Podejrzany na wieki wieków - Jacek Getner - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Podejrzany na wieki wieków ebook i audiobook

Jacek Getner

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

„Kryminał to taki romans, tyle że z trupem w tle”, mawia Basia Kotula, która kierując się tym mottem, stara się pomóc swojemu narzeczonemu Bazylemu. Bazyli, autor sloganów reklamowych, nie po raz pierwszy znalazł się na celowniku policji. Tym razem jest podejrzany o zabicie swojego irytującego klienta, a jego ukochana Basia podejrzewa go o romans z byłą dziewczyną Agnieszką…

 

 

Bo „Podejrzany na wieki wieków” to w ogóle bardzo podejrzana książka! Tu wszyscy wszystkich podejrzewają. Basia Kotula sama staje się obiektem podejrzeń przystojnego podkomisarza Rafała Martusia, który posądza ją o pomaganie narzeczonemu i utrudnianie śledztwa. Partner Martusia, komisarz Gąsior, podejrzewa kolegę o to, że Barbara mu się podoba. Zaś Barbara podejrzewa, że przystojny Rafał jest głupi i dlatego chce zamknąć jej narzeczonego. Postanawia jednak udowodnić podkomisarzowi, że zabójcę łatwiej znaleźć, słuchając serca niż rozumu. Jakby tego było mało, wszyscy bliscy nieboszczyka podejrzewają siebie nawzajem o morderstwo…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Lektor: Jacek Getner
Oceny
4,2 (432 oceny)
190
138
90
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evaluczak

Nie oderwiesz się od lektury

Jak pzostsłe super
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Dynamiczna historia i relaksującą lektura. Polecam
00
dobrywieczorek

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki pana Getnera - uśmiać się można do syta!
00
GosiaLisinska

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle perełka ❤️
00
ambra_2010

Dobrze spędzony czas

fajna, lekka, zabawna
00

Popularność




Jacek Getner, „Podejrzany na wieki wieków”, wydanie drugie

(wydanie pierwsze: 2019)

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Jacek Getner, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Iwona Huchla

Korekta: Bożena Dembińska, Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Viktorija Reuta, © Svetlana Alyuk/123rf.com

Zdjęcie Jacka Getnera © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66730-92-2 (EPUB); 978-83-66730-93-9 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ 1
Na początkubyło morderstwo...

„Zabiję go! – pomyślał Bazyli Jacak, copywriter freelancer, patrząc w stronę Andrzeja Brzózki, właściciela firmy Dropaszt. – Dałem mu taki wspaniały pomysł na reklamę tych jego obrzydliwych drobiowych pasztetów, a on tylko marudzi i marudzi. Co za idiota! Ale klienci to w większości są idioci niepotrafiący docenić tych fantastycznych kreacji, które dla nich tworzę. Gdyby mi tylko pozwolili, miałbym już przynajmniej pięć Złotych Lwów z Cannes. A może nawet sześć! Ale nie, oni wiedzą najlepiej i uważają, że sami są w stanie wszystko wymyślić, a opłacanie fachowców to tylko strata czasu i pieniędzy. A ten dureń to kliniczny przypadek. Teraz nawet nie raczy się do mnie odwrócić, tylko siedzi na tym wielkim prezesowskim fotelu wpatrzony w okno!”

– Czy mogę liczyć, że porozmawiamy o moim pomyśle na reklamę? – Bazyli starał się opanować głos.

Robił to chyba głównie ze względu na swoją narzeczoną Basię Kotulę, która zawsze mu przypominała, że zapewne traci tak wielu klientów, ponieważ za dużo krzyczy. Mówiła bez ogródek, że gdyby coś takiego spotkało ją, to już więcej nie zaproponowałaby pracy takiemu copywriterowi, nawet gdyby miał najgenialniejsze pomysły. Jacak w zasadzie się z nią zgadzał, w duchu jednak pomyślał:

„Po cholerę w ogóle mam z nim rozmawiać? Powinienem od razu go zamordować! A potem zamordować tych wszystkich głąbów, którzy płacą mi grosze za moją ciężką pracę i jeszcze robią łaskę. Zawsze pytają z przekąsem: A ile panu zajęło wymyślenie tego hasła? I sami odpowiadają: Pewnie pięć sekund! I ja mam za to płacić dwa tysiące?! Pan żartuje, mogę się zastanowić nad pięciuset złotymi. Nie interesuje mnie, że pan siedział dwa dni nad tym, żeby mieć pięciosekundowy przebłysk geniuszu!”

– Panie Andrzeju, ja naprawdę nie mam czasu. Mam wiele zleceń...

Jedyną odpowiedzią na tę groźbę copywritera był charczący śmiech Brzózki.

Jacak szczerze nie znosił tego śmiechu. Producent pasztetów drobiowych zawsze się śmiał, gdy przedstawiał dowcipny, jego zdaniem, pomysł na reklamę. Charczał wtedy i krztusił się, choć z każdą chwilą coraz bardziej rozumiał, że jego żart bawi już tylko jego samego. Ale teraz ten śmiech był podwójnie obrzydliwy. Jakby Brzózka wiedział, że copywriter nie ma w tej chwili żadnych zamówień i że ta reklama pasztetu jest dla niego ostatnią deską ratunku przed kolejną prośbą o pożyczkę od mamy. Cóż z tego, skoro nie od dzisiaj Bazyli był absolutnie pozbawiony instynktu samozachowawczego i niejeden już raz ochoczo podcinał gałąź, na której siedział, spadając później na łeb na szyję.

„Nie powinienem był w ogóle do niego wchodzić. Przecież jeszcze na parkingu szef handlowców, ten Tłuścik, który zwykle tu z nim siedzi i słucha moich pomysłów, mówił, że życzy mi powodzenia, bo szef jest dziś nie w humorze z powodu «zabójczego» spadku sprzedaży”. Nic dziwnego, że spadek był zabójczy. Przecież oni od dwóch lat prawie już nic nie wydają na reklamę. I co, spodziewają się, że im sprzedaż skoczy?”

Jacak zacisnął jeszcze mocniej zęby i zrobił krok w kierunku fotela, na którym jego właściciel bujał się ciut w lewo, ciut w prawo, cały czas konsekwentnie ignorując obecność copywritera.

„Chyba rzeczywiście musi być w złym humorze. Sprzedaż mu spadła, a na dodatek pokłócił się z żoną”.

Bazyli nigdy wcześniej nie widział Malwiny Brzózki. Słyszał tylko o niej z opowieści Szymka Chachuły, który podrzucił mu to zlecenie, bo znał ją z wcześniejszej współpracy z Dropasztem. Tylko że wtedy prezes nie zajmował się reklamami, robiła to jego żona, pełniąca funkcję dyrektora marketingu. Teraz już się tym nie zajmowała, dlatego Bazyli jej nie spotkał. Kiedy jednak dziś zobaczył w drzwiach wejściowych na dole zapłakaną atrakcyjną kobietę, nie miał wątpliwości, że to ona. I nie miał też wątpliwości, kto jest przyczyną jej łez. Bazyli Jacak miał o Andrzeju Brzózce złe zdanie nie tylko dlatego, że ten był daleki od zachwytów nad jego pomysłami reklamowymi. Uważał go za zwykłego prostaka, który kreował się na Sarmatę. Dlatego między innymi powiesił na ścianie swojego gabinetu dwie skrzyżowane szable oraz mnóstwo zdjęć pokazujących jego sukcesy na planszach szermierczych w młodości.

Bazyli sądził, że herbu brakowało tam tylko dlatego, że w żaden sposób nie dało się udowodnić choćby cienia szlacheckiego pochodzenia Andrzeja Brzózki. Za to prezes Dropasztu lubił zdejmować ze ściany jedną z szabel i pokazywać, iż leży świetnie w jego ręku jak – nie przymierzając – siedemnastowiecznemu rębajle. Był to zresztą wstęp do wszelkich negocjacji, gdyż Brzózka uważał, że wszyscy chcą go zawsze oszukać i okraść. Dlatego zaraz potem przystawiał sobie ostrze białej broni do brzucha i z patosem oznajmiał, że skoro ktoś stawia mu takie warunki, to od razu może go przebić. Bazyli zauważył nawet kątem oka, że jednej z szabli brak akurat na ścianie, więc można było przypuszczać, że niedawno odbyło się takie przedstawienie.

„Pewnie stąd ten jego zły humor – domyślił się Jacak. – Ale gdyby mi dał tę szablę do ręki, chętnie sam bym go przebił. Po co ja brałem od Chachuły to zlecenie? Pewnie samemu nie chciało mu się za te nędzne grosze go robić i spuścił to na mnie. Powinienem to rzucić w cholerę! Nikt mnie tu nie ceni. Wiceprezes Oniszczuk wcale mnie nie zauważył na schodach. W drzwiach mnie potrącił jakiś robol i nawet nie powiedział przepraszam. A sekretarki prezesa w ogóle nie było. Po co ja właziłem do jego gabinetu? Pewnie dlatego, że drzwi były uchylone. Gdyby nie to, mógłbym stąd spokojnie wyjść i nigdy nie wracać. A teraz... Teraz powinienem go zamordować!”

Bazyli jeszcze raz spojrzał w stronę prezesa Dropasztu, który zdawał sobie nic nie robić z jego obecności. Stukał tylko palcami w poręcz fotela i wciąż był odwrócony w stronę okna. Jacak stwierdził, że ma już tego powyżej dziurek w nosie i jest mu wszystko jedno, czy po raz kolejny straci klienta.

– Mam tego dość! – krzyknął. – Nie będę się więcej poniżał wymyślaniem zalet tego gówna, które pan produkuje! – Zrobił kilka kroków i uderzył ze złością w wysoki zagłówek prezesowskiego fotela. Chciał potem jeszcze dorzucić parę faktów na temat tego, jak robi mu się niedobrze po spożyciu produktów Dropasztu, ale zamiast tego wrzasnął z bólu i chwycił się za dłoń. – O Boże! Co to, ja krwawię?! – Spojrzał z niedowierzaniem na krew wypływającą spomiędzy własnych palców.

– To wszystko przez pana! Z czego jest zrobiony ten cholerny fotel?! Jak pan się zaraz nie odezwie, to nadzieję pana na którąś z tych pańskich szabli!!! – ryknął tak, że z całą pewnością słyszeli go wszyscy pracownicy biurowca: od parteru po drugie piętro, na którym się znajdował. Ale to nie było ważne. Dla Bazylego liczyła się tylko chęć mordu, która się w nim obudziła i opanowała go całkowicie.

ROZDZIAŁ 2
Randka, której nie było

Basia Kotula spojrzała smętnie, gdy bileter w kinie zamykał salę, na którą weszli ostatni widzowie. Wprawdzie miała bilety i mogła wejść, kiedy wreszcie zakończy się półgodzinny maraton reklam poprzedzających teraz każdy wyświetlany film. Ale nie miała ochoty wchodzić na seans sama, zwłaszcza że była to komedia romantyczna, na którą tłumnie waliły pary, ewentualnie grupy koleżanek. A ona, gdyby weszła sama, pewnie by została wzięta za beznadziejną singielkę, o której wszyscy by myśleli: „Zobaczcie, jest tak bardzo sama, że nie ma nawet żadnej przyjaciółki”.

„Zabiję Bazylego! – pomyślała. – Wiem, że uważa wszystkie komedie romantyczne za nieskończenie głupie, ale mógł powiedzieć stanowczo, że nie idzie ze mną do kina, a wtedy znalazłabym kogoś innego. Na przykład Kamilę. Chociaż nie, chodzenie do kina z własną sekretarką to głupi pomysł. To z kim mogłabym pójść? Na przyjaciółki nie mam czasu. Tylko praca, praca i praca. Zostaje Bazyli. Ale jego nie ma zawsze wtedy, kiedy jest potrzebny. Powinnam znaleźć kogoś innego na wyprawy do kina. Zwłaszcza na komedie romantyczne i melodramaty. Tylko kogo? Portale randkowe powinny mieć osobną zakładkę: «Pragnę poznać kogoś, z kim będę mogła pójść do kina... Znaczy na film». I koniec. Nie, kto by chciał chodzić z kimś tylko do kina? A może w ogóle powinnam jak najszybciej znaleźć sobie kogoś innego, bo ten związek jest zupełnie bez sensu. Tylko że...”

No właśnie, pozostawało pewne „tylko że...”.

Barbara Kotula wspinała się po szczebelkach zawodowej kariery bez przesadnego pośpiechu, lecz biorąc pod uwagę, że miała dopiero trzydzieści pięć lat, zaszła naprawdę wysoko. Była CEO na Polskę, Litwę i Białoruś w firmie Subfood, dużym międzynarodowym koncernie spożywczym, co robiło wrażenie na mężczyznach, których spotykała. Można by rzec – naprawdę duże wrażenie. Albo uciekali, gdzie pieprz rośnie, albo ich zainteresowanie ograniczało się błyskawicznie do spraw zawodowych. Chociaż jeszcze chwilę wcześniej zauważali, że jest przy okazji atrakcyjną kobietą.

Zapewne również ten fakt powodował, że od lat, mniej lub bardziej intensywnie, związana była z Bazylim Jacakiem, którego niektórzy złośliwcy nazywali jej wiecznym narzeczonym, choć tak naprawdę nigdy się nie zaręczyli. Dwa razy wprawdzie jej się wydawało, że chłopak zaraz wyjmie z kieszeni pierścionek, ale on pozostawał wierny założeniu, że najpierw musi do czegoś w życiu dojść, a dopiero potem myśleć o założeniu rodziny. Ponieważ jednak charakter miał trudny, niełatwo mu było cokolwiek osiągnąć. I tylko czasem – sama nie wiedząc czemu – mówiła o nim „narzeczony”. Może aby podkreślić, że wciąż ma nadzieję na ślub z nim?

Tak, wiedziała, że powinna go była rzucić, i nawet parę razy jej się udało. W akcie desperacji skorzystała nawet dwukrotnie z portali randkowych, które zafundowały jej komedię romantyczną. To znaczy bardziej komedię, bo romantyzmu w tych randkach nie było za wiele.

Kandydat numer jeden w zasadzie od początku skupił się na jednej sprawie.

– Wiesz, ciągle się zastanawiam nad jednym – powiedział. – Dlaczego związki się rozpadają? Przepraszam, że od tego zaczynam naszą znajomość, ale uważam, że jeżeli mamy stworzyć trwały związek, musimy dokładnie przepracować wszystkie traumy, jakie spotkały nas w życiu. Nie wiem jak ty, ale ja miałem ich sporo. Ostatnio spotykałem się z taką Joaśką. Ale tylko przez trzy tygodnie i dwa dni. Przedtem była Kasia. Półtora miesiąca. Jeszcze wcześniej Ania. Całe trzy miesiące. A przed nią Iwona. Pół roku. To był naprawdę udany związek. Chociaż nie najdłuższy. Przedtem jeszcze była Kasia. Ale nie ta Kasia, co była potem, tylko ta, co była przedtem. Cały rok, ale średnio udany: nie potrafiliśmy zgrać naszego jin i jang. A jeszcze przed tą Kasią, co była przedtem, a nie potem, była Marysia...

– Niech zgadnę, byliście ze sobą dwa lata? – weszła mu w słowo Basia.

– Skąd to wiesz? – Kandydat numer jeden spojrzał na nią mile zaskoczony.

– Z ekstrapolacji wstecz. Skoro każdy twój kolejny związek trwa o połowę krócej niż poprzedni, ten poprzedni musiał trwać dwa razy dłużej niż następny. Jeśli miałeś przed Marysią jeszcze jakąś dziewczynę, to byłeś z nią z pewnością cztery lata...

– Naprawdę jesteś niesamowita! – Kandydat numer jeden pokiwał głową. – To była Ania. Ale nie ta, która była potem, tylko ta, która była przedtem – zaznaczył. – Zaczęło się jeszcze w klasie maturalnej. Moja pierwsza dziewczyna. Chcesz o niej pogadać?

Basia nie zapamiętała nawet imienia kandydata numer jeden, choć przez pewien czas prześladował ją zafrasowany wyraz jego twarzy. Tak bardzo zniechęciła się jednak do randek aranżowanych przez portale, że na kolejną wybrała się dopiero po dwóch latach.

Kandydat numer dwa miał na imię Ignacy i chciał się właśnie wybrać w podróż swojego życia z tą jedyną kobietą. Nie miał na myśli oczywiście małżeństwa, tylko roczną wyprawę dookoła świata, na którą niestety nie udało mu się zebrać środków. Miał za to opracowany genialny plan absolutnie tanich przelotów i noclegów, więc wystarczyłoby, żeby ta jedyna miała jakieś dwadzieścia tysięcy złotych przeznaczonych na realizację ich wspólnego marzenia.

Po tym doświadczeniu Basia zrozumiała, że komputerowe algorytmy mogą owszem wyznaczyć najkrótszą trasę przejazdu samochodem, ale do wyznaczenia wspólnej drogi przez życie nie nadają się zupełnie. Żyła też w przekonaniu, że w zasadzie jest już skazana na Bazylego, gdyż nie ma najmniejszych szans na spotkanie jakiegokolwiek sensownego mężczyzny. Bo takich nie ma wśród tych, którzy skończyli trzydzieści lat i się nie ożenili.

– Jeśli facet jest sensowny, to zawsze znajdzie się jakaś babka, która go zaciągnie do ołtarza przed trzydziestką – stwierdziła kiedyś jej sekretarka. – A jeśli się taki nie dał zaciągnąć, to znaczy, że jest kompletnie bez sensu. I z każdym dniem po trzydziestce staje się jeszcze bardziej bez sensu. Jego matka zaczyna niedomagać, więc on coraz częściej musi służyć jej pomocą. I nawet gdy z nią nie mieszka, ma coraz więcej starokawalerskich przyzwyczajeń. Na dziecko robi się za stary, bo już wyspać się musi porządnie, a i w krzyżu zaczyna go strzykać. Co nie znaczy, że nie wybierze się na dwutygodniową wyprawę górską z kolegami, bo przecież jest wolnym człowiekiem i nikt go nie może ograniczać – zakończyła smutno Kamila, nawiązując do własnych doświadczeń.

Basia podzielała tę opinię i jedyne, co ją napawało optymizmem, to fakt, że poznała Bazylego zdecydowanie przed trzydziestym rokiem życia. Dlatego kiedy po kilku miesiącach od rozstania stawał pod jej drzwiami albo dzwonił i deklamował kolejny piękny wiersz, który dla niej napisał, jej serce miękło. Co było o tyle łatwe, że miała niewielkie szanse, aby związać się z kimś innym, ze względu na codzienną harówkę od świtu do nocy i na strach mężczyzn przed nią, a właściwie przed jej stanowiskiem.

Poza tym wciąż marzyła o tym, że spotka ją miłość na wskroś romantyczna, do której zdecydowana większość mężczyzn, których znała, nie nadawała się ani trochę. Żaden z nich nie przypominał bohatera powieści obyczajowych, zwanych przez złośliwców romansidłami. Tak, tak, mimo bowiem całego swojego pragmatyzmu, który przenikał jej życie na wskroś, zaczytywała się w historiach pisanych sercem, które z rozumem nie miały nic wspólnego. Ale też rozum bardzo często bywa ograniczony i nie jest w stanie wyobrazić sobie ani pojąć tego wszystkiego, co kryje się w uczuciach, a co kierującym się nim ludziom wydaje się irracjonalne.

Bazyli też nie był w tej kwestii ideałem, ale potrafił zdobyć się na piękne romantyczne gesty. I nie chodziło tu tylko o wiersze, lecz choćby o coś takiego jak przysłanie jej do biura połowy kwiaciarni, na co wydał całe swoje honorarium. Było jej to wtedy niezwykle potrzebne, gdyż miała akurat gorszy okres w pracy. A potem znów okazywało się, że mimo swojego romantyzmu, a może właśnie zgodnie z nim, Bazyli wciąż nie przypomina dorosłego mężczyzny, tylko dziecko potrzebujące opieki. Lecz cóż z tego, gdy później znów robił coś tak romantycznego, że jej serce topniało jak wosk, jakby była jedną z bohaterek uwielbianych przez siebie książek. Dlatego wciąż do siebie wracali, choć teraz po raz kolejny była pewna, że musi się z nim ostatecznie rozstać.

Usiłowała po raz nie wiadomo który zadzwonić na jego telefon. Tak jak w wypadku wszystkich poprzednich prób włączyła się poczta głosowa. Tym razem jednak Barbara postanowiła się nagrać:

– Bazyli, jeśli nie pojawisz się w kinie w ciągu kwadransa, to z nami koniec. I to na dobre! I nie będą mnie interesować żadne twoje głupie tłumaczenia. Jeśli akurat miałeś fantazję wypocząć na łonie natury, to nie trzeba się było ze mną umawiać!

Gdy się rozłączyła, pomyślała, że jednak zbyt ostro potraktowała Jacaka. Przecież znała jego zdolność pakowania się w kłopoty, którym niekoniecznie był winien, choć wszystkie okoliczności na to wskazywały. Może powinna zadzwonić i przeprosić?

Ale za co?! Przecież to jego nie ma w miejscu, w którym się umówili, i to on nie odbiera telefonu od niej. Powinien wiedzieć, że jeśli nawet znalazł sobie jakąś głupią wymówkę, to należałoby swoją narzeczoną, dziewczynę, partnerkę, czy jak ją tam na swój użytek nazywał, o tym poinformować. Skoro tego nie zrobił, sam jest sobie winien i żadne tłumaczenia tu nie pomogą. Ona po prostu nie chce go już znać!

ROZDZIAŁ 3
Podejrzany na wiekiwieków...

Pani Aurelia Jacak spojrzała zdziwiona na zabytkowy zegar stojący na komodzie. Bez wątpienia wskazywał godzinę ósmą rano, było zatem dziwne, że ktoś o tej porze dobijał się do jej mieszkania. Wprawdzie Bazyli czasem wracał do domu o tej godzinie, ale nie używał przy tym natarczywie dzwonka, lecz własnych kluczy. No chyba że znów je zgubił albo zapomniał skądś zabrać.

Pani Aurelia podeszła do drzwi i wyjrzała przez judasza. Nie, zdecydowanie żaden z tych dwóch mężczyzn w nie najlepiej skrojonych marynarkach i z rozbieganymi oczami nie był jej synem ani nawet nie wyglądał na jego znajomego. I choć jeden z nich, wyglądający na młodszego, ze względu na swoją urodę był na jej oko ciekawym modelem do sportretowania, to jako para wydali jej się zwiastunem czegoś niezbyt miłego. A pani Aurelia, czytająca czasem amatorsko aurę, znała się na takich rzeczach.

– Słucham panów? – zapytała, nie otwierając drzwi.

– Jesteśmy z policji. Szukamy Bazylego Jacaka. – Jeden z mężczyzn machnął przed judaszem legitymacją.

Ktoś inny być może nie zadowoliłby się takim wyjaśnieniem, ale pani Aurelia tylko westchnęła i otworzyła drzwi.

– Proszę, niech panowie wejdą.

– Komisarz Henryk Gąsior i podkomisarz Rafał Martuś – przedstawili się policjanci, pokazując pani Aureli swoje legitymacje. Ona jednak nawet na nie nie spojrzała, a jedynie gestem ręki zaprosiła ich do środka. – Szukamy Bazylego Jacaka.

– Napiją się panowie herbaty czy kawy?

– Kawy, jeśli można – poprosił Gąsior i spojrzał nieco zdezorientowany na Martusia. Ten również wyglądał na zdziwionego, ale gwoli formalności zapytał:

– Czy pan Bazyli jest w domu?

– Nie ma go. I nie mam pojęcia, gdzie jest. Wczoraj koło południa zapadł się pod ziemię. Czasem mu się to zdarza. Proszę, usiądźcie panowie, a ja zaparzę kawy.

Policjanci usiedli przy kuchennym stole i rozglądali się uważnie po wnętrzu urządzonym skromnie, ale ze smakiem. Na niewielkich sztalugach, ustawionych w okolicy okna, oparty był obraz przedstawiający wiosenną brzezinkę ze świeżymi listeczkami, położoną tuż nad niewielkim stawem z szuwarami. Obok na parapecie leżała paleta z pędzlami. Z szafki ustawionej za sztalugami pani Aurelia wyjęła paczkę z kawą, którą nasypywała właśnie do filiżanek, a po chwili wstawiła wodę do zagotowania.

– Mówi to pani tak spokojnie, jakby się pani o niego w ogóle nie niepokoiła. – Gąsior przeniósł wzrok na gospodynię. – Ja rozumiem, że on ma trzydzieści pięć lat, ale ponieważ mieszka tutaj...

– Mieszka i nie mieszka. Tak po połowie tutaj, a po połowie u narzeczonej.

– Ma narzeczoną? – Podkomisarz Martuś, ten młodszy i przystojniejszy, wyjął notatnik. – Gdzie możemy ją znaleźć?

– Niedługo pewnie w pracy. Ale ona też nie ma pojęcia, gdzie on jest. Dzwoniła do mnie wczoraj wieczorem z pytaniem, czy nie ma tu Bazylego, bo nie przyszedł na spotkanie z nią. Ale jej też to nie dziwi. Bazyli potrafi mieć różne szalone pomysły, wyjechać gdzieś na kilka dni w sobie tylko znane miejsce. – Pani Aurelia chwyciła paletę z pędzlami i spojrzała na policjantów. – Nie będzie panom przeszkadzać?

– Ależ skąd! – odpowiedział komisarz Gąsior, choć wolałby, żeby przesłuchiwana skupiła się na odpowiadaniu na pytania. Ale w tej pogodnej starszej pani było coś takiego, że nie sposób było odmówić żadnej jej prośbie.

– Dziękuję. Bardzo lubię malować, gdy z kimś rozmawiam. A właśnie, może pan zgodziłby się kiedyś mi zapozować? – zwróciła się do Martusia. – Ma pan bardzo interesującą twarz.

– Zastanowię się – odparł wymijająco policjant, a pani Aurelia, widząc strach na jego twarzy, nie drążyła już tematu, tylko spytała:

– To o co tym razem jest podejrzany mój syn?

– O morderstwo – odparł komisarz Gąsior, a widząc kruchą postać pani Aurelii, wykonał gest, jakby myślał, że starsza pani upadnie, usłyszawszy tę wiadomość. Ona jednak tylko westchnęła i uśmiechnęła się z wyrazem zaciekawienia na twarzy.

– O morderstwo? – Ta wiadomość zdecydowanie bardziej zdziwiła niż przeraziła panią Jacak. – Tego jeszcze nie było.

– Czy panią to... bawi? – Podkomisarz Martuś czuł się coraz dziwniej, gdyż gospodyni sprawiała wrażenie co najmniej zwariowanej. Przychodzą aresztować jej syna, a ona zaprasza ich na kawkę, zabiera się do malowania obrazu i uśmiecha się na wieść, że Bazyli jest podejrzany o morderstwo.

– Zdecydowanie nie bawi, panie podkomisarzu. Skoro jest podejrzany o morderstwo, to znaczy, że ktoś nie żyje, a to zawsze przykra sprawa. Mnie po prostu jedynie nie dziwi, że Bazyli jest podejrzany.

– Czyżby syn często bywał... o coś podejrzany? – domyślił się Gąsior.

– Właśnie. Można powiedzieć, że to jego cecha charakterystyczna. W szkole wiecznie uważano, że ściąga, bo gdy tylko miał ochotę akurat się pouczyć, przekartkowywał całą książkę do dowolnego przedmiotu, a dzięki fotograficznej pamięci po jednym czytaniu potrafił przepisać ją słowo w słowo na klasówce. A przed następnym sprawdzianem nie miał ochoty nic przeczytać i nawet słowa nie napisał. Nauczyciele byli więc pewni, że poprzednio musiał ściągać. Kiedy na kolejnej klasówce znów pisał z pamięci całe akapity z podręcznika, stali przy nim we trzech i patrzyli mu na dłonie, za kołnierz, sprawdzali, czy nie ma w uchu słuchawki, słowem: prześwietlali go na wylot i choć wciąż byli pewni, że ściąga, niczego mu nie mogli udowodnić. A ksiądz, który go uczył religii, przepowiedział, że on już chyba będzie taki podejrzany na wieki wieków.

– I tak rzeczywiście było zawsze? – zainteresował się Martuś.

– Zawsze – potwierdziła pani Aurelia. – Przecież na pewno macie w tych swoich aktach, że był podejrzewany o spowodowanie wypadku, trzy razy o kradzież, dwa razy o wyłudzenie, raz o pobicie.

– To prawda. Kartotekę ma bogatą.

– Ale nikt mu nigdy niczego nie udowodnił, prawda? – zapytała pani Aurelia.

– To fakt – przyznał komisarz Gąsior. – Ale tym razem obawiam się, że się nie wywinie. Kilkanaście osób słyszało, jak krzyczał, że nadzieje Andrzeja Brzózkę na szablę, a pół godziny później ten pan został znaleziony martwy, przybity szablą do fotela.

– Czy to był właściciel Dropasztu?

– Tak. Wie pani coś o nim?

– Tak. Syn wspominał, że go chyba zamorduje. – Pani Aurelia niedbale maznęła żółtą plamkę w miejscu, w którym na obrazie miała się znaleźć lilia wodna. Wprawdzie nie powinno jej tam być tak wczesną wiosną, gdy liście brzóz dopiero zaczynały się zielenić, ale ona nie znosiła żadnych ograniczeń dla swej twórczej wyobraźni. Zajęta malowaniem nie zauważyła też, że policjanci spojrzeli na siebie, jakby chcąc się upewnić, czy na pewno dobrze słyszeli.

– A wie pani, dlaczego chciał zamordować?

– Oczywiście. Syn wymyślił dla niego genialną kampanię reklamową tych jego pasztetów drobiowych, a Brzózka cały czas marudził, zmieniał, kręcił nosem.

– To chyba... nie jest powód, żeby kogoś mordować? – zapytał niepewnie podkomisarz Martuś.

– Naturalnie, że nie jest. – Pani Aurelia spojrzała z wyrzutem na policjantów. – Chyba panowie nie pomyśleli, że on go chciał zabić naprawdę?

– No... – zawahał się Gąsior. – Pani powiedziała to tak spokojnie, że... – urwał, bo bał się przyznać, że jednak trochę uwierzył w słowa starszej pani.

– Poza tym on naprawdę jest poważnie podejrzany – przyszedł mu w sukurs Martuś. – Na narzędziu zbrodni są wyłącznie jego odciski palców...

– Nie musi mnie pan przekonywać. – Kobieta uśmiechnęła się, wracając do malowania obrazu, lecz tylko na chwilę, gdyż zaczął gwizdać czajnik, co oznaczało, że czas najwyższy zalać filiżanki z kawą. – Doskonale wiem, że zawsze wszystko wskazuje na jego winę. A na końcu okaże się jak za każdym razem, że to zwykły zbieg okoliczności.

Policjanci wyszli od pani Aurelii kwadrans później, nie dowiedziawszy się prawie niczego. Gospodyni obserwowała przez okno, jak zmierzają do białej skody, a gdy już odjechali, chwyciła za telefon.

ROZDZIAŁ 4
Podejrzany bandaż

W podziemnym garażu apartamentowca, w którym mieszkała Kotula, obowiązywało oczywiście surowe ograniczenie prędkości, ale Barbara była tak wściekła, że nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Ruszyła ze swego miejsca parkingowego z mocnym postanowieniem rozjechania pierwszego mężczyzny, który będzie choć trochę przypominał jej Bazylego.

Wczoraj, mimo telefonicznej zapowiedzi, że wytrzyma tylko kwadrans, czekała na niego jak idiotka przez godzinę pod kinem, a ten drań ani nie zadzwonił, ani nie odbierał telefonów od niej. Byłoby dla niego lepiej, gdyby już nie żył, bo tylko w takiej sytuacji mogłaby mu wybaczyć nieobecność na randce!

Niestety, matka Bazylego powiedziała jej, że syn z pewnością żyje, bo ona czuje, że jego aura nie opuściła tego świata. Barbara wprawdzie niezbyt wierzyła w nadprzyrodzone zdolności, lecz musiała przyznać, że pani Aurelia czasami zdecydowanie nie była z tego świata, co Barbarę nieco przerażało. Dlatego Jacakowa mogła mieć rację i Bazyli wciąż mógł niestety żyć.

Jeśli jednak nie jest martwy, to w tej chwili najchętniej zobaczyłaby go na masce swojego firmowego granatowego volva, którym kilka sekund wcześniej wyjechała z podziemnego parkingu. Kiedy więc ujrzała jego twarz rozpłaszczoną na przedniej szybie tuż przed kierownicą, gwałtownie zahamowała. Twarz błyskawicznie zniknęła z szyby czy raczej zsunęła się, lądując przed autem Barbary. Kobieta przetarła oczy, myśląc, że ma omamy, i po chwili była gotowa znów ruszyć, gdy nagle zobaczyła białą zabandażowaną dłoń podnoszącą się sprzed maski. Błyskawicznie wyskoczyła z samochodu. Na asfalcie przed nim leżał Bazyli Jacak machający rękę ni to w geście powitania, ni prośby o ratunek.

– Nic ci nie jest?! – zapytała przerażona Barbara.

– Czułbym się lepiej, gdybyś przestrzegała przepisów. Tu można jeździć dwadzieścia na godzinę, a ty jak zwykle wypadasz co najmniej pięćdziesiątką.

– Gdybym jechała pięćdziesiątką, tobym cię musiała już wieźć na pogotowie. Nie wyskakuje się tak przed samochód!

– Ale tylko tu mogłem cię dopaść... To jedyne miejsce, którego nie obejmują kamery...

– A co do tego mają kamery? I dlaczego masz zabandażowaną rękę?!

– To dłuższa historia.

– A w skrócie?

– Nadziałem się na szablę.

– Aha – powiedziała ironicznie Barbara i pokiwała głową. – I dlatego nie przyszedłeś wczoraj na spotkanie?! I nie odbierałeś telefonu?!

– Telefonu chwilowo nie mam. Wyrzuciłem go do Wisły, żeby mnie nie namierzyli.

– O czym ty mówisz?!

– Ten Brzózka... prezes Dropasztu, raczej nie żyje. I obawiam się, że będę podejrzany o morderstwo.

– Rozumiem – przytaknęła Kotula niezbyt zdziwiona tym wyznaniem. – A co konkretnie na to wskazuje?

– Krzyczałem przed śmiercią do niego, że go zabiję. No i na tej szabli, którą ktoś przybił go do jego prezesowskiego fotela, są moje odciski palców. A na czubku moja krew, bo się zraniłem, gdy uderzyłem ręką o fotel. Nie zauważyłem jej, wystawała tyci, tyci. – Spojrzał na narzeczoną wzrokiem zbitego psa, licząc zapewne na odrobinę współczucia, zapominając, że w tym związku to raczej nie on był mężczyzną. Dlatego natknął się na twarde, badawcze spojrzenie i pytanie:

– Gdzie w takim razie byłeś w nocy? Skoro nie przyszedłeś do mnie, bojąc się, że cię namierzą, tym bardziej nie spałeś u matki.

– No... błąkałem się po mieście...

– Pokaż. – Barbara bez odrobiny współczucia przyciągnęła do siebie skaleczoną rękę narzeczonego. – Fachowo zawiązana. Sam byś tego nie zrobił. Do lekarza bałbyś się iść, żeby cię nie namierzyli. Czyli spałeś u tej Smyk. – Tak miał na nazwisko jeden z podmiotów lirycznych, do których Bazyli Jacak adresował swoje wiersze w trakcie krótkich przerw w ich narzeczeństwie. – Stara miłość nie rdzewieje, co?

– Agnieszka tylko zabandażowała mi rękę.

– Do tego wyprasowała koszulę i jeszcze pomogła się ogolić, bo sam lewą ręką nic nie potrafisz zrobić. – Kotula przejechała wierzchem dłoni po jego policzku.

– Wolałabyś, żebym spał na ulicy?! – Oczy Jacaka się zaszkliły, bo zawsze gdy wyobrażał sobie samego siebie w ciężkiej sytuacji, bardzo się rozczulał. Po chwili jednak dotarło do niego, że nie tędy droga, więc zmienił ton. – Ty to jednak jesteś genialna! W jednej chwili mnie rozgryzłaś. Dlatego musisz mi pomóc!

– Spędzasz noc u byłej dziewczyny i jeszcze bezczelnie przychodzisz mnie prosić o pomoc?! Niech ci pani doktor Smyk pomoże – oświadczyła Barbara, wsiadając z powrotem do auta.

Bazyli nie chciał pozwolić jej zamknąć drzwi i wsunął w szparę swoją zabandażowaną dłoń, ale Kotula tylko na niego popatrzyła, a on cofnął rękę, nie chcąc narażać się na kolejne nieprzyjemności.

– Basiu, ja naprawdę tylko u niej spałem. Uwierz mi! – Wyraz oczu Jacaka zdawał się potwierdzać jego słowa, ale zwykła logika nie pozwalała kobiecie w nie uwierzyć.

– Bazyli, ty mnie chyba naprawdę uważasz za idiotkę. Nie widziałeś się z nią od kilku lat, po czym przychodzisz do niej, a ona tak z dobrego serca ci pomaga i nic za to nie chce?! Ona na pewno jest w tobie cały czas zakochana. Inaczej zawiozłaby cię co najwyżej na pogotowie, a nie nocowała i dopieszczała!

– Przecież wiesz, że ja kocham tylko ciebie. Zawsze kochałem tylko ciebie i tylko ciebie już tylko będę kochać! – Oczy copywritera z pewnością nie mogły kłamać, ale to nic a nic nie pocieszyło pani dyrektor firmy Subfood.

– Bazyli, mam już serdecznie dość tych twoich słodkich gadek. – Kotula, mimo całej swojej złości na narzeczonego, po takim wyznaniu była bliska wybaczenia mu wszystkiego i wyłącznie siłą woli powstrzymała się przed zaproszeniem go do auta.

– I naprawdę masz zamiar zostawić mnie bez pomocy? – Tym razem Jacak nie liczył na litość, tylko wyrażał bezgraniczne zdumienie.

– A co mam niby zrobić?

– Pomóc mi odkryć, kto zabił Brzózkę. Jedynie w ten sposób uniknę aresztowania.

– Mam wynająć prywatnego detektywa? – zapytała rzeczowo, przekonana, że właśnie coś takiego jej narzeczony ma na myśli. – Może tego Przypadka? On by sobie z tym na pewno błyskawicznie poradził.

– W życiu! – przeraził się nie na żarty Bazyli. – On współpracuje na stałe z policją.

– To mogę kogoś innego. Albo dobrego adwokata.

– Absolutnie nie. Nikt nie może się dowiedzieć, że mi pomagasz. Musisz rozwiązać tę sprawę sama.

Kotula spojrzała na Jacaka, sądząc, że jej prawie narzeczony żartuje. Lecz on był, nomen omen, śmiertelnie poważny i przekonany, że jest to dla niego absolutnie ostatnia i właściwie jedyna deska ratunku.

– Nie ma mowy – oświadczyła zdecydowanie.

– Zastanów się, proszę – poprosił Bazyli i dorzucił argument, który wydawał mu się idealny na tę okazję. – Tak na pewno postąpiłyby bohaterki tych książek, które lubisz czytać. Pomyśl, czy którakolwiek z nich zostawiłaby swego mężczyznę w takiej sytuacji na pastwę losu? – zakończył nieco dramatycznie, co było dla niego typowe.

– Bohaterki tych książek wiążą się z prawdziwymi mężczyznami, którzy umieją sobie radzić w kłopotach, a nie przybiegają z każdym problemem po pomoc – oświadczyła bezlitośnie Kotula.

– Basiu, ale to nie jest każdy problem, ja jestem oskarżony o morderstwo!

– A ja się spieszę do pracy.

– I pozwolisz, żeby zamknęli mnie w zimnej celi z jakimiś degeneratami, którzy będą czerpali przyjemność z robienia mi krzywdy? – Bazyli w akcie desperacji postanowił pójść na całość. Łzy, które spływały mu po policzkach, działały jednak na Barbarę jak woda na cement: twardniała z każdą chwilą coraz bardziej.

– Bazyli, rozejrzę się po najlepszych adwokatach, którzy cię błyskawicznie wyciągną za kaucją.

– Nie ma mowy, nie ujawnię się!

– To rób sobie, co chcesz!

– Będę tu na ciebie czekał wieczorem.

– Ty chyba na głowę upadłeś! – krzyknęła Barbara, zamykając drzwi auta.

Kiedy wjeżdżała już na ulicę, zobaczyła Jacaka, który zabandażowaną dłonią machał jej na pożegnanie. „Dlaczego ja nie mogę spotkać zwykłego, normalnego faceta?!” – pomyślała, wzdychając.

ROZDZIAŁ 5
To ty jesteś mordercą!

Fabryka Dropasztu była położona w Pustułkowie, kilkadziesiąt kilometrów na południowy wschód od Warszawy, przy mało uczęszczanej, za to świeżo wyremontowanej drodze. W końcu tu mieścił się jeden z najważniejszych płatników podatków w gminie, więc jej wójt, którego kampanię wyborczą sponsorował Andrzej Brzózka, odwdzięczał się regularnie, nie pozwalając, aby asfalt prowadzący do Dropasztu miał jakiekolwiek ubytki. Do hali, gdzie odbywała się produkcja, przylegał niewielki dwupiętrowy budyneczek, w którym mieściły się wszystkie biura. Na parterze znajdował się dział handlowy, piętro zajmowali kierownicy średniego szczebla wraz z wiceprezesem i dyrektorką działu marketingu Malwiną Brzózką. Na drugim z pięter znajdowały się już tylko gabinet prezesa – w tej chwili odgrodzony policyjną taśmą oznaczającą miejsce zbrodni – jego sekretariat i salka konferencyjna.

W tym momencie siedzieli w niej Marek Oniszczuk i Malwina Brzózka, ubrana na czarno i z rozmazanym makijażem, który powodował, że bardziej niż do wdowy podobna była do ducha. Być może brak lusterka sprawiał, że nic sobie z tego nie robiła, tylko pracowicie za pomocą chustki jeszcze bardziej rozprowadzała po policzkach tusz do rzęs.

– Malwinko, uspokój się. – Wiceprezes Dropasztu ujął wdowę za rękę. – To się już stało, trudno, czasu nie zawrócisz. Musimy teraz pomyśleć o naszej przyszłości.

– My? – Spojrzała na niego półprzytomnie i jakby odruchowo wyrwała swoją dłoń z jego uścisku.

– No tak – potwierdził niezrażony Oniszczuk. – Przecież cały Dropaszt jest teraz nasz. Możemy z nim zrobić, co chcemy, i zacząć zupełnie nowe życie.

– Nie mam ochoty teraz o tym myśleć. Przecież Andrzej jeszcze wczoraj...

– Rozumiem cię, minął dopiero jeden dzień. Wrócimy do tej rozmowy za tydzień lub dwa.

– Daj mi spokój! – zdenerwowała się Malwina. – Andrzej jeszcze nie ostygł, a ty już planujesz, co zrobić z jego najukochańszym dzieckiem!

– Skąd wiesz, że najukochańszym? – Oniszczuk uśmiechnął się nieprzyjemnie.

– Co sugerujesz?

– Przecież wiesz, jaki był Andrzej.

– Jesteś wstrętny i podły! Nie wiem, jak Andrzej mógł cię w ogóle wziąć na wspólnika! – Wstała i zamierzyła się pięścią na Oniszczuka. Ten jednak bez problemu chwycił ją za przegub dłoni i wykręcił rękę. – To boli!

– Przepraszam, ale nie dałaś mi wyboru...

– Co ty mówisz?

– Malwinko, weź coś na uspokojenie, odpocznij parę dni i zacznij myśleć o przyszłości. – Brzózkowa chciała dosięgnąć go nogą, ale Oniszczuk trzymał ją mocno. – Puszczę cię, dopiero gdy się uspokoisz. Nie chcę skończyć jak Andrzej...

– Jak Andrzej?! – Malwina przestała się wyrywać, ale Marek na wszelki wypadek wciąż nie puszczał jej ręki. – Co ty opowiadasz?

– Doskonale wiesz co. – Oniszczuk puścił dłoń Brzózkowej i uśmiechnął się do niej ciepło.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Masz, masz. Przy mnie nie musisz udawać. – Malwina znów ze złości naprężyła mięśnie, dlatego Marek chwycił ją mocniej. – Powiedziałem, uspokój się.

– Nie możesz mi rozkazywać. Ta firma jest teraz dużo bardziej moja niż twoja!

– Pod warunkiem, że ją naprawdę odziedziczysz.

– A kto inny miałby to zrobić?! Jestem jedyną spadkobierczynią.

– Czytałaś już testament? – Oniszczuk uśmiechnął się kpiąco. – Tylko nie mów, że nie wiesz, iż Andrzej zmienił go kilka miesięcy temu.

– I co, wydziedziczył mnie? – zapytała buńczucznie, choć na dnie jej głosu czaił się niepokój.

– Dobrze wiesz, że dopisał tam kogoś. A ponadto gdybyś była podejrzana o morderstwo, nie mogłabyś dziedziczyć. Dlatego lepiej pomyśl spokojnie o naszej przyszłości i o tym, co możemy teraz razem zrobić. – Nie czekając na jej dalszą reakcję, mężczyzna wyszedł z salki konferencyjnej.

Na korytarzu minął Jurka Tłuścika, dyrektora handlowego, który chciał z nim chwilę porozmawiać o wynikach sprzedaży. Wiceprezes Dropasztu uważał go za świetnego fachowca i nie zgadzał się z Brzózką, że to właśnie szef działu handlowego jest odpowiedzialny za ostatnio nie najlepszą sprzedaż. Spierał się ze swoim wspólnikiem o to, czy należy go zwolnić. A w tej chwili to on, Oniszczuk, będzie o tym decydował i nie da zwolnić Tłuścika, bo był pewien, że tak dobrego fachowca zaraz przejąłby Kurapol, ich największy konkurent na rynku.

Zamienili ze sobą kilka zdań i szef działu handlowego wrócił do siebie, a Oniszczuk po chwili był już w swoim gabinecie. Jego fotel nie był tak okazały jak ten należący do prezesa Dropasztu, za to mógł się wyciągnąć na nim z zadowoleniem, bez obawy, że ktoś przybije go do niego, używając szabli. W zasięgu wzroku nie było zresztą żadnego ostrego narzędzia, które mogłoby do tego służyć.

„No cóż, pierwszy krok już zrobiłem – pomyślał z uśmiechem. – Będzie mogła sobie teraz to wszystko przemyśleć i zapomnieć o różnych głupotach, które chodzą jej po głowie”.

Obrócił się z fotelem do okna, skąd rozpościerał się widok na halę fabryczną. Zarzucił nogi na parapet i tak kontemplował, co widzi, do czasu aż usłyszał energiczne pukanie do drzwi.

– Proszę – rzucił Oniszczuk, jednocześnie odwracając się z fotelem w stronę wejścia do gabinetu.

– Dzień dobry, panie prezesie. – W drzwiach stał Kapciński. Wiceprezes Dropasztu bardzo go nie lubił. Przez kilka lat był zwykłym rozbieraczem drobiu, ale odkąd firma zaczęła mieć problemy z płynnością finansową, stał się rzecznikiem niezadowolonych pracowników. Ledwie zapobiegli założeniu przez niego związków zawodowych, co byłoby dla nich prawdziwym nieszczęściem. Niestety, musieli go dalej znosić, choć Oniszczuk pomyślał, że teraz, gdy będzie bardziej samodzielnie kierował Dropasztem, mógłby spróbować jakoś się go pozbyć. Bez takiego kłopotliwego pracownika mógłby z pewnością lepiej i łatwiej sprzedać firmę. Na razie jednak uśmiechnął się i zapytał:

– Co tam dobrego, panie Tadeuszu?

– W zasadzie niewiele. Ludzie do tej pory nie dostali zaległych pieniędzy.

– Jak Boga kocham, wczoraj zabili prezesa, a pan do mnie przychodzi z takimi rzeczami? – Oniszczuk spojrzał na niego z wyrzutem.

– Ludzie się niepokoją, co teraz będzie po śmierci pana Brzózki.

– Dobrze będzie. – Oniszczuk uśmiechnął się, wstał i podszedł do Kapcińskiego. – Sprzedaż nam wreszcie trochę ruszyła, powinniśmy płacić na bieżąco. – Poklepał tamtego po plecach, delikatnie popychając go w stronę drzwi.

– Ludzie już nie chcą słuchać obietnic. Chcą kasy – stwierdził twardo nieformalny szef związków.

– Posłuchaj, Tadziu. – Wiceprezes Dropasztu przestał się uśmiechać, a jego twarz zrobiła się więcej niż nieprzyjemna. – Nie po to przytuliłeś parę miesięcy temu pod stołem dziesięć tysięcy, żeby mi takie pierdoły opowiadać! Gdyby się ludzie na produkcji o tym dowiedzieli, to chyba nie wróciłbyś w jednym kawałku do domu... – Oniszczuk stanął naprzeciw Kapcińskiego i spojrzał mu prosto w oczy, ale ten wytrzymał jego wzrok.

– A co by było, gdyby policja się dowiedziała, że to ty go zabiłeś, wiceprezesiku?

Oniszczuka zatkało. Wiedział, że Kapciński to absolutnie bezczelny typ, po którym można się spodziewać wszystkiego, co najgorsze, ale nie tego. Jak ten śmieć śmiał go oskarżać?!

– Chyba się przesłyszałem?!

– Chyba nie. – Rozbieracz drobiu uśmiechnął się kpiąco.

– Won mi stąd! – warknął przez zęby wiceprezes Dropastu, zbliżając swoją twarz do twarzy niedoszłego związkowca na odległość ledwie dziesięciu centymetrów. – A jak jeszcze raz coś takiego powiesz, to osobiście cię rozerwę na kawałki!

– Ja z tych niebojących się jestem. – Kapciński znów wytrzymał jego spojrzenie. – A jak się nie dogadamy, to i jakiś strajk może się niedługo tutaj przydarzyć. I nici z korzystnej sprzedaży Dropasztu, i nie zarobisz tyle, ile chcesz. Oczywiście, nie musisz od razu płacić wszystkim wszystkiego, wystarczy, jeśli mnie przelejesz większą ratę...

– Won mi stąd i to w podskokach, bo nie ręczę za siebie! – Widać było, że Oniszczuk z największym trudem powstrzymuje swoje ręce, które najchętniej zacisnęłyby się na szyi Kapcińskiego. Rozbieracz drobiu jednak nic sobie z tego nie robił, tylko spokojnie i bez słowa wyszedł z gabinetu wiceprezesa. Na korytarzu natknął się na Jurka Tłuścika, który biegł z papierami do samochodu. Przywitał się z nim i zapytał:

– Podobno sprzedaż nam ostatnio wzrosła?

– Chciałbym – westchnął szef działu handlowego. – Może bym się wreszcie doczekał jakiejś premii.

– Ale Oniszczuk powiedział, że wzrosła. Byłem przed chwilą u niego.

– No jeśli taka jest wersja oficjalna, to ja się z nią zgadzam. – Tłuścik się uśmiechnął, a jego uśmiech był na tyle zaraźliwy, że Kapciński też wyszczerzył zęby i o nic więcej już nie pytał. – No dobra, lecę, żeby nam ten wzrost nie opadł.

Tłuścik popędził w kierunku klatki schodowej, a Kapciński ruszył powoli za nim. Zszedł nawet kilka stopni, jakby miał zamiar wrócić do hali produkcyjnej, ale potem zmienił zdanie i ruszył na drugie piętro. Na korytarzu natknął się na sekretarkę idącą z filiżanką kawy w stronę salki konferencyjnej.

– Co ty tu robisz? – zapytała niechętnie Iwona Zazulak.

– Tak wpadłem zapytać, co słychać.

– Za często tu wpadasz.

– Bez przesady. Tylko jak się stęsknię za tym piętrem.

– To piętro dla szefów. Czyżbyś chciał ich zastąpić? – zapytała z kpiną sekretarka.

– A myślisz, że nie potrafiłbym? – zaperzył się Kapciński. – Dużo lepiej od nich bym tym wszystkim zarządzał.

– I dlatego zabiłeś Brzózkę, żeby zasiąść w jego fotelu?

Kapciński nie umiał ocenić, czy kobieta powiedziała to bardziej ironicznie, czy na serio, ale minę miał przestraszoną.

– Oszalałaś!? Co ty gadasz?

– To, co widziałam.

– Widziałaś, jak zabijam Brzózkę?

– Widziałam wystarczająco dużo.

– Coś ci się musiało przywidzieć.

– Pani Iwono, długo jeszcze mam czekać na tę kawę? – Z salki konferencyjnej wychyliła się Malwina Brzózka. Odkąd wyszedł od niej Oniszczuk, musiała spojrzeć w jakieś lusterko, bo teraz jej twarz była wprawdzie bez makijażu, ale też bez śladów jego rozmazania.

– Już idę, proszę pani. – Wprawdzie Brzózkowa była przecież dyrektorem marketingu, ale Zazulak zawsze zwracała się do niej per pani.

– Panie Kapciński, pan do mnie? – zapytała Malwina.

– A nie... Tak tylko zaszedłem. Ale już sobie idę. – Szef nieformalnych związków zawodowych obrócił się na pięcie i po chwili słychać było już tupot jego stóp na schodach.

Sekretarka weszła do salki konferencyjnej i postawiła na stole filiżankę z kawą.

– Czy to wszystko, proszę pani? – zapytała.

– Na razie tak. Chyba że chce mi pani coś powiedzieć?

– Wiem, że to może nie jest dobra chwila, ale...

– Słucham?

– Chciałam powiedzieć, że odchodzę. Zresztą powiedziałem to już panu Andrzejowi kilka dni temu...

– A nie mogła pani po prostu złożyć wypowiedzenia, zamiast zabijać mojego męża? No co tak pani na mnie patrzy? Dobrze wiem, że to pani jest mordercą.

ROZDZIAŁ 6
Niebezpiecznieprzystojny policjant

Basia Kotula wiedziała, kogo się spodziewać. Ledwie dojechała do pracy, zadzwoniła do niej pani Aurelia i dość dokładnie opisała policjantów, którzy ją odwiedzili. Nie wspomniała jednak, że jeden z nich, podkomisarz Martuś, jest takim przystojnym facetem. No i jaki ma miły głos, taki głęboki, sympatyczny, nadawałby się do radia. A na dodatek tak fajnie się uśmiecha, jakby wcale nie przyszedł do niej, aby przesłuchać ją w poszukiwaniu jej narzeczonego. Dlatego powiedziała: