez trudu uwierzy w to, że można zobaczyć tajemnicę życia i śmierci w szklanej bańce. Nie pomylił się, gdyż Arnold Niedobijczuk tylko pokiwał głową w zabobonnym strachu i widać było po jego minie, że już nie myśli, iż ma nad detektywem jakąkolwiek przewagę.

– Aha... No tak, niepotrzebnie pytam. Ale musi pan zrozumieć, ja nic nie mogę. Jestem tylko personalnym i owszem, przy zatrudnianiu kogoś mógłbym pomóc. Ale w kwestiach wydawniczych niewiele mogę...

– Może pan. – Jacek uśmiechnął się wyrozumiale. – Niech pan nie będzie zbyt skromny... Pan nie jest tylko personalnym. Pan jest aż personalnym. Wie pan o każdym grzeszku i słabości pracowników swojej firmy. Gdy naprawdę panu na czymś zależy, potrafi pan wymóc na nich każde zachowanie.

– Szantaż nie leży w mojej naturze – uniósł się godnością Niedobijczuk.

– Zatem moja kula kłamała i się pomyliłem. – Jacek wstał i wyciągnął rękę w stronę swojego gościa, który jednak nie ruszył się z miejsca.

– Proszę mnie zrozumieć... Ja mogę panu zapłacić, może nie od razu pół miliona... Może byśmy ponegocjowali cenę?

– Chętnie, zwłaszcza że zwykle biorę dużo mniej.

– To znakomicie!

– Niestety, w tej chwili jedyną walutą, jaka mnie interesuje, jest wydanie książki mojej mamy. I wiem, że pan może to załatwić. – Przypadek ponownie pogładził swoją szklaną kulę.

– No dobrze, czasem coś rzeczywiście mogę. Ale chwilowo wykorzystałem swój limit. Ten Kowalski się zorientował, że bardzo mi na nim zależy, i zażądał, żeby od razu wydać mu jego kryminał. Chyba się w ogóle nie przejmuje, że mogą go skazać za morderstwo. I co z tego, że ja mu to teraz obiecałem, jak w więzieniu nic mu po tym? Ten kryminał w sumie nie taki zły, jak nad nim popracuje redaktor, to się da wydać. Tylko nie ma go jak promować, bo on się uparł wydać pod własnym nazwiskiem. A kto to jest Jan Kowalski? Kompletnie nikt! Gdyby chociaż zechciał to wydać pod nazwiskiem ojca. To był jakiś Mbape... Albo nie, Mzumi. Nie, jeszcze jakoś inaczej. W każdym razie po afrykańsku. No to promocja sama by się zrobiła. Ale on się uparł, że jest Polakiem. Rozumie pan?! – Po minie Niedobijczuka można było poznać, że akurat on kompletnie tego nie rozumie.

Za to Jacek odpowiedział ze spokojem:

– Absolutnie rozumiem.

– Naprawdę? – Niedobijczuk spojrzał na niego z niedowierzaniem. Po chwili uznał jednak, że skoro rozmawia z kimś, kto uczynił swoim znakiem firmowym denerwowanie ważnych i poważnych osób, to rzeczywiście może on pojmować kogoś, kto dobrowolnie rezygnuje z możliwości, jakie daje przynależność do tak atrakcyjnej mniejszości, i upiera się na bycie członkiem tak niepopularnej większości. – Nieważne. W każdym razie w tym roku nie dam już rady, może w przyszłym.

– Da pan radę w tym. – Jacek po raz enty pogładził szklaną kulę, a Niedobijczuk stwierdził, że jeśli chce prowadzić z nim dalszą rozmowę, powinien wyrzucić ten jego jasnowidzki rekwizyt przez okno. Przypadek jakby odczytał jego myśli i uznał, że nie ma sensu dłużej dręczyć klienta. – Wiem to nie stąd – popukał w szkło – ale stąd, że ludzie są banalnie przewidywalni.

Marek Brytan, wnuczek pani Pahl, rozejrzał się nieco bezradnie po mieszkaniu należącym do jego babci. Znajdowało się tu wiele dzieł sztuki nowoczesnej, zarówno obrazów, jak i rzeźb, a także małych instalacji artystycznych, których sensu nie był w stanie pojąć. Gdy zobaczył je pierwszy raz, mając osiemnaście lat, a pani Eleonora wymieniała mu ich tytuły, parsknął tylko śmiechem i powiedział:

– One powinny być wystawiane wyłącznie podpisane, bo inaczej ktoś mógłby je wziąć za wieszak na ubranie albo dziwaczne i niewygodne krzesło.

– Po prostu nie rozumiesz sztuki współczesnej – oburzyła się pani Eleonora. – Jej nie pojmuje się rozumem, ale czuje całym ciałem, dostrzega wyobraźnią, wącha wszystkimi zmysłami. Ona nie przemawia do rozumu, lecz do całego naszego jestestwa... Zostaw! – krzyknęła, widząc, że wnuczka zainteresował jakiś metalowy element i że próbuje go wyjąć z większej całości. – Wiesz, ile to jest warte?!

– Nie znam się na cenie złomu.

– Za to byś mógł kupić porządny samochód!

Brytan odłożył żelastwo z szacunkiem i nigdy więcej nie śmiał się już z kolekcji sztuki nowoczesnej swojej babci. Może kiedyś dzięki tym kawałkom złomu będzie bogaty? Oczywiście gdy je odziedziczy, sprzeda je jak najszybciej, ale na razie postanowił się nimi nie interesować i nie krytykować ich. Jeszcze coś babci odbije i uzna, że nie jest godny, by je odziedziczyć? Z nią nigdy nic nie wiadomo. Dlatego pomijał milczeniem również afrykańskie nabytki z kilku wycieczek pani Pahl, które wprawdzie były raczej sztuką ludową niż nowoczesną, ale śmieszyły go na równi z tamtą.

Nie bywał tu zbyt często, gdyż pani Eleonora nie dbała specjalnie o podtrzymywanie stosunków rodzinnych. Z dziadkiem Marka rozstała się zaledwie pięć lat po ślubie, zostawiając go z małą córeczką, o której wychowanie niespecjalnie się martwiła. Była to chyba zresztą jakaś rodzinna przypadłość, bo mama Brytana również któregoś dnia się ulotniła i wszelki słuch po niej zaginął. Dlatego też chłopak wychowywany był przez ojca i dziadka, którzy stanowczo odradzali mu kontakt z panią Eleonorą.

W dzieciństwie widywał więc babcię rzadko, najwyżej dwa lub trzy razy w roku, zwykle gdzieś na mieście. Ona sama także nie paliła się do podtrzymywania kontaktów i skracała rodzinne spotkania, jak tylko mogła. Zmieniło się to niecałe dziesięć lat temu, zaraz po jego osiemnastych urodzinach, na które jego babcia wprosiła się sama i poprosiła, żeby mówił do niej „Elka” albo ewentualnie „mamo”, ale pod żadnym pozorem „babciu”. Dopiero wtedy Marek zobaczył, jak świetną jest tancerką i jak niespożyte ma siły. Jako jedyna wytrzymała zabawę do białego rana, nie pozwalając zresztą nikomu usnąć na kanapie i puszczając z odtwarzacza najszybsze kawałki.

Od tego czasu pani Eleonora utrzymywała z wnukiem zdecydowanie intensywniejsze kontakty, choć i tak nie widywali się częściej niż raz w miesiącu. Rzadko też bywał u niej w mieszkaniu, choć zawsze, gdy wyjeżdżała do sanatorium, zostawiała mu klucze. Prawie nigdy jednak z nich nie korzystał, gdyż babcia kwiatków do podlewania nie miała, a sprawy administracyjne zrzucała w tym czasie na swojego aktualnego lokatora.

– Gdzie mogła to schować... – wymruczał niezadowolony Marek i zaczął systematycznie przeszukiwać wnętrze. – Przecież policja tego nie znalazła. Musi tu być!

W ciągu następnej godziny Marek zajrzał za wszystkie możliwe sprzęty, obrazy i szafki, a także pod krzesła, biurko, dywan, parapet oraz stół. Przetrząsnął łazienkę, kuchnię i wszystkie pokoje. Na wszelkie możliwe sposoby poszukiwał jakiegoś niewielkiego sejfu, zwykłego prostego schowka, w którym można schować dokumenty. Bez rezultatu.

Pod biurkiem odkrył wprawdzie niewielką skrytkę w sam raz nadającą się do ukrycia tego, czego poszukiwał, była jednak pusta i Brytan wątpił, żeby policja z niej coś wyciągnęła. Gdyby bowiem znalazła obiekt jego pożądania, na pewno by już o tym wiedział i zadaliby mu sporo pytań na ten temat.

– No gdzie to jest?! – zdenerwował się głośno Marek. – Przecież nie mogła ukryć tego u niego?! A może mogła...

Po schodach krętych do granic możliwości poszedł na górę i otworzył drzwi pokoju wynajmowanego przez Kowalskiego. Znajdował się on na byłym poddaszu służącym niegdyś do suszenia bielizny. Dawniej było tam wejście wprost z korytarza, ale w tej chwili drzwi były zamurowane i można się tam było dostać tylko od strony mieszkania, jeśli nie liczyć wąskiego okienka prowadzącego na umiarkowanie spadzisty dach.

W pokoiku panował względny porządek, choć widać było, że niedawno policja przeszukała również to miejsce. Pewnie jeszcze nawet dokładniej niż resztę mieszkania. Tak naprawdę nie było tu wiele możliwości do zrobienia skrytki, bo oprócz łóżka stały tu tylko niewielka szafka, prosty stolik i szafa na ubrania.

– Nie, to bez sensu – mruknął pod nosem Brytan. – Tu by go nie chowała. Przecież mógłby go znaleźć choćby niechcący. A gdyby tak się stało, to... Nie, musiała go ukryć w miejscu, w którym miałaby do niego w każdej chwili dostęp.

Marek odwrócił się na pięcie i był już właściwie w drzwiach, kiedy nagle dostrzegł, że materac wpasowany ogólnie dość mocno w drewniane obramowanie łóżka ma jakby lekko uniesiony róg. Podszedł do niego i uniósł go delikatnie wyżej.

– To pewnie policja po przeszukaniu tak źle go wcisnęła – powiedział do siebie, ale zdecydował się podnieść materac na dobre.

To, co zobaczył, świadczyło o tym, że policjanci raczej niezbyt dokładnie przeszukali pokój należący do Kowalskiego. Schylił się, wziął znalezisko do ręki i rzekł z niekłamanym obrzydzeniem:

– O Boże... Co to ma być?!

To, że Przypadek zaplątał się w kolejną głośną sprawę mogącą przysporzyć mu sporo kłopotów, absolutnie nie dziwiło podkomisarza Łosia. Po dwóch latach niezwykłej i nie do końca formalnej współpracy z detektywem zdążył już do tego przywyknąć. Dużym novum był jednak fakt, że tym razem to nie klient przyszedł z prośbą o pomoc do Jacka, ale on sam postanowił zaoferować mu swoje usługi. A także to, że Przypadek do policjanta zadzwonił i poinformował go, jakie śledztwo będzie teraz prowadził.

– No i co wy myślicie o tej nowej sprawie, Smańko? – zapytał łaskawie podwładnego, choć był umiarkowanie ciekaw jego opinii i tak naprawdę chciał tylko rozpocząć rozmowę na interesujący go temat. W tej chwili bardziej był zajęty rozciąganiem mięśni po porannej przebieżce, którą odbył w drodze z domu na komendę. Robił to ostatnio regularnie, korzystając oczywiście po przybyciu na miejsce ze służbowego prysznica.

– Nietypowa... – odpowiedział ostrożnie starszy aspirant, którego bardziej niż sama sprawa interesował fakt, dlaczego podkomisarz cały czas jeszcze biega. Wydawało się, że zaczął to robić tylko na użytek poprzedniego śledztwa, w trakcie którego wziął na siebie obserwację przygotowującego się wciąż do maratonu Przypadka. Choć tak naprawdę pół komendy huczało, że podkomisarz Łoś wbił się w stare dresy, by móc lepiej obserwować piękną klientkę detektywa. Sprawa została już jednak zamknięta trzy tygodnie temu, a podkomisarz wciąż biegał. – Nietypowa...

– To wiem. Przypadek sam się zgłosił do klienta.

– Nie tylko o to chodzi. – Smańko potrząsnął głową, jakby się budził ze snu, gdyż uznał, że jeśli będzie nadal zastanawiał się nad tym, dlaczego jego przełożony wciąż biega, nie będzie w stanie rozmawiać o sprawie.

– Nie tylko? – Podkomisarz spojrzał z zainteresowaniem na starszego aspiranta. – A o co jeszcze?

– Do tej pory w zasadzie jak kogoś złapał, to ten ktoś prawie zawsze okazywał się kimś z plecami i poparciem. A teraz podjął się udowodnienia niewinności faceta, za którym media stoją murem i oskarżają nas, że aresztowaliśmy go z pobudek rasistowskich.

– Myślicie, że on to zrobił, żeby tak naprawdę załatwić dożywocie temu Kowalskiemu?! – Łoś przestraszył się nie na żarty.

– Nie. Przecież jemu chodzi o wydanie książki swojej matki, a Niedobijczuk mu tego nie załatwi, gdy Przypadek wsadzi upragnionego pracownika – zaprzeczył Smańko.

– Ano tak, macie rację – przyznał niechętnie Łoś. Na tyle bowiem znał detektywa, że tego jednego mógł być absolutnie pewien: pani Przypadek jest jedyną osobą na świecie, dla której Jacek jest zdolny do daleko posuniętych poświęceń i nietypowego dla siebie zachowania.

– Czyli w zasadzie możemy być spokojni, że tym razem nasz znajomy nie nadepnie na odcisk nikomu ważnemu – stwierdził autorytatywnie Smańko, popełniając kardynalny błąd. Łoś mógł wprawdzie znieść fakt, że jego podwładny ma rację, ale już takie konkluzje zdecydowanie przekraczały zakres jego obowiązków.

– Na wyciąganie tak daleko idących wniosków jeszcze przyjdzie czas, Smańko. – Podkomisarz skarcił starszego aspiranta, kończąc rozciąganie mięśni. Zdjął dres, który wkładał także na chwilę po wzięciu prysznica, i zaczął przebierać się w zwykłe ubranie, które teraz trzymał na wieszaku w swoim pokoju w komendzie. – Na razie skupcie się na samej sprawie i zreferujcie mi ją dokładnie.

– Tak jest! – Podwładny Łosia w mig zrozumiał, że pozwolił sobie na zbyt wiele. – Denatka została znaleziona w swoim mieszkaniu czternastego marca bieżącego roku. Wróciła właśnie z sanatorium w Ciechocinku dwa dni wcześniej, niż planowała. Nie zdążyła nawet rozpakować walizek.

– Czyli może nakryła kogoś na włamaniu?

– Nie znaleźliśmy śladów włamania. Zamki były otwierane tylko zwykłym kluczem. Inna sprawa, że na kluczu zostały znalezione mikroślady wosku.

– Ktoś dorobił sobie klucze? Może w tym Ciechocinku? Myślał, że właścicielka wróci później, a ona nakryła go na włamaniu i kradzieży tej... Jak się nazywała ta rzeźba, która zniknęła?

– Wenus i trzech kochanków. – Smańko podał przełożonemu zdjęcie.

Podkomisarz Łoś spojrzał na kawałek metalu na fotografii powyginany w dziwaczne kształty. Mimo największego wysiłku nie potrafił sobie wyobrazić, że przedstawia on Wenus i trzech kochanków. Dla niego rzeźba wyglądała bardziej jak popielniczka odwrócona do góry dnem z dziwnymi metalowymi zakończeniami, których rzeczywiście było trzy.

– Podobno jest warta sto tysięcy – poinformował Smańko.

– Rany boskie! – Łoś pokręcił z niedowierzaniem głową. – I tylko to zniknęło?

– Oprócz niej jeszcze prawdopodobne narzędzie zbrodni, czyli afrykańska figurka jakiegoś bożka. Z wyglądu przypominała kij bejsbolowy i to nią prawdopodobnie kilka razy uderzono denatkę. W każdym razie na to wskazywały drewniane drzazgi znalezione w jej skroni i we włosach. Natomiast reszta dzieł sztuki, wyceniona przez rzeczoznawcę na trzy miliony złotych, pozostała nieruszona.

– Czyli to jednak raczej nie był rabunek?

– Nie ma pewności. Pozostałe... – Smańko przez chwilę zastanawiał się, jakiego słowa powinien użyć, ale nie znalazł innego niż to, które mu niespecjalnie pasowało. – Pozostałe dzieła sztuki są często dużych rozmiarów, a te mniejsze warte najwyżej kilka tysięcy. Złodziej mógł więc wziąć tę najcenniejszą. Rzeczoznawca, niejaki Ewaryst Rost, twierdzi, że to mogła być kradzież na zlecenie. A ponadto podobno chodzą plotki, że to mógł zlecić Klempuch.

– Wątpię. Klempuch wciąż jest zbiegiem i niepotrzebne mu są nowe kłopoty – stwierdził Łoś, a Smańko zastanawiał się, czy podkomisarz mówi tak dlatego, że woli, aby w sprawę nie był zamieszany ktoś, kto jeszcze niedawno był jednym z najpotężniejszych ludzi w Polsce, czy dlatego, że po prostu tak myśli.

– Komisarz Dynda, który przekazywał mi tę sprawę, też tak uważa. Podejrzewają raczej zbrodnię w afekcie albo kwestie spadkowe.

– A kto po niej dziedziczy?

– Jej wnuk, Marek Brytan. On miał także klucze do mieszkania, co tłumaczyłoby brak śladów włamania.

– Ale ten Brytan ma alibi, tak? – upewnił się podkomisarz.

– Tak. Był wtedy na jakimś marszu patriotycznej młodzieży, widziało go sporo osób. Za to ten Kowalski, którego zgarnęliśmy, był wtedy w swoim pokoju i spał. Przynajmniej tak twierdzi. To on znalazł denatkę i nas zaalarmował. Ale dopiero jakieś dwie godziny po jej śmierci.

– To ma chłopak mocny sen, skoro nie słyszał, że mu za ścianą właścicielkę mordują.

– Pokój tego Kowalskiego jest piętro wyżej, to dawne poddasze, do którego prowadzą z mieszkania denatki tylko niewielkie kręte schody. Prawie jak osobne mieszkanie, były tam nawet kuchenka i toaleta. Tylko łazienkę i wejście miał na dole – wyjaśnił Smańko.

– Aha. A mamy coś na niego poza tym, że był w domu w trakcie popełnienia morderstwa?

– Tak. Jest pewien motyw, który mógł mieć...

– Jaki?

Starszy aspirant otworzył usta, ale po chwili zastanowienia nic nie powiedział. Rzecz wydawała mu się na tyle niezwykła, a z drugiej strony krępująca, że nie bardzo potrafił wyjaśnić przełożonemu ewentualny motyw podejrzanego. Dlatego tylko podsunął podkomisarzowi stosowny fragment raportu policjantów, którzy początkowo zajmowali się tą sprawą i dokonali zatrzymania Kowalskiego. Teraz przekazali już sprawę duetowi Smańko i Łoś, którzy w policji z urzędu zajmowali się wszelkimi śledztwami dotyczącymi Przypadka.

Podkomisarz szybko przebiegł raport oczami, które z każdą chwilą przybierały coraz bardziej zdziwiony wyraz.

– Ale przecież ona miała sześćdziesiąt pięć lat, a on czterdzieści mniej! – wykrzyknął zdumiony.

– Podczas ostatniego pobytu w Ciechocinku pobiło się o nią dwóch trzydziestoparolatków. Ona zresztą w tym sanatorium bywała regularnie od lat i podobno to nie był pierwszy tego typu spór.

Wydawać by się mogło, że każdy oskarżony o morderstwo z ochotą przyjmie wszelką pomoc, która umożliwiłaby mu odzyskanie wolności. Szczególnie zaś będzie zadowolony z faktu, iż z odsieczą przybył słynny detektyw znany ze swej skuteczności. Tymczasem Janek Kowalski od początku widzenia niechętnie patrzył na Przypadka i raczej dość burkliwie odpowiadał na jego pytania. Nie zważał przy tym na prośby Kai Figacz, swojej dziewczyny, siedzącej obok niego, która próbowała go mitygować.

– Zupełnie nie wiem, po co Niedobijczuk pana wynajął – burknął Kowalski.

– Bo jest głupi – przyznał bezceremonialnie Przypadek. – Z jego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby pan został w więzieniu.

– Nie rozumiem.

– To proste. Wie pan przecież, że Niedobijczuk chce wyciągnąć pana z kłopotów, żeby zatrudnić jako dziesiątą osobę z afrykańskimi korzeniami w firmie. Nie rozumie przy tym, że równie dobrze może pana zatrudnić, jeśli pan będzie siedział w więzieniu, i też wypełni korporacyjne instrukcje. A ponadto zyskałby wtedy punkty za pańską resocjalizację. Zakładam, że miałby ich nawet sporo, dużo więcej, niż gdyby był pan na przykład zwykłym złodziejem. Centrala jego firmy byłaby zachwycona, że zatrudnił prawdziwego mordercę, na dodatek takiego, który może być prześladowany za pochodzenie rasowe.

– I właśnie tego nie chcę! – wybuchnął Kowalski.

– Janek, proszę cię. – Kaja chwyciła hebanową dłoń chłopaka.

– No co? Nazywam się Jan Kowalski i jestem Polakiem! – oświadczył dumnie. – Nie chcę mieć dodatkowych punktów za pochodzenie. Poradzę sobie!

– Jedynie pod warunkiem że wyciągnę pana z więzienia. – Przypadek się uśmiechnął.

– Niby dlaczego?

– Ponieważ tylko wtedy będzie pan miał szansę sobie poradzić. Jeśli pan stąd wyjdzie, będzie pan mógł robić, co chce. Jeśli zaś pan mi nie pozwoli sobie pomóc, to zostanie pan skazany nie tylko na wiele lat więzienia, lecz także na Arnolda Niedobijczuka, do którego w końcu jakoś dotrze, że w więzieniu jest pan nawet bardziej przydatny.

– Mam przyjaciół.

– Ma pan. – Jacek kiwnął głową. – Będą pewnie organizować jakieś zbiórki na adwokatów pod hasłem obrony przed rasizmem. A to rzecz, której z pewnością pan by sobie nie życzył. Natomiast Niedobijczuk w końcu pana zmusi, żeby wydał pan u nich swoje książki pod jakimś ładnym, afrykańsko brzmiącym pseudonimem albo nawet nazwiskiem pańskiego ojca, z obowiązkową informacją na okładce o tym, jak bardzo jest pan prześladowany za swoje pochodzenie. Wiem, będzie się pan przed tym bronił, ale mając w perspektywie dwadzieścia pięć lat więzienia bez możliwości zarobienia pieniędzy lub choćby odrobiny zapracowania na swoją pisarską karierę, ulegnie pan...

– A skąd pan to wszystko wie?!

– Bo pan Przypadek uważa, że ludzie są banalnie przewidywalni – wyręczyła Jacka w odpowiedzi, ze smutnym uśmiechem, Kaja. – I myślę, że w tej sprawie się nie myli.

– Jeśli nawet, to nie wiem, jak mógłbym mu pomóc – burknął znów Kowalski, tym razem jednak w jego głosie nie było uprzedniej wrogości. – Powiedziałem, że nikogo nie podejrzewam.

– A Ciachorowicz? – wtrąciła nieśmiało dziewczyna. – Wiesz, że się w niej podkochiwał. Mógł ją zabić z zazdrości...

– O mnie nie musiał być zazdrosny. Mnie pani Eleonora nie interesowała.

– Za to pan zapewne interesował ją. – Przypadek uśmiechnął się kpiąco, a Kowalski stwierdził, że w pogłoskach o tym, iż detektyw jest najbardziej irytującym typem na świecie, nie ma cienia przesady.

– I zapewne pan to wydedukował, bo miała ponad sześćdziesiąt lat, a ja dwadzieścia kilka?

– Nie. Znalazłem w aktach sprawy informację, że wynajmowała panu pokój za sto pięćdziesiąt złotych. Duży, właściwie osobne mieszkanie, z kablówką i innymi rzeczami, za które nie kazała panu płacić.

– Wynajmowała ten pokój wcześniej innym studentom za taką samą kasę. Chciała tylko, żeby jej czasem pomóc w różnych rzeczach – bronił się Kowalski.

– To nie była stara, niedołężna osoba. Skoro jeszcze podkochiwał się w niej sąsiad, to zakładam, że była pełna wigoru.

– Ma pan rację – przyznała Kaja. – Janek się jej podobał. Czy to coś złego?

– Za samo „podobał się” nie daje się mieszkania za półdarmo. To jak z tym było, panie Janie?

– Nic z nią nie zrobiłem! – zapewnił gwałtownie chłopak. – Tylko... – Zawahał się, patrząc na Kaję, jakby szukał u niej przyzwolenia. A gdy ta kiwnęła głową, kontynuował: – Ona miała w łazience taki wizjer z pokoju obok i czasem mnie podglądała, kiedy brałem prysznic. Na początku o tym nie wiedziałem, naprawdę. Dopiero potem tak niechcący wyszło, gdy kiedyś powiedziała coś o moich hebanowych pośladkach, na których jest znamię. Dlatego od tej pory nie brałem prysznica, jeśli była w domu.

– Ale też się pan nie wyprowadził – stwierdził Jacek.

– Powiedziałem: pilnowałem się.

– Po wyprowadzce nie musiałby się pan pilnować. Zwłaszcza że skoro miała wizjer w łazience, to kto wie, czy nie miała zamontowanego czegoś też w sypialni.

– Chce mi pan zrobić wykład o moralności?

– Jestem zapewne ostatnią osobą, która powinna to robić. – Jacek uśmiechnął się samokrytycznie. – A oprócz sąsiada kogoś jeszcze podejrzewacie?

– Już mówiłem, że nikogo nie podejrzewam – mruknął Kowalski.

– A jej wnuczek? – zaprotestowała Kaja. – Nie lubił cię. To faszysta i rasista.

– A co to ma do rzeczy? – Chłopak wzruszył ramionami. – Zabił babcię, bo mnie nie lubił? Po co?

– Żeby cię w to wplątać. Mógłby się wykazać w tej swojej organizacji.

– Daj spokój, Kaja. Ty to wszędzie widzisz samych rasistów. – Kowalski pokręcił głową z niezadowoleniem. – A z Markiem na początku bardzo fajnie się rozmawiało. Nawet mnie zapraszał, żebym się do nich zapisał.

– Ale sam mówiłeś, że ostatnio jakoś cię unikał.

– Może mi się tylko wydawało.

– Nie wydawało ci się. Pewnie koledzy z organizacji mu wytłumaczyli, że nie powinien cię lubić... Pan wychodzi? – Spojrzała z niepokojem na Przypadka, który wstał.

– Tak. Chyba nic więcej ciekawego się od was nie dowiem.

– Ale zajmie się pan tą sprawą? – zapytała niespokojnie Kaja.

– Dlaczego miałbym tego nie zrobić?

– Tak tylko spytałam. – Figacz wstała. – Pójdę z panem, bo i tak się już kończy czas widzenia.

Kaja pożegnała się z Jankiem i wyszła razem z detektywem. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi pokoju widzeń, Jacek zapytał:

– To co jeszcze chciała mi pani powiedzieć?

– Panu się naprawdę wydaje, że potrafi tak każdego prześwietlić i zawsze dokładnie wie, co on chce zrobić? – odpowiedziała pytaniem wyraźnie zirytowana Kaja, a trzy groźne blizny na jej policzku wciąż upodabniały ją do Bruce’a Lee.

– Możemy się oczywiście chwilę zabawnie poprzekomarzać, ale jeśli rzeczywiście chce mi pani coś powiedzieć, ma pani na to jakieś dwieście metrów, bo za tą bramą – Jacek pokazał na szare stalowe wrota – mogę już zacząć biec bez obawy, iż ktoś pomyśli, że uciekam z aresztu.