Siedmiu mało wspaniałych - Jacek Getner - ebook + audiobook + książka

Siedmiu mało wspaniałych ebook i audiobook

Jacek Getner

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przypadek chodzi po ludziach, czyli kolejna komedia kryminalna z genialnym detektywem Jackiem Przypadkiem w roli głównej!

 

 

W kolejnej części swoich przygód detektyw Jacek Przypadek rozwiązuje sprawy, w które zamieszane są najgłośniejsze nazwiska polskiej sztuki nowoczesnej.

 

W pierwszym śledztwie stara się oczyścić z zarzutów podkomisarza Łosia, oskarżonego o zamordowanie swojej sąsiadki Marcakowej, będącej muzą wielu artystów. W drugim wyjaśnia zagadkę zniknięcia obrazów mało znanego malarza Zimnicy, które stały się dość niespodziewanie bardzo cenne.

 

Ostatnia sprawa wymaga odnalezienia sprawcy barbarzyńskiego przeinstalowania instalacji przestrzennej. Jest to związane z zaginięciem jej autora, najsłynniejszego twórcy tego gatunku, niejakiego Świtały.

 

 

Przypadkowi, który łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a, pomagają warszawscy bezdomni zbieracze złomu. Za to nowe sąsiadki Jacka, Zygfryda i Teodora, żądające nadzoru nad śledztwami, dość niespodziewanie zaczynają kłócić się o wszystko. A do tego relacje między Jackiem a jego lokatorką Malwiną komplikują się jeszcze bardziej.

 

 

„Siedmiu mało wspaniałych” to kolejna część z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 5 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
4,3 (120 ocen)
64
35
15
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
takbardzolesna

Nie oderwiesz się od lektury

lekki kryminał - przerysowany i wręcz groteskowy ale dobrze napisany. Idealna na jedno posiedzenie.
00
lemonpodlasem

Nie oderwiesz się od lektury

I owszem. Znowu strzał w dziesiątkę. 👍
00
Waldemar-Cybulski

Z braku laku…

Komedia kryminalna...!? Wcale się nie uśmiałem... nawet się nie uśmiechnąłem, bo nie miałem siły doczytać do końca...
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Każda z historii napisana tak, że czytelnikowi wydaje się, że od początku wie kto jest winny. Jednak pod koniec autor postanowił zagmatwać wątki tak że wszystko staje na głowie.
00
Martapuch79

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna część przygód Jacka Przypadka. tym razem nasz detektyw rozwiązuje sprawy w które zamieszane są nazwiska polskiej sztuki nowoczesnej. czy może szklana kula udzieli odpowiedzi kto zabił? czy naszemu detektywowi na rowerze uda się oczyścić z zarzutów o zabójstwo sąsiadki podkomisarza Łosia? kto pomoże przy śledztwie - coś tu brzydko pachnie - bezdomni? kim są nowe sąsiadki - siostry Zygfryda i Teodora, które włączajac się do śledztwa wywołują uśmiech na twarzy czytelnika? może lepiej żeby sprawą zajęła się prokuratura i CBA niż Przypadek? tego i nie tylko dowiecie się z najnowszej części Siedmiu mało wspaniałych. polecam
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67915-50-2

ROZDZIAŁ 1Sztukmistrz spod Lublina

Ewelina Marcak od dość dawna była przekonana, że zginie właśnie dziś. Miało być pięknie, wręcz upalnie. Jedni mieli się cieszyć nadchodzącym latem, a inni narzekać na wysokie temperatury. Ktoś miał się opalać, a inny szukać cienia. A ona miała umrzeć. W niedzielę. Czerwcową niedzielę. Przez pewien czas nie była pewna, w którą — czy drugą, czy trzecią — ale wybrała się do wróżki i ta jej powiedziała, że to będzie czwarta. A ta wróżka nigdy się nie myliła, na jej przepowiedniach polegała połowa artystycznego światka Warszawy! Więc ona sama nie mogła w to wątpić. Czwarta niedziela czerwca będzie dniem jej śmierci.

Czwarta niedziela czerwca w roku… Właściwie jaki my mamy rok? Dwa tysiące jedenasty? Dwunasty? Może trzynasty? A może jeszcze jakiś inny? Nie miała pojęcia, który to rok. Prawdziwi artyści żyją poza czasem. A ona bardzo chciała być prawdziwą artystką. Czuła się nią. Zapytała nawet kilka razy sąsiadów, jaki jest aktualnie dzień, żeby nie przegapić tego, w którym ma umrzeć. Bo była pewna, że to będzie dzień, od którego zacznie rosnąć jej nieśmiertelna sława.

Nie wiedziała tylko, kto ją zabije. Może znany rzeźbiarz Artur Gromulski? Kochał się w niej od dawna, wiedziała to dobrze. Mówił, że jest jego muzą. Lubiła jego ogromne dłonie. Wyobrażała sobie, jak zaciska je na jej delikatnej szyi. A ona powoli odpływa na tamtą stronę. Stronę, po której nie ma już nic. Bo w odróżnieniu od wielu jej znajomych artystów, Ewelina w reinkarnację nie wierzyła.

A jeśli nie Gromulski, to ta jego dziwna narzeczona nienarzeczona, Monika Mrzyk, nazywana przez wszystkich i tak po prostu Rudą. Marcakówna jej nie cierpiała. Nie rozumiała, skąd w takiej paskudzie zmieściło się tyle talentów. Jakby choć jeden z nich nie mógł trafić do niej, do Eweliny. Tak, ta Monika może ją z pewnością zabić. Choćby z zazdrości o urodę Eweliny. Takiemu komuś jak Ruda w przypływie szału łatwo będzie wbić jej nóż w szyję. A właśnie takiego rodzaju śmierci się spodziewała.

Najtrudniej będzie to zrobić Felkowi Łabudzie. Złośliwiec, który każdemu wetknął szpilkę, zawsze był dla niej miły. I beznadziejnie w niej zakochany. Na szczęście darował sobie wszelkie wyznania miłości, bo zrozumiał, że nie miałby szans na wzajemność. Był sporo niższy od Eweliny, musiałby chyba podskoczyć, żeby wbić nóż w jej szyję. Ale z drugiej strony mógł sobie czymś przecież pomóc czy choćby wejść na stół. Tak, dałby jakoś radę i zemścił się za uczucie odrzucone, zanim zostało wypowiedziane na głos.

A może to będzie jeden z jej sąsiadów? Ten dozorca, który wyjątkowo długo szorował podłogę pod jej drzwiami, chyba w nadziei, że zdenerwuje Ewelinę, a ona wyjdzie niekompletnie ubrana, żeby na niego nakrzyczeć. Albo ten podkomisarz, co wyprowadza często tego swojego jamnika na spacer. On podobno współpracuje z tym słynnym detektywem Przypadkiem. Szkoda, że tamten u niego nie bywa, mógłby być mocno podejrzany. Tak, to byłoby super, gdyby mordercą był Przypadek. Przecież tak naprawdę to on ją już zabił dawno temu, zanim morderca wbił nóż w jej szyję. Zabił ją, zmuszając pana Klempucha, chyba jedyną osobę, którą tak naprawdę lubiła i ceniła, do ucieczki z kraju.

— Teraz już nikt w tym kraju nie potrafi docenić prawdziwych artystów — szeptała pod nosem. — On był jeden, jedyny, wyjątkowy. Tylko on wierzył w mój nieodkryty talent. Może gdyby nie musiał wyjechać, wszystko potoczyłoby się inaczej. Tak, ten Przypadek powinien za to kiedyś zapłacić. Klempuch mówi, że na pewno za to zapłaci. Ale dzisiaj to już bez znaczenia. Dzisiaj i tak mnie ktoś zabije…

Ktoś mógłby uznać, że Ewelina jest paranoiczką. Ale ona była przekonana, że ktoś z tych podejrzanych wymyślił już genialny plan zamordowania jej. I nieważne było dla niej, kim on jest i jakie są jego motywy. Istotne było tylko to, że na pewno ktoś z nich to zrobi.

Podeszła do drzwi i sprawdziła dokładnie wszystkie zamki. A potem wróciła do pokoju. Uruchomiła stojący na stole laptop. Małe, intensywnie białe światełko u góry ekranu informowało, że kamera działa i zarejestruje wszystko, co zdarzy się w tym pomieszczeniu. Panował w nim nieznośny upał, który wpadał do środka również przez lekko uchylone okno. Ochłodzenie wciąż było daleko poza granicami Polski i miało nadejść dopiero następnego dnia. Mimo to Ewelina zasłoniła szczelnie okno ciemną, grubą zasłonką. Usiadła na krześle i zapaliła świeżo zakupione środki uspokajające. Gdy został jej się w dłoniach niedopałek, odwróciła się w stronę laptopa i uśmiechając się, powiedziała:

— No to zobaczmy, kto mnie zabije.

Podkomisarz Zenon Łoś był pewien, że ściany aresztu, w którym się aktualnie znajdował, powinny nosić na sobie wiele napisów zniesławiających jego osobę. Na pewno bowiem oglądały niejednego przestępcę, którego zatrzymał dzielny policjant w trakcie swojej kariery. Od wielu lat był postrachem mniej lub bardziej groźnych rzezimieszków, popełniających swe niecne czyny w stolicy Polski lub jej najbliższych okolicach. Niejeden z nich z pewnością go przeklinał i zapewniał cały świat, że gdyby nie ten Łoś, to nikt by go nie złapał. I naturalnie musiał dać temu wyraz na ścianach aresztu. Jedynie sprawności służby więziennej można przypisać brak inkryminowanych napisów w zasięgu wzroku. Lecz bez cienia wątpliwości były takie chwile, gdy nim zniknęły one pod warstwą farby, zdobiły te pomieszczenia.

Dlatego, mimo iż podkomisarz przebywał tu prawie tydzień, wciąż nie mógł uwierzyć w to wszystko, co się stało. Co gorsza, z każdym kolejnym dniem nie mógł uwierzyć coraz bardziej. No bo w jaki sposób mogli posądzić o zamordowanie bezbronnej kobiety policjanta z jego stażem?! O wbicie jej noża w szyję?! Nie miał z nią praktycznie żadnego kontaktu, była wyłącznie jego sąsiadką, którą z rzadka mijał na korytarzu, bo prowadzili odmienne tryby życia. On, mimo tego, że był policjantem, w nocy raczej sypiał, ona, Ewelina Marcak, muza artystów, wtedy dopiero się budziła.

— Głowa do góry, wyciągnę pana z tego — powiedział do niego detektyw Przypadek, którego z kolei osoby powszechnie uważane za przestępców raczej się nie bały.

Za to ci uchodzący za przyzwoitych i jak najbardziej godnych szacunku ludzi drżeli na sam dźwięk jego nazwiska. W całej Warszawie panowała bowiem zgodna opinia, że im bardziej poważany obywatel, tym większe prawdopodobieństwo, że bezczelny detektyw coś na niego znajdzie. Przypisywano to temu, że tak naprawdę jest jasnowidzem, bo właśnie za tego typu usługi wystawiał faktury, i tym tylko tłumaczono sobie jego nadzwyczajne zdolności znajdowania brudnych plam na czystych kartach życiorysów ludzi sukcesu.

Teraz detektyw siedział naprzeciw podkomisarza w towarzystwie tego swojego śmiesznego kolegi, adwokata Błażeja Sakowicza. Mecenas znany był niegdyś z tego, że był przekonany o tym, iż pożądają go wszystkie kobiety świata. Bo jest najbardziej ognistym kogutem, choć wyglądem przypomina zmokłą kurę. Trzeba jednak było przyznać, że jako adwokat osiągał znakomite rezultaty, dlatego w tej kwestii jego pełne pewności siebie oświadczenie było jak najbardziej na miejscu.

— Razem pana z tego wyciągniemy. Na narzędziu zbrodni brak jest pańskich odcisków palców, zresztą nie ma tam żadnych odcisków. Tak jak nie ma innych dowodów na to, że zabił pan Ewelinę Marcak. Są tylko silne poszlaki, których wartość procesową z łatwością podważymy.

— Ale skąd w ogóle te poszlaki?! — denerwował się policjant.

— Przecież to oczywiste, wrabiają pana — powiedział Jacek.

— Tyle to i ja wiem. Ale kto?! I po co?! Ja się nigdy nie wychylałem, nigdy nikomu świni nie podłożyłem. To dlaczego?!

— Obawiam się, że nie o pana tu chodzi, ale o mnie — oświadczył detektyw.

— No tak, jeszcze to. Nie dość, że ktoś mnie chce wrobić w morderstwo, to w dodatku nie ze względu na mnie samego, tylko przez pana — pożalił się Łoś. — Może gdyby pan się ode mnie odczepił i dał mi spokój, to nikt by nie chciał mnie wrabiać?

— Na to już za późno, panie podkomisarzu…

— I jeszcze ten „podkomisarz”! — wybuchnął policjant. — Tak, wiem, że jestem podkomisarzem. Gdyby nie pan, już dawno byłbym komisarzem! Ale i tak wszyscy mówią do mnie „komisarzu Łoś!”. Tak się mówi przez grzeczność. A pan do mnie uparcie z tym podkomisarzem wyjeżdża od ponad dwóch lat! Od chwili, kiedy na swoje nieszczęście pana poznałem!

— Obiecuję, że od tej pory będę pana tytułował komisarzem — zgodził się potulnie detektyw, bo czuł się naprawdę winny. — Ale mogę pana uspokoić, że to aresztowanie to jak najbardziej pana zasługa.

— W jakim sensie?

— To wszystko przez to, że pan mi pomagał — powiedział absolutnie poważnie Przypadek.

Za to Sakowicz z trudem zagryzł zęby, żeby się nie roześmiać, co zauważył Łoś.

— Znowu sobie pan ze mnie stroi żarty! — zdenerwował się policjant. — Dobrze wiem, że pan o tej pomocy to cały czas mi mówił, żeby mnie tylko zdenerwować, bo pan wie, że moi przełożeni zabronili mi panu pomagać, a po prostu kazali patrzeć na ręce!

— Owszem, czasem zdarzało mi się z tego żartować — przyznał uczciwie detektyw. — Ale w tym momencie mówię absolutnie serio.

Zarówno podkomisarz Łoś, jak i mecenas Sakowicz obrzucili Przypadka podejrzliwym spojrzeniem. Jednak detektyw nie miał na obliczu słynnego ironiczno-dobrotliwo-pobłażliwego uśmiechu, z którego był znany i który wielu ludzi doprowadzał do wściekłości. W tej chwili naprawdę wyglądał na szczerego.

— Czyli że ktoś się rzeczywiście bał, że panu pomogę? — upewnił się Łoś.

— Tak właśnie, panie komisarzu — potwierdził Jacek. — Nie wiem dokładnie, w jakiej sprawie, bo to kwestia przyszłości, a ja, wbrew opinii niezbyt mądrych osób, nie jestem jasnowidzem. Ale wiem, kto to był.

— Kto? — zapytali niemal chórem Łoś i Sakowicz, bo nawet przyjaciel Przypadka nie był wprowadzony w jego podejrzenia.

— Klempuch. — Detektyw wymienił nazwisko swojego największego wroga.

— Przecież on uciekł z Polski i jest poszukiwany przez wszystkie policje świata — zdziwił się Łoś. — On ma teraz na głowie co innego niż wrabiać mnie w morderstwo.

— Poszukują go już prawie rok i ani widu, ani słychu o nim. Sam fakt, że mógł z Polski uciec bez najmniejszego problemu, świadczy najlepiej o tym, jak wielkie i potężne ma wpływy. A poza tym, jeśli pan pamięta, panie komisarzu, on był znanym mecenasem wszystkich nowoczesnych artystów, z których sztuki bez intensywnego z ich strony tłumaczenia nie dałoby się nic zrozumieć.

— No tak, to jest poszlaka. — Podkomisarz Łoś podkręcił wąsa, co jak zwykle było u niego znakiem intensywnego procesu myślowego. — Jednak niezbyt silna.

— Dlatego nie mam pewności, że to on. I wiem, nadeptuję na odcisk wielu ważnym ludziom i niejeden z nich mógłby się chcieć na mnie zemścić. Ale żeby przy okazji wrobić niewinnego człowieka w zabójstwo, to tylko on przychodzi mi do głowy. I zdaje się, że szykuje jakiś grubszy numer, niedotyczący nawet mnie bezpośrednio, ale z jakichś przyczyn obawia się, że mógłbym mu przeszkodzić. No i uznał, że pan mógłby mi w tym przeszkadzaniu znacząco pomóc.

Trudno powiedzieć, czy podkomisarz Łoś poczuł się dużo lepiej. W końcu jego położenie nie uległo diametralnej zmianie. Wciąż był oskarżony o zabójstwo Eweliny Marcak. Jednak teraz zyskał poczucie, że to oskarżenie ma sens. Że świadczy o tym, że on, Zenon Łoś, jest kimś ważnym. I to poprawiło mu nieco humor.

— A może facet chce po prostu wrócić do Polski? — zastanawiał się Błażej Sakowicz.

— Nie — zaprzeczył Jacek. — Gdyby chciał po prostu wrócić, kupiłby sobie połowę telewizji i gazet i wyprodukował mnóstwo ckliwych reportaży o tym, jak został niewinnie skrzywdzony przez krwiożerczego detektywa, i dziennikarze niemal na kolanach błagaliby go, aby wrócił do tego kraju, bo ten kraj potrzebuje takich jak on. On musi mieć inny cel. Ale na razie i tak go nie poznamy. Trzeba się zająć wydostaniem z tarapatów pana komisarza.

— Może pan pogada z Dyndą? — zaproponował Łoś. — Wie pan, to ten, co mnie aresztował.

— Pamiętam. Ale na to jeszcze przyjdzie pora. Na początek chciałbym porozmawiać z pana partnerem, starszym aspirantem Smańko.

— On dopiero co wrócił z urlopu. Poza tym na pewno odsunęli go od sprawy, nic nie wie.

— Na pewno wie, co się szepcze o tej sprawie na policyjnych korytarzach, a to już dużo — stwierdził Przypadek i zapytał: — Proszę powiedzieć, podejrzewa pan kogoś o morderstwo?

— Najbardziej takiego jednego artystę spod Lublina. Gromulski się nazywa.

Ewaryst Rost, właściciel galerii sztuki nowoczesnej, wciąż wyglądał niemal tak samo jak wtedy, gdy Jacek Przypadek odwiedził go ponad dwa lata temu. Czyli tak, jakby zaprojektował go futurysta. Różnej długości nogawki spodni, szkła okularów w dwóch kolorach, oraz marynarka po młodszym bracie znamionowały człowieka, któremu nieobcy jest świat artystów.

W tej chwili patrzył w skupieniu na najnowszą rzeźbę Artura Gromulskiego, rosłego bruneta o krzaczastych brwiach i dłoniach wielkich jak bochen chleba. Marszand zastanawiał się nawet, czy do splątania tych wszystkich prętów składających się na nią użył on jakichś narzędzi, czy wystarczyła mu wyłącznie siła własnych rąk. Niezależnie jednak od tego, jaka była technika wykonania tego dzieła o tytule E., to było coś, co niepokoiło Rosta. I ten niepokój odbijający się na jego twarzy został zauważony przez artystę.

— No co, nie podoba ci się? — zapytał groźnie Gromulski.

— Ależ skąd — zaprzeczył żywo marszand. Nie tylko dlatego, że bał się rosłego artysty, ale głównie ze względu na to, że był tak wielkim fanem sztuki nowoczesnej, że trudno mu było znaleźć należące do tego gatunku prace, które nie wzbudziłyby jego zachwytu.

Musiał być jednak przy okazji również biznesmenem, a jako taki zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy na równi z nim zachwycają się owymi dziełami. Dlatego potrzebował czegoś, co bardziej przekonywałoby ewentualnych nabywców.

— Tylko widzisz… — szukał w głowie odpowiednich słów, które nie uraziłyby uczuć artysty — …to jest takie enigmatyczne.

— Zawsze byłem enigmatyczny. — Gromulski wzruszył ramionami. — Dlatego tak długo mnie nie rozumiano. Ale myślałem, że chociaż ty, Ewaryście, będziesz wiedział, o co mi chodzi.

— Ja wiem, o co ci chodzi — zapewnił go Rost. — No ale wiesz, w tym kraju to właściwie sami ignoranci, jeśli chodzi o sztukę nowoczesną. Jeden Klempuch chyba naprawdę się na niej znał. A inni tylko inwestują. I muszą w miarę dokładnie wiedzieć, co kupują. — Marszand nalał sobie wody do szklanki, bo wrześniowy dzień był bardzo upalny.

— Kupują rzeźbę Artura Gromulskiego i to powinno im wystarczyć — oświadczył hardo posiadacz wielkich dłoni. — Ale fakt, brak jest na rynku Klempucha. Dzięki niemu ceny były naprawdę przyzwoite. Miał trzy moje rzeźby. Tę by także na pewno kupił. — Pokazał na plątaninę powyginanych prętów. — Też uważał, że Ewelina to niezwykła kobieta. Może dlatego ją zabił.

— Co?!?!? — Ewaryst Rost, zamiast wypić wodę, parsknął nią na artystę spod Lublina niczym słoń ochlapujący turystów przy pomocy trąby.

— No tak. Nie domyśliłeś się, że dałem tytuł E. na jej cześć?

— Tak, tak… Khe… tytuł E. no właśnie… Khe… tak podejrzewałem… Khe… — bełkotał marszand, próbując jakoś odkaszlnąć zakrztuszenie.

— Ściemniasz, Ewaryst. Nawet ty nie poznałeś, że ta rzeźba to po prostu akt Eweliny. Przyznaj się.

— No dobrze, przyznaję się, ale… Ja nie o tym. Ja o tym, kto zabił Ewelinę.

— Czy to ważne, kto to zrobił? I tak nie żyje, a życie wciąż trwa, dopóki mamy otwarte oczy i czujemy ból — stwierdził niemal filozoficznie.

Ewaryst Rost chciał jeszcze o coś zapytać, ale w tym momencie odezwał się dzwonek do drzwi. A w zasadzie nie był to dzwonek, ale Marsz imperialny z Gwiezdnych wojen wykonany przy pomocy tego osobliwego instrumentu. Sprawił on, że wielki, spokojny i niemal flegmatyczny Gromulski podskoczył przestraszony.

— To Ruda! — wykrzyknął przerażony artysta spod Lublina. — Tylko ona tak dzwoni. To przez tego jej Aspergera. Muszę schować rzeźbę!

— Dlaczego? — zdziwił się marszand.

— Ruda zawsze była zazdrosna o Ewelinę. Jak się dowie, że mi pozowała do aktu, to się wścieknie. — Pokazał na plątaninę wygiętych metalowych prętów, cały czas rozglądając się panicznie za czymś do jej przykrycia.

— Może się nie zorientuje? — wyraził przypuszczenie pan Ewaryst, który musiał uczciwie przyznać, że ciężko być zazdrosnym o tę artystyczną interpretację nagiego ciała.

— Nie zorientować to się możesz ty, ignorancie! A Ruda zawsze wie, co ja tworzę. Nawet jak się sam nie orientuję, o co mi chodzi, to ona bezbłędnie to rozpoznaje! To też pewnie przez jej Aspergera.

Ponownie usłyszeli Marsz imperialny wykonany dzwonkiem i tym razem zabrzmiał on jeszcze bardziej złowieszczo niż uprzednio. Spanikowany Gromulski chwycił swe dzieło, uchylił drzwi balkonowe i wystawił akt na zewnątrz. Potem zamknął drzwi i zasłonił je grubymi roletami, tak że w salonie zapadła niemal ciemność. Wychodząc do przedpokoju, włączył jeszcze światło i w pomieszczeniu znów zrobiło się jaśniej. Kiedy zaś pierwsze takty zagranego dzwonkiem po raz trzeci Marsza imperialnego dały się słyszeć ponownie, z uśmiechem na twarzy przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi. Jednak zamiast dzikiego oblicza Rudej, zobaczył niskiego jasnego blondynka, który patrzył na niego rozbawiony.

— Felek, co to za dowcipy? — zdenerwował się. — Myślałem, że się cały czas szykujesz na wernisaż swojej wystawy.

— Wernisaż mam za tydzień i tylko jeszcze jedną instalację do zrobienia — Felek Łabuda machnął lekceważąco ręką — to pomyślałem, że wpadnę kumpla odwiedzić.

— Zajęty trochę jestem.

— A co, jakąś nową muzę przyjmujesz i boisz się, że cię Ruda nakryje? — Blondynek wszedł do mieszkania Gromulskiego nieproszony.

— Jest u mnie tylko Ewaryst.

Na potwierdzenie jego słów z salonu wychylił się Rost.

— O, pan marszand. — Blondynek uśmiechnął się złośliwie. — Ale co tu w tym salonie tak ciemno? Środek dnia, a palisz światło? To nieekologiczne przecież. A ty jesteś eko do bólu — zakpił, bo choć sam musiał przestrzegać zasad ekologii, by nie być wyklętym ze środowiska, to nie był do nich przekonany.

— Ewaryst wybiera prace do swojej galerii, a ponieważ ostatnio mam mroczny okres w swojej twórczości, tworzę je wyłącznie nocami i uważam, że przy świetle słońca nie wyglądałyby dobrze — skłamał gładko artysta spod Lublina, któremu przyszło to tym łatwiej, że w objaśnianiu istoty swych dzieł maluczkim miał ogromne doświadczenie.

Kiedyś zdarzyło mu się nawet opisać przyniesiony ze skupu złom jako sprzeciw wobec dyktatury konsumpcjonizmu wyrażony w destrukcji wnętrz przedmiotów codziennego użytku.

— Jak zwykle ściemniasz. — Blondynek bezceremonialnie odsłonił zasłonę balkonową i wyjrzał na zewnątrz. — Ano tak, to pewnie ten akt Eweliny? — Wskazał na plątaninę pogiętych prętów, Ewaryst Rost pomyślał zaś, że chyba się starzeje, skoro on, tak wybitny znawca sztuki nowoczesnej, nie był w stanie odgadnąć, o co w tej rzeźbie chodzi, a dla innych to tak oczywiste.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — szedł w zaparte artysta spod Lublina.

— Dobra, dobra. Ewelinka nie miała przede mną tajemnic, mówiła, że ją zbajerowałeś na pozowanie do aktu. — Blondynek otworzył balkon, podniósł rzeźbę i popatrzył na nią krytycznie. — Gdzie tu Ewelina? Chyba rzeczywiście tylko Ruda potrafiła ją w tym zobaczyć. Pewnie się wściekła i dlatego zabiła nam Ewelinkę.

— Co ty gadasz?! — zaprotestował Gromulski. — Ruda nie widziała tego aktu.

— To się jeszcze okaże. Jak ją tam Przypadek przyciśnie, to do wszystkiego się przyzna. — Łabuda pokiwał głową.

— Przypadek? Jaki Przypadek? — Zaniepokojony Rost zastrzygł uszami.

— Co, pan marszand nie słyszał o najbardziej wkurzającym gnojku w Warszawie, przed którym drżą wszystkie szychy?

— Ja nie tylko słyszałem, ja go nawet poznałem, kiedy nikt o nim jeszcze nie słyszał — oznajmił z dumą na twarzy, lecz po chwili dodał smutno: — Jeśli on się zajął tą sprawą, to może ucierpieć wielu niewinnych ludzi.

Malwina Żarska smutno wpatrywała się w ekran laptopa. Nawet pomyślała przez chwilę, że mogłaby zamknąć plik bez zapisywania zmian edycji. Ale szkoda jej było całodziennej pracy. Zresztą, co by to dało? Odwlekłaby tę chwilę tylko na jakiś czas. A książkę i tak musi niedługo oddać do wydawnictwa. I wyprowadzić się z mieszkania numer 12 na ulicy Koneckiej 40.

— Na pewno ci nie przeszkadzam? — zapytał Jacek, siedzący na swoim fotelu.

— Przecież ci powiedziałam, że nie. Tylko coś sczytywałam.

— Ale jak skończysz, dasz mi przeczytać?

— Nie — odpowiedziała po chwili namysłu.

— Mówiłaś, że dasz.

— Rozmyśliłam się. To jest zbyt osobiste. — Pokazała palcem na ekran laptopa, na którym wciąż był otworzony plik z jej książką, zapisem blisko dziewięciomiesięcznej wyprawy w okolice Himalajów. Poszukiwała w jej trakcie Basi, swojej starej przyjaciółki i byłej narzeczonej Jacka, która zaginęła w trakcie górskiej wędrówki. — I mam prośbę, żebyś nie czytał tego później.

— Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić. — Detektyw spojrzał na nią tak badawczo, że znów wbiła wzrok w ekran laptopa.

— Trudno. Pewnie zostanie wydana najwcześniej koło Bożego Narodzenia. Albo nawet na wiosnę. Tak czy owak, ja już wtedy nie będę z tobą mieszkała.

— Ja cię nigdzie nie wyganiam. Możesz tu zostać, ile chcesz.

— Po co? — zapytała prowokacyjnie.

— Bo lubię z tobą mieszkać — powiedział szczerze detektyw.

— A ja nie lubię — odrzekła równie szczerze eksdziennikarka. — Zamieszkałam tutaj wyłącznie dlatego, że nie miałam się gdzie podziać po tej podróży do Azji. Jak dostanę z wydawnictwa zaliczkę na książkę, to się wyprowadzam.

— Szkoda. — Twarz Jacka wyrażała szczere zmartwienie. — Już ci mówiłem, że moglibyśmy tworzyć niezły duet. Przydałby mi się solidny menadżer i w dodatku doświadczona dziennikarka śledcza, która zdobyłaby dla mnie nowe informacje.

„Nie wierzę. Przecież on nie jest takim durniem, żeby nie zauważać, nie wiedzieć, że bardzo chciałabym z nim stworzyć ten duet. To znaczy nie ten, ale prawdziwy. On się ze mną chyba tylko bawi specjalnie i mnie wkurza” — pomyślała wściekła Malwina, a na głos dodała:

— Dawałeś sobie do tej pory radę, dasz i teraz. Ja nie jestem ci do niczego potrzebna. Do śledzenia innych masz tych swoich bezdomnych.

— No przecież ci powiedziałem, że chętnie bym z tobą omówił tę najnowszą sprawę.

— Do tego możesz użyć pań Zygfrydy i Teodory. — Mimowolnie uśmiechnęła się na wspomnienie wiekowych sąsiadek spod czternastki. — One aż przebierają nóżkami, żeby ci pomóc.

— Im muszę zdawać relację, bo inaczej nie dałyby mi spokoju — westchnął Jacek. — Tęsknię za panią Irminą Bamber. Nie mogę się doczekać, aż wróci pod czternastkę z tej podróży dookoła świata, a jej kuzynki wyjadą do siebie, do Poznania.

— Ja uważam, że są urocze.

— Powiedzmy. Szczegóły tej sprawy wolałbym jednak omówić z tobą. Ale jeśli ci przeszkadzam…

— Nie, nie przeszkadzasz mi. Możemy je omówić — powiedziała zrezygnowana. — Sama jestem ciekawa, dlaczego właściwie oskarżyli tego biednego Łosia. Nakaz aresztowania wydała Sapkowska?

— Tak. Wiesz, ona się chyba nawet kiedyś we mnie kochała.

— Naprawdę? Nie pomyślałabym — stwierdziła kpiąco Malwina. — Ona by pewnie najchętniej ciebie samego wsadziła do pudła za to, że się nią w ogóle nie zainteresowałeś.

— Przestań. To nie jest tak, że kochało się we mnie pół wydziału prawa, zanim je rzuciłem. Tak, wiem, że podobałem się wielu koleżankom. Ale ty wiesz, że mnie to wtedy naprawdę nic a nic nie interesowało, bo była Basia. A Sapkowska to była w tamtym czasie fajna dziewczyna. Jak większość tych, z którymi studiowałem. Dopiero jak podorastali, to się zmienili. I gdyby im powiedzieć na studiach, że będą robili to, co robią teraz, większość by się oburzyła. Choć niektórzy już wtedy byli gotowi na wszystko, żeby zrobić karierę i się dorobić.

— Daruj sobie tę socjologię i wróć do sprawy — burknęła Żarska.

Nigdy nie miała pojęcia, jak Jacek uchował się w Warszawie ze swoimi poglądami na życie. Żeby jeszcze wzrastał w jakiejś patologicznie wierzącej rodzinie, ale nie. Przypadkowie byli przecież normalnymi ludźmi, częścią elity, wplątaną, jak cała reszta, w różne zależności i układy. A ten miał to zawsze w nosie!

— Okej. Ta Marcak złożyła kilka razy doniesienia na policję, że sąsiedzi chcą ją zabić. Ale jak ją pytali, kto konkretnie, to nie umiała nikogo wskazać. Choć rzeczywiście dwa razy ktoś jej pociął drzwi mieszkania nożem. Innym razem ktoś napisał sprayem „dziwka”. Łoś twierdzi, że faktycznie nie była specjalnie lubiana wśród mieszkańców kamienicy, bo tam u niej nieraz były głośne imprezy, ale uważa, że nikt z sąsiadów nie byłby zdolny ją zabić. Zresztą mówi, że dość długo nie miała żadnych zatargów z nimi i przepraszała, kiedy było u niej za głośno. Ale od jakiegoś czasu zrobiła się opryskliwa i ponura.

— No dobra, ale skąd nagle Łoś stał się podejrzanym?

— Kilka dni po jej śmierci przyszedł na komisariat list od niej adresowany do policjanta, który sprawdzał zawsze jej skargi. Facet miał akurat urlop, więc list poleżał sobie jeszcze trochę. Napisała, że już teraz wie, że tym, kto chce ją zabić, jest właśnie Łoś. Zbadali odciski palców na liście i faktycznie, są tam jej odciski, a także kilka innych, pochodzących pewnie od pracowników poczty. Ponadto akurat tego dnia Łoś był sam w domu, jego żona była przez dwa dni u rodziny, więc nie może dać mężowi alibi. Dodatkowo jedna z sąsiadek, mieszkająca naprzeciwko denatki, powiedziała, że trzech mężczyzn z tej kamienicy miało romans z panią Marcak.

— A jednym z nich był Łoś?

— Tak. I nawet była przekonana, że akurat jego widziała przez judasza, gdy przemykał wieczorem po korytarzu na swoim piętrze. Wprawdzie jak się dowiedziała, o co jest oskarżony, to zaczęła się z tego wycofywać, no ale mleko się rozlało i teraz mój partner jest podejrzany o to, że wbił nóż w szyję niewinnej kobiecie.

— Partner? Naprawdę tak o nim myślisz?

— Tak. Przecież inspektor Lestrade też był partnerem Holmesa, a Japp Poirota.

— No niby tak. — Skrzywiła się sceptycznie. — Jak ją właściwie znaleźli?

— Mieszkała na parterze. A ponieważ w środku dnia miała okno przysłonięte grubymi zasłonami, to chłopaki z kamienicy próbowały zajrzeć do środka w nadziei, że zobaczą jakieś „momenty”.

— Zza grubej zasłony?

— Była burza, okno było uchylone i wiatr wywiał część zasłony na zewnątrz. Dało się zobaczyć, że Marcakówna leży we krwi na podłodze. Narobili rabanu, zlecieli się sąsiedzi, próbowali nawet wejść przez to okno. Ale szpara była taka, że tylko dzieciak albo ktoś bardzo mały tam by się zmieścił. Wyważać okna nie chcieli, zresztą było widać, że już się jej nie da pomóc. Za to dość skutecznie zatarli ślady i jeśli nawet na oknie były jakieś odciski palców, to się zmieszały z innymi, rozmazały albo definitywnie zniknęły, bo deszcz w trakcie burzy zacinał tak, że aż się do środka nalała woda. Na podłodze walało się trochę porozbijanych rzeczy, jakiś talerz, kawałek drewna i sznurki. Ale na nich były też tylko jej odciski palców, więc morderca musiał być w rękawiczkach.

— Czyli w gruncie rzeczy nie mają za wiele na tego twojego partnera. — Malwina uśmiechnęła się ironicznie, wypowiadając ostatnie słowo. — Chyba raczej powinien odpowiadać z wolnej stopy.

— I niewykluczone, że tak będzie. Ale dopóki sprawa się nie wyjaśni, nie będzie mógł pracować, a to może potrwać długo. Może w końcu go wyślą na emeryturę? Dlatego muszę go oczyścić wcześniej z podejrzeń, bo inaczej nie będzie mi łatwo rozwiązywać inne sprawy.

— Przecież ty nawet nie masz ochoty być tym detektywem. I nie zaprzeczaj. A do tego stać cię na to, żeby nim nie być. Kupiłeś już piąte mieszkanie i możesz teraz żyć tylko z ich wynajmu.

— Czymś muszę wypełnić dzień. A to w sumie nie najgorsza rozrywka.

— I masz zamiar tak się wiecznie bawić?

— Przynajmniej do czasu, kiedy nie złapią Klempucha.

— Masz chyba jakąś obsesję na jego punkcie. — Malwina skrzywiła się z niesmakiem. — Facet jest wciąż ścigany przez policję całego świata i ma na pewno inne rzeczy na głowie niż dokuczanie tobie.

— Przyznam ci się szczerze, że nawet nie jestem pewny, czy nie jest w Polsce. Na tej swojej lichwiarskiej firmie pożyczek krótkoterminowych dorobił się takich pieniędzy, że może sobie na to pozwolić. I wybacz, jestem przekonany, że na tym świecie jest miejsce tylko dla jednego z nas. A on nie spocznie, dopóki ja będę żył… — Detektyw się zamyślił. — Może w sumie powinienem umrzeć? Oszczędziłbym sporo kłopotu różnym ludziom, a Klempuch…

— Głupstwa gadasz — zdenerwowała się Malwina. — Zaraz jeszcze powiesz, że to on ją zabił, żeby wrobić Łosia.

— Na pewno byłby do tego zdolny. Ale czy to zrobił, to inna para kaloszy. Wykluczyć tego nie mogę, bo… — Jacek urwał, bo ktoś przy pomocy przycisku jego domofonu zaczął nagle grać Marsz imperialny. — Chyba mi się jakiś muzykalny klient trafił. — Detektyw wyszedł na korytarz, żeby odebrać. — Jacek Przypadek, słucham.

— Podobno pan się zajmuje zabójstwem tej szmaty Marcak?

— Być może. A kto mówi?

— Ruda. Ja jej nie zabiłam.

— Chętnie o tym porozmawiam.

— A ja nie. Do widzenia.

Jacek usłyszał oddalające się kroki. Odwiesił słuchawkę domofonu i wyszedł na balkon. Rozejrzał się po ulicy i między innymi przechodniami, których znał zwykle z widzenia, zobaczył oddalającą się kobietę o wściekle rudych włosach. Ona się zatrzymała na chwilę, odwróciła i zobaczyła Jacka na balkonie. Detektyw pomachał jej przyjaźnie, co sprawiło tylko, że kobieta na cały głos powtórzyła swą deklarację:

— Ja jej nie zabiłam! Chociaż się dziwce należało!

Gdyby lokal numer 13 przy ulicy Koneckiej 40 miał płuca, musiałby się w tej chwili udać zdecydowanie na wizytę u onkologa. I nie mógłby się raczej spodziewać pozytywnego wyniku diagnozy. Po tej liczbie paczek papierosów, które zostały w nim ostatnio wypalone, wprost nie miał prawa być zdrowy. A oprócz problemów z płucami cierpiałby z pewnością na zaćmę wewnętrzną, bo ilość dymu w pomieszczeniu sprawiała, że jedna ściana nie miała szansy ujrzeć drugiej.

— No i co ty o tym wszystkim myślisz, Zyzia? — zapytała pani Teodora, gasząc piętnastego papierosa od chwili, gdy razem z siostrą pojawiły się w tym opuszczonym chwilowo lokalu, który znajdował się pomiędzy dwunastką, zamieszkiwaną przez Jacka, a czternastką, którą opiekowały się one na czas podróży dookoła świata swojej kuzynki Irminy Bamber.

— Młody Klempuch maczał w tym swoje paluchy.

— Żeby to wiedzieć, to nawet nie trzeba być detektywem. To jest absolutnie jasne.

— Byś się nie wymądrzała, gówniaro, tylko powiedziała sama, co o tym myślisz — zdenerwowała się pani Zygfryda, która tylko w absolutnie wyjątkowych chwilach podkreślała to, że jest starsza o dwa lata od osiemdziesięcioośmioletniej siostry.

— No że to robota Klempucha, tylko na pewno nie zrobił tego osobiście.

— Żeby to wiedzieć, nie trzeba być detektywem, Dorka — odgryzła się siostrze pani Zygfryda.

— No już, Zyzia, nie kłóćmy się. Musimy być zgodne, bo Jacuś nie da sobie rady bez naszej pomocy. I tak, wiem, nie trzeba być detektywem, żeby to było jasne.

— Masz rację, Dorka. — Zygfryda pokiwała koncyliacyjnie głową. — Wiemy, że młody Klempuch stoi za wrobieniem Łosia w morderstwo, ale nadal nie wiemy, kto zabił. To raczej wynajęty zawodowiec. Taki, co to nie zostawi własnych śladów, za to podrzuci obce.

— Myślisz? Na razie to nic tak naprawdę nie ma poza tym listem i zeznaniami zazdrosnych sąsiadek. Fachowiec to by raczej podrzucił coś, co należy do Łosia. — Pani Teodora zmięła drugą skończoną dziś paczkę papierosów i odpakowała trzecią.

— A może to chodziło o to, żeby te ślady były niewyraźne? Bo za wyraźne za łatwo sprawdzić.

— Nie kupuję tego, Zyzia. Dla mnie to musiał zrobić jakiś amator…

— Amator? Zwariowałaś, Dorka? — Zygfryda zdenerwowała się nie na żarty. — Klempuch nie posługiwałby się żadnym amatorem. Amator zostawiłby jakieś niepotrzebne ślady i sprawa by się szybko rypła.

— I co z tego? Klempuch może nie potrzebować wrabiać Łosia na całego, tylko tak trochę, żeby utrudnić Jackowi jakieś inne ważne śledztwo. Sam to przecież nam mówił.

— No dobra, ale amator, jakby go złapali, szybko by wydał zleceniodawcę.

— Klempuch ma to w nosie. Jak dla mnie, to on albo się ukrywa gdzieś na Morzu Karaibskim, albo jest w jakiejś kryjówce ojca gdzieś na Kamczatce czy we Władywostoku. Albo nawet na Krymie. Ukraińcy go stamtąd nie ruszą, zwłaszcza jak się zapadł koło Sewastopola. Jedno oskarżenie mniej czy więcej mu zwisa — stwierdziła autorytatywnie pani Teodora.

— Głupstwa gadasz, Dorka! Klempuch za dobrze zna rosyjski, żeby nie wiedzieć, że tisze jediesz, dalsze budiesz. Mówię ci, mordercą jest zawodowiec!

— Miałyśmy się nie kłócić, Zyzia — przypomniała siostrze pani Teodora. — I nie krzycz na mnie, bo jeszcze Jacek usłyszy, że tu jesteśmy, i się zorientuje, że się włamałyśmy do tego opuszczonego mieszkania.

— No co ja poradzę na to, że głupoty gadasz?!

— Ja nie gadam żadnych głupot, tylko logicznie myślę. I wiem, że Klempuch wcale nie musiał wynajmować amatora. Ktoś mu mógł donieść, że jakiś artysta chce zabić tę Marcakównę, a on to tylko wykorzystał, żeby wrobić w tę sprawę Łosia.

— Tyś chyba dzisiaj za dużo papierosów wypaliła, bo cię całkiem zaćmiło — stwierdziła Zygfryda, krytycznie przypatrując się siostrze. — Klempuch by w życiu nie polegał na tym, że ktoś mu doniósł, że ktoś coś może zrobić. No jeszcze jakby się dowiedział, że jest na nią profesjonalne zlecenie, to mógłby się podłączyć ze swoją intrygą, ale liczyć na to, że jakiś amator zdecyduje się ją zabić? Nie, to zdecydowanie nie w jego stylu.

— Mógł mieć kilka wariantywnych planów i akurat ten z amatorem wypalił.

— Nie ma takiej możliwości. Mówię ci, że to był zawodowiec!

— Amator!

— Zawodowiec!

— A-ma-tor — pani Teodora oddzieliła starannie każdą sylabę wypowiadanego słowa, patrząc z wściekłością na starszą siostrę.

— Za-wo-do-wiec — odwdzięczyła jej się tym samym Zygfryda.

— Amator!!!

— Zawodowiec!!!

Na tych okrzykach kłótnia dwóch leciwych sióstr się nie zakończyła. Ponieważ jednak autor bardzo lubi swoje bohaterki, nie pokaże Czytelnikom ciągu dalszego, pozostawiając go ich domyślności. Bo to, co stało się na końcu tej kłótni, nie powinno się wydarzyć zarówno między starszymi, jak i młodszymi kobietami.

Starszy aspirant Smańko pracował z podkomisarzem Łosiem od początku swojej kariery. Zawsze sobie tę współpracę chwalił i liczył na to, że dzięki niej daleko zajdzie. Jego przełożony miał opinię dobrego policjanta, może nieco służbisty, ale to w karierze akurat pomagało. I wszystko przebiegało pomyślnie aż do czasu, gdy na ich wspólnej policyjnej drodze pojawił się detektyw Przypadek.

Od tej pory starszy aspirant mógł w zasadzie obserwować tylko równię pochyłą, po której zsuwali się obaj z podkomisarzem, oddalając tym samym od możliwości awansów. Dlatego nie mógł zrozumieć, że gdy pojawiła się szansa uwolnienia się od towarzystwa detektywa, Łoś z niej nie skorzystał. Ba, wręcz przeciwnie, starszy aspirant miał wrażenie, że podkomisarz zaczyna czuć pociąg do tego niby-jasnowidza. Taki jak ćma do lampy. I było tylko kwestią czasu, kiedy się ostatecznie przez niego sparzy.

Z tego powodu starszy aspirant, gdy poczuł, że robi się naprawdę gorąco, udał się na zasłużony urlop. A gdy z niego powrócił, podkomisarz Łoś był już nieźle poparzony, czyli siedział w areszcie. Smańce od razu dano wyraźnie do zrozumienia, że nie powinien się tą sprawą interesować. I starszy aspirant robił w tej kwestii, co mógł. Ale i tak wiedział, że też jest kwestią czasu, kiedy spotka znów Przypadka.

— Wiedziałem, że pan po mnie przyjdzie — stwierdził ponuro, jakby detektyw był komornikiem chcącym odebrać dług lub nawet samą śmiercią, a nie stał obok auta policjanta, oparty o swój rower i uśmiechał się przyjaźnie.

— Bardzo się cieszę, zatem na pewno ma pan informacje, po które przychodzę.

— Nie mam żadnych informacji, w ogóle się tą sprawą nie interesuję! — zaprotestował panicznie Smańko.

— Ależ, panie starszy aspirancie, przecież znamy się nie od dziś i wiem doskonale, jak bardzo pan lubił swojego przełożonego. Na pewno starał się pan czegoś dowiedzieć.

— To tylko pańskie przypuszczenia. I niech pan tylko nie mówi, że ludzie są banalnie przewidywalni! — Starszy aspirant ze złością zacytował życiowe i zawodowe motto Jacka.

— Bo są. Po pierwsze, gdyby się pan tą sprawą nie interesował, nie bałby się spotkania ze mną, bo wiedziałby pan, że niczym ono panu nie grozi. Po drugie, nie krzyczałby, że nie ma żadnych informacji i się sprawą nie interesuje, tylko nie potrafiłby pan odpowiedzieć na moje pytania. A ponieważ pan się tą sprawą interesuje i ma jakieś informacje, to zareagował pan tak, jak zareagował.

— Ja naprawdę wolę się od tej sprawy trzymać z daleka. I to robię.

— To proszę mi powiedzieć, jak to „z daleka” wygląda.

— No… — Smańko się zawahał, jakby jeszcze chciał zaprotestować. Ale po chwili zrezygnował. — No nie wygląda to najlepiej.

— A konkretnie?

— Przecież pan wie. Ktoś postanowił odstrzelić komisarza Łosia.

— Dynda jest w to zamieszany?

— Raczej nie. To solidny gliniarz. Z tego, co wiem, to sam z siebie nawet niespecjalnie rwał się do aresztowania komisarza Łosia, ale przyszło polecenie z góry.

— To świetna wiadomość. — Jacek pokiwał głową z zadowoleniem.

— Dlaczego?

— Bo to znaczy, że w razie braku dowodów winy komisarza Łosia pan Dynda nie będzie na siłę szukał dziury w całym.

— Mówi pan o szefie „komisarz”? — zdumiał się Smańko. — A zresztą nieważne. A to, że Dynda nie będzie szukał dziury w całym, nic nie da.

— Ale przynajmniej wiem, że mogę ufać jego ustaleniom.

— Jak prokuratura ustali co innego, to ta dziura sama się pokaże.

— Dlatego muszę się spieszyć, żeby nie zdążyli znaleźć jakichś dowodów.

— Powodzenia. — Starszy aspirant odetchnął z ulgą, licząc na to, że to już koniec rozmowy. Ponieważ jednak detektyw nie wyglądał na osobę, która ma zamiar wsiąść na rower i odjechać, dodał: — To wszystko.

— Raczej nie. — Przypadek pokręcił przecząco głową. — Mam przeczucie, że jeszcze coś pan wie.

— Powiedziałem, staram się trzymać od tej sprawy jak najdalej — zapewnił płaczliwie Smańko. — Niech mnie pan zrozumie, mam żonę i dziecko.

— I obiecuję, że nie będę pana do tej sprawy mieszał, jak pan powie, co pan ustalił.

Smańko popatrzył na Przypadka z mieszaniną wściekłości i bezsilności. Przecież nie musiał z nim rozmawiać. Ba, mógł go nawet aresztować za uporczywe nagabywanie funkcjonariusza i uniemożliwianie mu dotarcia do miejsca pracy w celu wykonywania obowiązków służbowych. Tylko co by to dało? Znał detektywa na tyle, że wiedział, iż użyje on wszystkich swoich sposobów na wydobycie z niego wiedzy, którą chciał posiąść. Wszystko, co mógł, to odwlec jak najdłużej tę chwilę. Ale to naraziłoby go na to, że detektyw nawiedziłby go jeszcze wielokrotnie, a tego starszy aspirant z pewnością by sobie nie życzył.

— No dobrze — powiedział w końcu zrezygnowany policjant. — Tak na początku na chwilę się tym zainteresowałem. Ale tylko na chwilę! — zastrzegł zdecydowanie Smańko. — No i wyszło mi, że przy otwieraniu drzwi był dozorca. No i nie wiem, czemu go najsłabiej ze wszystkich przesłuchali. No a wiadomo przecież, że taki dozorca to może mieć najwięcej informacji.

— Też mnie zdziwiła jedna rzecz w jego zeznaniach…

Anna Sakowicz, dziennikarka na urlopie macierzyńskim, o depresji poporodowej słyszała niejedno. Doświadczyła jej zresztą na długo przed szczęśliwym rozwiązaniem. Dlatego postanowiła ukarać jej głównego winowajcę, mecenasa Błażeja Sakowicza, i nadać ich synowi imię Volcan. Przy okazji sprawiłaby również, że jej dziecko stałoby się absolutnie wyjątkowe, co zawsze było jej marzeniem. No i do nazwiska, brzmiącego jej zdaniem nienowocześnie czy wręcz staroświecko, dołączony zostałby nowoczesny element. Tak, Volcan Sakowicz to byłaby sensacja na skalę ogólnoeuropejską! A przynajmniej ogólnowarszawską.

Niestety jej teściowa miała nieco inne plany i Anna zgodziła się, żeby wnuk miał na imię tak jak dziadek — Jędrzej. Była to cena tego, żeby matka Błażeja wprowadziła ją w środowisko żon znaczących mecenasów warszawskich. Teraz jednak twierdziła, że synowa musi zająć się przede wszystkim dzieckiem, a kwestie towarzyskie odłożyć na potem. Dlatego depresja poporodowa dawała się Ani mocno we znaki. Aż surfując gdzieś po Internecie, trafiła na Tęczowy Raj. Od razu stwierdziła, że to może być to, co przyniesie jej wieczną radość. I postanowiła, że musi jak najszybciej przekonać do tego męża.

Zaczęła od razu, gdy tylko zdobyła wszystkie niezbędne informacje, choć trafiła na moment, w którym Błażej przewijał małego Jędrzeja, a w powietrzu unosił się niezbyt zachęcający zapach.

— Kupujemy nowe mieszkanie! — oświadczyła.

— Rozumiem. — Młody mecenas pokiwał tylko głową, zatykając nos i odkładając poranny urobek ich syna do kosza. — To gdzie chcesz się przeprowadzić?

— Do Tęczowego Raju.

— Dlaczego to się tak nazywa? — zaniepokoił się Sakowicz, który wprawdzie w przeciwieństwie do Jacka Przypadka nie określał się jako konserwatysta, jednak miewał takie odruchy, a ta nazwa go niepokoiła.

— Deweloper zrobi tam taką dużą instalację wodną nad całym osiedlem. W słoneczne, ciepłe dni ma tam być rozpylana mgiełka wodna i ma się pokazywać tęcza — wyjaśniła Ania, a Błażej odetchnął z ulgą. — W ogóle fantastyczne miejsce, na styku dwóch dzielnic, całe zielone, prawie w centrum, wszędzie blisko. Kupią tam mieszkania na pewno najbardziej znane i najbogatsze osoby w Warszawie.

— Skąd wiesz?

— A kogo stać na dwadzieścia tysięcy za metr? — zapytała, w swym mniemaniu retorycznie, macierzyńsko urlopowana dziennikarka, uznając z góry, że w tym gronie znajdują się również oni.

Jej mąż miał na ten temat najwyraźniej odmienne zdanie, bo nieco za mocno zacisnął pampersa na pupie Jędrzeja, wybałuszył oczy i zapytał z niedowierzaniem:

— Ile?!?!?

— Dwadzieścia tysięcy. Oczywiście za stan deweloperski.

— Ale kawalerka tam może być dla nas za mała — zauważył, jak sądził, przytomnie młody mecenas.

— Jaka kawalerka? Myślałam o normalnym, stumetrowym mieszkaniu. — Ania dopiero teraz zauważyła ze zdziwieniem, że mina jej męża jest daleka od zachwytu, więc wyjaśniła: — No muszę mieć salon do przyjmowania gości. I kawałek ogródka dla dziecka.

— To ile nas to wszystko razem będzie kosztować? — zapytał rzeczowo Błażej, licząc naiwnie na to, że uświadomienie całości kosztów ostudzi nieco zapały żony.

— Ze wszystkim jakieś trzy miliony — odpowiedziała lekko Ania.