Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacek, nie mogąc liczyć na przychylność policji w uzyskaniu licencji detektywa, zakłada działalność gospodarczą jako jasnowidz i w ten sposób oferuje swoje usługi. Tym razem musi odkryć zabójcę gwiazdy popularnej telenoweli, uwolnić podstarzałego „szołmena” od szantażystów oraz odnaleźć boskiego Mikele, znanego głównie z romansu z celebrytką Kasiyą.
Wszystko to mu się udaje, gdyż łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a. Ta wybuchowa mieszanka powoduje, że może liczyć na sympatię wielu kobiet i szczerą nienawiść rosnącej rzeszy swoich wrogów, którzy za jego sprawą trafili za kratki.
„Znamienne stany świadomości” to kolejna powieść z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niniejsza powieść jest zmienioną i uzupełnioną wersją książki
Jacka Getnera „Pan Przypadek i celebryci” (Warszawa, 2013)
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021
© Copyright by Jacek Getner, 2021
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Dagmara Gorczyńska
Korekta: Aurelia Kotyczka, Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © vadimmmus, © ratoca/123rf.com
Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66966-61-1 (EPUB); 978-83-66966-62-8 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Nieboszczyk wyglądał na naprawdę zadowolonego ze swoich życiowych perspektyw. Uśmiechnięty leżał spokojnie w trumnie z lekko uniesioną głową i zza zamkniętych powiek oglądał wszystkich zgromadzonych na swojej stypie. A było na kogo popatrzeć. Przy suto zastawionych stołach, pomiędzy na wpół opróżnionymi butelkami, siedzieli nasi ulubieńcy. Ci, których twarze znamy wszyscy z ekranów telewizorów, bo goszczą na nich nieprzerwanie od wielu lat. I ci, którzy dopiero pojawili się w naszych domach, ale już ujęli nas swoim talentem, urodą i nieprzeciętną inteligencją. Ci, którzy dostali się w to miejsce dzięki ciężkim studiom i pracy, oraz tacy, którzy znaleźli się tu dzięki temu, że stali się znani z tego, że są znani.
Wszyscy oni, gwiazdy serialu Miłość i medycyna, przybyli tu, aby pożegnać nieboszczyka, który dość niespodziewanie dla nich postanowił opuścić ich grono. Niektórzy trochę mu tego odejścia zazdrościli, bo i oni sami chętnie by się stąd wyrwali. Ale nie mogli. Nie pozwalały im na to kredyty na apartamenty, nowe domy, drogie auta. A przede wszystkim strach, że ich twarz z dnia na dzień przestanie cokolwiek mówić ludziom spotkanym na ulicy, kelnerom w restauracji i producentom chcącym im zaproponować kolejną rolę. Dlatego mimo to pozostawali w świecie, z którego odszedł właśnie zmarły.
Ale dziś wszyscy, nie tylko nieboszczyk, byli uśmiechnięci i radośni. W końcu schodziła z tego ekranowego świata jedna z głównych postaci serialu. To rodziło nadzieję, że zostaną rozbudowane ich własne wątki, dzięki czemu zwiększy im się liczba dni zdjęciowych w miesiącu i raty kredytu nie będą już tak ciężkie do spłacenia! Może nawet będzie ich stać na kolejną pożyczkę? To byłoby cudowne! Przecież miarą sukcesu współczesnego człowieka nie jest to, ile ma oszczędności, ale jak dużą zdolność kredytową posiada.
Dlatego teraz można się było raczyć nieskończenie dużą ilością alkoholu, który pozostał po scenie stypy nagrywanej ledwie dwie godziny temu.
Tę powszechną radość postanowił wyrazić Ryszard Danielewicz, serialowy profesor Barnaba Kłyś, jeden z najbardziej uznanych na świecie kardiochirurgów. Rola ta stanowiła ukoronowanie jego aktorskiej kariery bogatej we wspaniałe kreacje, zachwycające nie tylko krajową, ale i zagraniczną krytykę. Uważano go za artystę wybitnego, który nie przegapi żadnej okazji, żeby pokazać, jak świetnie ma ustawiony głos, jak potrafi wspaniale podciągnąć dramaturgię przemówienia. I udowodnić przy okazji wszystkim, że nie ma na tym świecie żadnej rzeczy, której nie można by skojarzyć z jego geniuszem. Niezależnie bowiem od tego, o czym czy o kim mówił, zawsze w tej mowie najważniejszy okazywał się on sam.
Teraz, zanim zaczął swe przemówienie, sięgnął po kieliszek wódki, który przed chwilą przyniósł mu kelner. Takie same kieliszki stały przed wszystkimi zgromadzonymi. Danielewicz podniósł swój i gestem nieznoszącym sprzeciwu dał znak, by wypili pozostali. On sam zrobił to jako ostatni, odstawił kieliszek, nabrał powietrza i zaczął:
– Pożegnaliśmy dzisiaj wspaniałego człowieka, lekarza, przyjaciela. – Pierwsze słowa popłynęły niemal półszeptem. Ale był to półszept niezwykle przejmujący, który nie pozwalał na prowadzenie żadnych rozmów, bo wypełniał sobą szczelnie każdy centymetr sześcienny pomieszczenia. Mówca wsparł się przy okazji o stół, po trosze dlatego, żeby podkreślić wagę swoich słów, a po trosze ze względu na ilość wypitego alkoholu. – Wszyscy wiemy, kim był doktor Staś. Najlepszym lekarzem w tym kraju zaraz po mnie! Liczby ludzi, których wyrwał ze szponów śmierci, ratując w absolutnie beznadziejnych wypadkach, nie da się zliczyć! – Oderwał się od stołu i ruszył w kierunku trumny. Zatrzymał się przy niej i chwycił za jej krawędź. – A jego samego, jak na ironię losu, zabił zwykły katar. Ten okrutny katar pozbawił miliony widzów ich ulubieńca! – Z jego oczu zaczęły płynąć łzy, bo wprost trudno mu było sobie wyobrazić cierpienie, jakiego doznają wkrótce telewidzowie. – Znaliśmy go wszyscy i kochaliśmy jak brata! Dlatego tak bardzo będzie go brakować w naszej serialowej rodzinie! Żegnaj, doktorze Stasiu! I nie martw się na tamtym świecie. Bo ja cię z pewnością godnie zastąpię!
Danielewicz rzucił się na nieboszczyka, przytulając swoją łkającą twarz do piersi doktora Stasia. Szlochał tak przez dobre pół minuty, po czym całkowicie ucichł. Kilka osób pomyślało nawet, że profesor Barnaba zwyczajnie zasnął zmęczony alkoholem. Ale nagle, po dłuższym czasie, Danielewicz wyprostował się, a jego wzrok nabrał wprost niezwykłej trzeźwości, niespotykanej u niego od wielu już lat. Spojrzał na pozostałych przerażonym wzrokiem i wymamrotał:
– On chyba naprawdę nie żyje...
Pani Felicja Przypadek, w odróżnieniu od swojego męża, nie uważała, że ich syn marnuje swoje życie. Od początku widziała w nim duszę artystyczną, a taka nie może zajmować się czymś tak przyziemnym jak zwykła praca. Niezależnie, czy jest to kancelaria adwokacka, czy też jakiś urząd. Dusza artystyczna unosi się ponad szarą rzeczywistością, dodając jej jedynie kolorytu.
Biorąc to pod uwagę, nie mógł dziwić jej zachwyt nad ostatnim wyczynem Jacka.
– Synku, taka jestem z ciebie dumna! – Pani Felicja ucałowała Jacka w głowę, roniąc na nią przy okazji kilka łez. – To było naprawdę cudowne. Ten specjalny koncert dla Marzeny... Ha, wyobrażam sobie, jaką Fryderyk musiał mieć zaskoczoną minę, kiedy zobaczył na trawniku przed kancelarią orkiestrę... Na coś takiego mógł wpaść tylko ktoś o artystycznej duszy. I to ktoś bardzo zakochany. Myślę, że nie ma już co czekać. Trzeba jak najszybciej zaplanować wasz ślub!
– Ale mamo. Nie tak szybko...
– Jacusiu, naprawdę szkoda czasu. Jesteście narzeczonymi już prawie trzy lata. Dawno powinniście być po ślubie. Tylko proszę cię, nie mów mi, że wciąż myślisz o Basi. Ja wiem, ona była cudowna, właściwie kochałam ją jak córkę, ale zaginęła w tych Himalajach prawie osiem lat temu. Nie ma najmniejszych szans, żeby się odnalazła.
– To nie o Basię chodzi. Ja...
Przypadkowi rzadko brakowało słów. Był powszechnie znany ze swojej elokwencji i tego, że zawsze miał w zanadrzu celną ripostę. Ale jak tu wyznać matce, że jego narzeczona tak naprawdę nigdy nią nie była? A formalnie stała się nią po to, by ojciec Jacka, mecenas Fryderyk Przypadek, załatwił jej upragnione miejsce na aplikacji adwokackiej. Aplikacji, na którą powinna się i tak dostać, ale nie mogła tego zrobić ze względu na różne nieformalne przeszkody.
Nie, tego na pewno nie mógł powiedzieć matce, która wprost ubóstwiała jego udawaną narzeczoną. Na dodatek jako poetka była osobą niezwykle wrażliwą i reagującą na wszystko emocjonalnie. Ale przecież musiał jej jakoś w końcu wytłumaczyć, że między nim a Marzeną nie ma nic. Zażądała tego od niego sama aplikantka, dając ultimatum z trzymiesięcznym okresem wykonalności. Dwa z tych trzech miesięcy już upłynęły.
– No coś tak zaniemówił, synku? – Pani Felicja spojrzała na niego zdziwiona.
– Mamo, mówiłem ci już, że między nami się nie układa.
– Ale ten koncert...
– Marzena to wspaniała kobieta, a ja niechcący sprawiłem jej ogromną przykrość. Chciałem w ten sposób ją przeprosić. To jednak nie zmienia nic w naszych stosunkach. Wybacz, ale muszę ci to powiedzieć, mamo. Od dłuższego czasu dojrzewaliśmy do tego, żeby podjąć ostateczną decyzję o rozstaniu. I chyba nadszedł ten czas.
Pani Felicja uważnie przyjrzała się synowi, żeby sprawdzić, czy on aby z niej nie żartuje. Przecież słynął od dziecka ze skłonności do wszelkich psikusów i kawałów. Kiedyś nawet wmówił swoim kolegom, że trafił na ślad wielkiego skarbu, i przekonał ich, że powinni go poszukać. Zabawa była przednia, tylko nie przewidział, że chłopcy wygadają się starszym. A ci starsi z kolei będą chcieli koniecznie dotrzeć do skarbu przed młodszymi. A może zresztą to przewidział? I sprawiało mu dziką radość wodzenie za nos dorosłych ludzi, którym zachłanność przesłoniła rozsądek i którzy uwierzyli, że mały chłopiec mógł trafić na skarb? Przecież oprócz żartów znany był ze skłonności do irytowania wszystkich.
Ale nie, czegoś takiego nie mógł zrobić swojej matce. Pani Felicja wiedziała, że za bardzo ją kochał, aby wymyślić to wszystko li tylko po to, żeby sobie z niej zażartować.
– Czyli mówisz, że... to już koniec między wami?
– Myślę, że tak, mamo.
– I nie ma już żadnej nadziei? – Pani Felicja spojrzała na syna niemal błagalnie.
– Może i jest. – Jackowi trudno było odebrać matce choć najmniejszy cień nadziei. Ale wiedział też, że nie wolno mu dawać jej zbyt dużo. – Nie liczyłbym jednak na to. Dobrze sprawę przemyśleliśmy i rozstajemy się w przyjaźni. Zresztą myślę, że wciąż będziemy się czasem spotykać.
Zadzwoniła komórka Jacka. Przypadek zerknął na wyświetlacz, ale nie kojarzył zupełnie tego numeru. Przeprosił wzrokiem smutną matkę i odebrał.
– Jacek Przypadek, słucham... Tak, to ja, a o co chodzi? – Jacek spokojnie wysłuchiwał, co ma mu do powiedzenia jego rozmówca. – Tak, myślę, że mogę się tego podjąć... Musielibyśmy tylko porozmawiać o szczegółach. Dobrze, przybiegnę do pana, proszę podać adres, zapamiętam. – Przypadek pokiwał głową, wbijając sobie w pamięć, gdzie i kiedy się umówił, a potem rozłączył się. – No proszę, proszę...
– Coś się stało, synku?
– Dzwonił nowy klient.
– Kto tym razem?
– Pan Kokoszka, producent filmowy. Jest podejrzany o morderstwo.
Redaktor Malwina Żarska, dziennikarka „Nowego Życia”, wchodząc na salę ćwiczeń jednego z najmodniejszych fitness clubów stolicy, wprost nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy tam swoją redakcyjną koleżankę, Anię Sobanię. Z najlepiej poinformowanych źródeł wiedziała, że starania przyjaciółki o względy pana Przypadka wciąż spełzały na niczym. A takie porażki kończyły się zwykle masakrowaniem sprzętu treningowego, który to widok Malwinie sprawiał szczególną radość.
Dlatego, kiedy Żarska zobaczyła Anię chodzącą spokojnie na stepperze, uznała, że musiało się stać coś naprawdę niezwykłego. Czyżby ten Błażej Sakowicz, uważający się za Młodego Boga Seksu, był rzeczywiście tak niewiarygodnym kochankiem, że potrafił pozbawić Anię wszelkich frustracji? Ta myśl ją nieco zaniepokoiła. A ponieważ była jej przyjaciółką, nie mogła pozwolić na to, żeby pani redaktor Sobania się nie denerwowała.
– Ty wiesz, że wszyscy cały czas mówią o tym koncercie? – zapytała ją od niechcenia.
– Widać nie mają lepszych tematów.
– A właśnie, nie zapytałam. Jak ci się podobał?
– Byłam na lepszych.
– A ja uważam, że był niezły. No, może akustyka nie rewelacyjna, ale trudno wymagać zbyt wiele od plenerowej imprezy. Chociaż gdybyśmy siedziały w pierwszym rzędzie...
– Trzeba było dać znać panu Przypadkowi, to może by cię zaprosił. Przecież podobno tak dobrze go znasz.
– A ty nie chciałabyś siedzieć w pierwszym rzędzie?
– Nic a nic. Mnie nie interesują takie romantyczne pokazy. Zresztą, dziwię się, że ciebie interesują.
– Koncert jest już słynny, a jeszcze nikt o nim nie napisał. Pomyślałam, że muszę nadrobić ten brak. Dlatego zbieram opinie widzów. I chętnie wysłucham twojej.
– Powiedzmy, że nie poleciłabym go dobrym znajomym. Chociaż zakładam, że ty marzyłabyś o zasiadaniu w pierwszym rzędzie. – Ania zerknęła na Malwinę kpiąco.
– O co ci chodzi? – Redaktor Żarska spojrzała na koleżankę lekko zdenerwowana. W odróżnieniu od niej była osobą spokojną, opanowaną i wyprowadzenie jej z równowagi było nie lada sztuką. Ale wyglądało na to, że Sobania jest na najlepszej drodze do dokonania tego.
– Błażej mi powiedział, że kiedyś, zanim się jeszcze poznałyśmy, uganiałaś się za panem Przypadkiem. To prawda?
Twarz Malwiny stężała. Cholera, nie przewidziała, że ten przyjaciel Jacka, ten cały zwariowany Sakowicz, może coś chlapnąć Ani o ich przeszłości. Żarska nie traktowała początkowo poważnie związku koleżanki z tym lekko stukniętym mecenasem. Zresztą, sama zainteresowana deklarowała, że spotyka się z nim tylko po to, by wzbudzić zazdrość Przypadka. Ale mimo fiaska tego planu, wciąż spędzała z nim dużo czasu. Zastanawiająco dużo czasu.
A pomyśleć, że jeszcze przed chwilą, kiedy Malwina wchodziła na salę fitness clubu, wydawało się jej, że to ona jest górą w tej subtelnej grze, jaką ze sobą od dawna prowadziły. Nie minęły trzy miesiące od momentu, kiedy założyła się z koleżanką, że ta nie da rady usidlić na stałe Przypadka. Redaktor Sobania podjęła to wyzwanie i początkowo wydawało jej się, że osiągnęła sukces. Spędziła z Jackiem uroczą noc i była pewna, że wkrótce nie będzie się mogła wprost od niego opędzić. Ale po tym jednorazowym sukcesie nastąpiło długie pasmo klęsk.
Malwina była więc już niemal pewna, że to nie Przypadek w Ani, ale Ania zakochała się w Przypadku. I po raz pierwszy wygra z koleżanką tego typu zakład, którego stawką było jak zwykle opłacenie trzymiesięcznego karnetu za zajęcia w fitness clubie.
– To jak to z tym uganianiem było? – powtórzyła manifestacyjnie swoje pytanie Ania.
– Nie uganiałam się – odpowiedziała Malwina, siląc się maksymalnie, aby jej głos był spokojny. – Po prostu byłam z nim związana...
– Ale chyba niezbyt mocno, bo dość łatwo się wywiązał z tego związku...
– Przypominam, że tobie udało się zaliczyć tylko jedną noc, a ja się z nim spotykałam prawie dwa miesiące.
– Prawie dwa miesiące? – Ania udała, że patrzy na koleżankę z niedowierzaniem. – Co za sukces! To jak z tym swoim nowym „misiem” jesteś już ponad trzy miesiące, to niedługo szykuje się ślub? A właśnie, dlaczego ja go jeszcze nie poznałam?
– Zbliża się termin płacenia za fitness – uśmiechnęła się chłodno Malwina. – Gdybyś była tak miła i zdecydowała się uznać swoją przegraną, miałabym ten kłopot z głowy.
– Nic z tego. Ja się tak szybko nie poddaję! Jeszcze go dopadnę, zobaczysz.
– Bardzo sprytnie. W ten sposób możesz w nieskończoność odsuwać wizję przegranej, łudząc siebie i mnie, że jeszcze kiedyś ci się uda.
– To nieprawda!
– Czyżby? To może ustalimy, że od dziś masz trzy miesiące. I albo ci się uda, albo uznasz swoją przegraną w zakładzie. Zgoda? – Żarska wyciągnęła dłoń.
Redaktor Sobania popatrzyła wściekła na koleżankę. Jeszcze nigdy nie musiały do ich zakładu wprowadzać tak upokarzającego warunku. Zwykle wszystko trwało tydzień, góra dwa. Ale teraz rzeczywiście ciągnie się to irytująco długo. Dlatego nie ma wyjścia.
– Zgoda! – Sobania uścisnęła dłoń koleżanki. – Mam nowy plan. Tym razem niezawodny.
Przypadek oglądał właśnie plejadę gwiazd serialu Miłość i medycyna, których zdjęcia były porozwieszane na ścianach sekretariatu, kiedy odniósł wrażenie, że ktoś powiedział do niego: „Dzień dobry, panie Jacku”. Po chwili namysłu uznał jednak, że to niemożliwe i pewnie się przesłyszał. Przecież nie znał nikogo, kto tu pracował. A poza tym, jeśli ktoś chciał się z nim przywitać, to powinien mówić w sposób umożliwiający usłyszenie czegokolwiek.
– Dzień dobry, panie Jacku. – Tym razem poziom decybeli zawartych w głosie przekroczył granicę słyszalności, choć wciąż można go było określić co najwyżej jako bardzo, bardzo cichy szept.
Przypadek jednak odwrócił się i zobaczył osobnika o przeraźliwie smutnej twarzy. Patrząc na niego wprost, trudno było uwierzyć, że ktoś taki napisał Trzynaste krzesło, najśmieszniejszą komedię teatralną ostatnich lat. I dobrze się stało, że Jacek znalazł na to niezbite dowody, bo sąd mógłby nie dać wiary uzdolnionemu komediopisarzowi. Szczególnie, że sam słynny Franciszek Karasiński-Wołkowyjski twierdził, że to on jest autorem owej komedii, a nie nikomu nieznany pan Fredro.
– Dzień dobry, panie Janku. – Przypadek podał rękę Fredrze. – Co pan tu robi?
– Miałem spotkanie z panem Kokoszką, producentem serialu. W sprawie pracy.
– A co, bycie copywriterem już panu nie odpowiada?
– W zasadzie nie mam nic przeciwko. Ale teraz na rynku kryzys i zwalniają. A ja jestem pierwszy do odstrzału.
– Dlaczego? Przecież jest pan świetny!
– No tak. Ale pan Karasiński-Wołkowyjski zna dużo ważnych ludzi, od których zależą zlecenia dla mojej agencji. I szef mi powiedział, że on mnie wprawdzie ceni i lubi, ale musi myśleć o pozostałych pracownikach. I nie wie, jak długo da radę bronić kogoś, kto oskarżył legendarnego dramaturga o kradzież sztuki...
– Ale przecież udowodniliśmy, że tak było. – Jacek spojrzał zdziwiony na rozmówcę. – Zresztą, nie ma pan się czym martwić. Może pan żyć z tantiem z wystawień Trzynastego krzesła.
– Nie za długo. Sztuka ma zejść z afisza w Warszawie, bo podobno środowisko domaga się, żeby takiej komercyjnej rzeczy nie grali na publicznej scenie. A teatry w innych miastach wycofały się z chęci jej wystawienia, skoro to sztuka jakiegoś Fredry, a nie Karasińskiego-Wołkowyjskiego.
– Za to kasowy przebój. Przecież... – Jacek chciał jeszcze entuzjastycznie zrecenzować sztukę, ale pan Fredro machnął zniechęcony ręką.
– Nie mówmy już o tym. Miałem nadzieję, że się chociaż tu zaczepię. Mam tu kolegę, scenarzystę, Szkudlarek się nazywa. Ale pan Kokoszka po przeczytaniu moich tekstów powiedział, że się do niczego nie nadają – westchnął smętnie Fredro. – Pan pewnie tutaj w związku ze śmiercią tego Noskowskiego... znaczy doktora Stasia?
– Owszem. Na razie jeszcze nikogo nie aresztowali, ale chce mnie zatrudnić producent, bo w tej chwili jest głównym podejrzanym.
– Powiem panu, że tu podobno prawie każdy chciał go zabić.
– Przecież „kochała go cała Polska”. – Jacek przypomniał sobie jeden z nagłówków tabloidu, który straszył go kilka dni temu we wszystkich mijanych przez niego kioskach.
– Polska może tak, ale koledzy z planu niekoniecznie. Ten kolega scenarzysta mi opowiadał, że Noskowskiemu wiecznie coś się nie podobało. A na dodatek ciągle od wszystkich pożyczał pieniądze i miał problemy z ich oddawaniem.
– Myślałem, że w takiej telenoweli dobrze się zarabia.
– Zarabia się dobrze, ale kolega mówił, że Noskowski był hazardzistą i stąd te długi. Żartują nawet, że sam się zabił, żeby nie musieć oddawać pieniędzy.
– Czyli z listy podejrzanych można skreślić wierzycieli, bo nikt nie zabija dłużnika. – Jacek się uśmiechnął. – Ten kolega panu nie powiedział, kto konkretnie mógłby chcieć śmierci doktora Stasia?
– On sam miał ochotę zabić pana Noskowskiego, bo przez jego fanaberie musiał już parę razy mocno zmieniać scenariusz. Dzięki tej śmierci ma mniej pracy. – Fredro próbował się uśmiechnąć, ale była to jak zwykle próba wysoce nieudana. – Ale tak ogólnie, to tu wszyscy ponoć byli szczęśliwi, że on odchodzi. Może właśnie poza producentem. Oglądalność spada, serialowi grozi zdjęcie z anteny. A tu jeszcze odchodzi najpopularniejsza postać. A teraz, jak się zrobiło to zamieszanie ze śmiercią, to wskaźniki podskoczyły i podobno telewizja podpisała umowę na kolejny sezon.
– A ktoś jeszcze nie był szczęśliwy z powodu jego odejścia?
– Podobno pan Zawiałło, ten, co tu gra ordynatora... Do tego jeszcze Serafińska, ta, która była gosposią doktora Stasia.
– A oni dlaczego?
Pani Hanke delikatnie otarła łzę i wzięła się pod boki. Przyszłość, jaka się przed nią rysowała, była niewesoła. Straciła swojego głównego pracodawcę, u którego sprzątała i gotowała już ponad dziesięć lat. A telefon uparcie milczał i znikąd nie pojawiały się nowe propozycje. Zresztą, czemu się dziwić w jej wieku? Czterdziestka, do której się oficjalnie przyznawała, stuknęła jej już dawno. W jej fachu to przecież emerytura.
– Proszę nie płakać, pani Hanke. – Wysoki, wychudzony i siwy jak gołąbek mężczyzna przytulił korpulentną postać gosposi. – On zostanie na zawsze w naszych sercach.
– Tylko co z tego, jeśli nie ma go tu między nami – westchnęła smutno gosposia.
– Człowiek najdłużej żyje w pamięci innych ludzi. Dlatego on będzie żyć niemal wiecznie – dodał drugi z obecnych mężczyzn, grubasek o mocnych wypiekach na policzkach, patetycznie podkreślający samogłoski kończące wyrazy. – A my po prostu musimy wrócić do swoich obowiązków i dalej nieść pomoc ludziom, pani Hanke.
– Pewnie, wam to łatwo powiedzieć – wybuchła szlochem gosposia. – Macie pracę, a ja?
Jej uwaga skonsternowała obydwu mężczyzn. Tych słów się z pewnością po niej nie spodziewali. Ale nie byli pewni, czy nie powinni się spodziewać. W końcu wersje scenariusza często ulegają zmianom do ostatniej chwili.
– Ależ pani Hanke – próbował „szyć” siwy chudzielec odgrywający rolę ordynatora Steca. – Przecież doktor Staś zapisał pani dom i okrągłą sumkę...
– Tak, w telewizorze to tak ładnie wygląda. Ale sami wiecie, jaka jest prawda. Po jego śmierci moja rola staje się zupełnie nieistotna.
– Ależ pani Hanke, pani jest bardzo cenna... – Grubasek z wypiekami, znany powszechnie jako profesor Barnaba Kłyś, usiłował uspokoić wzburzoną kobietę.
– Pewnie, łatwo ci mówić. Ty po odejściu Noskowskiego będziesz więcej grał w serialu. A Zawiałło – wskazała głową na siwego chudzielca – dostanie za niego tę rolę w tej superprodukcji historycznej...
– Stop! – wrzasnął reżyser Kuliński, który już od dłuższego czasu przyglądał się ze zdziwieniem całej scenie, nie mogąc odnaleźć w scenariuszu tekstów mówionych przez panią Hanke vel Serafińską.
– Baśka, co ty robisz? – Kłyś-Danielewicz spojrzał zdegustowany na koleżankę.
– Dokładnie, co koleżanka robi? – uniósł się ordynator Stec-Zawiałło. Nie przepadał za Hanke-Serafińską i dlatego, mimo ogólnie przyjętych zwyczajów, nie mówił do niej po imieniu.
– To nieprofesjonalne! Ja tu nie mam czasu, zaraz po zdjęciach jestem umówiony na lekcję języka.
– A mnie teraz na nic nie stać! – zdenerwowała się Hanke-Serafińska. – Oprócz dzisiaj mam jeszcze tylko dwa dni zdjęciowe. I co ja ze sobą zrobię, jak mi nie wypali ta firma szkoleniowa?!
– To chyba jeszcze nie powód, żeby przerywać zdjęcia. – Kuliński próbował łagodzić sytuację. – Zresztą, może w następnym sezonie scenarzyści wymyślą dla pani jakiś wątek.
– Akurat. Idę w odstawkę!
– To przykre – stwierdził nie bez pewnej satysfakcji Zawiałło – ale mogła koleżanka zacząć grać w totolotka. Podobno ostatnio w kolekturze obok naszego studia padła szóstka.
– Nigdy nie byłam hazardzistką i nie mam zamiaru tego zmieniać!
– Doprawdy? To po co koleżanka ryzykowała, że ją złapią po śmierci Noskowskiego? – Zawiałło spojrzał na nią znakomicie zdziwionym wzrokiem. – Było sens go zabijać, skoro wszyscy wiedzieli, że była koleżanka na niego wściekła?
– Co ty opowiadasz?! Po co miałabym to robić?! Przecież przez to nie wróciłby do serialu, a ja nie odzyskałabym roli!
– I tak by do niego nie wrócił. Za to mogła się koleżanka w ten sposób na nim zemścić. To dobry motyw.
– Przypominam ci, że ty miałeś lepszy – odezwał się Danielewicz.
Zawiałło zamarł, przełknął ślinę i odruchowo złapał się za połę marynarki. Miał pod nią ukrytego swojego małego stalowego przyjaciela, zawierającego dwieście mililitrów znakomitej miętówki, która pomagała mu radzić sobie w stresowych sytuacjach. Czyli średnio kilka razy dziennie.
– Nie rozumiem, o czym mówisz?
– Rozumiesz, rozumiesz – zajazgotała Serafińska. – Wszyscy wiedzą, że rywalizowałeś z Noskowskim o granie w tej superprodukcji, w tych Mieczach Grunwaldu. Casting przegrałeś o włos. A po śmierci Noskowskiego zwolniła się jego rola.
– I co z tego?! Mam już zajęte terminy.
– Terminy się przesunie, odwołasz jakieś inne zobowiązania. Taka superprodukcja to superpieniądze.
– No nie, ja w takich warunkach nie mogę pracować! – Zawiałło potrząsnął swoją siwą czupryną i najwyraźniej miał zamiar opuścić plan.
– Ja zwariuję! – Reżyser załamał ręce. – Kwadrans przerwy! – krzyknął do ekipy, a gdy ta zaczęła się rozchodzić, dodał dużo ciszej w stronę profesora Kłysia. – Panie Ryszardzie...
– Przecież prosiłem, panie reżyserze, na planie wolę, jak się do mnie zwraca moim serialowym imieniem.
– Ano tak. Więc panie Barnabo...
– Wolałbym: profesorze Barnabo – poprawił go Danielewicz.
– Oczywiście. – Kuliński z trudem hamował wściekłość, ale wiedział, że jeśli sytuacja ma być opanowana, a zdjęcia mają toczyć się dalej, to nie ma wyjścia, musi skorzystać z pomocy aktora słynącego ze swoich mediatorskich umiejętności. – Profesorze Barnabo, gdyby pan mógł nieco ostudzić temperament tych dwojga.
– Ależ oczywiście. Czego się nie robi dla sztuki. I dla medycyny.
Jacek wygodnie usiadł w fotelu stojącym w rogu gabinetu producenta. Tylko to miejsce gwarantowało, że jego rozmówca nie zniknie nagle z pola widzenia. Bo od chwili, kiedy Przypadek wszedł do biura Kokoszki i z nim się przywitał, ten już zdążył być w pięciu różnych miejscach pokoju. Producent, niski, bardzo szczupły, prawie całkowicie łysy, poruszał się bowiem z prędkością błyskawicy, nie chcąc uronić nawet sekundy ze swojego cennego czasu na niepotrzebne stanie w miejscu.
– Proszę mi opowiedzieć, jak to było – zaczął Jacek.
– Tego dnia nagrywaliśmy scenę stypy i ostatnie ujęcia z doktorem Stasiem, to znaczy panem Noskowskim, w czasie których najbliżsi mu bohaterowie serialu żegnali się z nim krótko przy trumnie w domu pogrzebowym. – Kokoszka wyjął z półki segregator i nie przestając do Przypadka mówić, sprawdzał, czy zgadzają się wszystkie pozycje w kosztorysie. – Noskowski właściwie nic nie grał, leżał w trumnie i tyle. Dlatego mógł sobie pozwolić na wypicie odrobiny więcej alkoholu.
– Ile to było odrobinę więcej?
– Szczerze mówiąc, słynął z mocnej głowy. Nawet litr wódki nie robił na nim większego wrażenia. A tego dnia każdy się z nim chciał napić. Zresztą, zaraz po zakończeniu zdjęć planowaliśmy większą imprezę pożegnalną Noskowskiego.
– Gdzie się miała odbyć?
– Właściwe w tym samym miejscu. Dom pogrzebowy zaaranżowaliśmy na zapleczu restauracji „Pod Rybką”, gdzie często nagrywamy sceny dziejące się w pubach i kawiarniach. Potem przenieśliśmy się na salę restauracyjną, gdzie kręciliśmy scenę stypy, chodziło o to, żeby nie było kosztów przewożenia ekipy. – Kokoszka odłożył segregator i z prędkością światła usiadł za biurkiem i zaczął klepać w klawiaturę swojego komputera. – A po nakręceniu tej sceny rozpoczęła się impreza pożegnalna. Ale i tak wszyscy chcieli się z nim napić już w domu pogrzebowym.
– Z jakiegoś konkretnego powodu?
– Z bardzo konkretnego, proszę pana. Bo aktorzy, proszę pana, to nieodpowiedzialni idioci, gdybym ja ich nie upilnował, to żadnej sceny by nie nakręcili. Dlatego starałem się to jakoś ograniczać, żeby nie byli schlani, zanim skończymy nagrywać.
– Musiał pan osobiście?
– Proszę pana, ja tu wszystko muszę sam w gruncie rzeczy robić, bo gdyby nie ja, to w jednej chwili by się toto rozpadło. Chętnie bym się z kimś podzielił pracą, ale myśli pan, że w tym kraju można spotkać jakiegoś utalentowanego człowieka? Proszę pana, absolutnie nie. Dlatego to ja tak naprawdę muszę pisać scenariusze, reżyserować, a do tego jeszcze produkować cały ten bajzel, bo inaczej...
– Jak pan pilnował Noskowskiego? – wszedł mu w słowo Jacek.
– Normalnie. Siedziałem obok niego cały czas i kontrolowałem, żeby nikt poza nim nie wypił więcej niż kieliszek alkoholu. Tylko tak była szansa na to, że dotrwają do tej sceny stypy. To już mogli zagrać wstawieni, to nawet dramaturgicznie uzasadnione. Co to ja mówiłem, proszę pana? Aha, więc musiałem pilnować tych idiotów. Bo, proszę pana, aktorzy to kompletni idioci. A już najwięksi idioci to ci, którzy grają dobrze wykształconych. Bo zagrać profesora, proszę pana, to naprawdę potrafi byle idiota. Za to zagrać idiotę, to już wyższa szkoła jazdy, do tego trzeba być choć trochę inteligentnym, a znaleźć inteligentnego aktora to tak, jak trafić szóstkę w totka, proszę pana...
– A kto przyniósł do domu pogrzebowego te feralne trzy półlitrówki?
– Ja sam. I do tego zapowiedziałem, że jeśli pojawi się tam chociaż jeden gram alkoholu więcej, to wywalę na zbity pysk.
Kokoszka w ułamku sekundy porzucił komputer, przysiadł się do Jacka i zaczął przeglądać katalog z pięknymi zdjęciami urokliwych domów ładnie odcinających się na tle błękitu nieba.
– Skąd pan wziął te trzy półlitrówki?
– Kupiłem całą skrzynkę w sklepie, mam rachunek.
Jacek nawet nie dostrzegł tego, że Kokoszka w mgnieniu oka podbiegł do jednego z segregatorów, otworzył go, wyjął coś, zamknął i odłożył na półkę. Dopiero kiedy producent podsunął mu pod nos jakiś świstek papieru, zauważył, że Kokoszka nie siedzi obok niego, tylko przed nim stoi. Przypadek przyjrzał się rachunkowi.
– Całą skrzynkę? Po co?
– Żeby było potem na stypę. Od restauracji to ja zasadniczo biorę tylko pomieszczenie, bo gdybym jeszcze miał wziąć wyszynk, to w jednej chwili bym zbankrutował. Także trzy butelki powędrowały do domu pogrzebowego, a reszta na stół ze stypą. Przy okazji zaoszczędziłem na rekwizytach do nakręcenia sceny. Telewizja mi cały czas tnie budżet, bo mówią, że mi oglądalność spada. Już dokładam do tej produkcji, a zaraz to kompletnie za swoje pieniądze będę musiał ją nagrywać.
– Współczuję. Ale zawsze pan może już tego nie nagrywać.
– To z czego będę żył?
– Na pewno nie z czegoś, do czego pan dokłada.
Jacek spojrzał na producenta z tak szczerym zdziwieniem, że ten zaczął się zastanawiać, czy na pewno detektyw jest wystarczająco bystry, aby zająć się tak delikatną sprawą. Bo skoro nie rozumie, że najlepiej zarabia się na interesach, do których się dokłada, to chyba powinien zmienić zawód na taki wymagający mniejszej ilości logicznego myślenia.
– Co to ja mówiłem, proszę pana? Aha. O tych trzech półlitrówkach. No więc, wyjąłem je ze skrzynki i zaniosłem.
– Jest pan pewien, że ich nikt nie podmienił na miejscu?
– Pilnowałem ich. Zresztą, trudno to zrobić, bo tam kamera zawsze jakaś włączona jest albo ktoś fotosy pstryka. Także praktycznie nikt ich nie mógł podmienić niezauważony. A ponieważ Noskowski zmarł w wyniku zatrucia alkoholem metylowym, to jestem pierwszy na liście podejrzanych. – Mówiąc to, chwycił za komórkę. – Przepraszam, ale muszę gdzieś zadzwonić. Kupuję swój siódmy dom w Toskanii – rzucił od niechcenia. – Wie pan, nie mogę się oprzeć, takie cudowne miejsce, tyle słońca i ludzie tacy pogodni. W ogóle to ja kocham Italię.
– Cieszę się w imieniu wszystkich Włochów, ale wolałbym jak najszybciej dokończyć naszą rozmowę, bo obawiam się, że nie mamy na nią zbyt wiele czasu.
– Dlaczego?
– Bo zaraz ktoś tu wpadnie i nie pozwoli nam jej dokończyć.
Kokoszka odłożył komórkę i uważniej przyjrzał się Przypadkowi. Pani Bamber wprawdzie mówiła mu, że ten detektyw jest świetny, ale nie wspominała, że jest jasnowidzem.
– Skąd pan wie, że zaraz ktoś tu wpadnie i nie pozwoli dokończyć nam rozmowy?
– Bo ludzie są banalnie przewidywalni, panie Kokoszka. To jak to było dalej?
– Jak już wszyscy się z nim napili i dograliśmy te sceny z domu pogrzebowego, Noskowski gorzej się poczuł. Powiedział, że nie wstanie z trumny, tylko kazał się w niej zanieść z zaplecza na salę restauracyjną na stypę i postawić tak, żeby widzieć nagrywanie tej sceny.
– Jak długo trwało to nagrywanie?
– Jakieś dwie godziny. Potem zaczęliśmy imprezę. Noskowskiego nikt nie próbował cucić, bo wszyscy wiedzą, że on po wódzie ma taki sen, że nie idzie go obudzić. No a jakoś po godzinie Rysiek Danielewicz wygłosił toast. On nigdy nie przepuści żadnej okazji, żeby coś dobrze zagrać. To kabotyn jest do kwadratu. Co to ja mówiłem, proszę pana? Aha, no i po toaście Danielewicz rzucił mu się na pierś i stwierdził, że Noskowskiemu serce nie bije.
– Inni też mieli jakieś sensacje związane z wypiciem tego zatrutego alkoholu?
– Trudno orzec. Wszyscy tak popili, że nie wiadomo, czy ktoś się porzygał przez ten zatruty alkohol, który pił z Noskowskim, czy po prostu normalnie.
– Tak. To na razie chyba wszystko. – Jacek podniósł się z fotela. – Nie wiem, czy pani Irmina wspomniała panu o wysokości mojego honorarium.
– No właśnie, mówiła coś o jakichś stu tysiącach. Ale to chyba jest jakiś żart ponury, proszę pana. Ja za sto tysięcy to potrafię wyprodukować odcinek serialu. – Kokoszka w ułamku sekundy sprawdził pocztę, rzucił okiem na jakąś fakturę i wystukał na aparacie numer do księgowej. – To znaczy, tak między nami, bo w kosztorysie mam dwieście. Co to ja mówiłem, proszę pana? Aha, i jak miałbym czas, to sam znalazłbym tego łobuza, bo ja mam bardzo wysoki iloraz inteligencji.
– Zatem życzę powodzenia. – Jacek podał mu rękę na pożegnanie. – Miło się z panem rozmawiało.
– Momencik, przecież ja nie mówię, że chcę go łapać. Nie mam na to czasu, ja tu wszystko za wszystkich muszę robić. A już najwięcej za scenarzystów, kompletnie nie potrafią nic napisać.
– To niech pan poszuka lepszych.
– Wie pan, nie bardzo mogę. Jeden jest synem znanego reżysera i w zasadzie nic innego nie potrafi. To znaczy pisać scenariuszy też nie potrafi, ale z czegoś musi żyć. A nasza scenarzystka to z kolei nieoficjalna narzeczona jednego dyrektora z telewizji. A jeszcze inny to... – zawahał się przez moment. – Nawet nie mogę panu powiedzieć, kto to, bo formalnie rachunki na kogo innego wystawiam, żeby nie było, że kogoś korumpuję.
– To może dla odmiany zatrudniłby pan kogoś, kto potrafi pisać? Dzisiaj był u pana mój znajomy, pan Fredro...
– Ja wiem, on nawet nie jest taki zły. Chociaż oczywiście takich śmiesznych tekstów jak ja nie umie napisać. No, tylko że on się naraził paru osobom. Tak że bez szans. A jeśli chodzi o honorarium, to jakby było trochę taniej...
– Taniej to panu zrobi policja, bo ma obowiązek, a ja nie. Więc jak pan chce, żebym to ja odnalazł tego mordercę, to musi pan zapłacić sto tysięcy plus koszty.
– Jakie koszty?!
– Tego jeszcze nie wiem. Ale mogę obiecać, że nie przekroczą połowy mojego honorarium.
– Pan sobie kpi?! Skąd ja wezmę tyle pieniędzy?!
– Z tego siódmego domu w Toskanii, który chce pan kupić. Aha, i zatrudni pan jeszcze pana Fredrę. To akurat poprawi pana finanse, bo pewnie jest tańszy od tych pana orłów, a przy okazji podniesie panu oglądalność. I będzie pan mógł negocjować wyższy budżet. – Jacek wyciągnął z kieszeni marynarki gustownie wyglądający bilet wizytowy.
– O nie, proszę pana, nie pozwolę się tak szantażować... Co to za wizytówka?
– To są namiary na świetnego adwokata, przyda się panu, gdy pana policja aresztuje. Uprzedzam, że będzie pana przesłuchiwał absolutnie bezwzględny typ. On nie zna litości dla przestępców, szczególnie tych uprawiających prywatną inicjatywę. Dlatego gdyby pan zmienił zdanie, to jestem z tym adwokatem w stałym kontakcie...
– Co pan opowiada? Dlaczego mnie mają aresztować? O co tu chodzi...
Kokoszka nie zdążył już dokończyć swojego pytania. Drzwi jego gabinetu wyleciały z futryn, a do środka wpadło kilku osobników ze szczelnie zakrytymi twarzami i z bronią wycelowaną w producenta i jego gościa. Rozbawiony Jacek podniósł ręce do góry. Za to Kokoszka nie był w stanie wykonać żadnego gestu ani ruchu.
Kiedy kurz już opadł, do pokoju wkroczył szeryf. Uśmiechnął się i zmierzył tryumfującym spojrzeniem Przypadka.
– Pan Henryk Kokoszka? – zapytał szeryf.
– T-t-tak – potwierdził, drżąc jak osika, producent. – Ale o co chodzi?
– Łoś. Podkomisarz Łoś – przedstawił się szeryf. – Jest pan aresztowany w związku z podejrzeniem o zamordowanie Stanisława Noskowskiego.
Pan Jędrzej Sakowicz z uwagą wpatrywał się w piękny kwiat wiszący na ścianie jego gabinetu. Kwiat był rzeczywiście niezwykłej urody i można byłoby pomyśleć, że jego widok szalenie wzrusza szanownego mecenasa. W jego oku kręciły się łzy, cała zaś twarz wydawała się rozpływać w zachwycie. Uważny jednak obserwator dostrzegłby, że to nie rozkosz maluje się na twarzy mecenasa, ale intensywny wysiłek, żeby nie pozwolić...
– A psik! – Starania pana Jędrzeja spełzły na niczym i kichnął potężnie. – Do diaska! – przeklął najsiarczyściej, jak potrafił. – To niemożliwe, żeby ten Przypadek miał rację! Te kwiaty nie mogą mnie uczulać!
– Może jednak tak jest? Może powinieneś zastanowić się nad pozbyciem się tych kwiatów, bez względu na to, że boisz się to zrobić ze strachu przed żoną – odezwał się niespodziewanie pewien głos.
Był to głos łudząco podobny do głosu pana Jędrzeja. Jednak, wbrew pozorom, to nie było jego drugie ja, które postanowiło przedyskutować sprawę tego, czy roślinność umieszczona przez żonę mecenasa Sakowicza w gabinecie doprowadziła gospodarza do chronicznego kataru. Pan Jędrzej był zbyt stanowczym człowiekiem, żeby dopuszczać kogokolwiek do głosu. Nawet jeśli chciał do niego przemówić głos rozsądku. A już na pewno nie miał zamiaru słuchać swojego syna.
– Co ty tu robisz? – Spojrzał z oburzeniem na Błażeja.
– Patrzę, jak wciąż panicznie boisz się matki, przez co masz nieustanny katar.
– Bzdury opowiadasz. A poza tym nie słyszałem, jak wchodzisz!
– Nasza aplikantka, pani Jagna, powiedziała, że chciałeś mnie o czymś poinformować...
– To nie zwalnia cię z obowiązku zapukania!
– Ty też raczej nie pukasz, kiedy regularnie, co dwa dni, sprawdzasz, czy aby nie zapomniałem zamknąć drzwi w swoim mieszkaniu na zasuwkę.
– No wiesz co?! Robisz się coraz bardziej bezczelny! Pewnie powiedział ci to ten twój niby-przyjaciel... ten Jacek Przypadek. – Wymawiając to imię i nazwisko, Sakowicz senior nie potrafił się powstrzymać od odrobiny lekko zdystansowanej pogardy.
– Widzę to sam, wyglądając przez okno po każdej twojej wizycie. – Błażej nieco rozminął się z prawdą.
Nie mógł przecież zdradzić tego, że przyjaciel przyznał mu się, że dał jego ojcu klucze od mieszkania, które chwilowo mu wynajmował. Dzięki temu obaj panowali nad sytuacją. Zaś Sakowicz senior mógł ufać Przypadkowi, że ten pomoże mu w zbożnym dziele nadzorowania niedojrzałego syna, który nagle i bez wyraźnych powodów wyprowadził się z domu w wieku niespełna trzydziestu lat!
– Coś ci się musiało wydawać.
– Ale że mama ci pozwala wychodzić o tej porze.
– Jestem dorosły i już nie muszę się z wszystkiego tłumaczyć przed żoną. – Tym razem z prawdą rozminął się pan Jędrzej, nie mówiąc, że wmawia matce Błażeja, iż zapomniał wziąć z kancelarii ważne dokumenty. Młody Sakowicz jednak i tak wiedział, że jego ojciec nie pozwoliłby sobie na żadną samowolę.
– Muszę spytać mamy, co jej mówisz.
– Zabraniam ci rozmawiać z matką o nieswoich sprawach! A ja mam co robić wieczorami i nie muszę odwiedzać cię regularnie po północy.
– Skąd wiesz, że po północy?
– No... przecież sam mówiłeś.
– Mówiłem, że co drugi dzień, a nie że po północy.
– O tym, co mówiłeś, decyduję ja. Zresztą, powiem szczerze, powinienem cię tak regularnie odwiedzać, pozostawienie bowiem kogoś tak nieodpowiedzialnego bez opieki jest bardzo... nieodpowiedzialne! A tobie się pewnie po prostu coś wydaje i zamykasz się na tę zasuwkę zupełnie niepotrzebnie. Tak jakby niby tam ktoś z tobą był.
– Bo tam ktoś jest, tato. – Młody Bóg Seksu uśmiechnął się do swoich myśli, przez które przebiegały wspomnienia ostatniej nocy.
– Mam już dość słuchania o twoich wydumanych podbojach. Czy nie widzisz, jak bardzo jest to śmieszne?! W ten sposób narażasz na szwank reputację naszej kancelarii!
– No dobrze, jeśli mi nie wierzysz, możesz przyjść i sam to sprawdzić. Tylko bądź nieco wcześniej, w porze, kiedy mamy szansę być jeszcze ubrani.
– Zamiast opowiadać te brednie, zajmij się lepiej klientami. Po to cię właśnie wezwałem. Dzwonił pan Klempuch i powiedział, że rezygnuje z naszych usług. Dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że powodem tego jest twoja zażyłość z panem Przypadkiem.
– Klempuch to przecież zwykły krętacz i lichwiarz.
– Zapominasz, że nie jest naszą rolą wydawanie sądów na temat naszych klientów! I nie możemy sobie pozwolić na to, żeby ich ot, tak sobie tracić, tylko dlatego, że wciąż chcesz się spotykać z tym szaławiłą!
– Dzięki temu, jak go tata określa, szaławile, zyskaliśmy dziś nowego klienta. Właśnie wychodzę na spotkanie z nim.
– Pewnie znów jakiś wichrzyciel, który chce oskarżać szanowanych ludzi?!
– Tym razem nie. To znany producent filmowy, pan Henryk Kokoszka.
Byli tacy, którzy uważali, że podkomisarz Łoś jest smutny jak kwit na węgiel i poważny jak grzybica układowa. Z pewnością była to teza nieco przesadzona. Ale faktem jest, że uśmiech rzadko gościł na ustach policjanta, a on sam nie słynął z opowiadania dowcipów.
Niektórzy podejrzewali, że dzieje się tak dlatego, iż dzielny policjant ma wrodzony brak poczucia humoru. Inni sądzili, że kiedyś to poczucie humoru, w formie szczątkowej wprawdzie, ale jednak występowało. Dopiero permanentny brak sukcesów zawodowych amputował je doszczętnie z charakteru podkomisarza.
To jednak nie mogła być prawda, bo sam Łoś uważał, że jego kariera jest pasmem sukcesów. Jego powaga zaś to tylko efekt odpowiedzialnego podejścia do rzeczywistości, która nie daje powodów do radości. Bo i z czego tu się cieszyć, kiedy nawet własna żona zajmuje się właściwie wyłącznie krytykowaniem najlepszego męża na świecie?
Jednak akurat dziś podkomisarzowi humor dopisywał w sposób wyjątkowy. W końcu udało mu się pokrzyżować plany tego niby-detektywa! Tego amatora, który psuł jego policyjną robotę, a na dodatek przypisywano mu jego, Łosia, sukcesy! Wprawdzie nieoficjalnie on sam przyznawał się przed podkomisarzem, że ten mu bardzo pomaga, lecz nie chciał powiedzieć, w jaki sposób policjant to robi. Dlatego w opinii publicznej, ogłupianej przez bezczelnych dziennikarzy, to Przypadek chodził w glorii genialnego detektywa, zamiast usunąć się w cień, przyznawszy się wcześniej wszem wobec, że bez podkomisarza jest nikim!
Ale teraz to się skończy. Teraz Łoś nie pozwoli mu odnieść kolejnego niezasłużonego sukcesu. I dzięki temu będzie mógł liczyć na słowa uznania swojego przełożonego, inspektora Zasady. Jemu też nie podobała się działalność Przypadka mającego tendencję do lekceważenia ogólnie uznanych autorytetów. Z tego powodu oddelegował Łosia do nadzorowania kolejnych śledztw detektywa, dając mu w tej sprawie wolną rękę. W tej chwili zaś wezwał podkomisarza do swojego gabinetu, pewnie po to, żeby pogratulować mu aresztowania producenta. A może nawet będą mówić o awansie na komisarza, który już od dawna mu się należał? I który wydawał się być niedawno w zasięgu ręki Łosia i gdyby nie ci pismacy, którzy w niewłaściwym świetle opisali rozwiązanie jednej ze spraw, już mógłby się cieszyć z dodatkowej gwiazdki.
„Ale co się odwlecze, to nie uciecze” – pomyślał zadowolony z siebie podkomisarz i pewnie przekroczył próg pokoju inspektora Zasady.
– A, to wy, Łoś. – Kwaśna mina przełożonego nie wróżyła nic dobrego. Podkomisarz wytłumaczył ją jednak sobie wrzodami, które od dawna trapiły inspektora. – No, słyszałem, żeście się nieźle sprawili.
– Tak jest, panie inspektorze.
– Tylko jakbyście mogli mi wytłumaczyć, dlaczego aresztowaliście szanowanego producenta? Ja wiem, on jest podejrzany, ale z tego, co się orientuję, na razie mamy jedynie poszlaki i ani grama dowodów.
– Za to dzięki temu aresztowaniu Przypadek nie będzie miał nic – oświadczył tryumfalnie podkomisarz.
– Możecie mi to dokładniej wyjaśnić, Łoś? Bo jakoś nie nadążam za wami.
– To na pewno dlatego, że nie zna pan szczegółów sprawy. – Podkomisarz uśmiechnął się przymilnie. – Pan Kokoszka zdecydował się wynająć tego detektywa, zdając sobie sprawę z tego, że jest głównym podejrzanym. Z dobrze zaś poinformowanych źródeł dowiedziałem się, że Przypadek jest bliski rozwiązania tej sprawy.
– W jaki sposób? Przecież z tego, co wiem, jeszcze nie zabrał się za jej rozwiązywanie.
– Przyznam, że też nie wiem, ale podobno miała mu wystarczyć rozmowa z tym Kokoszką, a następnie konfrontacja podejrzanego z pozostałymi osobami zamieszanymi w tę sprawę. Rozmowie nie udało mi się zapobiec. Sam pan wie, ile trwa załatwianie prokuratorskiego nakazu. Ale już na konfrontację podejrzanego z innymi nie ma szans. Dzięki temu my możemy prowadzić nasze dochodzenia bez obawy, że ten Przypadek będzie nam się wtrącał i może oskarżyć jakąś niewłaściwą osobę.
– No toście się spisali, Łoś. – Inspektor Zasada wykrzywił usta w taki sposób, że jakieś niewprawne oko mogło to uznać za oznakę zadowolenia. – Rzeczywiście utrudniliście mu śledztwo...
– Bardzo się starałem, panie inspektorze.
– To był sarkazm, Łoś! W tej chwili adwokat Kokoszki ma pełny dostęp do dowodów, a właściwie tych poszlak, na podstawie których go oskarżamy. A wiecie, kto jest jego adwokatem?! Nie? To ja wam powiem. Najlepszy przyjaciel tego Przypadka!
– Błażej Sakowicz?
– Dokładnie on. I co wy na to, Łoś?
– No... taki trochę nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
– Nie wydaje mi się, Łoś. Coś czuję, że ten Przypadek to jeszcze większy cwaniak, niż sądziliśmy.
Ta babka piaskowa była wprost niesamowita. Wprawdzie Jacek był przede wszystkim wiernym fanem kruchych ciasteczek posypanych cukrem, wypiekanych przez panią Irminę, ale ta babka... Wprost brakuje słów, jak smakowała.
Gdy była świeża, właściwie nie czuło się, że jest wkładana do ust. Rozpływała się w nich, dając znak o swoim istnieniu rozkosznym smakiem. Delikatnie słodkim. Z nutą czegoś nieokreślonego, co dodawało jej charakteru.
Gdy po kilku dniach robiła się kompletnie sucha, nie sposób ją było ukroić, bo każdy jej kawałek rozpadał się na kilka mniejszych. Takich w sam raz na włożenie w całości do ust. W tym stanie dawało się już wyczuć jej obecność poprzez ukłucie suchych ziarenek ciasta. Ale było to tylko mgnienie oka, a potem znów na języku i podniebieniu pozostawał tylko ten rozkoszny smak.
– Pani Irmino, za każdym razem, gdy jem tę pani babkę, to żałuję wszystkich chwil straconych na niepotrzebne przyjemności. – Przypadek przełknął ostatni kęs i odstawił talerzyk na stół. – Jaka szkoda, że współczesne kobiety nie potrafią już piec takich cudów.
– Potrafią, potrafią, bezwarunkowo – powiedziała pani Bamber, zastanawiając się w tej chwili nad tym, które liczby skreślić na kuponie lotto. – Tylko akurat nie te, z którymi spędzasz najwięcej czasu, mój drogi chłopcze.
– No cóż, zawsze uważałem się za pechowca, który nie może znaleźć tej jedynej – westchnął ciężko Przypadek.
– A Marzena?
– To już definitywnie skończone, pani Irmino. Powiedziałem o tym nawet matce. Nie ma odwrotu. Poza tym nie wydaje mi się, żeby Marzena była wielbicielką pracy w kuchni nad jakąkolwiek potrawą.
– To kwestia odpowiedniej motywacji, drogi chłopcze. Gdyby nie twoje regularne odwiedziny u mnie, ja również nie miałabym dla kogo piec różnych słodkości. A gdybym nie miała dla kogo, po prostu bym tego nie robiła. Zaś w Marzenie wyczuwam duży potencjał kulinarny.
– Muszę jej o tym wspomnieć. – Jacek postanowił dyplomatycznie zakończyć ten wątek rozmowy i zerknął ciekawie na wypełniany przez panią Irminę kupon. – Nie wiedziałem, że pani gra w lotto.
– Bo nie gram. Ale Wojtuś znów ma jakieś kłopoty finansowe, a ja już nie mam mu z czego pomóc. No i jak ostatnio usłyszałam, że ktoś wygrał w Warszawie piętnaście milionów złotych, to sobie pomyślałam, że... Ja wiem, że to głupie, ale przecież nie mogę zostawić wnuka bez pomocy.
– Bardzo lubię Wojtka, ale obawiam się, że on jest workiem bez dna. I bez względu na to, ile pani mu da, za jakiś czas będzie potrzebował kolejnych pieniędzy. A wracając do tego, co mówiliśmy o panu Kokoszce...
– No właśnie, mam trochę wyrzutów sumienia, że rozpuściłam te plotki, jakobyś był bliski rozwiązania sprawy. To aresztowanie to jednak dość nieprzyjemna rzecz, bezwarunkowo.
– Zgadzam się z panią w całej rozciągłości. Ale ta sprawa dotyczy morderstwa. A więc to dużo większy kaliber niż te, które do tej pory rozwiązywałem. Mogą być mi potrzebne różne poszlaki, których ja nie mam szans zgromadzić. Dlatego muszę mieć dostęp do policyjnych materiałów ze śledztwa. A to zapewni mi Błażej jako formalny obrońca pana Kokoszki.
– Ale wiesz, on nie ma doświadczenia w sprawach karnych, specjalizuje się raczej w cywilnych.
– To bardzo zdolny facet. Poza tym mam zamiar nie dopuścić do procesu, dlatego nie ma żadnego zagrożenia. No chyba że tego doktora Stasia rzeczywiście zabił pan Kokoszka, czego nie można również wykluczyć.
– Szczerze mówiąc, wątpię. To fanfaron czystej wody, ale przy okazji tchórz nie z tej ziemi. Nie odważyłby się.
– Za to miał motyw. Z jego serialu odchodzi najpopularniejszy aktor, który na swoich barkach dźwigał resztki spadającej oglądalności. Ostatnio śmierć w serialach spowszedniała i raczej nie przyciągnie publiczności. No chyba że będzie to podwójna śmierć. I w serialu, i w życiu. Za jednym zamachem piecze dwie pieczenie. Mści się na aktorze, który nie chciał już u niego grać, a do tego poprawia oglądalność.
– To się udało?
– Tak. Sprawdzałem przez znajomego w firmie badawczej. Wyniki podskoczyły właściwie od razu po zabójstwie, stacja zamówiła kolejny sezon, producent jest uratowany. Bo Miłość i medycyna to w tej chwili jedyna produkcja Kokoszki, od której zależy jego być albo nie być w branży.
– Hmmm. A co z pozostałymi podejrzanymi?
– Oni mają, że tak powiem, po połowie motywacji Kokoszki. Aktorka z serialu, niejaka Serafińska, straciła przez odejście Noskowskiego swoją rolę, więc mogła się chcieć zemścić. Z kolei grający tam ordynatora Zawiałło prawdopodobnie otrzyma za niego rolę w dużej historycznej superprodukcji. To zresztą przemawia na korzyść Kokoszki. Raczej nie mógł nie skojarzyć tych dwóch faktów, więc zabijając Noskowskiego, wiedział, że tym samym straci z serialu drugą gwiazdę, bo wtedy i Zawiałło musiałby niedługo zniknąć z obsady. I straty mogłyby przeważyć nad korzyściami.