Śmierć nadejdzie w urodziny - Jacek Getner - ebook + audiobook + książka

Śmierć nadejdzie w urodziny ebook i audiobook

Jacek Getner

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przypadek chodzi po ludziach, czyli kolejna komedia kryminalna z genialnym detektywem Jackiem Przypadkiem w roli głównej!

Tym razem los na drodze Jacka stawia same silne kobiety. Najpierw Przypadek  musi złapać zabójczynię naczelnej polskiej feministki. Nie jest to łatwe, gdyż wśród podejrzanych dominują jej koleżanki po fachu, walczące o schedę po zmarłej. Następnie nasz detektyw będzie starał się dowiedzieć, kto chce uśmiercić królową polskiego biznesu, co ma się stać dokładnie w jej urodziny. A na koniec – odnaleźć brata najszybszej kobiety w Polsce, narażając się przy tym medialnemu magnatowi.

Wszystko to mu się udaje, gdyż łączy w sobie przenikliwość Sherlocka Holmesa z łobuzerskim wdziękiem porucznika Borewicza i irytującym charakterem doktora House’a. A także dlatego, że coraz lepiej układa się jego współpraca z podkomisarzem Łosiem, a jego wywiadowcami stają się warszawscy bezdomni zbieracze złomu.

To kolejna powieść z cyklu doskonałych komedii kryminalnych, w których nic nie dzieje się przypadkiem, a wszystko dzieje się z Jackiem Przypadkiem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 35 min

Lektor: Jacek Getner
Oceny
4,4 (201 ocen)
116
60
15
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąż pomysłowe, coraz lepiej napisane. Nowe postacie nie nudzą, ksiazka wciaga.
00
Hulijiana

Nie polecam

O jeju. Szufladkowanie ludzi i forsowanie swoich znacząco bigoteryjnych poglądów osiągnęło zenitu
00
Tabaco

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra ksiàżka.Taka do poduszki.
00
Ewakiefer

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie jest to jedna długa powieść podzielona na odcinki , jak w serialu telewizyjnym. No i po zakończeniu kolejnego " odcinka " sięgam zaraz po następny .Bardzo mnie wciągnęła
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo odprężające historie, napisane w sposób lekki i przyjemny w czytaniu.
00

Popularność




Niniejsza powieść jest zmienioną i uzupełnioną wersją książki

Jacka Getnera „Pan Przypadek i kobietony” (Warszawa, 2017)

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Jacek Getner, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Iwona Huchla

korekta: Agnieszka Mańko, Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce: © fillvector, © yulialavrova,

© dmvector, © vectorchef/123 RF

Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-09-2 (EPUB); 978-83-67388-10-8 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ INiewiasty,które nienawidzą niewiast

Kondukt żałobny składał się głównie z kobiet wyglądających jak mężczyźni i z mężczyzn przypominających kobiety. Podążał wolno główną cmentarną aleją, ledwie tylko przyprószoną nocnym śniegiem, za urną z prochami zmarłej. Mijał po prawej grobowiec Bieruta i innych zasłużonych dla słusznie minionej jakiś czas temu epoki. Nastrój jego uczestników trudno było nazwać radosnym, ale też nie sposób było powiedzieć, że są smutni. Byli raczej zafrasowani tym, jak bardzo zmieni się teraz ich życie.

Niektórzy przyszli tu bardziej z obowiązku, gdyż ich nieobecność na pogrzebie Indży Wasowicz zostałaby na pewno zauważona. Inni mieli nadzieję, że spotkają kogoś ważnego, kto po śmierci znanej feministki, obrończyni praw zwierząt i kobiet, zastąpi ją w roli ich patrona pomagającego w karierze. Jeszcze inni szczerze żałowali zmarłej, pieszczotliwie zwanej Słonicą. Nie miało to żadnego związku z jej sylwetką, ale ze znakomitą pamięcią, nazywaną przez złośliwych pamiętliwością.

Niektórzy się nawet zastanawiali, czy to czasem nie przez nią musiała opuścić ten łez padół. Wiedzieli doskonale, ilu osobom zaszła za skórę i jak wielu ludzi jej nienawidziło. A sprawa jej zabójstwa, mimo intensywnego śledztwa, wciąż pozostawała niewyjaśniona. Denatkę znaleziono z pilnikiem do paznokci wbitym w szyję – wykrwawiła się na śmierć. Na eleganckiej perłowej rękojeści narzędzia zbrodni znajdowało się mnóstwo odcisków palców, ale wszystkie pojawiły się tam prawdopodobnie w trakcie nieudanej akcji ratowania Indży przez jej współpracowników. Policja na razie niczego nie ustaliła.

Uroczystość pogrzebowa, jak na feministkę przystało, była świecka. Kiedy urna z prochami Indży spoczęła w grobowcu pułkownika Wasowicza, nikt nie modlił się za duszę zmarłej. Zresztą większość zebranych i tak miałaby spory problem z wypowiedzeniem jakichkolwiek słów modlitwy, gdyż jeśli nawet kiedyś je znała, to dawno już zapomniała. Dlatego wszyscy tylko skłonili głowy i uczcili pamięć zmarłej minutą ciszy. Po niej chętnie wróciliby do swoich codziennych obowiązków. Zwłaszcza że lekki mróz szczypał ich w policzki i nogi. Szczególnie mężczyzn, którzy w większości mieli tenisówki włożone na gołe stopy. Jednak zgromadzeni nie drgnęli, gdyż czuli, że przyjdzie im jeszcze wysłuchać pożegnalnego przemówienia.

Wygłosić je miał Bonifacy Barszczyk, idący czy raczej wlekący się od cmentarnej bramy tuż za urną z prochami. Zapewne nie dałby rady dotrzeć aż do grobowca, gdyby nie silne męskie ramię jego przystojnego przyjaciela, znanego recenzenta literackiego Ryszarda Karwowskiego. Tylko dzięki niemu nie rozkleił się do szczętu i starał się jakoś trzymać, gdy urna z prochami zjeżdżała w głąb grobowca. Dlatego teraz wszyscy czekający na przemówienie spodziewali się raczej, że mówca najdalej po kilku słowach kompletnie się załamie. O ile w ogóle da radę wydusić z siebie cokolwiek.

Tymczasem Bonifacy Barszczyk zebrał się w sobie, przełknął ślinę, a z jego oczu zamiast łez wystrzeliły błyskawice.

– Zebraliśmy się tu dzisiaj wszyscy, żeby cię pożegnać, Indżo. Większość z nas nie wierzy w życie pozagrobowe i myśli, że śmierć zakończyła twoje życie. Tak jednak nie będzie. Wciąż będziesz żyła w licznych dziełach, które pozostały po tobie. W naszym żalu, że cię tu nie ma. I w świadomości tego, co cię zabiło. – Po tych słowach Bonifacy Barszczyk omiótł spojrzeniem zgromadzonych wokół grobu.

Prawie wszyscy spodziewali się, że jego wzrok zatrzyma się gdzieś pomiędzy stojącymi obok siebie Edytą Staniec a Katarzyną Bieńkowską, przyjaciółkami i wiceprezeskami fundacji FuRiA, ukochanego dziecka Indży Wasowicz, które jako ostatnie widziały zmarłą, a wkrótce miały zacząć walkę o przejęcie schedy po niej. Lecz Bonifacy Barszczyk utkwił wzrok w Oli Bogdańskiej, młodziutkiej asystentce Indży o cokolwiek szalonym i dziwnym spojrzeniu, opierającej się o Aldonę Luzyńczyk, sekretarkę w fundacji. I dopiero gdy się wystarczająco na nią napatrzył, kontynuował swoje przemówienie.

– Tak, wiem, policja wciąż nie znalazła sprawców. Jednak chyba nikt z nas nie wątpi, że to była zbrodnia z nienawiści. Nienawiści do poglądów Indży, do jej zaangażowania w walkę o lepszy, sprawiedliwszy świat przyszłości. Dlatego jest to wielkie wyzwanie dla nas wszystkich, żebyśmy nie pozwolili, by sprawca tej zbrodni pozostał bezkarny. Obiecuję ci, Indżo, że zrobię wszystko, aby gorzko pożałował tego, co zrobił...

Delikatne drożdżowe bułeczki wypiekane przez panią Irminę Bamber miały w sobie ledwie jakieś wspomnienie słodyczy, złamane na dodatek szczyptą soli dodawanej do ciasta. Dlatego gdy jadło się je zaraz po wyjęciu z piekarnika, trudno się było nimi nasycić, bo były puszyste, lekko tylko przyrumienione i bez problemu można było po kolei wepchnąć ich aż sześć do ust. Jacek opychał się nimi teraz bez opamiętania, wykorzystując tę właśnie chwilę, gdy były ciepłe i najpyszniejsze. Pani Irmina, która przed minutą przyniosła je na gorącej jeszcze tacy do mieszkania detektywa pod numerem czternastym, przyglądała mu się z zadowoleniem, ale również z lekkim niepokojem.

– Będą cię oskarżać o szerzenie dziecięcej pornografii?

– Tak. W końcu na moim kanale w Internecie przez kilka godzin leciał film, na którym pan Klempuch zabawiał się... – Urwał, bo zarówno jemu, jak i pani Irminie zrobiło się niedobrze na samą myśl o tym, co nagrywał w wolnych chwilach słynny multimilioner i lichwiarz, a prywatnie wróg numer jeden Przypadka. – Ale to jego powinni ścigać, a nie ciebie! – obruszyła się pani Irmina.

– Jego teoretycznie też przecież ścigają. Sama pani słyszała, jak prokurator Sapkowska zapewniała w telewizji, że dołoży wszelkich starań, by go przesłuchać. – Uśmiechnął się i dodał pod nosem dwuznacznie: – Chociaż pewnie bardziej się skupi na pytaniach, które chce zadać mnie, a nie panu Klempuchowi.

– Tylko że on się rozpłynął nie wiadomo gdzie.

– Na jakiś czas pewnie musi się ukryć za granicą. W naszym zacofanym kraju ludzie na szczęście jeszcze nie akceptują nowoczesnych i postępowych form spędzania wolnego czasu przez pana Klempucha – dodał ironicznie, a potem uśmiechnął się smutno. – Ale gdy wszystko się uspokoi, na pewno o sobie przypomni.

– Mam nadzieję, że wtedy wpakują go do więzienia!

– Chciałbym w to wierzyć, ale...

Dzwonek do drzwi Jacka, jak przystało na właściciela mieszkania o konserwatywnych poglądach, wydawał nieskomplikowany dźwięk, który można by zapisać onomatopeicznie po prostu jako „drrrrr”. Teraz jednak ktoś postanowił nie zadowolić się przyziemnością tego odgłosu i naciskał dzwonek tak, jakby wybijał na nim takt marsza imperialnego z Gwiezdnych wojen. Nie był to zresztą jedyny dźwięk, gdyż jednocześnie ktoś mocno pukał do drzwi. A kiedy dzwonek i pukanie umilkły, z korytarza odezwały się kłócące się głosy.

– Roman, ty już kompletnie oszalałeś?! Chcesz sąsiada wystraszyć tym marszem?!

– Bardziej się przestraszy twojego walenia do drzwi, Gabryśka!

– Ja tylko delikatnie pukam. Wszyscy nasi znajomi mówią, że ja delikatnie pukam, a ty bez opamiętania naciskasz te dzwonki.

– Pukania czasem ludzie nie słyszą...

– Czym mogę panom służyć? – Sąsiedzi spod trzynastki nie usłyszeli, kiedy Jacek otworzył drzwi i stanął w nich razem z panią Irminą. Mężczyźni zmierzyli ją lekko niechętnym wzrokiem, a Roman bąknął:

– My do pana detektywa.

– W sprawie morderstwa – dopowiedział jego partner, Gabrysia.

– Jeśli będziesz miał ochotę, to wpadnij po treningu na ciasteczka. – Pani Irmina zrozumiała, że sąsiedzi woleliby z Jackiem porozmawiać bez świadków. Dlatego minęła ich bez słowa i szybko wróciła do swojego mieszkania pod dwunastką. A Przypadek zaprosił gości do pokoju służącego mu za gabinet, gdzie na szklaną kulę należącą do jasnowidza Ossowieckiego naciągnięty był melonik przypominający nakrycie głowy Herkulesa Poirota.

– Słucham panów.

– Ona tak często u pana bywa? – zapytał Roman.

– Częściej ja wpadam do niej.

– Naprawdę? – Gabrysia otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. – Przecież to taki babsztyl niesympatyczny.

– Nie znam nikogo bardziej sympatycznego i życzliwego ludziom niż pani Irmina. – Jacek najchętniej wyrzuciłby obu panów, ale zwyciężyła wrodzona ciekawość, a może raczej wpojona grzeczność. – Zakładam jednak, że nie o tym chcieli panowie rozmawiać?

– No tak, tak. My o morderstwie Indży Wasowicz.

– To panów znajoma?

– Znajoma znajomego – odparł dyplomatycznie Roman. – Pan oczywiście zna książki Bonifacego Barszczyka?

– Obiło mi się o uszy to nazwisko. Ale opisy książek nie zainteresowały mnie na tyle, żebym miał ochotę je przeczytać.

– I słusznie! – poparł go z uśmiechem Gabrysia. – To nie to, co Witkowski. Barszczyk nawet nie potrafi dobrze opisać porządnego gejowskiego bzykanka.

– Bo tobie tylko jedno w głowie! – skarcił go Roman. – Barszczyk ma dużo większy talent niż Witkowski!

– No chyba żartujesz! – oburzył się Gabrysia. – Barszczyk jest cienki, nie dorasta Witkowskiemu do pięt!

– Panowie, mój czas jest cenny... – przerwał im Przypadek.

– O jeny, to za wizytę u pana się płaci? Jak u adwokata? – przestraszył się Gabrysia.

– Za wizytę nie. Za rozwikłanie sprawy morderstwa Indży Wasowicz już tak. Bo o to wam chodzi?

– Nam nie – zastrzegł się Roman. – Ale Bonifacy koniecznie chciałby dorwać mordercę...

– To dlaczego zamiast pana Bonifacego przyszli do mnie panowie? – Jacek spoglądał na swoich klientów z coraz większym rozbawieniem.

– Chcieliśmy mu pomóc – wyznał Roman. – On się strasznie gryzie tą śmiercią. Cała jego kariera wisi na włosku.

– Właściwie to już jest po niej – stwierdził bez ogródek Gabrysia. – Wszyscy wiedzą, że Indża mu tę jego pisaninkę poprawiała i promowała. A bez niej to żaden z niego literat.

– Jak możesz?! – obruszył się jego partner. – To bardzo utalentowany pisarz!

– Akurat! Bez niej on nie istnieje! Nawet mu ten jego Karwowski nie pomoże tymi swoimi recenzjami! Dlatego tak jęczy wszędzie, że Indżę zabił ktoś, kto chciał mu zaszkodzić! Pamiętasz, jak na pogrzebie patrzył na tę jej asystentkę, Bogdańską?

– Co ty gadasz?! W każdym wywiadzie powtarza, że to zbrodnia z nienawiści i że na pewno faszyści są za nią odpowiedzialni!

– A jak go ostatnio spotkałam w La Conchicie...

– Od śmierci Indży nie byliśmy w La Conchicie – zauważył z niepokojem Roman, a Jacek uznał, że najwyższy już czas przerwać jedną z wielu niekończących się codziennych kłótni sąsiadów spod trzynastki.

– Panowie, kwestię odwiedzin w gejowskim klubie wyjaśnicie sobie w domu. Teraz chciałbym na początek dokładnie zrozumieć wasze zlecenie. Podsumowując: mam znaleźć mordercę Indży Wasowicz. Was nie obchodzi, kto zabił. Ten, którego obchodzi, nie chce się zwracać o pomoc do mnie. Zakładam, że zarówno on, jak i wy nie macie zamiaru mi zapłacić. Na dodatek nie tak dawno opowiadaliście w telewizji, jakim to jestem potworem...

– Przecież nie puścili tego programu! – wyrwało się Gabrysi, ale Roman tylko trącił ramieniem partnera i pokazał mu kulę jasnowidza na biurku Jacka.

– Czy dobrze panów zrozumiałem? – upewnił się detektyw.

Gabrysia i Roman popatrzyli na siebie niepewnie, jakby zdziwieni pytaniem gospodarza, a potem odpowiedzieli:

– Właśnie tak. To co, weźmie pan tę sprawę? I najlepiej, jakby pan znalazł winnego ogolonego na zero.

Bonifacy Barszczyk dawniej był częstym gościem Fundacji Równouprawnienia i Akceptacji, w skrócie znanej jako FuRiA, lecz od czasu śmierci Indży Wasowicz nie zaglądał tu prawie wcale. W trakcie wcześniejszych wizyt przesiadywał głównie w gabinecie samej Słonicy, omawiając z nią treści swoich książek i słuchając jej rad. Bardzo to lubił, gdyż Indża naprawdę świetnie znała się na literaturze i błyskawicznie potrafiła udzielić mu znakomitych wskazówek, zredagować kulawo brzmiące fragmenty, poprawić ewidentne błędy językowe i nielogiczności w konstrukcji. Dzięki niej jego książki stawały się błyskotliwe i miały zapewnione świetne recenzje feministki. Recenzje absolutnie szczere: w końcu przecież chwaliła coś, co było również jej dziełem. A sama uważała się za wieki talent literacki, który nie rozbłysnął w pełni dlatego, że skupiła się na walce o lepsze jutro.

Bonifacemu ogromnie brakowało teraz rozmów o książkach ze swoją mentorką, dlatego poczciwej pani Aldony Luzyńczyk, sekretarki w fundacji, nie zdziwiło, gdy Barszczyk poprosił ją o możliwość posiedzenia w gabinecie Indży. Nie protestowała przeciw temu, ponieważ policja już dawno sprawdziła tam wszystko i pokój ten na razie stał pusty, bo fundacja nie miała jeszcze nowego prezesa czy raczej prezeski. Miała ona zostać wybrana za dwa tygodnie, o ile oczywiście Rada Fundacji dojdzie do porozumienia. Głosy rozkładały się w niej równo i takie same szanse dawano obydwu zastępczyniom Indży: Edycie Staniec oraz Kasi Bieńkowskiej. Obie miały wielką ochotę na objęcie tej funkcji, ponieważ wiązała się ona nie tylko z pensją bliską dziesięciu tysiącom złotych netto, lecz także z możliwością zarządzania wielkimi funduszami, które napłynęły po śmierci Indży jeszcze szerszym strumieniem niż do tej pory.

Kwestię obsady stanowisk zostawmy jednak na razie na boku i skupmy się na wizycie Bonifacego, któremu pani Aldona pozwoliła posiedzieć w gabinecie denatki. Zrobiła to zresztą bardzo chętnie, gdyż właśnie wybierała się na lancz, a dzięki Bonifacemu, który zapewnił ją, że będzie odbierał telefony, mogła sobie pozwolić na dłuższe wyjście. Nie mogła dziś liczyć na pomoc asystentki Indży, Oli Bogdańskiej, która pomagała wiceprezeskom fundacji na odbywającej się tego dnia pod Warszawą konferencji „Wolność – Równość – Tolerancja”. Można by nawet rzec, że literat przyszedł w najodpowiedniejszym momencie. I nie potrafiła mu odmówić tej godzinki spędzonej w towarzystwie mebli Indży Wasowicz.

Zapewne jednak bardzo by się zdziwiła, ujrzawszy, że zaraz po jej wyjściu Bonifacy przeszedł do gabinetu Oli Bogdańskiej. Spokojnie przeszukiwał szuflady, gdyż wiedział, że nie musi się spieszyć. Pani Aldona nie wróci wcześniej niż za godzinę, a była asystentka Indży zapewne w ogóle tu dziś nie zajrzy. Znał doskonale plan konferencji, sam bowiem był na nią zaproszony. Teraz akurat trwała przerwa na wystawny lancz, a potem przewidziano jeszcze prawie trzy godziny wykładów. Mógł więc spokojnie szukać skrytki...

Najpierw jednak zainteresował go sam pokój, w którym nie bywał zbyt często, bo nie należał do ulubieńców jego właścicielki. Miał dwie pary drzwi: jedne od strony korytarza, drugie od strony gabinetu Indży. Biureczko było dość starannie wysprzątane, panował tu względny porządek, którego jednak nie sposób było nazwać sterylnym. Bogdańska z pewnością nie należała do pedantek, choć pracowniczką była sumienną. Lubiła rośliny doniczkowe, których sporo porozstawiała na szafkach i parapecie. Każdą z niepasującą do doniczki podstawką, na widok czego esteta Bonifacy nieco się krzywił. Chętnie zamieniłby miejscami niektóre podstawki, jednak nie powinien zostawiać tu śladu swojej obecności.

Dlatego tylko z bólem mógł oglądać to wnętrze, przy okazji notując wszystko w pamięci – nie z powodu tego, że wnętrze to go fascynowało, ale bardziej z przyzwyczajenia. Słynął z sążnistych opisów miejsc i rzeczy, które zajmowały w jego książkach wyjątkowo dużo stron i które nieraz były skracane przez Indżę Wasowicz. Bonifacy bardzo tego żałował, bo uważał, że kunszt jego pióra widać szczególnie wtedy, gdy skupia się na detalu i przez kilkadziesiąt akapitów odnotowuje każdą ryskę na meblu należącym do bohatera, dorabiając do niej osobną historię.

Kiedy już obejrzał wszystko, co było do obejrzenia, zaczął poszukiwania skrytki. Wiedział, że śledczy przeszukujący pomieszczenia fundacji po śmierci Wasowicz nie odnaleźli jej. Ale on miał informację pochodzącą od zmarłej, dlatego pięć minut później zaglądał już do wnętrza schowka. Właściwie nie było w nim nic ciekawego, ale o tym uprzedzała go Indża. Same banalne rzeczy, które nie wiedzieć czemu postanowiła tu ukryć Bogdańska.

„W sam raz pasujące do jej prymitywnego i nieciekawego charakteru” – westchnął w myślach literat, ale nim zdążył zrobić cokolwiek, usłyszał, że ktoś próbuje otworzyć drzwi do fundacji. Wprawdzie zamknął je przezornie na klucz pozostawiony mu przez panią Aldonę, aby nie zaskoczył go nikt przypadkowy, ale ten ktoś najwyraźniej miał własny klucz. Barszczyk lekko spanikował, gdyż nagle okazało, się że nie ma w ogóle czasu. Zamknął skrytkę i chciał jak najszybciej wrócić do gabinetu Indży, gdy usłyszał:

– Nie ruszaj się, wiem, że tu jesteś!

Ten okrzyk sparaliżował Bonifacego, który w mgnieniu oka zamienił się w żonę Lota. Nie drgnął aż do chwili, gdy za jego plecami stanęła Bogdańska i syknęła:

– Jakim prawem pałętasz się po moim pokoju?!

– Zostałem, żeby posiedzieć w gabinecie Indży... Wydawało mi się, że masz otwarte okno, więc chciałem je zamknąć. Zresztą sprawdź, niczego nie ruszyłem.

– Żebyś wiedział, że to sprawdzę, cioto! A tobie radzę się trzymać ode mnie z daleka!

– Bo co? Załatwisz mnie jak Indżę?! – krzyknął tyleż patetycznie, co histerycznie Barszczyk.

– Wciąż po niej płaczesz nocami? – zapytała z uśmiechem Bogdańska. – Nie będzie już komu poprawiać książeczek, nie będzie komu promować? Zostaniesz zerem bez niczego. Jeszcze jakiś czas polecisz na dawnej sławie, a potem już klops, co?

– Moja nowa książka to będzie bestseller. A ty przeczytasz ją za kratkami! Odpowiesz za zabójstwo Indży.

– Ciotuniu, coś ci się chyba pomyliło. Po co miałabym zabijać Indżę?

– Chociażby z zazdrości o nią. – Literat Barszczyk przyszpilił asystentkę spojrzeniem, a ona drgnęła nerwowo. – Indża dobrze wiedziała, że się w niej podkochujesz. Ale ona wolała facetów.

– Ja też ich wolę – odpowiedziała spokojnie Bogdańska, ale uśmiech znikł z jej twarzy. – Jakbyś nie zauważył, mam kilkuletnie dziecko.

– Za to ja znam jego ojców. – Tym razem uśmiechnął się Barszczyk i dodał z naciskiem: – Obu.

– Skąd wiesz?! Oni nie są... – Spojrzała wściekła na Barszczyka i w jednej chwili zrozumiała, że nie ma sensu zadawać pytań. Stwierdziła więc tylko: – Indża ci powiedziała...

– Nie tylko to mi powiedziała. O wielu sprawach finansowych też mi wspomniała. I to również mógł być dobry motyw jej zabicia.

– Wynoś się stąd! Natychmiast!

– Pani Aldona pozwoliła mi tu posiedzieć...

– A ja ci każę się wynosić! Gdyby pani Aldona wiedziała, że zostajesz tu, bo chcesz myszkować po innych pokojach, też by ci nie pozwoliła. Dobrze, że do mnie zadzwoniła. Od razu wiedziałam, że muszę tu przyjechać.

– I tak za późno. Już znam prawdę. Dlatego radzę ci się przyznać do wszystkiego, zanim będzie za późno! Masz na to tydzień.

– I co? Mam pójść na policję i powiedzieć, że zabiłam Indżę? – spytała z niedowierzaniem Bogdańska.

– Nie. Najpierw przyjdziesz do mojej pracowni na Przyjaciółek. Na pewno wiesz, gdzie to jest. Opowiesz mi wszystko z detalami i sprzedasz prawa do tej historii. Będziesz miała pieniądze na adwokata, może uda ci się dostać niski wyrok.

– Ty chyba kompletnie oszalałeś!

– Daję ci tydzień. Potem mówię policji wszystko, co wiem.

Barszczyk ruszył do wyjścia, ale odwrócił się jeszcze tuż przed drzwiami.

– Pracuję tam między dziesiątą a piętnastą. – Nagle zauważył ozdobę w nosie Bogdańskiej. – Ładny kolczyk. Kiedyś już chyba go nosiłaś, ale Indża kazała ci go wyjąć, prawda? Lecz teraz, kiedy jej nie ma... – Barszczyk z trudem uchylił się przed rzuconym w jego stronę ciężkim zszywaczem.

Pani Irmina nie pamiętała już, kiedy ostatnio śmiała się tak głośno i serdecznie. Trudno jednak było nie wybuchnąć śmiechem, słysząc barwny opis wizyty sąsiadów spod trzynastki, którzy postanowili wynająć detektywa. Kiedy jednak naśmiała się do woli, stwierdziła nieco bardziej serio:

– Dziwię ci się, że zdecydowałeś się wziąć tę sprawę. Na pewno grosza za nią nie zobaczysz, a gdy mordercą okaże się znowu ktoś znany, jak zwykle zyskasz sporo wrogów.

– Przecież pani wie, że ja się nie przejmuję wrogami. Chwilowo ubył mi ten najgroźniejszy, a inni też ucichli. Trochę jakby ktoś im odciął prąd. Czy raczej pieniądze, które pozwalały im mnie szczerze i głośno nienawidzić.

– To trzeba się cieszyć. Już wystarczająco wiele nieszczęść się stało przez tych ludzi. Jak sobie wspomnę Małgosię... – Nastrój pani Irminy zmienił się już radykalnie, a w jej oczach pojawiły się łzy.

– Ja też za nią tęsknię. – Jacek również wyraźnie posmutniał. – Ale cóż, życie toczy się dalej. A skoro namówiła mnie pani na bycie detektywem...

– Namówiłam cię po to, żebyś zarabiał, a nie pomagał za darmo ludziom, przez których wrzaski od kilku miesięcy nie mogę spać.

– Spokojnie, pani Irmino, gdy tylko zajmę się tą sprawą i dowie się o tym kilka osób, nasi sąsiedzi przyjdą mnie prosić, żebym już nie rozwiązywał tej zagadki.

– Dlaczego?

– Bo ludzie są banalnie przewidywalni, pani Irmino. – Przypadek po raz pierwszy od dawna powtórzył swój ulubiony zwrot.

– Tym bardziej nie rozumiem, po co się do tego bierzesz. Ta Indża cię nie cierpiała, wiele razy o tym publicznie mówiła.

– Ale wierzę, że rozwiązując zagadkę jej śmierci, będę się świetnie bawił. A ostatnio, jak pani wie, nie miałem zbyt wielu przyjemności. Jeśli jednak nie chce pani mi pomóc...

– Oczywiście, że chcę, bezwarunkowo – obruszyła się pani Bamber, gdyż podejrzenia Jacka wydały jej się niedorzeczne.

– Na razie po prostu nie bardzo wiem jak. O samym morderstwie słyszałam niewiele. Że zabili ją jakoś na początku grudnia, a z pogrzebem zwlekali miesiąc, żeby mieć dostęp do ciała przed kremacją. No i że znaleźli ją w siedzibie jej fundacji z pilniczkiem do paznokci wbitym w szyję.

– Bardzo eleganckim i gustownym pilniczkiem, który z pewnością nie należał do niej. Potwierdziła to zarówno jej asystentka, jak i wszyscy ją znający. Na pilniku znaleziono wprawdzie mnóstwo odcisków palców, ale pozostawiły je spanikowane współpracowniczki, które znalazły ciało. Wszystkie po kolei próbowały wyciągnąć pilnik. Nie miało to większego sensu, bo Indża i tak nie żyła. Ale zanim to zrobiły, przyszedł pan Barszczyk i zemdlał na widok denatki. Musiały więc na dodatek zająć się ratowaniem jego. Oczywiście wszystkie ślady zadeptano i policja nie znalazła niczego przydatnego. A odcisków palców w jej gabinecie były tysiące, bo tam stale ktoś bywał: i bardzo ważne osoby, i wolontariusze. Zakładam, że panów z policji przeraziła myśl, że mieliby ich wszystkich sprawdzać. Gdyby udało się zawęzić grono podejrzanych do kilku czy kilkunastu osób... A tak, szukaj wiatru w polu.

– Ale uważasz, że zabójcą jest kobieta?

– Tak przypuszczam, bo trudno podejrzewać jakiegokolwiek prawdziwego mężczyznę, że chodzi z pilniczkiem do paznokci w torebce.

– A co sądzi policja?

– Nieoficjalnie, że to zabójstwo w afekcie. A ponieważ ludzi nienawidzących Indży było na pęczki, więc niełatwo wytypować podejrzanych. Choć oficjalnie śledztwo poszło w stronę zbrodni z nienawiści. Poszperali trochę w Internecie, znaleźli adresy osób, które się głośno źle wypowiadały o Indży, zrobili parę pokazowych zatrzymań. Ale nic na nich nie mieli, więc sąd tych podejrzanych powypuszczał.

– Sporo już ustaliłeś, biorąc pod uwagę, że zlecenie dostałeś godzinę temu. – Pani Irmina z uznaniem pokiwała głową.

– Nie bierze pani pod uwagę, od kogo jest to zlecenie. Nie ma bardziej rozplotkowanej grupy ludzi niż geje. Wszyscy nawzajem znają swoje najbardziej intymne tajemnice, których żadna kobieta nie zdradziłaby innej kobiecie.

– W czym w takim razie mogę ci pomóc?

– Muszę porozmawiać z kimś, kto dobrze znał panią Indżę prywatnie.

– Szczerze mówiąc, w kontaktach w środowisku feministycznym nigdy nie byłam najmocniejsza – zafrasowała się pani Bamber. – Nawet w czasach, gdy nikt o tobie nie słyszał. A teraz, to sam rozumiesz.

– To akurat mi niepotrzebne. Marzena wspominała mi kiedyś, że zna się z wiceprezesem tej fundacji FuRiA, Bieńkowską, poproszę ją o kontakt do niej. Tylko że to relacja służbowa, mnie chodziło o prywatnych znajomych Indży.

– Prywatnych, powiadasz... – Pani Bamber rozpoczęła przeszukiwanie zakamarków pamięci. – Właściwie to chyba znam tylko jej manikiurzystkę. Ale to ci się pewnie nie przyda...

– Ale co też pani mówi, pani Irmino! Przecież Indża została zabita pilnikiem do paznokci. Proszę mnie umówić z tą manikiurzystką jak najszybciej. – Jacek przyjrzał się krytycznie swoim paznokciom. – Najwyższy czas coś z nimi zrobić.

Podinspektor Zasada ze smutkiem przyglądał się aspirant sztabowej Agnieszce Storczyk. A właściwie już byłej aspirant, gdyż w tej chwili na jego biurku leżało wypowiedzenie podwładnej, ona sama zaś stała niewzruszona przed nim. Gdy pojawiła się przed pół rokiem po raz pierwszy w jego gabinecie, gotów był ją niemal wyściskać. Zdawało się, że zdejmie mu z głowy ogromny kłopot nazywający się Przypadek, z którym ewidentnie nie radził sobie jego dotychczasowy opiekun podkomisarz Łoś. Na początku spisywała się bez zarzutu, kontrolując działania nieodpowiedzialnego detektywa. W finale sprawy Klempucha może nieco zawiodła, ale Zasada nie potrafił się gniewać, że nie zapobiegła wyciekowi kompromitujących lichwiarza materiałów. A teraz rezygnuje, choć przecież zgłosiła się do tej roboty na ochotnika.

– Jest pani absolutnie pewna swojej decyzji? – zapytał bez większych nadziei.

– Jestem absolutnie pewna. Teraz już nie mogę kontynuować swojej misji.

– Tylko dlatego, że ten Przypadek odkrył, iż jest pani jego przyrodnią siostrą?

– Dla mnie to nie jest tylko. Przez to straciłam możliwość dyskretnej obserwacji i krzyżowania jego planów.

– Może pani zmienić jedynie taktykę. Występować z otwartą przyłbicą.

– Nie mam na to ochoty, bo wtedy musiałabym się z nim często kontaktować, rozmawiać. Tak jak podkomisarz Łoś.

– Jeśli chce pani dostać solidną podwyżkę, to jestem gotów to poważnie rozważyć – kusił podinspektor Zasada. – Również jakąś przyspieszoną ścieżkę awansu.

– To bardzo miłe, że tak mnie pan ceni, ale już podjęłam decyzję. Gdybym się z nim widywała częściej, obawiam się, że kiedyś nie potrafiłabym się powstrzymać i musiałabym go jednak zabić – stwierdziła beznamiętnie. – Ciągle żałuję, że wtedy, przed willą Klempucha, nie zdecydowałam się na to.

– Żartuje pani? – zapytał podinspektor Zasada, ale ponieważ nie znalazł na twarzy Storczyk nawet śladu uśmiechu, wolał nie drążyć tematu. – Nie mam nikogo na pani miejsce – stwierdził zrozpaczony. – Przecież pani wie, że żaden policjant z dobrej woli się na to nie zgodzi. Wszyscy unikają tego Przypadka jak zarazy!

– A czy tak naprawdę trzeba go jeszcze specjalnie obserwować? Przecież Klempuch uciekł z kraju. – Storczyk popatrzyła bezczelnie na podinspektora. To jej spojrzenie to była jedyna rzecz, z powodu której Zasada nie miałby nic przeciwko jej odejściu z policji. Tak samo ironiczno-dobrotliwo-pobłażliwe jak u jej braciszka.

– Pani aspirant, obserwacja pani brata nie miała nic wspólnego z osobą Klempucha – stwierdził z naciskiem policjant.

– To akurat dobrze, że jego ciemne sprawki wyszły na jaw i od jego osoby odcięli się zdecydowanie wszyscy...

– ...ci, którzy jedli mu z ręki – dokończyła Storczyk, a Zasada pomyślał, że choćby po tym komentarzu wiadomo, czyją jest siostrą.

– Jeśli nawet Klempuch miał rozległe koneksje, to nie miały one wpływu na nasze działania. Sama pani wie najlepiej, jak wielu szanowanym i poważanym osobom pani brat przysparzał kłopotów swoim nieodpowiedzialnym dochodzeniem do prawdy. I jestem pewien, że będzie to robił nadal.

– Ja również. Ponieważ jednak nie będzie już Klempucha, który naturalnie nie miał żadnego wpływu na działania policji – zaznaczyła ze złośliwym uśmiechem – to ciśnienie na powstrzymanie jego działań będzie mniejsze.

– Przez chwilę może i tak. Ale jak już mówiliśmy, on bez cienia wątpliwości postara się szybko nam to ciśnienie podnieść. Dlatego musimy trzymać rękę na pulsie.

– Żałuję, ale nie będzie to moja ręka. Mam już pewne plany na przyszłość.

– Mógłbym znaleźć wyjście, które nie kolidowałoby z tymi planami – zagadnął chytrze Zasada.

– Myśli pan, panie inspektorze, o jakimś niejawnym etacie? Przecież policja to nie tajne służby.

– Współpraca w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych bywa szeroka – odpowiedział enigmatycznie Zasada.

– Dziękuję bardzo, ale musi pan znaleźć kogoś innego do tej roboty.

– Ale kogo?! – zapytał płaczliwie inspektor.

– Choćby podkomisarza Łosia.

– Łosia? – Zasada nie wierzył własnym uszom. – Przecież Przypadek przez półtora roku wodził go za nos!

– Przypadek wodziłby za nos każdego z pańskich ludzi. A Łoś to naprawdę dobry policjant.

– Mówi to pani szczerze? – Zasada uważnie przyjrzał się podkomendnej.

– Absolutnie szczerze. Jeśli chce mieć pan kogoś, kto będzie w stanie patrzeć mojemu braciszkowi na ręce, to podkomisarz jest do tego najlepszy.

– Dlaczego?

– Choćby dlatego, że dobrze go zna, a na dodatek mam wrażenie, że ten drań... to znaczy mój brat, go lubi.

– Może i tak. – Podinspektor pokiwał głową. – Ale to i tak nie wchodzi w rachubę. Łoś ostatnio przeżył lekkie załamanie nerwowe, przypuszczam, że właśnie przez Przypadka. Nie mogę mu tego zrobić, bo jak go znowu spotka, to zastrzeli go prędzej niż pani.

– Wtedy miałby pan wreszcie problem z głowy – odpowiedziała Storczyk, a Zasada roześmiał się głośno, będąc pewnym, że tym razem aspirant sztabowa na pewno żartuje. Po chwili jednak umilkł, widząc jej wciąż niewzruszoną minę. – Proszę się nie bać, podkomisarz Łoś nie będzie protestował, gdy przydzieli go pan do tej sprawy. Powiem więcej, ucieszy się.

– Że tak powiem, bez jaj, pani aspirant. – Tym razem Zasada był pewien, że Storczyk nie żartuje, lecz wprost kpi z niego.

– Bez jaj, panie podinspektorze. Moim zdaniem podkomisarz Łoś się w pewien sposób uzależnił od Przypadka i już nie może bez niego żyć.

– Skąd pani to wie?

– Bo ludzie są banalnie przewidywalni, panie podinspektorze.

Studio Modelingu Paznokci należące do Andżeliki Paneczko mieściło się w niewielkim, lecz bardzo eleganckim lokalu na parterze wybudowanych niedawno sześciopiętrowych apartamentowców, które można byłoby uznać za ładne, gdyby nie kontrastowały z kamienicami stojącymi po drugiej stronie ulicy. Mróz nie był wciąż zbyt silny i nie osadzał szronu, dlatego przez przeszklone szyby widać było dokładnie całe wnętrze, łącznie z imponującą wystawką najróżniejszych pilników, będących po trosze prezentacją narzędzi pracy pani Andżeliki, a po trosze pochwaleniem się kolekcją, którą pieczołowicie uzupełniała. Oprócz nich było tam właściwie tylko miejsce dla manikiurzystki i klientki lub klienta oraz dwa krzesła dla czekających.

Jacek umówił się z właścicielką pod koniec dnia pracy, dzięki czemu miał szansę na dyskretną rozmowę. Wprawdzie mógł zdobyć od pani Andżeliki, manikiurzystki wielu znanych osób, niezbędne informacje bez konieczności korzystania z jej usług, na przykład zapraszając ją do kawiarni, jednak uznał, że tak będzie bardziej naturalnie. Przecież na pewno nieraz plotkowała ze swoimi klientkami, dlatego podczas zajmowania się dłońmi Jacka mogła sobie przypomnieć więcej cennych szczegółów.

– Pani Indża to była bardzo zadbana kobieta. Ona tak z daleka wyglądała może chropawo, ale dbała o każdy szczegół. Na paznokcie do mnie wpadała przynajmniej raz w tygodniu, bo ta ich fundacja jest blisko. Czasem przyciągała te swoje koleżanki, ale one za tym nie przepadały, zwłaszcza pani Staniec.

– Dlaczego?

– Ja nie wiem, czy ona sobie kiedykolwiek robiła paznokcie. Nie lubiła tego i jeszcze podkreślała, że nawet żadnego pilniczka nie posiada. Pani Kasia Bieńkowska to i owszem, zadbana była, ale paznokcie wolała sobie robić sama.

– To po co przychodziły?

– Bo im kazała. Ona była prezeską i mówiła im, że tu muszą omówić wszystkie szczegóły różnych akcji. Ale dokładnie jakich to panu nie powiem, bo średnio się na tej ich polityce wyznawałam. To wszystko miało być generalnie dla dobra zwykłych kobiet i może nawet było, tylko ja tego nie rozumiałam... – Z uznaniem przyjrzała się paznokciom Jacka. – Dobrze się pan odżywia, mocne paznokietki pan ma.

– Ze wszystkimi naraz tu przychodziła?

– No gdzie, mój salonik malutki. Zwykle po dwie, góra trzy przyłaziły. Najczęściej z taką jej asystentką, Olą. Wtedy plotkowały głównie o tej Staniec i Kasi Bieńkowskiej. A jak była z tą Staniec, to o Bieńkowskiej i na odwrót. Jak to kobiety. Tylko jak była z takim Bonifacym, pisarzem podobno, to gadała o wszystkich.

– On też sobie robił manikiur?

– Nie potrzebował, paznokietki to on ma zadbane. Wiadomo, pedał... – wyrwało się pani Andżelice, ale od razu się zreflektowała – znaczy gej. I to taki bardziej zniewieściały, ja się na tym znam. Bo ci męscy to aż tacy zadbani nie są. To znaczy od przeciętnego faceta oczywiście są lepiej umyci i ładniej pachną, ale jednak mniej od tych, co u nich za kobitki robią – dokonała fachowego porównania hetero- i homoseksualnej grupy mężczyzn.

– Zrozumiałem. Czyli w tych rozmowach nie wyróżniali nikogo?

– To zależy. Najbardziej się śmiali z tej Bogdańskiej. Pani Indża dawała wyraźnie do zrozumienia, że trzyma ją z łaski, bo się dziewczyna generalnie nie nadaje. A pan Barszczyk to chyba za nią nie przepadał. I z wzajemnością, bo jak ona tu była, to parę razy coś tam powiedziała o nim niemiłego. Że beztalencie i tak dalej. Pani Indża chyba jednak uważała, że on jakiś talent ma, bo wyjątkowo nie pozwalała na niego najeżdżać.

Jacek zerknął przez ułamek sekundy na ulicę. Ruch samochodowy był spory, miejsce na firmę usługową wydawało się idealne. Wprawdzie miejsc parkingowych nie było obok zbyt dużo, za to jedno z nich było zarezerwowane dla klientów Studia Modelingu Paznokci. W tej chwili nie było zajęte, gdyż Jacek, jak wszędzie, przemieszczał się biegiem, trenując do maratonu, a gdy warunki pogodowe były wyjątkowo niesprzyjające, korzystał z komunikacji miejskiej. Jednak miejsce nie było puste. Stał na nim mężczyzna usiłujący ukryć swoją sylwetkę za parkującym tuż obok niebieskim samochodem terenowym.

Nie schował się za nim jednak całkowicie, po pierwsze dlatego, że nie pozwalały na to rozmiary auta, a po drugie dlatego, że prowadził obserwację znajdującego się w środku Studia Modelingu Paznokci detektywa.

Jacek uśmiechnął się ucieszony, że wróciły stare, jak zwykle dobre, czasy, i zapytał panią Andżelikę:

– A czy o czymś szczególnym ostatnio często pani Indża z kimś rozmawiała?

– Tak. Od jakiegoś czasu i z Barszczykiem, i z Bogdańską mówili głównie o pani Kasi Bieńkowskiej. Uważali, że chce wysadzić panią Indżę z siodła...

– Jak?

– Podobno miała dowody, że pani Indża lubi czasem ponarzucać się młodym wolontariuszom. I dzwoniła po znajomych dziennikarkach, żeby ruszyły temat. Ale pani Indża się z niej tylko śmiała. A jak jej asystentka powiedziała, że jej zdaniem to obie te wiceprezeski chcą się jej pozbyć, to powiedziała, że teraz jest jeszcze spokojniejsza. Bo zanim się wezmą razem do jej obalania, to się nawzajem pozagryzają, chociaż to podobno dobre przyjaciółki są. Poza tym mówiła, że jeszcze się nie urodził taki dziennikarz, który by coś przeciw niej napisał, więc może spać spokojnie. – Pani Andżelika z coraz większym zadowoleniem patrzyła na swoje najnowsze dzieło, trochę jak malarz zadowolony z udanego obrazu. – Chociaż chyba się trochę bała pani Kasi.

– Myśli pani, że miała kogo?

– Nie wydaje mi się. Pani Kasia to z nich najsympatyczniejsza jest. Taka wiecznie uśmiechnięta i życzliwa. Ale może coś ją rzeczywiście zdenerwowało i zaniosła to do gazet?

– A uważa pani, że pani Indża mogła rzeczywiście czegoś chcieć od wolontariuszy?

– Tego to ja nie wiem – powiedziała kobieta wymijająco. – Ale miałam kiedyś taką klientkę, po którą mąż przyszedł i siedział na krzesełku. No i wpadła pani Indża, bo miałam jej robić manikiur zaraz po tej klientce. A ona zaczęła tego jej męża regularnie podrywać. Facet zgłupiał, bo ze trzydzieści lat młodszy, żona obok. Ja się nie wtrącałam, ale też się dziwnie czułam. Dopiero jak klientka z mężem wyszła, to tak coś wspomniałam mimochodem. A wtedy pani Indża powiedziała, że mężczyzna to tylko mężczyzna i nawet gej, gdy się go odpowiednio ładnie poprosi, to się zgodzi. Tak powiedziała. Jej się chyba wydawało, że się naprawdę chłopom podoba. – Przyjrzała się z uwagą paznokciom Jacka. – No, gotowe.

– Moje paznokcie chyba nigdy nie wyglądały tak dobrze – stwierdził samokrytycznie Jacek. Kątem oka zauważył jednak, jak pani Andżelika chowa pilniczki do większego pojemnika kryjącego mnóstwo innych jej narzędzi pracy. – Ładne cacka tu pani ma.

– Prawda. Te dwa najładniejsze to od pani Kasi. Sama je zrobiła.

– Sama?

– Tak. Ma takie hobby. Robi biżuterię. I jak kiedyś zobaczyła, że mi się połamały, to powiedziała, że mi je obsadzi. Na początku nie chciałam, bo to przecież grosze kosztuje, to masówka w zasadzie. Ale powiedziała, że to ją odpręża i że zrobi to dla przyjemności.

Wielcy wodzowie zawsze sami hodują swoich morderców. Najczęściej zdają sobie z tego sprawę, więc gdy tylko ktoś wygląda już na osobę będącą w stanie utrzymać w ręku nóż, a na dodatek wiedzącą, gdzie go wbić, jest usuwany z grona najbliższych współpracowników. Z tego też powodu wybitne jednostki zbyt długo będące u władzy pozostawiają po sobie same miernoty. Ale cóż, nie mają wyjścia, inaczej któregoś dnia poczuliby chłodne żelazo w okolicy żeber. Niektórzy jednak zbyt długo igrają z losem, będąc pewnymi własnej siły, i nie usuwają na czas grożącego im niebezpieczeństwa...

Edyta Staniec zawsze miała wgląd w dokumenty finansowe fundacji, ale wiedziała, że Indża nie znosiła, gdy ktoś się nimi nadmiernie interesował. Kiedy poprosiła księgową o wyjaśnienie kilku faktur, Wasowicz wpadła do niej niezadowolona, zarzucając jej, że zostały jej prokuratorskie przyzwyczajenia z IPN. I choć Staniec nigdy nie pracowała w pionie śledczym, a jedynie w archiwum, to ten epizod bardzo ciążył na jej feministycznej karierze. Gdy dodało się do tego trójkę dzieci i wciąż tego samego męża, poślubionego na dodatek w kościele, jej droga na szczyt wydawała się szczególnie trudna.

Lecz Edyta Staniec była obrzydliwie ambitna, z akcentem na obrzydliwie. I nie poddawała się, wciąż się wspinając po szczeblach kariery. Jej pierwszym sukcesem była walka o parasolkę. Zaatakowała to słowo w jednej ze swoich publikacji, nazywając je jednym z najgorszych przykładów nomenklaturowego męskiego szowinizmu. Jak pisała: „Posłuchajcie sami, jak to brzmi: poważny, stateczny parasol i kompletnie niepoważna parasolka. Jak młodsza, głupsza siostra. Słabsza i gorsza, gdyż przecież parasolką zwiemy zwykle małą, torebkową zabawkę, niedającą prawdziwej ochrony, parasol zaś jest statecznym, silnym mężczyzną, pod którego opieką nikt nie zmoknie. Dość już jednak tego! Od dzisiaj wyrzućmy z naszego języka uwłaczającą godności kobiety parasolkę! Niech żeńska forma tego przedmiotu zwie się parasolą, silną i dumną jak jej męski odpowiednik!”.

Właśnie ten artykuł kilka lat temu zwrócił na nią uwagę Indży. Wzięła ją pod swoje skrzydła i umożliwiła awans w feministycznej hierarchii. Dzięki temu poznała też Kaśkę Bieńkowską i wkrótce to one stały się czołowymi furiażystkami, nadającymi ton fundacji FuRiA. Indża była zawsze jej twarzą, ale mniej zajmowała się bieżącą pracą. Za to nigdy nie pozwoliła, aby wymknęły jej się spod kontroli finanse. I nie znosiła, gdy się jej ktoś w nie wtrącał. Staniec już od dawna podejrzewała, że Indża ma zwyczaj traktowania pieniędzy fundacji jak własnych. Jednak dopiero teraz miała na to dowody.

– Chciałaś mnie widzieć? – zapytała Bogdańska, stając w drzwiach gabinetu.

– Tak, Olu, zastanowiły mnie faktury, które właśnie przeglądam. Na przykład zupełnie nie rozumiem, dlaczego płacimy za przedszkole twojego syna?

– Indża tak zarządziła.

– Rozumiem, ale są przecież państwowe przedszkola...

– To bardzo wrażliwy chłopak. Mówiłam ci kiedyś, że musi być w mniejszej grupie, bo w większej...

– A ta faktura ze Studia Modelingu Paznokci pani Andżeliki? Jesteś na niej wymieniona. – Staniec spojrzała uważnie na dokument przed sobą i przeczytała na głos: – Usługa kosmetyczna manikiur i pedikiur dla pani Aleksandry Bogdańskiej. – Odłożyła dokument. – Faktura jest za lipiec i obejmuje dwadzieścia zabiegów. Jak twoje paznokcie to w ogóle zniosły? – zapytała ze złośliwym uśmieszkiem Edyta. – Albo jeszcze to: całodzienne zabiegi spa...

– Ja nie bywam w spa...

– Wiem, kto lubił sobie dobrze wypocząć, żeby pięknie wyglądać – dodała zgryźliwie. – Masz mi coś do powiedzenia o tych fakturach?

– Co na przykład?

– Coś, co mogłoby mi się przydać przy okazji wyborów. I przy okazji uchroniłoby twój tyłek.

– Indża była moją szefową i po prostu robiłam, co mi kazała. Przecież to nie są duże pieniądze...

– No, co ja słyszę, kilka tysięcy miesięcznie to dla ciebie nie są duże pieniądze. Ciekawa sprawa. No dobrze, jak się namyślisz i będziesz chciała coś mi powiedzieć, wróć do mnie. I pamiętaj, że teraz Indża cię nie ochroni. Gdybyś była ze mną szczera, to może mogłabym coś dla ciebie zrobić. Zastanów się.

Ola Bogdańska wyszła, a Edyta Staniec uśmiechnęła się zadowolona. Była pewna, że tę rundę wygrała i była asystentka Wasowicz przyjdzie do niej już niedługo z odpowiednią wersją wydarzeń. Taką, którą będzie można wykorzystać do potępienia zaniedbań epoki, która w fundacji FuRiA minęła wraz ze śmiercią Indży. Najlepszym lekarstwem mającym uzdrowić sytuację będzie oczywiście ona, Edyta Staniec. Trzymająca w ręku wszystkie karty. Rzecz jasna, trzeba będzie tu i ówdzie jakąś kartę pokazać, aby nie być gołosłowną. A potem obiecać, że nic więcej nie wypłynie, zapewnić zmiany w zarządzaniu, które nie pozwolą na więcej błędów i wypaczeń. Czyli, jak mawiał klasyk, pozornie zmienić wszystko, aby nic się nie zmieniło. W końcu jej też się należy coś więcej od życia. Czas najwyższy zadbać o siebie.

Wyjęła z torebki lusterko i przyjrzała się krytycznie swojej twarzy. Zmarszczki. Niedobrze. I kilka kilogramów za dużo. Nawet jej paznokcie to obraz nędzy i rozpaczy. To przez tę ciągłą bieganinę i brak czasu dla siebie. Ale teraz koniec z tym. Koniec. Najwyższy czas zadbać o siebie.

Sięgnęła jeszcze raz do torebki i wyjęła stamtąd pilnik do paznokci.

Zdarzało się wprawdzie, że ktoś o siódmej rano wychodził z mieszkania Jacka, ale nigdy nikt o tej porze nie dobijał się do jego drzwi. Przypadek, półprzytomny, dreptał w ich stronę, przeklinając w myślach popsuty domofon, który pozwolił intruzowi o tak diabelskiej porze dostać się aż na czwarte piętro. Gdyby bowiem stał na dole i wciskał guziczek domofonu, detektyw mógłby go zignorować, gdyż zaraz ktoś by przegonił natręta. A tak Jacek musiał się zwlec z łóżka i niemal po omacku iść do drzwi. Dopiero kiedy wyjrzał przez judasza, jego źrenice otworzyły się szerzej.

– Poczekaj chwilę – poprosił.

– Jeśli nie jesteś sam, mogę przyjść kiedy indziej. – Zza drzwi usłyszał głos Marzeny.

– Nie, nie, muszę tylko coś włożyć na siebie. – Rozglądał się wokół, a ponieważ nie znalazł niczego lepszego niż długi jesienny płaszcz, narzucił go na ramiona, a następnie odsunął zasuwkę i otworzył drzwi.

– Jesteś nagi? – zapytała niepewnie pani mecenas.

– A czy widzisz coś, czego nie powinnaś zobaczyć? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Ale pod tym płaszczem...

– Tak lubię spać – stwierdził Jacek, lecz zaraz się poprawił. – To znaczy nie w płaszczu, tylko...

– Zrozumiałam. Na pewno nikogo tu nie ma? – Udawana eksnarzeczona Jacka spojrzała badawczo na wieszak, a potem, ponad ramieniem detektywa, w głąb mieszkania.

– Na pewno. Wejdź...

– Przepraszam, że tak wcześnie, ale chciałam zdążyć pogadać chwilę przed pracą.

– Zwykle zaczynasz pracę koło dziewiątej. Wasza kancelaria adwokacka jest o kwadrans drogi stąd, więc wystarczyłoby, żebyś przyszła o wpół do dziewiątej, no, powiedzmy kwadrans po ósmej, ale nie o siódmej. No chyba że męczy cię bezsenność, wtedy jesteś w pracy nawet o wpół do ósmej. Kawy?

– Kawy chętnie, ale swoje śledcze uwagi sobie daruj.

Ruszyli w stronę kuchni, mijając po drodze sypialnię Jacka, do której Marzena zerknęła jeszcze raz, upewniając się, czy nikogo tam nie ma.

– Przecież przyszłaś tu na pewno w sprawie mojego małego śledztwa. Inaczej nie zrywałabyś się bladym świtem, żeby zadać mi te wszystkie pytania, które cisną się na twoje usta.

– Skoro już wiesz, o co chcę zapytać, to bądź tak miły i powiedz mi wszystko, co chcę wiedzieć.

– Dobrze, ale potrzebuję rewanżu. A właściwie kontaktu do Katarzyny Bieńkowskiej. – Jacek włączył elektryczny czajnik i otworzył szafkę w poszukiwaniu kawy. Nie było to proste, bo sam tego płynu nie pijał, a nawet wręcz nie cierpiał jego smaku. Zawsze jednak trzymał jakąś paczuszkę dla gości. Sęk w tym, że od dawna ich nie miewał, więc nie odświeżał zapasów, a nawet już nie pamiętał, komu i kiedy ostatnio parzył kawę.

– Jeśli mi dokładnie wszystko wyjaśnisz, postaram się o spotkanie. Ale dobrze wiesz, co myślą o tobie feministki.

– Jakoś to przeżyję. A jeśli chodzi o twojego włoskiego chłopaka, to naprawdę powiedziałem ci wszystko, co ustaliła pani Irmina. Jego rodzina ma kontakty w wielu miejscach mafii, ale to w wypadku biznesmenów stamtąd nie jest rzadkie. Więc nic w tym dziwnego.

– Chcę wiedzieć, czy Fabrizio... – Marzena szukała odpowiednich słów, ale bardzo trudno było je znaleźć. – Czy on też... No wiesz... – Spojrzała błagalnie na Jacka, aby dzięki swej domyślności nie kazał jej wymawiać tego słowa.

– Czy jest w mafii? Widzę, że musiałaś go o to zapytać. Pewnie w żartach, a on się śmiertelnie obraził, więc teraz ty się boisz, że to prawda, co powiedziałem. Ale chciałabyś wiedzieć dokładniej, czy nie uczestniczy w jakichś kryminalnych machlojkach, a może nawet czy nie odpowiada za czyjąś śmierć.

– A odpowiada? – zapytała blada Marzena.

– Nie mam pojęcia. – Woda się zagotowała i Jacek przelał ją z czajnika do filiżanki, do której wcześniej wsypał trzy łyżeczki kawy, bo wiedział, że Marzena lubi mocny napar. – Naprawdę, nie kłamię. Nie byłem w stanie aż tyle się o nim dowiedzieć.

– A po co w ogóle się tego dowiadywałeś?! I po co mi o tym mówiłeś?! Wolałabym nic nie wiedzieć...

– I wyjść za przyszłego cappo di tutti capi?

– Na ślub z nim i tak bym pewnie nie miała szans – stwierdziła nie bez żalu. – Ale teraz cały ten związek jest w ogóle bez sen... – Urwała i uważnie przyjrzała się jego dłoniom. – Zrobiłeś sobie manikiur?! – zapytała z niedowierzaniem.

– To w związku ze sprawą, którą prowadzę. – Jacek podał Marzenie kawę i chciał dorzucić jeszcze coś miłego, ale nie zdążył. Zawartość filiżanki wylądowała na jego płaszczu. Nie było to jednak spowodowane celowymi działaniami pani mecenas, lecz szokiem, jakiego doznała. Zobaczyła bowiem, że w miejscu, w którym od dziesięciu lat zawsze stało zdjęcie zaginionej w Himalajach Basi, jej serdecznej przyjaciółki i jedynej, jak sądziła, miłości Jacka, w tej chwili znajdowała się fotografia zupełnie innej kobiety...

Pan Fryderyk Przypadek, ojciec Jacka, nie mógł mieć najmniejszych zastrzeżeń do pracy swojej sekretarki Lidii. Ba, nawet wielokrotnie chwalił w myślach Marzenę, że przed odejściem z pracy znalazła na swoje miejsce tak kompetentną osobę. Oczywiście, pani mecenas, wówczas jeszcze aplikantka, była sekretarką tylko niejako przy okazji. Jej funkcja brała się z ogromnej oszczędności czy mówiąc wprost – sknerstwa pana Fryderyka. Od kiedy jednak po rozwodzie z Felicją postanowił wiele zmienić w swoim życiu, uznał, że trzeba rozwinąć skromną kancelarię odziedziczoną po ojcu w większą firmę. To z kolei wymagało pewnych inwestycji, więc musiał przeboleć, że zadań sekretarskich nie będzie jak dotychczas wykonywał aplikant. Ba, nawet myślał o tym, żeby teraz przyjąć jednocześnie dwie osoby pod swój patronat, choć do tej pory się tego wystrzegał.

Pan Fryderyk żywił na początku pewną nadzieję, że te zmiany spowodują, iż była żona spojrzy na niego łaskawszym okiem, ale pani Felicja, mimo romantycznej kolacji, na którą dała się zaprosić, powiedziała jasno, że chce z nim pozostać wyłącznie na stopie oficjalnej. Mecenas przyjął to do wiadomości, stwierdzając przy okazji, że kierunek właściwych zmian jest jednak słuszny.