Jak cię zabić, draniu? - Jacek Getner - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Jak cię zabić, draniu? ebook i audiobook

Jacek Getner

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw Jacek Przypadek tym razem rozwiązuje sprawy kręcące się wokół dwóch kółek. Stara się odnaleźć mordercę zakradającego się do snów znanego aktywisty rowerowego, a także pomaga oczyścić z zarzutów kuriera rowerowego, którego środowisko podejrzewa o zabicie kolegi za pomocą laleczki voodoo. Próbuje również wyjaśnić, czy wypadek znanego kolarza był wynikiem uderzenia pioruna. Tymczasem do mieszkania sąsiadki Jacka wprowadzają się jej dwie kuzynki, żądające sprawozdań ze śledztw detektywa. Są przekonane, że potrafią rozwiązywać zagadki nie gorzej niż on…

Ale czy to możliwe? Wszak Przypadek łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a, co sprawia, że może liczyć na sympatię wielu kobiet i szczerą nienawiść rosnącej grupy niechętnych mu mężczyzn.

„Jak cię zabić, draniu?” to kolejna część z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 51 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
4,3 (145 ocen)
74
40
25
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Dobrze spędzony czas

Wg mnie najsłabsza czesc z serii. Troche sie nudzilam momentami.
00
Ewakiefer

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna i lekka lektura. Fajnie się słuchało, zwłaszcza że lektor pan Konrad Biel jest po prostu fenomenalny
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Kryminał na wesoło i chwilami niebezpiecznie. Polecam
00
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Książka - jak zwykle - świetna rozrywka + bardzo dobry audiobook - fantastyczny lektor!
00
lemonpodlasem

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle dobra zabawa gwarantowana
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-11-1

ISBN 978-83-67654-64-7

ROZDZIAŁ IMistrz kierownicy już nie ucieka

Filip Hirek, znany w całej Polsce aktywista rowerowy, czuł się w tej chwili na swoim pojeździe jak połączenie torreadora i linoskoczka. Miał bowiem na sobie wściekle czerwoną koszulę, wywołującą furię jadących za nim kierowców, którzy gdyby tylko mogli, najchętniej nadzialiby go na swój zderzak. Cyklista pędził środkiem drogi dwujezdniowej, ściśle trzymając się środkowej linii. Chwiał się przy tym na obie strony, jakby z trudem mógł utrzymać równowagę, i nikt nie śmiał się do niego nawet zbliżyć, nie mówiąc o wyminięciu go z którejkolwiek strony. Czasem tylko ktoś odważył się zatrąbić, ale był to daremny trud. Oczy Hirka, wystające sponad drogiej maski antysmogowej, wyrażały wobec tego kogoś wyłącznie mieszankę pogardy i poczucia wyższości.

Tak było do chwili, gdy nagle tuż za jego tylnym kołem znalazł się wielki, terenowy, czarny samochód. Filip, usłyszawszy wyjątkowo głośno pracujący silnik, obejrzał się przez ramię, ale nie mógł rozpoznać ani marki, ani twarzy kierowcy, bo auto miało przyciemniane szyby. Również numer rejestracyjny, świeżo ochlapany błotem, był nieczytelny.

„Że też na takiego policji nie ma — pomyślał zdenerwowany Hirek. — Przecież tak nie wolno jeździć!”

Jakby w odpowiedzi na własne myśli Filip usłyszał zza pleców groźne warknięcie silnika terenówki. Odruchowo mocniej nacisnął na pedały, choć nie zwykł tego robić. Coś mu jednak mówiło, że jadący za nim kierowca nie ma dobrych zamiarów. Wkrótce przekonał się o tym bardziej bezpośrednio, gdy poczuł delikatne stuknięcie od tyłu. Zachwiał się na swym jednośladzie. Kiedyś zdarzyła mu się już podobna rzecz, ale wtedy stanął na środku drogi i zagrodził przejazd swoim rowerem, a następnie wyprowadził kilka silnych ciosów w maskę samochodu. Teraz jednak coś kazało mu uciekać. Przyspieszył, a gdy usłyszał trąbienie, zjechał na prawy pas.

Czarna terenówka go nie wyprzedziła, choć ochoczo zrobiły to inne auta. Ona jednak jechała tuż za Filipem, zmuszając go ciągle do zwiększania prędkości. W końcu zmęczony rowerzysta skierował się w boczną uliczkę, mając nadzieję, że znajdzie tam bezpieczną przystań. Czarna terenówka ruszyła za nim.

Hirek zjechał z jezdni i stanął na chodniku prowadzącym przez środek niewielkiego skweru. Prześladujące go auto również zatrzymało się jakieś sto metrów od niego. Filip patrzył na ogromny stalowy przód oraz wielkie reflektory i był gotów przysiąc, że terenówka szyderczo uśmiecha się grillem chłodnicy. W końcu ruszyła z piskiem opon w jego stronę. Przerażony mężczyzna wskoczył na siodełko i popedałował przez środek parku. Siła jego mięśni była jednak bez szans w starciu z mocą dwustukonnego silnika ukrytego pod maską auta.

— Ludzie, ratunku! To wariat, chce mnie zabić! — próbował krzyczeć, ale z przerażeniem stwierdził, że jego głos grzęźnie gdzieś w gardle i na zewnątrz wydobywa się prawdopodobnie niezrozumiały bełkot.

Nikt mu też nie przyszedł z pomocą. Zamiast tego wszyscy uskakiwali na boki, jak to zwykle się działo, gdy mknął alejkami parków i skwerów. Wtedy był jednak zadowolony, teraz zaś marzył o tym, żeby jakiś emeryt z laską, który zwykle mu wygrażał, albo przynajmniej matka z dzieckiem w wózku zagrodzili mu drogę. A on mógłby się za tą barykadą bezpiecznie zatrzymać. Nie miał wątpliwości, że jego prześladowca, mimo całej wściekłości, nie zdecydowałby się zabić nikogo poza nim samym.

Skwer, którym uciekał Hirek, nie był zbyt duży, dlatego mężczyźnie udało się mimo wszystko umknąć terenówce i pojechać chodnikiem między ścianą kamienic a parkującymi wzdłuż drogi samochodami. Ta trasa była zbyt wąska dla jego prześladowcy, a mimo to rowerzysta niemal wciąż czuł na plecach jego oddech. Zobaczył prowadzące na podwórko kamienicy uchylone drzwi, będące częścią bramy. Znał te miejsca, nieraz zdarzało mu się tędy przejeżdżać i wiedział, że tak może minąć kilka kolejnych ulic.

Zatrzymał się dopiero po dziesięciu minutach, gdy minął już podwórka kilkunastu kamienic. Teraz wypadł z bramy jednej z nich niemal wprost na piaszczystą parkową alejkę. Odetchnął z ulgą, sięgając po bidon z napojem.

— Cholera, co za świr?! — burknął, z trudem łapiąc oddech. — A może to nie wariat, tylko ktoś wynajęty?! Wszyscy mi zazdroszczą, że moja fundacja dostaje najwięcej pieniędzy. Ten drań Brągiel byłby do tego zdolny. A może Rossa-Rostafiński? Dobrze, że chociaż jego mogę kontrolować przez Krzysia Makuszewskiego i jego żonę, która robi u tego arystokraty z bożej łaski. Chociaż na Adelkę też trzeba uważać, nie wiadomo, czy nie donosi do swojego szefa.

Kiedy się napił, sięgnął po komórkę, żeby zawiadomić policję o niebezpiecznym wariacie, który go ścigał. Wprawdzie uciekał przed nim poza zasięgiem miejskiego monitoringu, ale na pewno ktoś go zauważył.

Zanim jednak zdążył wybrać numer, usłyszał za sobą znajome warknięcie silnika. Zamarł w bezruchu, bojąc się odwrócić. Strach tak go sparaliżował, że nie uciekał już, kiedy samochód zbliżał się do niego coraz bardziej i bardziej. Zdołał tylko wymamrotać:

— Tylko nie teraz, proszę. Nie przed Wielkim Grantem! Ja go muszę zdobyć. Muszę! Ten Wielki Grant musi być mój i tylko mój!

Pani Irmina Bamber nie była osobą z natury mściwą. Uważała nawet, że mszczenie się bardziej upokarza autora zemsty niż jej ofiarę. Ponadto taki czyn był wyrazem złych emocji, których należało unikać. I tak ogólnie, jak każdy cywilizowany człowiek, brzydziła się zemstą.

Tyle teorii, teraz zaś przyszedł czas na praktykę. Pani Bamber, patrząc na lekko przerażoną minę swego sąsiada, słynnego detektywa Przypadka, nie potrafiła ukryć satysfakcji. W końcu przecież jakaś kara za to, co jej zrobił, mu się należała. I nieważne były szlachetne pobudki, jakimi się kierował. Nie powinien tak bardzo wtrącać się w jej prywatne życie.

— Naprawdę chce mi to pani zrobić? — zapytał zrezygnowany Jacek.

— No wiesz, ktoś się musi zająć moim mieszkaniem. W końcu ten rejs dookoła świata, na który wybieram się z Antonim, trwa dziesięć miesięcy. Nie mogę prosić Wojtka — tak miał na imię wnuczek pani Irminy — żeby cały ten czas tu przychodził czy nawet tu zamieszkał. Ma własne życie. Dlatego Zygfryda i Teodora wydają się do tego idealne.

— Oczywiście to, że ja bym się mógł zająć pani mieszkaniem, pani nie przekonuje?

— Ty też masz własne życie. Zwłaszcza od chwili, od kiedy wprowadziła się do ciebie ta sympatyczna Malwina. Nawet Małgosia, świeć Panie nad jej duszą, nie mieszkała z tobą aż tak długo. No i zdaje się, że ta nowa nie traktuje cię przejściowo, ale tak bardziej na stałe, prawda?

— To skomplikowane — odpowiedział wymijająco Jacek.

— Jak zwykle u ciebie, jeśli chodzi o kobiety — zauważyła zgryźliwie pani Irmina. — Czy ty choć raz mógłbyś się z kimś związać tak po prostu i bez komplikacji?!

— Pewnie mógłbym. Tylko po co? — odpowiedział niefrasobliwie Jacek, a jego słowa zirytowały dodatkowo panią Irminę, dlatego detektyw od razu sprostował: — Bardzo chciałbym się z kimś tak po prostu związać. — A po chwili dodał dużo ciszej: — Ale teraz to nie jest już możliwe.

Pani Irmina chciała zapytać, dlaczego zaczął szeptać, a może też skomentować słowa Jacka w jakiś inny sposób, ale on położył palec na ustach. Następnie wyjął z kieszeni notes, w którym zapisał coś bardzo ważnego. Pani Bamber spojrzała na kartki ze zdziwieniem, bo doskonale wiedziała, że detektyw pisze jak kura pazurem i nieraz trudno jest go rozczytać. Tym razem jednak starannie postawił litery, tak żeby czytający nie mógł mieć wątpliwości co do treści i nie musiał zadawać mu zbędnych pytań. Jego sąsiadka rozumiała to doskonale i choć chciałaby wciąż mówić: „Przecież to niemożliwe”, „Ale jak to?”, „Czy ty na pewno ze mnie nie żartujesz?”, to jednak czytała w milczeniu, nie zwracając uwagi na to, co mówi do niej Jacek.

— A wie pani, że pod trzynastkę wprowadzają się nowe osoby? Panowie Roman i Gabrysia widocznie nie mają zamiaru tu wrócić. W sumie Gabrysi nie ma się co dziwić, jakiś czas spędzi jeszcze w szpitalu. I raczej nie ma ochoty mieszkać w miejscu, które zakończyło ich szczęśliwy związek z Romanem. To znaczy zakładam, że wciąż będą razem i w końcu uznają, że przecież to nie Roman jest winien, iż w końcu wybuchł i go pobił, tylko ja, który swoim zakazem nocnych kłótni niepotrzebnie tłumiłem ich emocje — stwierdził rozbawiony. — Ci nowi to, zdaje się, jakieś małżeństwo zapalonych rowerzystów.

— Ciekawe, czy wiedzą, że to mieszkanie jest przeklęte — powiedziała pani Irmina, choć ta kwestia niespecjalnie ją interesowała. Przed chwilą jednak skończyła czytać Jackowe notatki i uznała, że jeśli jego obawa przed podsłuchem zamontowanym w jej mieszkaniu nie jest bezpodstawna, powinna się jakoś odezwać.

— Jeśli nawet nie, pewnie wkrótce przekonają się o tym sami. Będę leciał, Malwina czeka z obiadem.

— No właśnie, czy ona ci za tłusto nie gotuje? — zaniepokoiła się niebezpodstawnie pani Irmina. Od czasu, gdy z Jackiem zamieszkała była dziennikarka, detektywowi przybyło dobre dwa kilogramy, a może nawet trzy!

— To nie jest tak, jak pani myśli. — Jacek podniósł się i ruszył do wyjścia. — Wszystko przez to, że przestałem biegać.

O ile treść Jackowej notatki czy też raczej prośby, a może nawet wręcz misji jej powierzonej, skutecznie zadziwiła panią Irminę, to powyższe oświadczenie detektywa wprawiło ją w osłupienie. To prawda, od czasu, jak się na niego pogniewała i z nim nie rozmawiała, nie widziała, aby wybiegał na swój codzienny trening, lecz uznała, że to tylko kwestia ich ograniczonych kontaktów. Bo tego, że przestał biegać, nie była sobie w stanie wyobrazić. Robił to regularnie od niemal dziesięciu lat, gdy wprowadził się do mieszkania numer 12 przy ulicy Koneckiej 40. Przez te wszystkie lata przygotowywał się przecież do maratonu, a teraz ot tak, po prostu, przestał biegać?! To przecież niemożliwe!

Pani Bamber chciała znów zadać swemu sąsiadowi mnóstwo pytań, ale ten wychodził już na korytarz. Samo to może nie byłoby przeszkodą, gdyby nie fakt, że na ich piętrze pojawiło się dwóch osobników dźwigających na ramionach wspaniałe jednoślady. Na widok sąsiadów jeden z nich uśmiechnął się promiennie.

— Państwo pozwolą, że się przedstawię. Krzysiek Makuszewski, wprowadziłem się przedwczoraj z żoną. A to mój kolega, Filip Hirek. Ten Hirek — dodał z dumą. Pani Irmina powiedziała zdawkowe „aha”, bo nie znała żadnego „tego Hirka”, ale po takim oświadczeniu nowego sąsiada nie wypadało się przyznać do tej niewiedzy. — Jeden z twórców słynnej Masy Krytycznej — dodał Makuszewski, będąc pewnym, że teraz jego sąsiedzi padną z wrażenia. Nie brał bowiem pod uwagę, że nie znają oni wydarzenia służącego utrudnieniu życia wszystkim warszawskim kierowcom w piątkowe popołudnia. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego pani Irmina i Jacek nie padli na kolana, w każdym razie zamiast tego po prostu się przedstawili.

— Irmina Bamber, mieszkam tu pod czternastką. A to sąsiad spod dwunastki, Jacek Przypadek. Ten Przypadek — dodała, nie wątpiąc, że akurat o „tym Przypadku” wszyscy słyszeć musieli. Nie myliła się, fakt ten szczególnie poruszył Hirka, który nieco dramatycznie zawołał:

— To przeznaczenie! Pan mnie musi uratować!

— Filip, daj spokój. — Lekko zakłopotany Makuszewski próbował mitygować kolegę.

— No przecież inaczej on mnie prędzej czy później zabije!

— Kto? — zapytał Przypadek.

— Tego właśnie nie wiem.

Podkomisarz Łoś czuł się, jakby go z czegoś okradziono. Albo jeszcze gorzej. Gdyby faktycznie ktoś mu coś zabrał, wszcząłby śledztwo i złodzieja niechybnie spotkałaby sroga kara. Ale ta strata była niematerialna, choć jednocześnie jak najbardziej namacalna. Pierwszym jej objawem okazał się dodatkowy centymetr, który przybył w obwodzie jego brzucha.

To jednak tak mocno go nie martwiło. Przejmował się faktem, że jego świat, codzienny rytm, do którego zdążył przywyknąć, uległ nagłemu rozpadowi. To powodowało, że komisarz czuł się jak człowiek z zaburzeniami błędnika, nie do końca wiedzący, dokąd ma pójść, i wciąż obijający się o ściany.

— I czemu tak siedzisz na tym fotelu? — Do ucha komisarza dobiegł gderliwy głos jego żony.

— Przecież wolne mam dzisiaj.

— To może byś Cywila wyprowadził?

— Byłem z nim godzinę temu.

— To może byś chociaż rozwiązał sprawę morderstwa tej Marcakowej? Młoda kobieta i takie nieszczęście…

— Jakie nieszczęście? Normalnie jakiś napity kochanek jej ten nóż kuchenny wsadził prosto w szyję. Sama wiesz, że tam ją wielu odwiedzało i nieraz sobie popili… Albo i gorzej…

— Jak gorzej?

— To jacyś artyści byli i to tacy mocno nowocześni, co to jak rzeźbę zrobią, to nie wiadomo, czy to człowiek, czy wieszak na ubranie. To pewnie i narkotyków tam było trochę. Mnie się najbardziej nie podobał ten taki wielki brunet. Takie miał krzaczaste brwi i spojrzenie mordercy. Gdy go kiedyś zobaczyłem, jak od niej wychodził, to sam się przestraszyłem. Łapy miał jak bochny chleba, udusiłby człowieka w sekundę…

— To by jej nożem nie zabijał — skontrowała pani Łosiowa.

— Nie wiadomo. Łapy zawsze zostawiają odciski palców, a nóż można po prostu zabrać. Zresztą, jak nie on, to może ten mały blondynek? Takie miał wiecznie przestraszone oczy. Myślałem nawet, że się boi tego wielkiego bruneta, ale kiedyś niechcący usłyszałem, jak się na niego wydziera.

— Nie, ten to rzeczywiście był mikrus, musiałby chyba na krzesełko wejść, żeby jej szyję przeciąć. Mnie najbardziej to się nie podobała ta ruda. Ona to chyba była zazdrosna o tego bruneta. Musisz ją przesłuchać.

— A daj mi już spokój z tymi romansami! — Zniecierpliwiony policjant machnął ręką.

— Łosiu, ty chyba serca w ogóle nie masz — zdenerwowała się żona podkomisarza. — Mówisz, jakby to była jakaś obca kobieta, a nie nasza sąsiadka.

— No i właśnie dlatego nie powinienem się zajmować tą sprawą, bo mogę być nieobiektywny. A śledztwo prowadzi komisarz Dynda.

— To ten, od którego przejąłeś sprawę morderstwa Eleonory Pahl? — skrzywiła się niezadowolona pani Łoś.

— A co ci się nie podoba? To jest bardzo doświadczony policjant.

— Nie popisał się w tej sprawie. Gdyby nie detektyw Przypadek…

— Detektyw Przypadek wyłącznie pomagał mi w tej sprawie — stwierdził stanowczo podkomisarz. — Dobrze o tym wiesz.

— Tak, wiem. — Pani Łosiowa machnęła ręką. — Jakby jeszcze pomógł Dyndzie w sprawie Marcakowej, to byłabym spokojniejsza.

— Przecież wiesz, że w policji współpracuję z nim wyłącznie ja. — Podkomisarz wydawał się niemal oburzony sugestią, że słynny detektyw miałby prowadzić wspólne śledztwa z innym stróżem porządku niż on.

— I dlatego ty się powinieneś tym zająć. Zwłaszcza że ostatnio nic nie mówiłeś o nowych zleceniach dla niego. Może na emeryturę przeszedł?

— Tacy jak on nigdy nie przychodzą na emeryturę, mogą co najwyżej zginąć w nieszczęśliwym wypadku. Dlatego czuję, że teraz coś wisi w powietrzu. I to naprawdę będzie jakaś grubsza sprawa.

— Grubszy to ty się ostatnio z powrotem robisz — stwierdziła krytycznie żona policjanta. — A już tak ładnie zacząłeś chudnąć.

— No i o to właśnie chodzi — powiedział niezrażony podkomisarz Łoś. — Ten Przypadek przestał biegać. Tak diametralna zmiana przyzwyczajeń musi się łączyć z jakąś absolutnie niezwykłą sprawą.

— Z jaką?

— No jeszcze nie wpadłem na jej trop. Ale zrobię to.

— Biegać mógłbyś i bez tego Przypadka.

— Może i mógłbym, ale muszę się skupić na tym, żeby się dowiedzieć, co tym razem kombinuje. On na pewno nie zmienił tych zwyczajów bez powodu. Pewnie chciał zburzyć moją czujność albo wyczuł, że jak biegam tak jak on, to częściej jestem go w stanie wyprzedzić w rozwiązywaniu zagadek. — Podkomisarz nie zauważył, że z każdym kolejnym słowem jego żona przygląda mu się z coraz większą troską. — Tak, to na pewno o to chodzi. Boi się, że dotrę do jakiejś jego szczególnej tajemnicy, dlatego już nie biega. A może robi to jakoś w sekrecie? Na przykład pokonuje te trasy we własnym domu, żebym nie widział? Chyba będę musiał to sprawdzić.

— Tylko nie popadaj znowu w obsesję.

— Jaką obsesję? — Policjant spojrzał na żonę jak ktoś wybudzony z bardzo interesującego snu.

— Już ty dobrze wiesz jaką, Łosiu.

— Wiesz co? Wyprowadzę chyba znowu Cywila.

— Od początku ci tak radziłam — powiedziała z niezmąconym spokojem żona. — Naucz się wreszcie mnie słuchać, a dobrze na tym wyjdziesz.

Jacek lubił czasem w obecności swoich klientów spoglądać na szklaną kulę należącą niegdyś do słynnego jasnowidza Ossowieckiego, a zdobiącą teraz biurko detektywa. Przypominał tym gestem różnego rodzaju cwaniakom, że szkoda czasu na oszukiwanie, bo on i tak wszystko zaraz zobaczy w tym magicznym przedmiocie nakrytym niezwykle gustownym melonikiem w stylu Poirot. Tym razem jednak nie musiał tego robić. Jego najnowszy klient od samego początku wizyty u Jacka przyglądał się zaczarowanej kuli jak zahipnotyzowany i mówił wszystko dokładnie jak na spowiedzi, u której nigdy nie był. Szklany przedmiot wyciągał z niego zeznania dużo lepiej niż zawodowy spowiednik.

Mimo to Przypadek postanowił się upewnić, czy rzeczywiście wszystko dobrze zrozumiał:

— Zatem mówi pan, panie Filipie, że śni się panu wciąż, że ktoś chce pana przejechać?

— Tak. Gdyby to był tylko jeden raz, to wcale bym się tym nie przejmował. Ale ten sen się powtarza regularnie od trzech miesięcy. Właściwie codziennie. To się zaczęło, gdy się dowiedziałem o tym Wielkim Grancie. — Autor prosi korektę, by nie poprawiała słów pisanych tu od dużej litery, bo nie ma wątpliwości, że tak właśnie wypowiedział je bohater tej historii.

— O jakim wielkim grancie? — Dla Jacka te słowa niewiele znaczyły, więc z pewnością powiedział je małymi literami.

— O takim, który może zdecydować o przyszłości ruchu rowerowego w Polsce. Powinien trafić do mojej fundacji Cyklomaniacy, a tu bach, zaczyna mi się śnić, że ktoś mnie chce zabić. Mam więc prawo się niepokoić, prawda? Przecież wiadomo, że sny nie śnią się człowiekowi ot tak sobie. Prawda?

— W dziedzinie snów nie jestem najlepszym specjalistą — odpowiedział wymijająco Przypadek. — Wiem jednak, że trudno mi będzie znaleźć w nich podejrzanego, bo musiałbym tam być razem z panem.

— A nie mógłby pan tam jakoś wejść? Ja bym się tu u pana położył spać, a jakbym zasnął, to ta kula mogłaby panu pomóc.

— Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że ja jestem raczej detektywem niż jasnowidzem — powiedział rozbawiony Przypadek, który uznał, że w tej sytuacji przyznanie się, że nie ma żadnych mocy nadprzyrodzonych, byłoby nie na miejscu.

— Panie Jacku, mnie pan nie musi ściemniać. Słyszałem o paru zagadkach, które pan rozwiązał, i bez tej szklanej kuli na pewno by się to panu nie udało. — Hirek zniżył głos, rozejrzał się czujnie i dodał: — Osobiście podejrzewam nawet, że tym detektywem to pan jest tylko tak na pokaz, bo wiadomo, że u nas pełno ciemnoty i nie wszyscy uwierzą w jasnowidza. Prawda?

Jacek uznał, że przekonywanie Filipa Hirka, iż jest dokładnie na odwrót, nie przyniesie żadnego rezultatu, zrobił więc tylko wieloznaczną, zamyśloną minę. Nie była to wyłącznie poza, bo naprawdę się zastanawiał, czy powinien przyjąć to zlecenie. Jego nowy klient, jak wielu przed nim, uważał z pewnością, że detektyw pomoże mu z poczucia obowiązku i możliwości przebywania z tak znaną i poważaną osobą jak on — działaczem wykazującym wielką troskę o przyszłość ludzkości i pokój na świecie. Wprawdzie takie żądania nie robiły jak dotąd wrażenia na Jacku, teraz jednak sam nie wiedział, czemu miał ochotę im ulec.

I być może zrobiłby to, gdyby w drzwiach pokoju nie stanęła Malwina.

— Zaraz będzie obiad — powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— Bardzo dziękuję, ale nie trzeba się było kłopotać. — Hirek się uśmiechnął. — Zwłaszcza że nie wiem, czy zna pani dokładnie moje upodobania kulinarne. Na przykład nie lubię, kiedy jarmuż jest zbyt długo…

— Nie interesuje mnie to — oświadczyła chłodno kobieta i sprecyzowała: — Obiady jadamy tylko we dwoje. Pan Przypadek zajmie się rozwiązaniem pana problemu po ustaleniu kwestii honorarium.

Oświadczenie Malwiny sprawiło, że Hirkowi zdecydowanie zrzedła mina.

— Myślałem raczej…

— To także mnie nie interesuje. Stawka pana Przypadka za dzień wynosi dwa i pół tysiąca złotych plus koszty…

— Pani żartuje?! To połowa mojej miesięcznej pensji!

— Pewnie tak naprawdę najwyżej jedna czwarta albo i mniej. Ale nie narzucamy się ze swoimi usługami. — Malwina uśmiechnęła się niemal uprzejmie.

Jacek zaś poczuł, że za chwilę zobaczy przedstawienie warte każdych pieniędzy. Usiadł wygodniej w fotelu i rozbawiony przysłuchiwał się rozmowie swojej współlokatorki z potencjalnym klientem.

Hirek spojrzał pytająco na detektywa, bo nie słyszał dotąd, aby miał on jakiegokolwiek współpracownika. Ale ten wzruszył tylko ramionami i pokazał na Malwinę, dając do zrozumienia, że wszelkie pytania związane z jego honorarium należy kierować do niej.

— Ale skąd ja mam wiedzieć, że on znajdzie tego mordercę, zanim on mnie zabije?!

— Możemy się zobowiązać, że w razie pańskiej śmierci nie będziemy dochodzić pieniędzy od pańskich spadkobierców — odpowiedziała Malwina z wyrachowanym profesjonalizmem na twarzy. — A jeśli pan uzna, że usługi pana Przypadka nie są już panu potrzebne, zapłaci pan tylko zaległe wynagrodzenie.

— W ten sposób możecie dla mnie pracować przez rok i nic nie odkryć! — Hirek najwyraźniej uznał, że ma do czynienia ze wspólniczką, o której wcześniej nie słyszał.

— Możemy się umówić, że będziemy pracować maksymalnie miesiąc. W razie sukcesu płaci pan sto tysięcy. Oczywiście wliczymy w to koszty wcześniejszej pracy — dodała łaskawie.

— No nie wiem… — zawahał się Hirek. — Zastanowię się.

— Nie zatrzymujemy, zwłaszcza że obiad stygnie. — Malwina wskazała Filipowi drzwi.

Ten, niemal obrażony, wstał, kiwnął głową na pożegnanie i wyszedł.

Kiedy Przypadek i Żarska usłyszeli dźwięk zamykanych drzwi, dziennikarka uśmiechnęła się do detektywa.

— Zapłaci, nie bój się. Najwyżej pobije się z myślami jakieś dwa, trzy tygodnie. Pan Hirek ma mnóstwo kasy, przez jakiś czas prowadziłam dziennikarskie śledztwo na temat jego majątku, ale… sam rozumiesz. — Uśmiechnęła się niemal przepraszająco.

— Naczelny ci powiedział, że były telefony od ważnych ludzi, że to taki zaangażowany działacz społeczny, postępowy i w ogóle i nie należy sprawdzać, ile dokładnie na tym zarobił — powiedział ze zrozumieniem Jacek, gdy szli do kuchni.

— Jakbyś zgadł. Ale raz mu się noga powinęła, bo nawet jak na standardy altruistów trochę jednak przegiął. Zawsze gdy zbliżał się termin rozdzielania miejskich albo rządowych funduszy na organizacje pozarządowe, zdarzał się jakiś zamach na pana Hirka. A to mu hamulce w rowerze zepsuli, a to opony w kołach przecięli. Niestety nie wiedział, że zamontowali kamery z monitoringiem naprzeciwko jego mieszkania i nagrało się, jak sam sobie wrzuca przez zamknięte okno do mieszkania cegłę, zawiniętą w kartkę z pogróżkami. Potem twierdził, że cegła minęła o milimetry jego skroń, bo akurat siedział w fotelu. Gdy policjant odkrył nagranie, zrobiła się afera, ale sprawę oczywiście wyciszyli. Tyle tylko, że pan Hirek na ponad rok wypadł z obiegu grantów krajowych i europejskich i musiał polegać na prywatnych darczyńcach, którzy uwierzyli, że ktoś się tylko ucharakteryzował na niego i to nie on sam rzucił cegłą w okno.

— Sporo wiesz — powiedział z uznaniem Jacek, zasiadając do stołu. — W sumie rzeczywiście moglibyśmy stworzyć niezły tandem jako detektywi. Teraz, kiedy pani Irmina wypływa w podróż dookoła świata, przyda mi się ktoś dobrze poinformowany.

— Musisz niestety polegać na swoich bezdomnych znajomych, bo jak wiesz, jestem zajęta. Muszę skończyć pisanie książki o mojej wyprawie w poszukiwaniu Basi. Jestem umówiona z wydawnictwem, że najdalej za miesiąc tekst będzie gotowy.

— Szkoda. Tak się pięknie włączyłaś w moją rozmowę z klientem.

— Obawiałam się, że z nudów mógłbyś wziąć tę sprawę za darmo.

— Właściwie by mi się przydało. Ostatnio nigdzie się nie ruszam, brzuch mi zaczął rosnąć.

— I dlatego ta sprawa rzeczywiście ci się przyda. Ale nie ma sensu, żebyś dla kogoś takiego jak Hirek pracował za darmo. Jak obiad?

— Bardzo dobry — zapewnił Jacek, ale oboje z Malwiną wiedzieli, że nie do końca jest to prawda.

Ona zaproponowała mu, że w zamian za to, iż pozwala jej ze sobą na razie mieszkać, będzie robiła zakupy i gotowała obiady, choć nigdy tego nie lubiła. A jak się czegoś nie lubi, to trudno wykonywać tę pracę bardzo dobrze, można zwykle co najwyżej poprawnie. I taki był właśnie obiad. Poprawny. Dlatego nie było sensu kontynuować tego tematu.

— Zanim pan Hirek się zdecyduje na skorzystanie z twoich usług, mógłbyś odwiedzić mamę — stwierdziła Malwina.

— Przecież wiesz, że wciąż się na mnie gniewa za to wydanie jej książki. Muszę jeszcze chwilę odczekać, zanim jej przejdzie.

— To może wpadłbyś do Błażeja?

— On nie ma teraz czasu na spotkania towarzyskie. Trwa fuzja kancelarii jego i ojca, a wieczorami w jego domu rozgrywa się piekło. Poza tym mam przeczucie, że pan Hirek zgłosi się do mnie szybciej, niż myślisz, bo ponownie przyśni mu się straszny koszmar. A ja muszę jeszcze pożegnać panią Irminę i przywitać nasze dwie nowe sąsiadki. Coś mi się zdaje, że nie będziemy się z nimi nudzić.

Kiedy nie możesz się z kimś zaprzyjaźnić, a czasem przydałaby ci się jego pomoc, najlepiej jest poszukać wspólnego wroga. Wprawdzie Mateusz Brągiel, szef fundacji Miasto na Dwóch Kółkach, formalnie uchodził za przyjaciela Remigiusza Rossy-Rostafińskiego, prezesa stowarzyszenia Jest Rowerowo!, lecz tak naprawdę obydwaj ledwo się tolerowali, a uśmiechali do siebie tylko podczas wspólnych występów na konferencjach prasowych lub gdy pedałowali obok siebie na Masie Krytycznej. Na szczęście mieli wspólnego wroga, z którym wprawdzie oficjalnie też byli zaprzyjaźnieni, ale de facto nie znosili go dużo bardziej niż samych siebie. I ten właśnie fakt postanowił wykorzystać Mateusz Brągiel, umawiając się na dzisiejsze spotkanie.

— Czego chcesz? — zapytał raczej mało uprzejmie Rossa-Rostafiński, gdy odstawili swoje jednoślady. Jako potomek arystokratów wciąż miał problem z tym, żeby rozmawiać grzecznie i uprzejmie z ludźmi wywodzącymi się, jego zdaniem, z plebsu, którzy na dodatek zwykli nie okazywać szacunku jego wrodzonej pozycji społecznej.

— Są pieniądze do wzięcia.

— I łaskawie mnie o tym informujesz? — Ironię słów Rossy-Rostafińskiego podkreślało jego arystokratyczne „er” w ostatnim słowie. — Uważaj, bo ci uwierzę.

— To kasa na dwie fundacje. Ale za mało na trzy.

— Hirek chce ją łyknąć? — domyślił się Rossa-Rostafiński.

— I to sam — stwierdził ponuro Brągiel.

— To pompka złamana. — Szef fundacji Jest Rowerowo! jako potomek arystokratycznych, choć zubożałych już w dziewiętnastym wieku rodów był zdolny jedynie do używania bardzo wysublimowanych przekleństw. — A co to za pieniądze?

— Unijny program na utrwalenie dziedzictwa kulturowego cyklizmu.

— To nie dla mnie — skrzywił się Rossa-Rostafiński. — Nie cierpię grzebania się w historii. Mam dość tego, że na rodzinnych zjazdach muszę wysłuchiwać, jak to prastryj Konstanty roztrwonił rodzinny majątek.

— Ale na ten program jest milion euro. — Brągiel się uśmiechnął.

— Na dwóch? — upewnił się Rossa-Rostafiński.

— Albo na jednego, jak się Hirek koło tego zakręci.

— Tylko jak to dziedzictwo rowerowe utrwalać? — zafrasował się szef Jest Rowerowo!

Brągiel spojrzał na Rossę-Rostafińskiego jak na nieznośnego amatora. Zawsze się dziwił, jak ten niepraktyczny dziwak potrafił się utrzymać na rynku dotacji i grantów. Nie miał przecież tej bezczelności co Hirek czy choćby kontaktów szefa Miasta na Dwóch Kółkach. A tych ostatnich Brąglowi nie brakowało wśród osób znanych i lubianych, co ułatwiało mu pozyskiwanie przychylności mediów dla swoich działań. Miał przy tym opinię najbardziej medialnej osoby wśród wszystkich szefów fundacji rowerowych i być może nawet fundacji w ogóle. Szkolenia z wystąpień publicznych ćwiczył ze swoim serdecznym przyjacielem Bolkiem Szołtysikiem. Przyjaźń tę podkreślał szczególnie chętnie, gdy akurat znany szołmen był na topie, i ukrywał, gdy stawał się passé. Ale nawet wtedy, gdy Bolko słabo kojarzył wszystko z powodu nadużywania środków rozszerzających świadomość, Mateusz lubił się z nim spotykać prywatnie.

— Stary, muszę ci tłumaczyć takie rzeczy? — westchnął Brągiel, a po minie Rossy-Rostafińskiego poznał, że jakieś tłumaczenie by się przydało. — Coś się na pewno wymyśli. Zamówisz stojaki rowerowe w stylu rokoko albo wydasz książkę o kulturotwórczej roli rowerów…

— Ale wiesz, to są dwa miliony na głowę — zauważył niemal zmartwiony arystokrata. — I pewnie ograniczony czas na wydawanie. Z dotacjami jest jak z bajką o złotej kaczce. Jak nie wydasz, musisz zwracać, i to często wszystko!

— Bądź spokojny. Jeśli sam czegoś nie wymyślisz, to ja ci pomogę. — Zdegustowany Brągiel pokręcił głową. — Zresztą mam już pomysł na pierwszy wspólny program, na który poleci banieczka złociszy.

— Jaki?

— Na razie nie mogę ci powiedzieć. Jak dobijemy targu, wyjaśnię ci, w czym rzecz.

— Nie będę zakupował kota w worrrku. — Rossa-Rostafiński umyślnie przeciągnął „er” w ostatnim słowie, aby podkreślić swoje oburzenie.

— No dobra, uchylę rąbka tajemnicy wcześniej. Musisz mi tylko obiecać, że nie polecisz z tym do Hirka. Stoi?

— Stoi. Dobrze wiesz, że nienawidzę chama. — Rossa-Rostafiński od lat nie potrafił wybaczyć Hirkowi mało eleganckiego żartu mówiącego o tym, że potomek arystokratów zakochał się w dwóch kółkach, gdyż towarzyszą im dwa pedały. — Ale wiem, jak trudno go wyeliminować. Zawsze potrafi wymyślić niestworzone rzeczy, żeby tylko dostać kolejną dotację — dodał nie bez nuty zazdrości.

— No i w tym jest moja głowa, żeby nie miał głowy kombinować. — Brągiel się uśmiechnął. — I dlatego ja biorę z puli siedemdziesiąt pięć procent.

— No wiesz co? — Oburzony Rossa-Rostafiński chwycił się za serce. — Od razu chcesz mnie oszukać.

— Remigiuszu drogi, po pierwsze sam mówisz, że brak ci pomysłów, jak wydać te pieniądze.

— Poradzę sobie. Zresztą sam obiecałeś pomóc.

— Ale ja też muszę mieć coś z tej pomocy. — Brągiel był szczerze oburzony. — A ponadto to ja spowoduję, że Hirek nie będzie w stanie się starać o tę dotację.

— Dwie trzecie. To moje ostatnie słowo.

— Niech ci będzie — zgodził się łaskawie szef Miasta na Dwóch Kółkach.

— A jak załatwisz Hirka?

— To moja sprawa — uciął Brągiel. — W każdym razie jak dobrze pójdzie, to będziemy go mieć już na zawsze z głowy.

— I naprawdę nic mi nie powiesz?

— Powiedzmy, że nasz Filipek ma koszmarne sny o wypadku samochodowym, które wkrótce zamienią się w rzeczywistość. — Brągiel uśmiechnął się złowieszczo, a Rossa-Rostafiński poczuł, jak przeszywa go dreszcz.

„Cholera, żeby on mnie czasem nie wrobił w jakieś morderstwo — przestraszył się arystokrata. — Muszę się dowiedzieć, co on naprawdę kombinuje”.

Pani Irmina Bamber zabroniła Jackowi łzawych pożegnań na dworcu, ale na koniec sama się rozkleiła, popłakała i przytuliła detektywa. Przez moment nawet wyglądało na to, że się od niego nie oderwie, i dopiero gwizdek konduktora, a szczególnie ponaglenie ze strony czekającego w przedziale Antoniego Gelberga spowodowały, że puściła detektywa. Po chwili pociąg zmierzający do Gdyni był już tylko wspomnieniem, ale mimo to Przypadek nie ruszał się z peronu. Nie trzymał go tu tani sentymentalizm, lecz fakt, że za chwilę nadjeżdżał ekspres z Poznania. A wraz z nim dwie kobiety, które miały się stać jego koszmarem.

Okazało się jednak wkrótce, że pociąg ze stolicy Wielkopolski zaczyna mieć nieustające i rosnące opóźnienie. Kiedy sięgnęło ono dwóch godzin, Jacek postanowił, że zdąży wyskoczyć zjeść obiad. Kilka minut po jego powrocie ekspres z Poznania w końcu wtoczył się na peron. Wysypała się z niego masa ludzi, wściekłych na PKP i dających głośno wyraz swojemu niezadowoleniu. Wśród nich detektyw nie zobaczył jednak Zygfrydy i Teodory, kuzynek pani Irminy. Zastanowiły go drzwi na końcu składu, z których nikt nie wychodził, i dlatego tam skierował swe kroki. Przeczucie go nie myliło.

— No jesteś wreszcie! — Zygfryda wychyliła się przez okno. — Powiedz tym okropnym ludziom, żeby przestali się dobijać do naszego przedziału, bo chcemy wreszcie wyjść.

Jacek zajrzał przez okno do wnętrza, w którym znajdowały się tylko dwie panie. Drzwi zostały w przedziwny sposób zablokowane laskami Zygfrydy i Teodory i mimo że próbowało je ruszyć dwóch postawnych mężczyzn, nie miały nawet zamiaru drgnąć. Mężczyźni ci, oprócz tego, że szarpali bezskutecznie za klamkę, uderzali także w przezroczyste okna, głośno domagając się wpuszczenia do środka. To jednak nie robiło najmniejszego wrażenia na pasażerkach.

— A co się stało? — zapytał Przypadek.

— Wyobraź sobie, że nie pozwolili nam palić! Mówią, że teraz w pociągach już nie wolno. A przecież pamiętam, że jak ostatnio odwiedzałyśmy Minkę — tak zdrobniale pani Teodora mówiła o sąsiadce Jacka — to jeszcze było można, były przedziały do palenia.

— To było dziesięć lat temu. W dwa tysiące pierwszym albo drugim.

— Co to jest dziesięć lat?! Ja już żyję dziewięćdziesiąt i nie takie rzeczy pamiętam!

— Dobra, Zyzia, otwieramy — wydała polecenie Teodora i obie wyjęły swoje laski. Do przedziału wpadli konduktorzy niewyglądający na dżentelmenów chcących się przywitać.

— Czy panie wiedzą, co zrobiły?! Przez was ekspres musiał stanąć na dwie godziny!

— Po pierwsze, mówi się dzień dobry. Po drugie, proszę zdjąć nasze bagaże i wynieść na peron. A po trzecie, czy my się temu ekspresowi kazałyśmy zatrzymać? — zapytała niewzruszona Zygfryda.

— Komunikaty wyraźnie mówiły, że w razie gdy czujki wykryją papierosy, pociąg się zatrzyma!

— Potem też paliłyśmy, a pociąg jakoś dał radę jechać — stwierdziła rezolutnie Zygfryda i dźgnęła konduktora laską pod bok. — No proszę mi wreszcie zdjąć walizkę i zanieść na peron. Pan wie, kto tam czeka? Słynny detektyw Przypadek! Teraz będziemy razem z nim pracować.

— Bo jak nie, to wezwiemy policję — zagroziła Teodora — i oskarżymy was, że nas tu bezprawnie przetrzymujecie! Pan Przypadek ma takie znajomości u nich, że od razu was wszystkich aresztują!

Nie sposób stwierdzić, czy dzielni konduktorzy przestraszyli się gróźb dwóch starszych pań, czy po prostu chcieli się ich jak najszybciej pozbyć w nadziei, że ich już nigdy nie zobaczą, faktem jest jednak, że wynieśli ich walizki na peron. Tam przejął je detektyw Przypadek i wkrótce cała trójka ruszyła w kierunku postoju taksówek, pokonując po drodze trudną przeszkodę w postaci ruchomych schodów, które zdaniem obu pań jeździły wyraźnie szybciej niż jeszcze dziesięć lat temu.

Znalezienie odpowiedniego pojazdu na postoju nie było łatwą rzeczą, gdyż kuzynki pani Bamber miały szczególne wymagania, włącznie ze skórzaną tapicerką. W końcu udało się jednak namierzyć odpowiedni pojazd. Taksówkarz pytanie Zygfrydy „czy można zakurzyć?” potraktował w pierwszej chwili jako żart, ale widząc, że ta wyjmuje paczkę papierosów, zdecydowanie zaprotestował i nie dał się przekonać argumentem, iż może otworzyć wszystkie szyby, ani nawet tym, że przecież kierowca w samochodzie obok pali.

Jacek nie włączał się w tę rozmowę i spokojnie czekał na chwilę, kiedy dojadą wszyscy na nieodległą na szczęście od dworca Konecką 40. Przypadek wiedział, że wchodząc na czwarte piętro, obie panie nie zdecydują się zapalić, bo jedną ręką musiały się podpierać laską, a drugą trzymały za poręcz. Za to od razu na półpiętrze mogły ogłosić przerwę na papierosa i przekonywanie ich, że na klatce schodowej również obowiązuje zakaz palenia, nie miało sensu.

— No to jaką teraz mamy sprawę na tapecie? — zapytała Zygfryda, zaciągając się dymem.

— W zasadzie chwilowo mam przerwę.

— Tak nie mówi prawdziwy detektyw! — obruszyła się Teodora. — Umysł musi cały czas pracować, żeby nie zgnuśnieć.

— Bierz przykład z nas. Mamy po dziewięćdziesiąt lat… — Zygfryda uciszyła gestem siostrę, która chciała zaprotestować i uściślić, że ona ma tylko osiemdziesiąt osiem lat, i sama doprecyzowała: — Dobiegamy dziewięćdziesiątki, a niejeden mógłby nam pozazdrościć pamięci.

— I przenikliwości! Ja wiem, że Minka pomagała ci głównie swoimi kontaktami, my niestety nie jesteśmy z Warszawy. Za to dedukować potrafimy bezbłędnie!

— Zdziwiłbyś się, jak potrafimy dedukować! — zapewniła Zygfryda.

— Mogłybyśmy ci niejedno opowiedzieć.

— Dorka, przecież wiesz, że nam nie wolno.

— Wszystko się już przedawniło. — Teodora machnęła ręką, ale widząc, że siostra patrzy na nią karcąco i zezuje znacząco w stronę Przypadka, umilkła.

— Tak że pamiętaj, dokładnie zdawaj nam raport z każdego dnia śledztwa, a my ci pomożemy je rozwiązać — zadeklarowała Zygfryda. — W końcu po to nas tutaj Minka sprowadziła!

Rozpakowanie się w nowym mieszkaniu to nigdy nie jest łatwa sprawa. Oczywiście niektórzy radzą sobie z tym lepiej, inni gorzej, ale zawsze jest to pewien kłopot. Każde miejsce jest trochę inne, często inaczej umeblowane i nie sposób do nowych szuflad i szafek wepchnąć całego poprzedniego życia. A jeśli nawet przenosimy się ze wszystkim meblami, to rozkład pokoi w nowym miejscu nie jest identyczny z poprzednim. Dlatego często to nie my meblujemy nowe mieszkanie, ale to ono przemeblowuje całe nasze życie.

Szczególnie gdy nowi sąsiedzi nie są tymi, których najchętniej chcielibyśmy mieć za ścianą. Wtedy nawet rozpakowywanie starego życia i przekładanie go do nowych szafek idzie dużo gorzej niż zwykle. Być może dlatego mieszkanie państwa Makuszewskich wciąż wyglądało, jakby dopiero co do niego weszli, choć wprowadzili się tu ponad tydzień temu. Pani Adela nadal wyjmowała ubrania z toreb i wyglądało na to, że dopiero po zrobieniu prania część z nich ma szansę wylądować w nowych szufladach.

Być może z tego powodu pan Krzysztof Makuszewski postanowił w końcu wziąć sprawy w swoje ręce i zaczął rozpakowywać własne rzeczy, przekładając je do szafek. Robił to raczej po cichu, licząc na to, że pracująca na laptopie w sąsiednim pokoju pani Adela tego nie usłyszy. Ale zapewne dlatego, że zachowywał się zbyt cicho, zaniepokojona żona nakryła go, gdy wkładał majtki do szuflady.

— Co robisz? — zapytała groźnie.

— No przecież muszę się rozpakować — stwierdził płaczliwie pan Makuszewski.

— Powiedziałam, sama rozpakuję, ty nawet nie wiesz, gdzie wkładać.

— Ale wiesz, nasze małżeństwo opiera się na partnerstwie, chciałem ci pomóc — oświadczył dzielnie, jakby zapominając, że o tym, gdzie kończy się małżeństwo ze ścisłym zakresem obowiązków, a zaczyna partnerstwo, decyduje wyłącznie pani Adela.

— Ale ja nie chciałam, żebyś mi pomagał. Zostaw! — zażądała stanowczo, widząc, że mąż, wciąż z nią rozmawiając, nie przestaje wkładać części swojej bielizny do szafki.

— To kiedy to zrobisz?

— Jak będę miała chwilę czasu. I uznam, że naprawdę tu mieszkamy.

— Przecież mieszkamy. Ponad tydzień.

— Dopóki jesteśmy spakowani, możemy się w pięć minut stąd wyprowadzić.

— Nigdzie nie znajdziemy nic tak taniego w tak świetnie położonym miejscu.

Pani Adela od dość dawna wiedziała, że jej mąż jest idiotą i powinna go zostawić. Był niepraktyczny do granic możliwości! Tylko temu należało przypisać fakt, że choć w różnych fundacjach rowerowych pracował od wielu lat i był jednym z najlepszych fachowców na rynku od pozyskiwania funduszy, to zawsze zadowalał się zwykłą pensją. Zamiast założyć jakąś własną fundację o chwytliwej nazwie i kosić granty i dotacje! Ona sama by tak zrobiła, gdyby miała choć część jego umiejętności!

A teraz na dodatek ten idiota nie rozumie, w jakim strasznym miejscu wynajął mieszkanie.

— Nigdzie indziej naszym sąsiadem nie będzie ten Przypadek — wycedziła przez zęby Makuszewska.

— Co ci on przeszkadza? Podobno jest groźny tylko, gdy ktoś chce popełnić przestępstwo.

Pani Adela zrobiła kilka kroków w stronę swojego męża i chociaż nie górowała nad nim posturą ani nie trenowała tajemnych sztuk walki, to pan Krzysztof cofnął się nieco, wyraźnie przestraszony.

— Ktoś taki jak on jest zawsze groźny — wycedziła powoli. — Dla każdej fundacji i dla każdego człowieka, który walczy o szlachetne cele. Dla niego nie ma żadnej świętości. On zawsze znajdzie dziurę w całym i sprawi, że najsłuszniejsza sprawa okaże się machlojką. — Pani Adela miała w swojej karierze etap bycia wróżką i być może dlatego w tej chwili przemawiała głosem natchnionej wieszczki. — Żaden uczciwy człowiek nie może spać spokojnie, gdy w pobliżu jest Przypadek!

— Chyba go demonizujesz — zauważył nieśmiało pan Krzysztof, ale wystarczyło tylko krótkie spojrzenie żony, by opuścił wzrok i zrozumiał, że nawet nie ma co wspominać, iż jego szef bardzo się ucieszył z nowego sąsiada.

— Jeżeli przez następne dwa tygodnie nikt z naszych znajomych nie pójdzie do więzienia, to wtedy się rozpakuję — oświadczyła stanowczo pani Makuszewska. — Ja tu na razie nawet spać nie mogę!

— Może to pełnia? Wiesz, Filipowi ostatnio znów się śnił ten koszmar, że ktoś go goni tą czarną terenówką i rozjeżdża.

— Jemu się to śni bez przerwy od trzech miesięcy.