Coca to jest to - Jacek Getner - ebook + audiobook + książka

Coca to jest to ebook i audiobook

Jacek Getner

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przypadek chodzi po ludziach, czyli kolejna komedia kryminalna z genialnym detektywem Jackiem Przypadkiem w roli głównej!

 

 

W najnowszej odsłonie swoich przygód detektyw Jacek Przypadek rozwiązuje sprawy, w których tle pojawiają się wszechobecne w Warszawie narkotyki. W tytułowej zagadce „Coca to jest to” stara się dowiedzieć, czy piękna Karolina popełniła samobójstwo w trakcie spotkania trzech swoich kochanków, dyrektorów agencji reklamowych, czy też ktoś jej w tym pomógł. W drugim śledztwie o kryptonimie „Jestem półbogiem” wyjaśnia zniknięcie kolekcji cennych butów, które ktoś regularnie kradnie warszawskiemu dziennikarzowi, playboyowi i podróżnikowi, Maksowi Klockowi. W ostatniej ze spraw, zatytułowanej „Kod Leonarda Szczecha”, wyjaśnia zaginięcie syna znanego prawnika, który zostawił za sobą wiele tajemniczych śladów, mających utrudnić jego odnalezienie. 

 

 

 

W rozwiązywaniu zagadek tradycyjnie już pomagają Przypadkowi warszawscy bezdomni i zbieracze złomu. Z kolei wieloletni policyjny partner głównego bohatera, komisarz Łoś, postanawia spróbować swoich sił w roli prywatnego detektywa. W życiu matki Jacka pojawi się natomiast Cichy Wielbiciel, a jego współlokatorka przeprowadza się bliżej, niż mógłby się spodziewać…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 24 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
4,4 (91 ocen)
50
28
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
takbardzolesna

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lekka i przyjemna. Autor nie zawiódł chociaż to kolejny tom serii. Bardzo polecam!
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Opowiadania wciągające ale mają dziwne zakończenia. Niby wyjaśniają zagadki ale nie do końca. Zbyt zagmatwane i jednocześnie zbyt proste. Trochę jak mydlana opera.
00
Piotr1966W

Całkiem niezła

Fajne opowiadanie i nawet nieźle przeczytane ale ani sensacji ani też śmiechu nie było
00
bleblata

Dobrze spędzony czas

Polecam. Fajna. Śmieszna
00
Danielko7

Nie oderwiesz się od lektury

Przypadek jak zwykle w formie, wysokiej i śmiesznej,
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

© Copyright by Jacek Getner, 2024

Nazwiska postaci: Janek Getner

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Magdalena Białek

Korekta: Patryk Białczak

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © creativepriyanka,

© ljupco, © pandavector/123RF

Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-32-4

ROZDZIAŁ 1Coca to jest to!

Wkoło zionęło wielką pustką. Totalną i wszechogarniającą. Obezwładniającą i dołującą. Maksymalnie beznadziejną. Taką, z której jest już tylko droga na samo dno, a nawet dużo, dużo niżej.

A jeszcze pół godziny wcześniej było tu zupełnie inaczej. Panowała ogromna radość, poczucie niesamowitej mocy. Euforia i tryumfalizm! W końcu siedziało tu trzech ludzi absolutnego i niesamowitego sukcesu. Dyrektorzy kreatywni największych agencji reklamowych na rynku! Zdobywcy wielu nagród branżowych, nieustannie pnący się po stopniach kariery. Właściwie będący na jej samym szczycie!

I chyba w tym tkwił problem. Osiągnęli już wszystko i nagle orientowali się, że nie mają nic. Kompletnie nic. Wokół nich była właśnie ta wielka pustka. Oraz Bolko Szołtysik. Od wielu lat gwiazda i gospodarz mnóstwa programów telewizyjnych i radiowych. Swej twarzy i charyzmy użyczał już wielu reklamowanym produktom, stąd znał się bardzo dobrze ze wszystkimi trzema panami.

Ale ostatnio nie miał najlepszej passy. Dlatego zagadnął siedzącego obok Michała „Szubienicę” Aniołka, gospodarza tego zgromadzenia:

— To jak będzie z tą reklamą szamponu przeciwłupieżowego?

Aniołek, czterdziestokilkuletni blondynek o twarzy wiecznego dziecka, spojrzał ciężko na szołmena. Swój przydomek zawdzięczał nie tylko wisielczemu nastrojowi, który gnębił go od dawna. Już kilka lat wcześniej w salonie zamiast żyrandola umieścił pętlę ze sznura jak na wielkiej szubienicy. Twierdził, że czasem się przymierza do włożenia do niej głowy i być może kiedyś skorzysta z tego elementu wystroju wnętrza — bo świat jest bez sensu, a on sprzedał się komercji i cierpi z tego powodu; bo tak naprawdę marzył o tym, żeby zostać wrażliwym poetą. Niektórzy znajomi śmiali się z niego, ale zapraszane tu kobiety w wieku świeżo pomaturalnym wierzyły mu bez zastrzeżeń i były pod ogromnym wrażeniem jego nonkonformizmu.

— Bolko, jakiego szamponu? — zapytał Szubienica.

— No przecież mówię, przeciwłupieżowego. O, zobacz, jakie ja mam piękne włosy. Długie, czarne i ani śladu łupieżu.

— Czarne masz, bo sobie cały czas farbujesz. Poszukaj kogoś, kto takie rzeczy reklamuje.

— Nie ma mowy, nie wystąpię w żadnej reklamie farby do włosów! — zaperzył się szołmen. — Jeszcze by ktoś pomyślał, że ja naprawdę mam siwe włosy.

— Dla mnie możesz sobie występować, w czym tylko chcesz. — Aniołek wzruszył ramionami. — Moja agencja nie ma w portfolio ani farby, ani żadnego szamponu.

— Szkoda — westchnął Szołtysik. — Czekaj, to może ty, Robert, mówiłeś mi o szamponie?

Bolko spojrzał z nadzieją na bruneta o bladym licu, przypominającym lico nieboszczyka, który siedział równie smutny naprzeciw niego. Ten prychnął tylko pogardliwie i wycedził:

— Moja agencja specjalizuje się w produktach dla prawdziwych mężczyzn. — Trupiechowski ułożył się wygodniej na fotelu i spojrzał w sufit. — Samochody, piwo, prezerwatywy…

— Pasuje! — ucieszył się Bolko. — Wszyscy wiedzą, że ja jeżdżę najlepszymi bryczkami, piwko też lubię, chyba nawet kiedyś jakieś reklamowałem, chociaż to straszny sikacz był. Za prezerwatywami nie przepadam, ale reklamować mogę. Dużo nie wezmę, pół bańki mi starczy — zgodził się łaskawie.

— Bolko, ale po co by ktoś w ogóle miał cię brać do reklamy? — odezwał się trzeci z dyrektorów kreatywnych, Ksymeniusz Szmigiero.

On z kolei miał na głowie burzę lekko posiwiałych włosów, a na szyi plamki z farby, której nie domył po ostatniej próbie namalowania obrazu. Próba ta skończyła się atakiem szału i nałożeniem płótna na głowę podwładnej, która przerwała mu proces twórczy.

— Jak to po co? — Bolko był autentycznie zdziwiony. — Przecież jestem autorytetem dla młodzieży. I dorosłych zresztą też. I jestem powszechnie znany, lubiany… No i czego rżycie? — Wciąż raczej zdumiony niż zły spojrzał na trójkę dyrektorów kreatywnych.

— Czyli to prawda, co o tobie mówią. — Aniołek pierwszy opanował śmiech.

— No pewnie, że o mnie mówią. Wszyscy o mnie mówią, to nic dziwnego, że coś o mnie mówią. O mnie się mówiło zawsze i wszędzie, to teraz też się mówi — napuszył się dumnie. — A właściwie co mówią?

— Że kompletnie nie masz kontaktu z rzeczywistością. Półtora roku temu straciłeś program w TV i ludzie o tobie już właściwie zapominają. Przedtem też byłeś chwilę głośny po pięciu latach posuchy. Teraz to powinieneś komuś dopłacić za to, żeby cię pokazał w reklamie, to może byś dostał jakąś robotę w radiu.

— Was już kompletnie pogięło — oburzył się Bolko. — Ja wciąż mam swój program w TV. Co tydzień nagrywamy nowy odcinek. Spędzam w studiu za każdym razem sześćset sześćdziesiąt sześć minut, to znaczy przychodzę na dziesiątą, a wychodzę sześć minut po dwudziestej pierwszej.

— Bolek, nic nie masz — zgasił go Aniołek. — Jak ci dzisiaj otworzyłem drzwi, to sam cię ledwo poznałem, bo myślałem, że już nie istniejesz.

— Bo za dużo tego gówna wciągacie. — Szołtysik pokazał na szklany stoliczek, gdzie można było zobaczyć jeszcze mikroślady białego proszku.

— A co, mamy tak jak ty cały czas maryśkę jarać? — roześmiał się pogardliwie Trupiechowski.

— To dobre dla dzieciaków podobnych do ciebie, które wciąż uważają się za nastolatków, chociaż już powinny na emeryturę iść — dodał Szmigiero.

— Tak, trawestując klasyczkę naszej branży: „Coca to jest to!” — zadeklarował gospodarz.

Pozostali pokiwali zgodnie głowami, ale na ich twarzach wciąż gościły smutek i pustka.

— Myślisz, że ona też wciągała kreski? — zainteresował się Ksymeniusz.

— Wtedy był problem z towarem. Ale jakby mogła, na pewno by wciągała — wyraził swoje przekonanie Aniołek.

— Wtedy w ogóle było lepiej, w tym peerelu. — Trupiechowski pokiwał smętnie głową. — Mogła przytulić kasę za reklamę i oprócz tego jeszcze inne fajne rzeczy robić. Do Kabaretu Starszych Panów albo dla Rodowicz. I wszyscy wiedzieli, kto to Osiecka. A czy ktokolwiek wie, kto to Trupiechowski?!

— To fakt — przyznał Szmigiero. — A teraz to nawet nikt nie skojarzy człowieka z żadną reklamą. I wszystko to bez sensu.

— Zupełnie bez sensu — westchnął Trupiechowski.

— Kompletnie bez sensu — dołączył do chóru gospodarz. — Tylko sobie samobója strzelić.

— Daj spokój, nigdy tego nie zrobisz — prychnął Ksymeniusz. — Ta twoja szubienica to tylko lep na laski.

— Tak myślisz?! — zaperzył się Aniołek. — To zaraz zobaczysz! — Podniósł się. — To, że ty byś nie dał rady ze sobą skończyć, nie znaczy, że ja też jestem takim mięczakiem!

— Ja nie dam rady? — oburzył się Szmigiero.

— Obydwaj nie dacie rady. Tylko ja bym potrafił! — włączył się do licytacji Trupiechowski.

— Akurat! Ty nawet porządnej reklamy nie umiesz zrobić, a samobója chcesz sobie strzelić — warknął z wyższością gospodarz i ruszył w stronę salonu, gdzie była domowa szubienica.

W tej chwili jedyną osobą, która siedziała, był Bolko Szołtysik. Od czasu, gdy został potraktowany emerytalnym epitetem, usiłował obliczyć, ile ma faktycznie lat, żeby powiedzieć, jak dużo mu jeszcze brakuje do tego feralnego wieku. I choć był znany z tego, że wszelkie rachunki wciąż fantastycznie powstawały i utrwalały się w jego głowie, to tego jednego nie mógł wykonać. Uznał tylko, że do bycia emerytem brakuje mu prawie czterdzieści lat, bo z trudem był sobie w stanie wyobrazić, że ma więcej niż trzydzieści.

Kiedy już to zrobił, zauważył dopiero, że jego znajomi dyrektorzy kreatywni w tej chwili przeciskają się w stronę salonu, licytując się wciąż o to, który z nich da radę popełnić samobójstwo. Ledwo jednak zdążyli przekroczyć drzwi, zaczęli się nawzajem szarpać i odpychać, żeby żaden z nich nie dopchał się pierwszy do szubienicy. Bolko chciał nawet krzyknąć w ich stronę, żeby przestali się wydurniać, ale w tym momencie wszyscy się wywrócili, a po chwili zastygli w nienaturalnych pozach. I trwali tak dobrą minutę, zanim Szołtysik zapytał:

— No co się wam stało?

Nie otrzymawszy odpowiedzi, podniósł się i ruszył w ich stronę. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że wszyscy mają wzrok wbity w sufit, w miejsce, gdzie w salonie znajdowała się szubienica. Powędrował za ich spojrzeniami i po chwili otworzył usta ze zdziwienia.

Miejsce, w którym dyrektorzy kreatywni chcieli popełnić samobójstwo, było już zajęte. Na dodatek kształty, niczym nieokryte, no i twarz wisielca wydały się Bolkowi dziwnie znajome.

— Karolina? — zapytał bezwiednie, ale nieboszczka mu nie odpowiadała, dlatego spytał jeszcze: — Co ty tu robisz?

***

Jacek Przypadek z zadowoleniem rozglądał się po wnętrzu mieszkania numer trzynaście mieszczącego się na czwartym piętrze kamienicy przy ulicy Koneckiej 40. Było urządzone naprawdę elegancko i ze smakiem, odrobinę nowocześnie, ciupkę klasycznie. Sam detektyw, gdyby na nowo przemeblowywał swoje własne lokum, zrobiłby to w dokładnie ten sposób jak Malwina Żarska, była dziennikarka, jego nowa sąsiadka. On jednak, jako konserwatysta z natury, nie miał w zwyczaju niczego diametralnie zmieniać. Co najwyżej czasem mógł uzupełnić swoje mieszkanie o jakiś drobiazg. Albo ewentualnie taboret, który rozpadł się po czterdziestu latach, wymienić na nowy. Pod warunkiem że był niemal identyczny jak ten zepsuty.

Był tu pierwszy raz, od kiedy mieszkająca z nim przez kilka miesięcy Malwina kupiła to mieszkanie i przeprowadziła się drzwi obok. Nie zaglądał wcześniej do swojej niedawnej współlokatorki, bo ta oświadczyła, że nie ma sensu, aby oglądał gołe ściany sąsiedniego mieszkania, i zaprosi go dopiero, kiedy się całkiem urządzi. I ta chwila właśnie nastąpiła.

— Naprawdę, pięknie tu — powiedział do gospodyni. — Muszę tu czasem do ciebie wpadać. Oczywiście jeśli będziesz mnie zapraszać — zastrzegł.

— Masz tu nieustające zaproszenie — powiedziała Malwina. — O każdej porze dnia i nocy.

— Nawet gdy nie jesteś sama? — zapytał niewinnie Jacek.

— Ja jestem cały czas sama.

— Nie zrozum mnie źle, ale wydawało mi się, że ostatnio jakiś mężczyzna wyszedł od ciebie dość mocno po północy.

— Stary znajomy — wyjaśniła Żarska. — Nie widzieliśmy się wiele lat i trochę się zasiedział.

— Malwina, proszę cię. — Przypadek uśmiechnął się szeroko i rozsiadł wygodnie w jednym z foteli.

Mebel był ustawiony naprzeciwko obrazu, który Jacek podarował Malwinie. Płótno przypominało wielkie okno, za którym rozciągał się widok na stary gęsty las. Detektyw wpatrywał się w niego dłuższą chwilę, zanim się odezwał.

— Przecież ty wiesz, że ja wiem, że to nie był stary znajomy.

— Powiedzmy, że stęskniłam się za twoją słynną dedukcją, w której nawet Sherlock Holmes jest pół kroku za tobą.

— Tym razem nie musiałem jej używać, bo pomogły mi nasze ulubione sąsiadki, panie Zygfryda i Teodora. — Tak miały na imię dwie nader wiekowe lokatorki spod numeru czternastego, które wprowadziły się tam na czas nieobecności swojej kuzynki, Irminy Bamber.

— Naprawdę ufasz w ich słowa? One, zdaje się, mają jakąś obsesję na punkcie tego, żeby ci udowodnić, że są lepszymi detektywami niż ty.

— Muszę przyznać, że czasami naprawdę nie brak im logiki przy wyciąganiu wniosków. Co jest godne podziwu, zważywszy, że mają około dziewięćdziesięciu lat. Ale tym razem nawet małe dziecko wiedziałoby, że to nie twój stary znajomy, słysząc, jak wypowiada przed wejściem do ciebie kwestię: „Pani Malwino, tak się cieszę, że mogłem panią poznać”.

— Czyli podsłuchiwały. — Malwina pokiwała głową. — Tęsknie za panią Irminą Bamber. Ona by nic takiego nie zrobiła.

— Wraca dopiero w okolicy świąt. No chyba że jakiś sztorm zatrzyma jej statek. I dopiero wtedy jej kuzynki stąd znikną.

— No trudno. Zatem zostałam rozszyfrowana i nie mogę udawać, że to mój stary znajomy. Ale mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że czasem odwiedzi mnie ktoś, kto zostanie dłużej? A może nawet na śniadanie?

— Szczerze mówiąc, ucieszyłbym się nawet, gdyby ktoś taki cię czasem odwiedził — powiedział zupełnie poważnie Przypadek, a Żarska mogła tylko żałować, że to nie jest z jego strony żart. — Ale dobrze wiesz, że to nie był ktoś taki.

— No to dawaj, Sherlocku, powiedz, co tym razem mnie zdradziło. I nie wmawiaj mi, że siostry Zygfryda i Teodora podsłuchiwały przez trzy godziny, co dokładnie robimy z moim nowym znajomym.

— W sumie to naprawdę proste. Już same słowa, które mówił ten twój znajomy przed wejściem, świadczyły o tym, że to nie ten rodzaj relacji. Gdyby to był ktoś na jedną noc, to i tak bylibyście już na „ty”, a nie na „pan”, „pani”. Gdyby twoja książka o poszukiwaniach Basi już wyszła, mógł być to teoretycznie twój czytelnik, który rozpoznał cię po zdjęciu na okładce. Ale ona przecież trafi dopiero do księgarni za jakieś dwa tygodnie.

— Kiedyś byłam dość znaną dziennikarką — zauważyła Żarska.

— Tak, ale jeśli ktoś pamiętał cię z tamtych czasów, to już też zapewne wie, że porzuciłaś zawód i zachwycając się możliwością poznania cię, nic nie zyska. Poza tym ty jako dziennikarka, w odróżnieniu od swojej przyjaciółki Ani Sakowicz, nigdy nie gwiazdorzyłaś.

— Więc kim był mój nowy znajomy?

— Ostatnio nigdzie nie wychodzisz, nie poznajesz nowych ludzi. Musiał to więc być ktoś poznany świeżo, ale nie bezpośrednio przed jego wizytą. Nikt z wydawnictwa, bo z osobami pracującymi nad twoją książką musiałaś poznać się wcześniej. Wyjątek stanowi zapewne redaktor, bo z tego, co pamiętam, miałaś z nim tylko kontakt mailowy. No i on, zwłaszcza jeśli zachwycił się twoim tekstem, mógł tak się cieszyć z poznania ciebie. I zakładam, że to był właśnie on. Zaprosiłaś go do siebie po jakimś spotkaniu na mieście, żeby wzbudzić moją zazdrość — zakończył na głos, ale w myślach dodał: „A przynajmniej udawać, że chcesz to zrobić”.

— No cóż, jak zwykle okazałam się banalnie przewidywalna — powiedziała z wymuszoną ironią. — Jak wszyscy ludzie dla ciebie.

— Ty jedna nie, Malwino. Ty mnie już dwa razy zaskoczyłaś. Przecież wiesz.

— Tym kupieniem mieszkania obok ciebie też? — zapytała, z trudem kryjąc radość pod niewinnie zdziwionym pytaniem.

— Dobrze wiesz, że tak. Wprawdzie nie był to dla mnie taki szok, jak przy pierwszym zaskoczeniu, ale również.

— A jak było tym razem?

— Powiedzmy, że trawestując Jamesa Bonda, widząc, jak wychodzisz spod trzynastki, byłem zmieszany, choć nie wstrząśnięty — wyjaśnił Przypadek.

— Ale nie masz nic przeciwko temu?

— Z jednej strony się cieszę, z drugiej martwię. Dobrze wiesz, że to mieszkanie jest przeklęte i jego lokatorzy zawsze kiepsko kończą.

— Ejże, Sherlocku. Przecież dobrze wiem, że jesteś wierzący, czyli nie uznajesz przesądów i nie wierzysz w pechową trzynastkę. — Malwina się roześmiała, ale Jacek wyczuł, że w jej śmiechu jest coś nieszczerego.

— To prawda. Za to wierzę w to, że tu może być jakieś Zło, które wierzący napisze dużą literą, a niewierzący nazwie pechem.

— No i zrobiło się groźnie. — Malwina się wzdrygnęła. — Ja na szczęście wierzę, że przełamię klątwę tego miejsca i absolutnie nic mi nie grozi. A ostatnio lokatorzy źle kończyli ze względu na sąsiedztwo genialnego detektywa Jacka Przypadka, który odkrywał ich niecne postępki. Mam nadzieję, że mnie tego po starej znajomości oszczędzisz.

— Postaram się — obiecał Jacek.

— Postaram się to za mało. Chyba będę musiała wziąć się za nadzór nad twoimi śledztwami, żeby mieć pewność.

— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że przyjmujesz moją starą propozycję, żebyśmy stworzyli duet śledczy?

— Czyżbym zaskoczyła cię po raz trzeci? — zapytała zadowolona eksdziennikarka.

— Uznaj, że jeszcze trochę mniej niż za drugim razem, ale mimo wszystko tak. Dlatego właśnie zapytam dlaczego, bo nie dam rady się sam domyślić. Zwłaszcza że chyba za dwa dni zaczynasz pracę jako rzecznika prasowa dużej spółki.

— Czuję, że zanudzę się tam na śmierć. Wiesz, to taka świetna fucha załatwiona przez starego znajomego. Kasa dobra, roboty niedużo, tylko jak jakaś kryzysowa sytuacja, to trochę więcej. Ale takie zdarzają się średnio raz na dwa lata.

— Zatem witaj na pokładzie. Zawsze się przyda obok jakaś przyjazna dusza, bo z moim przyjacielem Błażejem chyba nie spotkam się prędko.

— Cały czas karnie się do ciebie nie odzywa? — zapytała nieco rozbawiona Żarska.

— A czy wyobrażasz sobie, żeby jakiś Sakowicz sprzeciwił się własnej małżonce? Zresztą znasz świetnie żonę Błażeja, bo przyjaźnicie się z Anią od wielu lat.

— Ale ostatnio kontaktujemy się jakby mniej.

Rozległ się sygnał telefonu komórkowego Jacka. Przypadek spojrzał na wyświetlacz i powiedział:

— No proszę, z tego numeru dzwonił do mnie podkomisarz Łoś, kiedy siedział w areszcie.

— Czyli nowy klient. No odbierz, potrzebujemy pieniędzy — pogoniła go żartobliwie.

— Jacek Przypadek, słucham. … Bolko? — upewnił się zdziwiony. — Co u ciebie słychać? — Przez moment słuchał wyjaśnień Szołtysika, lecz przerwał je, bo szołmen miał skłonność do paplania za dużo i bez sensu. — Rozumiem, że w związku z tym chcesz mnie wynająć? … Tak, Boleczku, ja nie pracuję za darmo. … Tak, wiem, że chwilowo nie masz za dużo pieniędzy, ale wymyślę sposób, żebyś mi zapłacił. Wpadnę do ciebie jutro. Do zobaczenia. — Rozłączył się.

— Chyba nie chcesz powiedzieć, że zgodziłeś się znów pracować dla Bolka Szołtysika?

— Sprawa zapowiada się ciekawie.

— Ale on na pewno nie ma ani grosza, żeby ci zapłacić!

— Pracując ze mną, musisz liczyć się z tym, że zysk czasem jest osiągany w różny sposób.

— A co on od ciebie chce? — zapytała zrezygnowana Żarska. — I dlaczego dzwonił z aresztu?

— Jest podejrzany o morderstwo.

— Nic mu nie zrobią. Dobrze wiesz, że takim jak on nic nie robią.

— Nie tym razem. Denatka ma na imię Karolina i od prawie dwóch lat pomieszkiwała z panem Skrupskim.

— Tym Skrupskim? — zapytała lekko przerażona Malwina.

— Tak. Tym Skrupskim. Najważniejszym redaktorem naczelnym w Polsce.

***

Każdy przełożony najbardziej lubi sytuacje, kiedy podwładny, niczym carski poddany, ma wygląd lichy i durnowaty i w żaden sposób, niepytany, nie próbuje się popisać swoimi przemyśleniami. Słucha tylko grzecznie, co władza zwierzchnia ma mu do przekazania. A potem biegnie usłużnie wypełnić polecenia.

Największym koszmarem każdego szefa jest zaś moment, kiedy jego pracownik ma już kompletnie w nosie polecenia przełożonego. Dzieje się tak zwykle tylko w sytuacji, gdy podwładny został właśnie szefem związków zawodowych albo po prostu zwariował. Nawet wtedy jednak szef ma pewne narzędzia chroniące powagę jego autorytetu. Dlatego najgorzej jest jednak, kiedy pracownik właśnie odchodzi z firmy i kompletnie nie przejmuje się tym, co przełożony ma mu do powiedzenia. A szef musi grzecznie jeszcze o coś prosić, bo inaczej może mieć kłopoty.

W tej fatalnej sytuacji znajdował się w tej chwili inspektor Zasada, którego już sam widok uśmiechniętej twarzy komisarza Łosia, połączony z dość nonszalancką pozą „na baczność”, doprowadzał do furii. Ale jako się rzekło, nie mógł jej okazać, bo wtedy nic by nie uzyskał. Z tego powodu starał się wykrzywić usta w jakiś wyglądający najbardziej przyjaźnie grymas.

— Drogi komisarzu, i po co ten pośpiech? — Zasada poklepał Łosia po plecach. — Jesteście jeszcze młodym policjantem, emerytura na razie nie jest dla was.

— Tak naprawdę mógłbym na nią przejść już dwa lata temu.

— Ale ta wcześniejsza emerytura to jest, wiecie, dla policjantów po traumatycznych przejściach, z jakimiś ranami postrzałowymi. A wy jesteście w pełni sił…

— Mówiłem już, jestem wypalony — oświadczył komisarz Łoś. — Praca nie sprawia mi przyjemności. Muszę poszukać nowych wyzwań.

— Wy naprawdę chcecie założyć tę agencję detektywistyczną? Przecież to nudy gorsze niż u nas…

— Dzięki emeryturze będę miał z czego żyć i będę mógł brać ciekawe sprawy.

— Tyle lat doświadczenia i jeszcze nie wiecie, że wszystkie przestępstwa są w gruncie rzeczy banalne? Ja wiem, temu Przypadkowi trafiają się dziwne sprawy, ale jestem pewny, że zgarnia z rynku wszystkie takie.

— Zaryzykuję. Jeśli mi się nie uda, to najwyżej wymyślę jakieś inne zajęcie na emeryturę. Od jutra wykorzystuję zaległy urlop, a za dwa miesiące ostatecznie mnie już tu nie ma. — Łoś uśmiechnął się tak bezczelnie, że Zasada stracił nad sobą panowanie.

— Mogę wam go cofnąć i kazać wypłacić ekwiwalent! Albo nawet was zdegradować i będziecie mieli emeryturę posterunkowego!

— W kadrach mówili, że to niemożliwe, mam okres ochronny — odpowiedział spokojnie komisarz. — A pan inspektor sam trzy dni temu twierdził, że moja emerytura to dobry pomysł, i życzył mi szczęścia na nowej drodze życia.

— Ale sytuacja się zmieniła i mam sprawę, do której jesteście mi potrzebni — przyznał niechętnie Zasada. — Mogłaby was zainteresować, bo jest dziwna.

— Mówił pan inspektor, że wszystkie dziwne sprawy trafiają do detektywa Przypadka.

— No i nie można wykluczyć, że tą sprawą również się zajmie.

— I pewnie aresztuje kogoś bardzo znanego? — domyślił się Łoś. — Czyli to sprawa zupełnie nie dla mnie. Jak pan inspektor pamięta, nigdy mi się nie udawało zapobiec takiemu aresztowaniu.

— Tylko widzicie… tym razem… — Inspektorowi wprost nie mogły przejść przez usta te słowa, ale nie miał wyjścia, musiał je wypowiedzieć. — Tym razem jest pozwolenie na aresztowanie kogoś ważnego.

— Jakaś zmiana strategii? Pytam, bo do tej pory raczej unikaliśmy takich spraw.

— Ale teraz nie możemy! — zirytował się ponownie Zasada. — Zabito partnerkę redaktora Skrupskiego i on zażądał od komendanta głównego aresztowania mordercy bez względu na wszystko. Nawet jakby to był premier, to on go obsmaruje w swojej gazecie tak, że pół Polski będzie domagało się jego aresztowania, a drugie pół natychmiastowej kary śmierci!

— U nas nie ma kary śmierci…

— Spokojnie, redaktor Skrupski, jak będzie chciał, to doprowadzi do jej przywrócenia dla tego jednego, szczególnego winnego!

— A jeśli to on ją zabił? — zastanawiał się głośno Łoś. — Przypadkowi zdarza się udowodnić winę nawet zleceniodawcy.

— Jest kryty. Przez tydzień jeździł po świecie na różne zjazdy najważniejszych redaktorów naczelnych i wrócił dopiero, jak dowiedział się o jej śmierci. To jak, poprowadzicie tę sprawę? — Zasada spojrzał błagalnie na Łosia, co zdarzyło mu się chyba pierwszy raz w życiu.

Mimo to komisarz pozostawał nieugięty i drążył dalej:

— No ale do aresztowania mordercy wystarczy chyba sam Przypadek.

— Sam go nie może aresztować, do tego potrzebny jest dobry policjant. — Inspektor uznał, że w tej sytuacji musi się zdobyć nawet na pochlebstwo wobec podwładnego.

— Do tego wystarczy jakikolwiek policjant — zgasił go nieoczekiwanie Łoś. — Jak pan chce, panie inspektorze, żebym się tym zajął, to proszę ze mną grać w otwarte karty.

Zasada przygryzł wargi. Od dawna nie miał wątpliwości, że ciągłe przebywanie Łosia z Przypadkiem spowodowało, że ten pierwszy z dobrego, posłusznego policjanta zmienił się w… jeszcze lepszego policjanta, który jednak ma za nic wszelkie hierarchie. I to nie tylko te w życiu codziennym, ale też służbowe! I nawet śmiał przyprzeć do muru swojego zwierzchnika!

— No dobrze, Łoś. Powiem wam, dlaczego to musicie być wy. Wprawdzie mamy wolną rękę co do aresztowania kogokolwiek, ale musimy być na to przygotowani. Czyli musimy wiedzieć choć trochę wcześniej, kto jest winny. Wy najlepiej znacie Przypadka, on was nawet chyba lubi. Tylko wam powie wcześniej, kto jest mordercą. To jak, bierzecie tę sprawę?

Łoś zrobił zamyśloną minę. Wiedział, że mógł sobie na to pozwolić, bo Zasada nie zdobędzie się na zbyt szybkie popędzenie go. I trzeba przyznać, odrobinę upajał się świadomością takiego obrotu spraw, który jeszcze nigdy nie miał miejsca. Ale w końcu musiał odpowiedzieć:

— Nie.

— Jak to „nie”?! — Zasada nie był w stanie uwierzyć w to, co usłyszał. — Przecież odchodziliście na emeryturę, bo niby nie macie ciekawych spraw. I nawet chyba byliście źli, jak wam zabrałem śledztwa, w które był zamieszany ten utrapiony detektyw. A przy takiej okazji mówicie „nie”?!

— Zgadza się, panie inspektorze. Od jutra już miałem nie pracować i nie mam ochoty narażać życia.

— Jakiego życia, Łoś? — Zasada by szczerze zdziwiony. — Ktoś po prostu zabił laskę, i tyle.

— Panie inspektorze, jeśli ktoś nie bał się zabić laski redaktora Skrupskiego, to dla niego zabicie policjanta to pestka. To po pierwsze. A po drugie, na pewno zabił ją ktoś ważny, bo nikt inny by się nie odważył. A ja nie mam ochoty podpaść tuż przed emeryturą kolejnej ważnej osobie. — Komisarz wydawał się nieugięty. — Nawet pewnie na premię bym nie mógł liczyć.

— O premii mógłbym pomyśleć. Oczywiście pod warunkiem, że odniesiecie sukces.

— Co mi po jednorazowej premii? — Łoś wzruszył ramionami. — Gdybym jeszcze mógł liczyć na awans na nadkomisarza, to może mógłbym się zastanowić — dodał niby od niechcenia i spojrzał uważnie na przełożonego.

— Łoś, przecież dopiero co zostaliście komisarzem! — wykrzyknął oburzony bezczelnością sugestii Zasada.

— No wiem. Pewnie musiałbym jeszcze trochę odsłużyć, a na to nie mam siły. Tak że odmeldowuje się i pakuję swoje rzeczy. — Odwrócił się do wyjścia.

— Poczekajcie, Łoś.

Komisarz posłusznie przystanął i z pytającą miną patrzył na inspektora, który właśnie odbywał wewnętrzną walkę. Nigdy bowiem do tej pory żaden podwładny tak bezczelnie go nie zaszantażował. A nawet — był pewien — gdyby któryś się odważył, to Zasada posłałby go do wszystkich diabłów.

Ale tym razem sytuacja była zupełnie inna. Dlatego w końcu powiedział:

— Dostaniecie tego nadkomisarza. Ale pod warunkiem, że co najmniej sześć godzin przed tym, zanim Przypadek ogłosi światu, kto jest mordercą, będę to wiedział ja!

***

Dla Bolka Szołtysika pobyt w areszcie nie był niczym nowym. Pierwszy raz trafił tutaj, gdy rodził się w Polsce ruch hipisowski. Wtedy jednak wyciągał go stąd ojciec dzięki swoim partyjnym kontaktom. Za Gierka zdarzyło mu się kilka drobnych kradzieży, za które siedział, choć w oficjalnym biogramie dziennikarza widniały prześladowania za działalność opozycyjną. Ale potem już jednak nie bywał tutaj trzydzieści kilka lat, nawet gdy zdarzały mu się wykroczenia, za które powinien się tu znaleźć. Pomogła mu w tym rosnąca rozpoznawalność i kontakty, które były ważniejsze nawet niż legitymacja partyjna ojca w poprzednim systemie. I dopiero gdy, na swoją zgubę, odnowił przed ponad dwoma laty znajomość z detektywem Przypadkiem, trafił tu ponownie, i to na dłuższy czas.

Dlatego logicznie ciężko byłoby wytłumaczyć, z jakiego powodu żywił nadzieję, iż tym razem Jacek wyciągnie go z tarapatów, w jakich się znalazł. Ale logika zawsze była słabą stroną Bolkowego umysłu, co było tym dziwniejsze, że wszelkie obliczenia matematyczne wykonywał z niebywałą szybkością.

— Dzięki, że wpadłeś. — Szołmen powitał detektywa, jakby ten odwiedził go w jego własnym penthousie, a nie w pokoju widzeń w areszcie, gdzie teraz się znajdowali. — Głupia sprawa z tą Karoliną. Ty im na szczęście szybko wyjaśnisz, że to nie ja ją zabiłem, i będę mógł stąd wyjść i wrócić do siebie.

— A gdzie to jest „do siebie”?

— Nie wiesz? Przecież chyba byłeś w moim penthousie.

— Tak, jak jeszcze był twój. Potem go straciłeś za niepłacenie czynszu. Potem na moment odzyskałeś, ale znów ci go zabrali, no i z tego, co wiem, błąkasz się po znajomych. — Jacek wyjaśnił Bolkowi w skrócie jego sytuację mieszkaniową, choć ten patrzył na niego jak na kosmitę.

— Ja się błąkam?! Za każdy program dostaję dziewiętnaście tysięcy sto czterdzieści cztery złote. W sezonie robię piętnaście programów, czyli trzydzieści rocznie. To w każdym roku daje pięćset siedemdziesiąt cztery tysiące trzysta dwadzieścia złotych. Ja nie liczę jeszcze audycji w radio plus reklam. Ja od dwudziestu lat nie kończę roku bez dużej bańki na koncie! — uniósł się, ale zaraz przygasł. — To znaczy nieoficjalne, bo oficjalnie mam dużą stratę, żeby nie płacić z moich podatków na darmozjadów, sam rozumiesz.

— Okej, zatem za wydostanie cię z tego miejsca będziesz mi winny pół dużej bańki.

— Pół… dużej… bańki?! — Szołtysik z przerażeniem cedził słowa. Z każdym następnym wydawał się bliższy zawału, oczy zaś niemal wyskoczyły mu z orbit.

— No co to jest pół bańki dla kogoś takiego jak ty?

— No ale wiesz… Może faktycznie ostatnio nie zarabiam tak dużo? Nawet ci się przyznam, że chciałem sobie zamówić dzisiaj rano jakieś dobre śniadanie, bo tu fatalnie karmią, i moja karta nie działała. I chyba od dwóch dni nie udało mi się tu nic zamówić. — Do Bolka coś powoli docierało. — Czekaj, chyba faktycznie program spadł z anteny… Ale dlaczego nie dali mi następnego?

— Zastanowisz się nad tym kiedy indziej. Teraz powiedz, co pamiętasz z tamtego dnia.

— Rano też chyba coś chciałem zjeść, ale karta mi nie działała… Myślisz, że jestem bankrutem?

— Gdybym tak myślał, nie pracowałbym dla ciebie — odparł dyplomatycznie Jacek.

— Ano tak. Czyli muszę mieć gdzieś jakieś pieniądze, tylko nie wiem, na którym koncie. Mam tyle tych złotych kart, że sam się w nich gubię — ucieszył się szołmen. — No, co to ja… Aha, jak mi ta karta rano nie zadziałała, to chyba faktycznie pomyślałem, że krucho u mnie z pieniędzmi. No i uznałem, że muszę zagrać w jakiejś reklamie, żeby trochę grosza zarobić. Dlatego wpadłem do Aniołka i zastałem tam też tego Trupiechowskiego i Szmigierę. — Tu Bolko pokrótce streścił Jackowi próby przekonania dyrektorów kreatywnych do zagrania w reklamie oraz to, jak odkryto ciało. — A te cwaniaki, jak usłyszały, że ją poznaję, to od razu do mnie, że to ja musiałem ją zabić. A ja jako jedyny rzuciłem się, żeby ją ratować, i przez to są na niej podobno jakieś moje ślady. Bo ona faktycznie sama nie dałaby rady się powiesić, tam żadnego stołka ani nic nie było w okolicy. Nie dałaby rady podskoczyć do tej pętli. Ktoś ją tam musiał wsadzić.

— Podejrzewasz kogoś?

— Najbardziej Aniołka. W końcu to była jego chawira. On tam lubił sobie ściągać różne laski. Pewnie ją zabił, zapomniał i imprezował dalej ze znajomymi. Ten pokój, gdzie wisiała, tak trochę z boku mieszkania jest, chociaż da się tam wejść prosto z korytarza… To jak, załatwisz, żeby mnie stąd wypuścili? Mam dzisiaj umówione ważne spotkanie na mieście.

— Obawiam się, że będziesz musiał je odwołać. — Jacek wstał. — Albo przełożyć o tydzień.

— Nie no, nie tak się umawialiśmy. Ja płacę i wymagam. Czekaj, gdzie idziesz? Ja nie mogę przełożyć tego spotkania z… Kurczę, z kim ja się miałem spotkać? — zaczął się zastanawiać, a gdy podniósł głowę, żeby zapytać o to samo detektywa, Przypadka nie było już w miejscu spotkań z zatrzymanymi. — Ale chyba tu był? — upewniał sam siebie Szołtysik. — Tak, musiał być. I nawet chyba zgodził się dla mnie pracować za darmo, bo przecież nie mówił, jak mam mu dokładnie zapłacić.

Chwilę później Przypadek witał się już z Łosiem, który czekał na niego przed wejściem do aresztu.

— I co tam u naszego starego znajomego? — zapytał komisarz.

— Wciąż ten sam narcyz, który uważa, że wszyscy go kochają i powinni dla niego pracować za darmo.

— A właśnie, dlaczego właściwie zdecydował się pan wziąć tę sprawę? On faktycznie jest chyba bankrutem. Ja wiem, czasem pan pracuje za darmo, ale raczej nie dla takich dupków jak on.

— Powiedzmy, że coś mnie w tej sprawie zaciekawiło. Zresztą już chyba wiem, jak mógłby mi zapłacić. A jak awans na nadkomisarza?

— Miał pan rację. Inspektor się zgodził. Widać nawet inspektorzy są banalnie przewidywalni. — Komisarz się uśmiechnął, trawestując ulubione powiedzenie detektywa. — Ale jakby się upierał, to i tak zgodziłbym się wziąć tę sprawę. Chociaż na koniec kariery policyjnej mogę aresztować nawet kogoś ważnego i nie mieć z tego powodu kłopotów. Ale swoją drogą, dlaczego temu Skrupskiemu aż tak na tym zależy, że zgodził się, żeby pan znalazł mordercę?

— To chyba wyraz uznania z jego strony. Wie, że dowody winy Szołtysika są marne, i gdyby go było stać na adwokata, wyszedłby od razu i odpowiadał z wolnej stopy. A on bardzo chce, żeby winny poniósł karę.

— Tak ją kochał?

— To pewnie też. Ale myślę, że jest jeszcze jeden powód.

— Jaki? — zapytał komisarz.

— Opowiem panu o nim w drodze na pierwsze spotkanie.

— Od kogo zaczynamy? Aniołek, Trupiechowski czy Szmigiero?

— Ich zostawiam moim ludziom. My jedziemy do redaktora Skrupskiego.

***

Michał Aniołek z niedowierzaniem wpatrywał się w ekran swojej komórki. W pierwszej chwili pomyślał, że musiał czegoś nie skasować i sam do siebie wysłał tego ememesa. Ale nie, to nie było możliwe, sprawdził galerię w telefonie i wszystkie niebezpieczne fotografie zostały stamtąd wykasowane. Po chwili otrzymał kolejne zdjęcie i nie miał już wątpliwości, że to nie jest zbieg okoliczności. Czuł, że zaraz przyjdzie informacja tekstowa, która wszystko wyjaśni.

Tak też się stało. Odczytał ją na wpół sparaliżowanymi z przerażenia ustami:

— „Pół miliona złotych w bitcoinach albo Skrupski dostanie te zdjęcia. Czekaj na dalsze instrukcje…”

Oblizał spierzchnięte wargi. Kto to mógł zrobić?! Kto był na tyle bezczelny, że wysłał mu te zdjęcia?! I na dodatek chce pieniędzy?! I w ogóle, jakim cudem te zdjęcia trafiły do niego? Przecież…

— Szmigiero… — wymamrotał. — Tylko on mógł. Muszę dorwać tego fiuta!

Pomyślał nagle, że chyba przestraszył się jeszcze bardziej, niż mu się wydawało, bo poczuł ogromny smród. Rozejrzał się. Październik w roku dwa tysiące trzynastym był dość ciepły, dlatego mógł przysiąść na ławce w parku nieopodal swojego domu. Na dodatek ledwo minęło południe, więc słoneczko przyjemnie przygrzewało. W związku z ostatnimi wydarzeniami wziął kilkudniowy urlop i postanowił spędzić go intensywnie, uprawiając jogging i chodząc na siłownię.

Pociągnął jeszcze raz nosem. Nie, to nie pachniał jego strach ani nawet zmęczenie spowodowane biegiem. To bezdomny, obdarzony długą siwą brodą i włosami, wygrzebywał z parkowego śmietnika puszkę po energetyku, którą wyrzucił tam przed chwilą Aniołek.

— Taki elegancki park, a kręcą się tu tacy — mruknął niezadowolony dyrektor kreatywny i się podniósł.

Smród jednak ruszył za nim. Aniołek wyraźne to poczuł i się odwrócił.

— Nie mam już więcej puszek! — warknął.

— A czy ja powiedziałem coś o puszkach? — zapytał zdziwiony Siwowłosy, należący do grupy stałych współpracowników Przypadka.

Rekrutowała się ona głównie z bezdomnych zbieraczy złomu, których poznał przy okazji prowadzonego niegdyś śledztwa.

— Przecież widziałem, jak pan wygrzebywał moją puszkę.

— Żadną puszką nie pogardzę, dla mnie każdy grosz jest cenny. Ale piątaczek by mi się na winko przydał.

— Nie mam.

— To szkoda. Dni coraz chłodniejsze, a jakaś rozgrzeweczka byłaby pomocna. A za takiego piątaczka to można kupić Kwiat Pustyni. — Siwowłosy oblizał spierzchnięte wargi na wspomnienie ulubionego trunku.

— Ja nie piję win tańszych niż za sto złotych — oświadczył Aniołek i po chwili dodał: — Za kieliszeczek.

— Ale marnotrawstwo pieniędzy. — Bezdomny wyglądał na naprawdę zmartwionego. — Za taką kasę bym się mógł ogrzewać przez dwa tygodnie. A tu tylko usta można umoczyć i tyle. Bez sensu. Przecież o jedno chodzi: żeby humor do głowy podszedł.

— Tu chodzi o delektowanie się smakiem. Zresztą po co ja z panem rozmawiam?!

— Sam nie wiem. Zaczął pan na mnie wrzeszczeć, to z grzeczności odpowiadam.

Aniołka zatkało. W końcu się odwrócił i ruszył biegiem przed siebie. Miał wrażenie, że towarzyszą mu czyjeś kroki, ale nie brał pod uwagę, że mogą należeć do Siwowłosego. Przecież ktoś taki z pewnością nie miałby takiej kondycji, żeby dotrzymać tempa komuś regularnie uprawiającemu jogging. Mimo to zatrzymał się po jakimś czasie, tyleż samo po to, żeby sprawdzić, czy ktoś go nie śledzi, co dlatego, że sam poczuł zmęczenie.

— Koka mi jednak nie służy — przyznał samokrytycznie, rozglądając się.

Na szczęście nikogo nie zauważył, choć smród nie bardzo chciał zniknąć z jego nozdrzy. Uznał jednak, że to po prostu pozostałość zapachu siwowłosego bezdomnego. Dlatego spokojnie już ruszył do pracowni Szmigiery.

Był pewien, że go tu zastanie, bo nie wątpił, że konkurencyjny dyrektor kreatywny też wziął sobie wolne, a takie chwile najchętniej spędzał w tym miejscu. Nie pomylił się.

Szmigiero wpuścił go wprawdzie niechętnie i mówił, że nie ma dla niego dużo czasu, bo maluje od rana i chce dzisiaj skończyć pewien bardzo ważny obraz. Pokazał przy tym na płótno znajdujące się na sztalugach. Aniołek przyjrzał mu się zdziwiony.

— Przecież tu nic nie ma. Przerzuciłeś się na sztukę nowoczesną?

— No co ty, nigdy w życiu — odpowiedział urażony Szmigiero.

Tajemnicą poliszynela był fakt, że był niespełnionym artystą, który po akademii sztuk pięknych postanowił pójść pracować do marketingu, bo na karierę w branży malarskiej nie miał widoków. Tylko w świecie reklamy od lat liczyło się to, co jak najlepiej przypominało rzeczywistość, a pasją Szmigiera było jej jak najpiękniejsze odtwarzanie. I z tego powodu od zawsze miał pseudonim „Komercjusz”.

— Po prostu musiałem dobrze zagruntować płótno. I zaraz miałem zacząć malować.

— A co albo kogo chciałeś malować? — Szubienica wskazał puste miejsce na podium dla modeli. — I tylko nie mów, że z głowy, bo wiem, że tego nie robisz.

— Zaraz miałem coś wymyślić.

— Ściemniasz, Ksymeniusz. I tak wiem, że to ty wysłałeś do mnie tego ememesa.

— Jakiego ememesa?

— No… tego. — Aniołek uznał, że precyzowanie rodzaju ememesa nie jest bezpieczne, bo gdyby jednak to nie Szmigiero go wysłał, to nie mógł się przed nim zdradzić co do treści.

— Tak, koka ci jednak nie służy. Nawet nie umiesz precyzyjnie powiedzieć, o co ci chodzi.

— Umiem! — zezłościł się Szubienica. — Chodzi mi o ememesa związanego, że tak powiem, z Karoliną.

— Ha, czyli jednak ją znałeś! — Szmigiero wyciągnął w stronę Aniołka oskarżycielski palec. — A policji ściemniałeś, że jej nie poznajesz.

— Byłem w szoku, wykręcę się. Poza tym po śmierci trochę się zmieniła. A ty nie ściemniaj, bo też ją przecież znałeś. I jak mnie zakablujesz przed Skrupskim, to powiem, że tak samo z nią sypiałeś! — irytował się Szubienica, aż w końcu pociągnął nosem. — Co tu tak u ciebie jedzie? Aż przez terpentynę czuję…

— Jakiś bezdomny mi się władował rano do pracowni. Ledwo go mogłem wygonić, bo cały czas chciał piątaczka na Kwiat Pustyni. Niepotrzebnie mu otwierałem drzwi…

— Czekaj, ten bezdomny ma takie długie siwe włosy?

— Nie, lekko szpakowaty, z taką kozią bródką. Czemu pytasz?

— Nieważne. Przyjmij do wiadomości, że ci nie zapłacę tej kasy!

— Jakiej kasy? — W tym momencie odezwał się dźwięk komórki Ksymeniusza świadczący o nadejściu wiadomości. Szmigiero spojrzał na aparat i zrobił się cały blady. — Pół miliona w bitcoinach?

— Ha, czyli wiesz, o czym mówię!

— Nie, ale ktoś zagroził mi właśnie — pokazał na aparat — że jak mu nie zapłacę tego pół miliona, to… to… to…

— No to co? — zapytał poirytowany Szubienica.

— Nieważne co. Ja nawet nie wiem, co to są te bitcoiny.

— Akurat. Na pewno wiesz, że to taka wirtualna waluta. Jak ktoś chce, żeby go policja nie namierzyła, to bierze w tym pieniądze…

— A ty skąd o tym wiesz? — Ksymeniusz spojrzał podejrzliwie na Michała.

— No bo… Trupiechowski mi o tym gadał…

Dyrektorzy kreatywni spojrzeli nagle na siebie, jakby wspólnie coś właśnie odkrywając, i niemal chórem wykrzyknęli ciepłe słowa o koledze z branży:

— To sukinsyn!

***