Ostatnio widziane -  Adele Parks - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ostatnio widziane ebook i audiobook

Adele Parks

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

242 osoby interesują się tą książką

Opis

Rodzinne konflikty, tajemnice, kłamstwa i szokujące odkrycia. Soczysty thriller bestsellerowej autorki, który wciąga od pierwszej strony aż do ostatniego słowa.

W tym samym czasie znikają dwie kobiety: Leigh Fletcher i Kai Janssen. Detektywka Clements wie, że ludzie znikają nieustannie – i to zdecydowanie zbyt często. Większość ucieka od czegoś, niektórzy do czegoś, inni zostają porwani. Niestety, nie wszyscy się odnajdują. Te dwie kobiety pochodzą z zupełnie różnych światów. Ich zaginięcia wydają się niepowiązane. A jednak instynkt detektywki podpowiada, że może być inaczej. Czy Clements odkryje prawdę?

Adele Parks – jedna z najbardziej lubianych i najlepiej sprzedających się autorek literatury kobiecej w Wielkiej Brytanii. Sprzedała ponad 3,8 miliona książek, a jej powieści zostały przetłumaczone na 30 różnych języków. Adele napisała 18 współczesnych powieści i 2 historyczne. Jej najnowsze prace to klimatyczne thrillery psychologiczne w nurcie domestic noir. W swoich książkach Parks szczególną uwagę skupia na relacjach rodzinnych, poświęceniu w imię miłości, rodzicielstwie oraz wierności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 53 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ewa Sobczak

Oceny
3,9 (60 ocen)
23
17
12
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lawia

Z braku laku…

Nie ocenie książki z tą panią lektor nie dobrnęłam nawet do 5 rozdziału
30
Ewka1957

Nie oderwiesz się od lektury

Sprawiedliwość..... Ale koniec. Trochę tam niespojnosci no i brak cdn.....
00
MPKruQ

Nie polecam

Nuda. Zbyt szczegółowe opisy. A lektor totalnie psuje całość. Nie polecam. Nie da się wysłuchać do końca.
00
malgodwa

Całkiem niezła

Miło się słuchało, nie zostanie to ze mną na dłużej ale był jeden element zaskoczenia.
00
AniaCichon

Z braku laku…

Fabula miala potencjał ale za dużo jest zbyt długich i szczegółowych opisów doslownie wszystkiego. Mocno to męczy i ciężko przez niektóre fragmenty przebrnąć.
00



Pochwały pod adresem

Ostatnio widzianych:

„Jak każda książka Adele Parks, i ta przykuwa uwagę od pierwszej do ostatniej strony”.

– Richard Osman, autor bestsellera Czwartkowy Klub Zbrodni

„Naprawdę świetnie się bawiłem! Przez cały czas snułem domysły i aż sapałem z wrażenia, gdy pojawiały się zwroty akcji”.

– Ian Rankin, autor bestsellera Pieśń na mroczne czasy

„Ambitna, voyeurystyczna proza, przy której nie sposób nie obgryzać paznokci. Przeczytałam za dwoma posiedzeniami”.

– Louise Candlish, autorka bestsellera Ostatnie piętro

„Kolejna laska dynamitu od niezrównanej Adele Parks: wciąga, mrozi krew w żyłach, praktycznie nie daje się odłożyć”.

Lisa Jewell, autorka bestsellera Idealna rodzina

„Inteligentna i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, lektura obowiązkowa”.

– „Woman & Home”

„Inteligentna i zmuszająca do myślenia, z absolutnie genialnym zwrotem akcji w połowie”.

– T.M. Logan, autor bestsellera Zaufaj mi

„Pikantna, soczysta, odważna. Przy lekturze siedziałam na samym skraju krzesła”.

– Jane Corry, autorka bestsellera Wszystkie nasze kłamstwa

„Mroczna, namiętna opowieść, od której się nie oderwiesz”.

– Jane Fallon, autorka bestsellera Jak pozbyć się Matthew?

„Pełna toksycznych relacji, mrocznego pożądania i szokujących zwrotów akcji… Doskonała!”

– Eve Chase, autorka bestsellera Szklany dom

„Zwięzła, szczera, przenikliwa emocjonalnie, inteligentna i szokująca. Adele Parks pisze coraz lepiej”.

– Gillian McAllister, autorka bestsellera To tylko kolejna zaginiona

 

Abdu Mohammed Ali

to technologiczny geniusz,

który przyszedł mi z pomocą

w podbramkowej sytuacji.

 

Jemu dedykuję tę powieść.

1

wtorek, 17 marca 2020

Wyrywam się z nicości. Nie leżę jednak w swoim łóżku. W ogóle nie leżę w łóżku.

Otwieram oczy i natychmiast wiem, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Wokół panuje ciemność. Czuję się zawieszona w groźnej, dusznej czerni. Znajduję się w pozycji horyzontalnej, ale pod sobą mam beton. Goły beton, taki jak przed położeniem fliz, choć coś mi mówi, że ta posadzka nie doczeka się ręki płytkarza. Sama nie wiem, skąd u mnie taka myśl. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałam na podłodze, było to milion lat temu, jeszcze w czasach studenckich, gdy zapiłam na imprezie i musiałam spędzić noc na waleta u koleżanki w akademiku. Próbuję usiąść; wszystkie kończyny mi ciążą, w głowie mnie łupie. Mimo to staram się wstać. Czuję szarpnięcie – okazuje się, że lewą rękę mam przywiązaną. Przykutą łańcuchem. W tym samym momencie dolatuje mnie szczęk metalu i przenika jego chłód. Czy to sen? Moja głowa pulsuje, nadyma się i pęka. Na powrót zaciskam powieki – szorują po gałkach ocznych jak papier ścierny. Za drugim razem otwieram oczy ostrożniej, pozwalam wzrokowi przywyknąć do mroku. Czy to ogólna słabość sprawia, że wszystko wydaje mi się dziwne i obce? Drżące? Mam takie wrażenie, jakbym nie mogła nadążyć za własnymi myślami.

Ile wczoraj wypiłam? Wysilam pamięć, ale nic z tego. Nagle sobie uświadamiam, że nie pamiętam zupełnie nic z minionego wieczoru, i w tej samej chwili ogarnia mnie prawdziwy strach. Robi mi się niedobrze. W powietrzu snuje się woń rzygowin, co oznacza, że zdążyłam już puścić pawia. Kto jak kto, ale ja nie budzę się we własnych wymiocinach. Gdzie podział się zapach mojego śpiącego męża? W sypialni nie unosi się aromat Jo Malone Lime Basil and Mandarin, w kuchni nie pieką się tosty. W nozdrza drażni mnie kurz, jest mi trochę za ciepło, choć nie czuję wilgoci. Czyżbym była w szpitalu? Nie. W żadnym szpitalu nie każe się leżeć pacjentom na ziemi, do tego w łańcuchach. I dlaczego jest tak cicho? Chłopcy o nic się nie kłócą, telewizor nie ryczy, nie trzaskają drzwi, nikt nie domaga się ode mnie odpowiedzi na pytanie o to, gdzie są spodenki gimnastyczne. Czekam. Bywa przecież, że rano, gdy się budzę, jest całkiem spokojnie – gra tylko radio, ustawione na program czwarty, i w powietrzu wisi zapach kawy.

Nic.

Moje ciało zalewa fala przerażenia. Kończyny jakby topnieją, przez co nie mogę wykonać najlżejszego ruchu. Pomimo mgły mózgowej zdaję sobie sprawę, że ktoś musiał mnie odurzyć. Zostałam porwana. To, o czym się czyta, to, co spotyka innych, co przydarza się innym, spotkało, przydarzyło się mnie.

Spanikowana zaczynam szarpać się z łańcuchem, ale on się nie poddaje. Na czworakach eksploruję bezpośrednie otoczenie, staram się zrozumieć, dokąd trafiłam. Nie udaje mi się zajść daleko, ponieważ ogranicza mnie łańcuch – z jednej strony przykuty do kaloryfera, z drugiej trytytką przyczepiony do mojego nadgarstka. Łańcuch ma długość około metra. Pomieszczenie jest wielkości standardowego pokoju gościnnego, ma może trzy na trzy metry. Ściany wydają się szare. Są kompletnie gołe, ale czyste. Nie znajduję się więc w opuszczonym magazynie ani porzuconej chacie. Na to jest tutaj zbyt schludnie – nijako w stopniu rywalizującym z anonimowością. Domyślam się, że to nie przypadek. Mogłabym być wszędzie. Nie ma tu wyposażenia. Żadnego mebla, łóżka, materaca, lampy. Niczego, co uczyniłoby tę przestrzeń przyjaźniejszą, niczego, co niosłoby otuchę. Widzę tylko plastikowe wiaderko. Świadomość, do czego ma służyć, sprawia, że skręcają mi się wszystkie wnętrzności. Dostrzegam zarys drzwi i zabite deskami okno. Nie jestem w stanie do nich sięgnąć, ponieważ drzwi znajdują się w przeciwnym rogu, a okno na wprost ściany z kaloryferem.

Chcę sprawdzić godzinę, przekonuję się jednak, że mój smartwatch zniknął. Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, nie wiem nawet z całą pewnością, jaki jest dzień – to tylko wzmaga moje poczucie izolacji i zagubienia. Nie straciłam jednak głosu. Mogę krzyczeć i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Przelotnie myślę o osobie, która mnie tutaj sprowadziła; krzykami ją ściągnę, a wtedy nie wiadomo, co ze mną będzie. Nieważne…

– Pomocy! Pomocy! Proszę mi pomóc! – Mój głos rozdziera martwą, nienaturalną ciszę. Wołam i wrzeszczę, aż dostaję chrypki. Ból głowy staje się nie do zniesienia.

Przestaję się drzeć i nasłuchuję.

Nikt nie odpowiada.

Nikt nie przychodzi.

Cisza się przedłuża. Wytężam słuch w nadziei, że usłyszę cokolwiek – jadące samochody, przechodzących ludzi, śpiew ptaków, skoro światło zaczęło się przebijać przez deski zasłaniające okno. Wstał nowy dzień – ale jaki? Cisza wokół zdaje się absolutna. Wtem za drzwiami rozlegają się kroki.

– Proszę, proszę mnie wypuścić – skamlę.

Łzy płyną mi po policzkach. Nie wiem nawet, kiedy zaczęłam płakać. Twarz mam śliską od śluzu cieknącego mi z nosa. Nie chcę okazać słabości. Pragnę być silna, odważna, wytrzymała – taka jak we własnych wyobrażeniach – ale co z tego, skoro to mnie przerasta? Bohaterem bywa się tylko w swojej głowie. Prawda jest taka, że strach mnie obezwładnia. Będę prosić, błagać, zaklinać. Zrobię wszystko, byle się uratować. Wszystko.

– Proszę, nie krzywdź mnie. Proszę…

Nieoczekiwanie słyszę odgłosy uderzania w klawisze staroświeckiej maszyny do pisania. Pukanie, powolne i precyzyjne, choć mnie przypomina to raczej wrogie odliczanie. W pewnym momencie rozlega się szelest papieru wyciąganego siłą z wałka urządzenia. Co za osobliwy dźwięk, jakże nie na miejscu poza redakcją gazety sprzed dekad. Kto w ogóle używa jeszcze maszyn do pisania? Szuranie oznacza, że kartka została wsunięta przez szczelinę pod drzwiami. Wyciągam rękę, aby ją ująć, lecz znajduje się poza moim zasięgiem. Nie przestaje jednak kusić. Kładę się wyprostowana na całą swoją długość i mozolnie, niezwykle wolno przesuwam papier samymi palcami u nóg, aż wreszcie mogę go chwycić dłonią.

Nie ja tu jestem czarnym charakterem.

2

Leigh

niedziela, 15 marca

Jest niedziela. Moi chłopcy wyszli, wszyscy trzej. Chyba nie powinnam nazywać Marka „moim chłopcem”, nie bardzo to do niego pasuje. Infantylizuję go w ten sposób, a on jest przecież prawdziwym mężczyzną. Cóż z tego, skoro lubię ten skrót myślowy. Wyszłabym na sztywniaczkę, mówiąc: „mój mąż i synowie wyszli z domu”.

W dodatku nie byłaby to do końca prawda.

Wyszedł bowiem mój mąż i wyszli jego synowie. Ta myśl uderza mnie i kąsa okrutnie. Nawet po tylu latach. Boli bowiem takie nagłe i brutalne rozróżnienie. Choć trudno tu właściwie mówić o nagłości. Dlaczego nie jestem ze sobą całkowicie szczera? Ta myśl, to rozróżnienie towarzyszy mi od zawsze. Nierównowaga, której oboje jesteśmy świadomi i którą równocześnie próbujemy wypchnąć poza świadomość. Nierównowaga niemożliwa do zignorowania w ostatnich miesiącach, odkąd Oli uparł się ją podkreślać na każdym kroku.

Nie chcę być źle zrozumiana: to są moi synowie. Zawsze myślę o nich jak o swoich dzieciach, kocham ich jak własne dzieci. Miłość, którą ich darzę, nie ma granic.

Naprawdę.

Robiłam wszystko, co robi każda matka. Kąpałam ich, karmiłam, otaczałam opieką, kupowałam im zabawki i spędzałam z nimi czas – ach, te niekończące się, niewymagające myślenia rozrywki. Także ich uczyłam. Nie tylko tego, jak stawiać litery i jak wiązać sznurówki, ale też pływania, jeżdżenia na rowerze, gotowania, zapinania guzików, zaplatania węzłów, odczytywania godziny, przechodzenia przez jezdnię. Nadal staram się nauczyć ich wszystkiego, co powinni wiedzieć o świecie. Chcę ich przepełnić wiedzą, siłą i ciekawością, ponieważ wiem, że te cechy pomogą im przetrwać, gdy mnie zabraknie. Jednak czasami – być może wiecznie – dzieci nie są podatne na wpływy. Nie zauważają wysiłków, nie rozumieją szlachetnych motywów. Nawet się nie domyślają, że człowiek próbuje im zapewnić bezpieczeństwo, pomóc im dorosnąć. Widzą przed sobą surowego rodzica, który ma bzika na punkcie odrabiania zadań domowych i mycia zębów.

Obaj są moimi synami. I nie ma znaczenia, co mówi Oli.

Choć to, co mówi, łamie mi serce. Wszyscy mnie ostrzegali, że ten etap nadejdzie. Że kiedyś, gdy osiągną wiek nastoletni, zaczną testować granice, zapragną postawić na swoim, pokażą różki i generalnie staną się małymi gnojkami. Moja najlepsza przyjaciółka Fiona śmieje się, że Oli mógłby robić znacznie gorsze rzeczy, niż zwracać się do mnie po imieniu. Nastolatek dysponuje całym arsenałem zachowań: może wagarować, kraść po sklepach, zażywać narkotyki. Jej zdaniem powinnam być wdzięczna. Nie jestem. Dlatego że to nie żaden etap – to zakrojony na szeroką skalę protest wymierzony we mnie. To prawda, że nie jestem ich biologiczną matką – nie znają jednak innej poza mną, Oli mógłby więc zrozumieć, że chcę dla nich obu jak najlepiej. Niegdyś byliśmy sobie tacy bliscy.

Zaledwie dziś rano doszło do kolejnej kłótni. Wypełniłam online formularz dotyczący jego studniówki. Chodziło tylko o alergie pokarmowe (nie jest na nic uczulony) i o pozwolenie, aby pojechał autokarem na późniejszą imprezę, organizowaną już przez samych młodych (zgodziłam się). Zarzucił mi, że nie miałam prawa tego zrobić. Ha – ciekawe, kto za wszystko płaci, w tym za studniówkę i after party.

Mark powiedział tylko, że to niedobra pora na roztrząsanie tego. Zawsze to mówi. Nie wolno nam o tym rozmawiać w dni powszednie, bo młodzież mająca za pasem maturę stresuje się wystarczająco nauką; nie wolno nam o tym rozmawiać w weekendy ani święta, bo mogłaby się zepsuć atmosfera. Nie wolno nam o tym rozmawiać w żaden dzień roku. Mimo że temat wiecznie sam wypływa. Oli warczy i burczy, obraża się i odpowiada monosylabami.

Kiedy wychodzą – tak, wiem, to okropne wyznanie, ale czasami kiedy drzwi zamykają się za nimi z hukiem i zaczynają nas odgradzać ściany – napięcie maleje, a cisza nabiera innych tonów. Owszem, nadal bywa klaustrofobiczna i oskarżycielska, lecz ja przynajmniej czuję się bardziej wolna. Gdy przestaję być pod obstrzałem spojrzeń, łatwiej mi myśleć.

Są w odwiedzinach u szwagierki Marka. Mark pozostał w bliskich kontaktach z krewnymi pierwszej żony, zwłaszcza z jej siostrą. Zwykle im towarzyszę, gdy udają się z wizytą do Pauli i jej rodziny, ale tym razem z wielu różnych powodów chciałam, aby poszli sami. Wymówiłam się więc obowiązkami – zaległe rozmowy telefoniczne, pranie, mycie podłogi… Niedzielny lunch przyniósł bowiem niemało wrażeń. Kiedy jedliśmy, nasz kot Topaz wskoczył na kuchenny blat i przeszedł się po zatłuszczonych blachach, zostawiając następnie ślady łapek na każdej dostępnej powierzchni. Jako że swoje waży, zdołał podnieść i zrzucić na podłogę półtuszkę kurczaka, którą bawił się tak długo, aż wysmarowała dosłownie wszystkie flizy. Znaleźliśmy go nad resztkami kurczęcia, jak przeżuwał ostatni kawałek, co doprowadziło do minikryzysu, ponieważ Seb spanikował, że jego ulubieniec udławi się kurzą kością. Topaz jest na to za mądry, ale i tak prychał i drapał, kiedy odciągałam go od zmaltretowanej zdobyczy. Nie należę do gospodyń domowych przesadnie dbających o porządek. Zanim zostałam żoną i matką, mieszkałam sama i utrzymywałam swoje gniazdko w czystości, dopóki pewnego razu nie zobaczyłam lodówkowego magnesu z hasłem: „CZYSTY DOM JEST OZNAKĄ ZMARNOWANEGO ŻYCIA” i nie uzmysłowiłam sobie, że zgadzam się z tym bardziej niż z czymkolwiek innym, co przeczytałam w życiu.

Nie znoszę marnotrawstwa.

A szczególnie marnotrawstwa czasu.

Jednak nawet stosunkowo nisko zawieszona poprzeczka nie przesłoniła tego, że stan kuchni wymaga mojej interwencji. Nie mogłam pozwolić, by tłuszcz dostał się na dywany. Bałam się też, że Seb – który jest dość niezdarny – poślizgnie się i wyłoży. Oznajmiłam więc, że zostanę i doprowadzę wszystko do porządku.

Poza tym nie cierpię cmentarzy.

Dziś przypada rocznica śmierci Frances. Minęło równo jedenaście lat, odkąd Oli i Seb stracili rodzoną matkę. A Mark swoją pierwszą żonę, moją poprzedniczkę. Jak co roku udali się na jej grób, a wraz z nimi Paula, jej mąż i ich trzy córki. Frances została pochowana rzut beretem od domu Pauli, dzięki czemu ta może często odwiedzać siostrę – przy okazji pieli kwaterę i składa świeże kwiaty. Dziewczynki bywają na grobie tak często, że jest to dla nich równie normalne jak odwiedziny u dziadków czy zabawa w parku. „Może pójdziemy odwiedzić ciocię?” – pytają radośnie jakby nigdy nic. Przypuszczam, że najbardziej ze wszystkiego podoba im się kupowanie kwiatów u florystki. Która mała dziewczynka nie lubi kwiatów? Żadnej z nich nie było nawet na świecie, kiedy Frances zmarła, lecz Paula utrzymuje ją dla nich przy życiu – tak samo jak dla chłopców. Bez końca opowiada Oliemu i Sebowi historyjki z życia ich matki. Kto inny, jak nie ona, miałby to robić? I bardzo dobrze, że chłopcy potrafią bez skrępowania mówić o Frances. Nie uważam jednak, aby powinna ona być tematem wszystkich ich rozmów z ciotką. Czasem byłoby miło, gdyby Paula nie przerywała w pół zdania i nie wykrzykiwała: „Lubisz ciasto czekoladowe, Seb? Oczywiście, że tak! Wasza mama za nim przepadała!” (zupełnie jakby ciasto czekoladowe nie było powszechnym przysmakiem), albo: „Oli, tak bardzo przypominasz mi swoją mamę, kiedy była w twoim wieku. Wypisz wymaluj Frances”. Tak się składa, że obydwaj wdali się w ojca, choć nie mogę wykluczyć, że po matce odziedziczyli pewne zachowania, o których nie mam pojęcia. Nie postponuję tutaj Frances. Godzę się z tym, że była wspaniała pod każdym względem. Łagodna, cierpliwa, zabawna, bystra… Nie słyszałam z niczyich ust złego słowa na jej temat (co prawdę mówiąc, jest dla mnie trudne do przełknięcia – nie ma ludzi idealnych). Rozumiem również, że niektórym jest lżej, jeśli mogą odwiedzać zmarłych na cmentarzu; okazują w ten sposób szacunek w myśl przekonania, że nasi bliscy odchodzą w zaświaty, lecz nie w zapomnienie. Mnie osobiście łażenie po cmentarzu przyprawia o ciarki. W tym przypadku zaś chodzi jeszcze o coś – o przeciąganie liny.

Paula i ja nie jesteśmy sobie zbyt bliskie. To nie tak, że wiecznie się wykłócamy, ale zwyczajnie nie ma między nami flow. Traktujemy się nawzajem z chłodnym dystansem. Przypuszczam, że z jej strony to całkowicie naturalne. W końcu gdyby Frances nie zmarła na raka, nigdy nie zostałabym żoną Marka, ponieważ ich małżeństwo było nierozerwalne. Byli ze sobą szczęśliwi. Mark po prostu nie zwróciłby na mnie uwagi.

Jednak Frances umarła.

Wiele wysiłku i determinacji kosztuje mnie niemyślenie o sobie jako o drugim wyborze. Muszę sobie nieustająco przypominać, że nie jestem żadnym planem B – jestem inną ścieżką. Składam wizyty na grobie Frances w jej urodziny, a nawet w Wigilię – tuż przed tym, zanim popędzimy autostradą M1, żeby zdążyć na kolację do rodziców Marka – co akurat doprowadza mnie do szału, bo w Wigilię jest tyle do zrobienia, i to na ściśle określony czas. Uważam jednak, że lekką przesadą jest celebrowanie rocznicy czyjejś śmierci.

Już wolę umyć podłogę w kuchni.

Jak tylko to zrobię, podzwonię po przyjaciołach i krewnych. Będzie to dla mnie uczta po ciężkiej harówce. Poczynię plany na nadchodzący tydzień, ustalę, do których lokali warto zajrzeć, by się napić czy coś zjeść, przypomnę sobie, że w życiu chodzi też o inne sprawy niż mój sukces – albo jego brak – w matkowaniu Oliemu i Sebowi, w byciu żoną Marka.

Nie zrozumcie mnie źle. Stanowimy szczęśliwą rodzinę. Zazwyczaj. Czasami nawet bardzo szczęśliwą. Ale są chwile – moja mama to potwierdzi – gdy matkowanie wydaje się niewdzięczną rolą. Zgoła beznadziejną, a jeśli nawet nie, to na pewno czymś, nad czym nie ma się pełnej kontroli. To chyba najtrudniejsza lekcja, którą wyniosłam z rodzicielstwa: bez względu na to, jak się staram, nie jestem w stanie zagwarantować szczęścia moim synom. Są zewnętrzne siły, które znajdują się poza mną i nieustannie krzyżują mi szyki. Siły mające dla tych chłopców większe znaczenie niż ja. Grupy rówieśnicze, surowi albo upierdliwi nauczyciele, lajki na Instagramie i liczba znajomych na Face­booku, to, czy zostaną wybrani do drużyny lub zaproszeni na imprezę, to, czy nie są za niscy, za grubi, za chudzi, za pryszczaci… Czy są w czymś dobrzy – w czymkolwiek. O ileż łatwiej było mi, kiedy byli młodsi; wystarczył przytulas, plaster z Myszką Miki bądź zwykły lizak.

Lubię słuchać muzyki, gdy nikogo nie ma w domu. Z dwóch powodów. Po pierwsze, zapełniam w ten sposób pustkę, w normalnych warunkach gęstą od dźwięków gier komputerowych, basów dolatujących z wieży czy odgłosów włączonego na cały regulator telewizora. Po drugie, tylko wtedy mogę sama zdecydować, czego będę słuchać. Oli uwielbia hip-hop i rap, Seb udaje, że za nimi przepada, ponieważ żyje w cieniu starszego brata, którego podziwia i naśladuje na każdym kroku, przejmując jego styl i twierdząc, że podziela jego gusta, jeśli chodzi o muzykę, jedzenie i seriale – wszystko to ku wielkiej niechęci Oliego. A skoro obaj słuchają hip-hopu i rapu, ilekroć są w domu, aż dudni od głośnej, natarczywej perkusji i gniewnych słów. Nikt nie przejmuje się moimi upodobaniami. Nie można mnie nazwać melomanką. Przestałam być na bieżąco z zespołami, gdy Oasis i Blur zaczęły dołować na listach przebojów. Muzyka, którą lubię, znajduje się na czarnej liście programu pierwszego radia. Pozostał mi taniec. Ubóstwiam czuć całym ciałem rytm. Pewnie jestem muzycznym odpowiednikiem osoby, która mówi, że nie zna się na winie, ale lubi sobie wypić.

Czasami, gdy słyszę jakiś utwór puszczony przez chłopców, pytam: „Co to? Brzmi dobrze”. Jeszcze pół roku temu Oli się uśmiechał i w podnieceniu pokazywał mi jakiś niezrozumiały filmik na YouTubie, opowiadając wszystko, co wiedział o wykonawcy, który gra w więzieniu, występuje na jachcie przed publicznością zgromadzoną na brzegu, rozdaje miliony mieszkańcom swojej dzielnicy. Czuję się, jakbym rozmawiała z Obcym; wciąż pamiętam, jak najbardziej szokującym zachowaniem gwiazdy popu było pociągnięcie powiek kreską do oczu. Mimo wszystko lubiłam patrzeć na entuzjazm Oliego. Lubiłam widzieć go ożywionego, czułam się zaszczycona, że to właśnie ze mną dzieli swój zapał. Brakuje mi tego. Jego mi brakuje.

Raz popełniłam błąd i po usłyszeniu Taylor Swift rzuciłam uwagę, że jest moim duchowym zwierzęciem – ponieważ gdy się wsłuchać w jej teksty, śpiewa o tym, co sama czuję. To znaczy co czułam, kiedy byłam młoda i bezbronna. Najwyraźniej takie rzeczy nie zmieniają się w przypadku kobiet bez względu na to, jak bardzo woke stał się świat. To mniej więcej wtedy Oli zaczął traktować mnie inaczej. Nie zrozumiał moich słów o duchowym zwierzęciu, nie załapał żartu ani się nie domyślił, że jest to z mojej strony próba zacieśnienia relacji. Wystraszył się. Wściekł, że nagle mogę bezprawnie wkroczyć do jego świata – świata młodości i możliwości, miłostek i źle widzianych operacji pod kołdrą (w pojedynkę).

– Nawet nie wiesz, czym jest duchowe zwierzę – odparował. – Drugi człowiek nie może być twoim duchowym zwierzęciem.

– Żartowałam! – powiedziałam, nie rezygnując z próby dotarcia do niego. – Ale przyznasz, że jest świetna, co? Całkiem, jakby rozumiała wszystko, co wiąże się z sekretnymi tęsknotami, sukcesami i porażkami. – Już wcześniej ściągnęłam sobie jeden album Taylor Swift. W tamtym momencie włączyłam odtwarzanie na moim smartfonie. – Tylko posłuchaj…

Zaczęłam tańczyć w kuchni. Taniec był pierwszym, co nas połączyło. Oliego i mnie. Stawał mi na podbiciu, a ja zaczynałam wykonywać kroki, szurając wolno stopami po podłodze, dokładnie tak, jak kiedyś robił to ze mną ojciec. Oczywiście teraz Oli jest na to za duży. Dawno mnie przerósł! Zresztą sam tańczy wspaniale. Uwielbiam go obserwować. Nastolatek musi mieć dużo pewności siebie, żeby zatańczyć gdziekolwiek – nie mówiąc o kuchni, do tego sam na sam z matką. Ale tamtego dnia, gdy rzuciłam tę uwagę o Taylor Swift, Oli tylko zmarszczył brwi, stwierdził, że Taylor Swift jest gównianą piosenkarką, i zniknął w swoim pokoju. Nie pamiętam, żeby po tym jeszcze ze mną zatańczył.

Zdana na luksus samotności, podkręcam głośność i wsłuchuję się we wzruszające słowa i oszałamiającą muzykę, równocześnie myjąc podłogę w kuchni. Taylor Swift śpiewa o miłości dwojga młodych ludzi i ich nieodpowiedzialności. Mark i ja nigdy tego nie doświadczyliśmy. Był ojcem, gdy go poznałam. Ja zostałam matką w tej samej chwili, w której zgodziłam się być jego dziewczyną – a przynajmniej matką zastępczą, taką prawie matką. Ale słuchając teraz muzyki, daję się przenieść głębiej w przeszłość, w czasy naznaczone spektakularnymi klęskami i dotkliwymi konsekwencjami. Czy już mówiłam, że uwielbiam tańczyć? Jest to dla mnie źródło wielkiej radości. Dlatego chłonę tę ekstrawagancję całą sobą. Niedzielne popołudnie spędzone w pojedynkę wydaje mi się zakazanym owocem. Zaczynam kołysać biodrami, poruszać stopami. Pstrykam palcami do rytmu. Bardzo szybko melodia i słowa biorą mnie w posiadanie jak nieznajomy. Poddaję się temu. Nie, wróć – poddanie sugerowałoby opór, a ja najzwyczajniej w świecie z własnej woli rzucam się na głęboką wodę. Zatracam się bez reszty. W normalnych okolicznościach wszystko kontroluję – samą siebie, rodzinę, czas. Jestem osobą stosunkowo nieśmiałą, wiecznie przejmuję się tym, jakie wrażenie robię na innych. W tańcu o tym zapominam. Moje członki się rozluźniają, kręcę biodrami, potrząsam głową. Kij od szczotki zamienia się w partnera, z którym wykonuję obroty i wygięcia.

Kiedy sprzątam i tańczę, siność nieba za oknem przechodzi w głębokie indygo. Mark przysyła mi esemesa, informując, że razem z chłopcami dał się zaprosić Pauli na kolację. Nikt mnie nie pyta, decyzja zapada poza mną. Ale że planowałam tylko kanapki, nie mogę się dąsać. Gdy podłoga jest już czysta, a wszystkie blaty lśnią, odkładam szczotkę, szmatę i wiadro, lecz – niczym prawdziwy Kopciuszek, który za nic nie odpuści balu – nadal tańczę. Mój brzuch robi się wilgotny od potu, włosy kleją mi się do karku, ale mnie to nie przeszkadza! Ta przyjemność, wolność jest absolutna.

Dlatego tak się gniewam na Marka i na chłopców, że mi ją odbierają. Moją przyjemność. Moją wolność.

Słyszę ich śmiechy. Donośne i zuchwałe. Na zewnątrz jest już całkiem ciemno, w kuchni pali się więc światło, przez co jestem wyeksponowana jak na scenie. Ale czuję się też jak eksponat. Mark, Oli i Seb stoją za przeszklonymi drzwiami i wyją jak hieny. Zastanawiam się, od jak dawna mnie obserwują. Wpadają do domu, nadal roześmiani. Jawnie ze mnie drwią.

– Niezły występ – stwierdza Mark. Całuje mnie w przelocie, jego zimne wargi parzą mój zaczerwieniony policzek. – Zapomniałem kluczy, dlatego weszliśmy od tyłu.

Seb rzuca:

– Boże, mamo, tańczysz zupełnie jak babcia.

Nieprawda. Ich babcia nadal tańczy twista – i chwała jej za to. Co do mnie, wywodzę się bardziej z lat dziewięćdziesiątych. No dobrze, utknęłam w nich, ale przynajmniej daleko mi do twista. Głównie podskakuję i wymachuję rękami. Mimo wszystko rozumiem, skąd ta uwaga. Pośpiesznie opuszczam ramiona wzdłuż boków. Obcięłabym je sobie, gdybym mogła. W wyobraźni widzę, jak sięgam po nóż rzeźnicki, który błyszczy kpiąco z bloku na noże.

– Umyjcie ręce. Tylko porządnie, śpiewając przy tym całe Sto lat – mówię, jednak nikt mnie nie słucha.

– Beznadziejna jesteś, Leigh – mamrocze tylko Oli. Przecis­kając się obok mnie, bierze jabłko z miski, którą uzupełniłam świeżymi owocami, i wgryza się w nie łapczywie. Potrząsa przy tym głową. Ale nie tak jak ja podczas tańca, nie w radosnym zapomnieniu, tylko z niemą rozpaczą. – Żenada.

Odwracam się do Marka i spojrzeniem proszę go, aby coś powiedział, lecz on milcząco wzrusza ramionami, choć wiem, że mnie rozumie. Jego oczy mówią: „Nie wciągaj mnie w to; to twoja walka”. Czasami bycie żoną i matką wydaje się równie okrutne jak kara tysiąca cięć. Prostuję się, zmuszam do uśmiechu – wypada to blado, nikt już nie pomyśli, że się świetnie bawię, ale przynajmniej nie robię sceny. Mimo że bardzo bym chciała. Panuję nad swoim ciałem. Decyduję, ile ujawnić. Minę mam rozluźnioną, czoło gładkie. Brodę trzymam wysoko. Jestem nieprzenikniona. Człowiek nie powinien czuć się obco we własnej rodzinie. To nienaturalne.

– Mógłbym mieć psa? – pyta nieoczekiwanie Seb.

– Nie! – odpowiadam bez zastanowienia.

Zadaje to pytanie regularnie od mniej więcej pół roku. Zazwyczaj jestem spokojniejsza i staram się odmawiać delikatniej, tym razem jednak nie mam ani cierpliwości, ani siły. Jak niby miałabym w rutynę swojego życia wpasować jeszcze psa?

Seb wydaje się zaskoczony, jego twarz przesłania cień zmartwienia. Natychmiast dopada mnie poczucie winy. Dwunastolatkowie nie powinni się martwić o swoich rodziców. To spostrzegawczy, dobry dzieciak. Jest beztroski i żartobliwy – i oczekuje tego samego od reszty świata.

– Coś nie tak? – dopytuje.

Jak mam mu powiedzieć, że właściwie wszystko – może oprócz niego. Z dużym naciskiem na „może”, ponieważ nawet kochanie go nie jest proste. Jak do tego doszło, że żadna przyjemność w moim życiu nie jest absolutna? Winę za to ponoszę oczywiście w całości ja sama.

– Nie, nic. Jestem zmęczona. Posłuchaj, może wziąłbyś prysznic, co? Ja w tym czasie zadzwonię do Fiony. Zajrzę do ciebie, zanim zgasisz lampkę.

Kiwa głową i oddala się posłusznie, chętnie dając wiarę, że jestem tylko zmęczona.

Nalewam sobie pełen kieliszek wina i opowiadam Fionie o ostatnim komentarzu Oliego. Staram się to przedstawić tak, jakby wcale mnie nie zabolało, ale ponoszę sromotną porażkę. Moja przyjaciółka zna mnie zbyt dobrze, abym mogła ją łatwo oszukać. Cieszy mnie to, gdyż nie chcę, aby zignorowała tę sytuację wzorem Marka. Pragnę, by mi współczuła, by utwierdziła mnie w przekonaniu, jakie to niesprawiedliwe i że nie zasługuję na podobne traktowanie. Na przestrzeni lat nieraz padały sugestie, że chłopcy powinni przejść terapię. Zdaje się, że Fiona była pierwszą osobą, która to zaproponowała. Dziś mówi to samo. Znamy się od wieków, szczerze ją kocham i wiem, że chce dobrze, ale nie mogłaby wybrać gorszego momentu.

– Na co im terapia? – Cała się jeżę.

– Żeby przepracowali żałobę.

– Żałobę po kim?

– Po matce.

– Ja jestem ich matką – rzucam zapalczywie.

– Po biologicznej matce – odpowiada cierpliwie Fiona.

– Ona zmarła lata temu. Byli wtedy malutcy. Jestem ich matką od prawie dekady.

– Właśnie o tym mówię. Byli bardzo mali, gdy ją stracili. Zbyt mali, aby mogli to przepracować. Może teraz przyszedł czas, aby ktoś im w tym pomógł.

– Jestem ich matką – powtarzam. – Nie chcę, żeby jakiś terapeuta mieszał im w głowach.

– Co się dzieje, Leigh? Wiem, że coś jest na rzeczy.

Nie pyta mnie, czy chodzi o Oliego, czy może o pracę. Pozostawia pytanie otwarte, przez co staje się ono niebezpieczne. A gdybym jej powiedziała? Gdybym się jej zwierzyła? Ta możliwość otwiera wrota tęsknocie. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek zdołam je z powrotem zamknąć.

Nie, nie mogę udzielić odpowiedzi.

3

Leigh

dziesięć lat wcześniej

Jest sobota po południu, świeci słońce. Wszędzie, tylko nie w Londynie, takie upały są błogosławieństwem. Ludzie chodzą na spacery i jeżdżą na rowerze, robią sobie wycieczki na łonie natury, rozkładają leżaki w ogrodzie, urządzają grilla i pieką kiełbaski albo chociaż idą do lokalnego pubu. W przypadku pary trzydziestotrzyletnich heteroseksualnych kobiet dzielących ciasne londyńskie mieszkanko na drugim piętrze gorąc ujawnia prawdę o ich życiu. Smutną prawdę. Tak jak Boże Narodzenie, Wielkanoc i wszelkie święta państwowe. Gdy żar leje się z nieba, a padające na szyby promienie słoneczne przypominają, że okna od dawna proszą się o umycie, obydwie – Fiona i ja – czujemy się złapane w potrzask. Nie chodzi wyłącznie o klaustrofobię; mamy takie wrażenie, jakbyśmy wszystkich zawiodły. Z samymi sobą na czele. Nasze mieszkanie, nawet w najlepszych chwilach dziwaczne, a wręcz ekscentryczne z rzędami ikeowskich półek i sznurami barwnych lampek w kształcie papryczek chilli rozwieszonymi wzdłuż okapów szafek kuchennych – jawi się jako szczeniackie i zagracone. Co z tego, że zacieki na suficie i ścianach wyschły, skoro z odpływów śmierdzi na kilometr.

Obie zdajemy sobie sprawę, że nie powinno nas tu być. Ani teraz, ani w ogóle. Generalnie widzimy się gdzieś wyżej w łańcuchu pokarmowym współczesnego społeczeństwa, a konkretnie na przykład w ogródku modnego bistra, w którym zajadałybyśmy się melonem i sałatką z serem feta w towarzystwie naszych chłopaków, lub w miejscowym markecie budowlanym, gdzie traciłybyśmy popołudnie na wykłócaniu się z naszymi narzeczonymi o odcień farby, którą pomalujemy świeżo odnowioną kuchnię, tak żeby sama w sobie była manifestem. Może nawet powinnyśmy już pchać głęboki wózek w parku albo pozwalać naszym berbeciom moczyć stopy w fontannie na Trafalgar Square. Obydwie jakoś przegapiłyśmy sygnały, które nasze rówieśniczki odebrały niezawodnie, dostosowując się do oczekiwań ogółu. W pochmurne, deszczowe dni możemy ukrywać ten fakt, siedząc w domu i oglądając kiepskie reality show w telewizji albo grając na swoich smartfonach. W dobrą pogodę czujemy się zobowiązane pokazać światu. Mamy wrażenie, że cztery ściany naszego mieszkania to macica, która wypycha nas na zewnątrz, a my musimy się tam jakoś odnaleźć.

– Może pójdziemy do parku? – proponuję ostrożnie.

– Tego za rogiem? – pyta Fiona, która jest dla mnie jak siostra. Nie tylko świetnie się dogadujemy, ale też znamy się na wylot, co często jest nawet ważniejsze od niedziałania sobie na nerwy.

– Tak, tego za rogiem.

– A nie powinnyśmy raczej pójść do prawdziwego parku?

Domyślam się, co Fiona chce przez to powiedzieć. Rozumiemy się niemal bez słów. Mimo że bywa despotyczna, wiem, że brakuje jej pewności siebie, przez co może czasami wydawać się irytująca czy roszczeniowa. Mnie nie przeszkadza, kiedy zachowuje się lekceważąco – co innego mężczyznom. Tym razem chodzi jej o to, że wyprawa na skwerek byłaby z naszej strony defetyzmem. Nie dość, że miejsce to przylega do torów kolejowych i jest otoczone siecią ruchliwych uliczek, to jeszcze roi się w nim od lokalsów. I nic dziwnego – trudno oczekiwać od zapracowanych rodziców, żeby zabierali swoje pociechy do Hyde Parku na łyżworolki, do Alexandra Parku na deskorolkę czy do Richmond Parku na fotosafari, żeby zobaczyć jelonka. Po wykończonych przedstawicielach klasy średniej można się co najwyżej spodziewać, że wystroją swoje dziecko i zaciągną je na dwór. My dwie jednak, kobiety w kwiecie wieku, które nadal szukają swojej drugiej połówki, powinnyśmy mieć wystarczająco dużo energii, aby pojechać na drugi koniec miasta. Nie robiąc tego, właściwie przyznajemy się do przegranej.

Patrzę więc tylko na Fionę, która wie to równie dobrze jak ja. Żadna z nas nie musi się odzywać.

– Jeśli ograniczymy się do skwerku, będziemy mogły wrócić i skorzystać z kibelka, jeśli nas przyciśnie – zauważa moja przyjaciółka.

Kiwam głową. Zupełnie jakbyśmy nigdy nie były na festiwalu w Glastonbury i nie korzystały z tamtejszych toi toiów z piekła rodem.

Wkładamy przynajmniej odrobinę wysiłku w przyszykowanie kosza piknikowego. Jedzenie to coś, do czego od roku czy półtora przywiązujemy większą wagę niż kiedyś. Pewnie chodzi o to, że czymś musimy wypełnić emocjonalną otchłań po nieudanych randkach, a co się do tego nadaje lepiej niż lokalne delikatesy? W naszym sklepiku z przerażających haków zwieszają się wielkie peklowane szynki, wdzięczące się do wystawy, w witrynach pocą się i pęcznieją sery, a oliwki oszałamiają różnorodnością. To bogactwo produktów nas onieśmiela, ale też ekscytuje. Co miesiąc zostawiamy w tym sklepie równowartość czynszu. Może nie mamy bratniej duszy, hipoteki ani dziecka, lecz nie odmawiamy sobie pyszności. Dziś kupujemy trzy drogie sery i wybór wędlin. Przepłacamy za gotowe składniki sałatki owocowo-orzechowej, nie przejmujemy się tym jednak, ponieważ wygoda musi mieć swoją cenę. Zanim włożymy do koszyka czteropak ciastek czekoladowych, patrzymy na siebie z minami na wpół winowajczyń, na wpół konspiratorek. Przy kasie dorzucamy jeszcze paczkę popcornu karmelowego (ja) i rzemieślnicze chrupki warzywne (Fiona). Opakowanie jest dla całej rodziny, ale bohatersko damy sobie radę. Na koniec kupujemy dużą butelkę wody gazowanej i przyzwoite prosecco. Wychodząc ze sklepu, mamy o wiele lepszy nastrój niż wtedy, gdy do niego wchodziłyśmy.

Jak można było przewidzieć, na skwerze roi się od rodzin z małymi dziećmi, ale na plus należy zaliczyć to, że nigdzie nie widać zakochanych par. Właśnie one są najgorsze. Domyślam się, że zakochanym nie brakuje energii, by ruszyć tyłek, wsiąść do metra i pojechać do centrum Londynu, gdyż tamtejsze parki prezentują się znacznie lepiej na facebookowych postach. Media społecznościowe to nowy, lecz znaczący element randkowania. Równie ważny jak wygląd fizyczny i tylko o ułamek mniej istotny niż zdolność zarobkowa. Sama myśl o tym sprawia, że wzdycham z frustracji, jak skomplikowały się ostatnio sprawy męsko-damskie. Przykładowo moi rodzice poznali się za pośrednictwem znajomych, którzy uznali, że „może między nimi zaiskrzyć”. Czy to nie urocza idea? Poznać drugą połówkę dzięki wspólnym przyjaciołom, którym zależy? Dziś to niespotykane. Zapewne dlatego, że większość dwudziestoparolatków pieprzy się z kim może, głupio by więc im było przekazywać ekskochanków w spadku. „Ej, słuchaj, nie wydał mi się dostatecznie, no wiesz, pomyślałam zatem, że może ty…” Mało kto lubi nosić ubrania po kimś, a co dopiero mówić o – hm – przechodzonym partnerze. Może sprawiła to myśl o seksie, ale nagle wpada mi do głowy, że współcześnie zakochani raczej nie szlajają się po parkach. Wolą unikać słońca, wałkonić się w łóżku i toczyć w nim miłosne zapasy. Będąc parą, nie muszą się martwić, że „marnują dzień”, nic im nie każe w to wierzyć, bo przecież mają siebie nawzajem. Przez to wszystko zaczynam czuć podniecenie, które tłumi tylko depresja.

Rozkładam z Fioną koc piknikowy. Jedząc i pijąc, komentujemy coś od czasu do czasu, ale nie angażujemy się w rozmowę z prawdziwego zdarzenia.

– O mój Boże, ten camembert…

– Smakuje ci?

– Pycha!

– Podasz kawałek bagietki?

– Może ci dolać?

Nie mamy potrzeby gadać nieustannie. Znamy się od dwunastu lat, żadna nie jest w stanie niczym zaskoczyć tej drugiej. Powiedziałyśmy sobie prawie wszystko, jeśli nie wszystko. Nawet nowiny i ploteczki na temat kolegów i koleżanek – pracujemy w różnych biurach – zostały w tym tygodniu już omówione i poddane wiwisekcji. Nie ma to jednak znaczenia, bo czujemy się w swoim towarzystwie tak dobrze, że nie musimy wypełniać ciszy paplaniną. Poznałyśmy się tuż po dyplomie, w poczekalni agencji pracy. Żadna z nas nie miała pojęcia, co chce robić w życiu. Ja wiedziałam tylko, że szukam pracy biurowej. Fiona chciała pracować „w modzie albo wnętrzach, byle nie było nudno”. Zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać, po czym – gdy już obie się zarejestrowałyśmy i odbyłyśmy rozmowy kwalifikacyjne – poszłyśmy na kawę, gotowe dzielić się swoimi marzeniami i przyznawać do słabostek. Już na starcie między nami zaiskrzyło, raz-dwa stałyśmy się sobie bliskie. Bogu dziękuję za Fionę. Kocham ją chyba bardziej niż kogokolwiek na świecie. Wolałabym, żeby tak nie było. Pragnę kochać swojego męża i dzieci, ale że ich nie mam, czuję wdzięczność za Fionę.

Po raz pierwszy zostałyśmy współlokatorkami lata temu. Później nasze drogi się rozeszły. Obydwie zakończyłyśmy poważny związek około trzydziestki, żadnej z nas nie było stać na samodzielne mieszkanie, a ponieważ nie uśmiechało nam się życie w pojedynkę, postanowiłyśmy znowu zamieszkać razem. W końcu wiązała się z tym wygoda, a nierzadko też dobra zabawa. Rozwiązanie miało być tymczasowe, wynajęłyśmy więc lokum, nie chcąc wyzbywać się gotówki. To było trzy lata temu. Od tamtej pory ceny nieruchomości podskoczyły. Teraz żałujemy, że jednak nie zdecydowałyśmy się na zakup.

Fiona zakłada słuchawki i przymyka oczy. Ja sięgam po książkę, otwieram ją w zaznaczonym miejscu, ale jestem zbyt rozleniwiona, by zacząć czytać. Słońce przygrzewa, prosecco buzuje mi w żyłach. Mimo szczerych chęci co rusz tracę wątek i muszę wracać spojrzeniem do początku akapitu. Poddaję się i zaczynam obserwować innych piknikowiczów. Lubię przyglądać się ludziom. Odkąd pamiętam, wolę stać z boku i patrzeć, zamiast uczestniczyć w wydarzeniach. Wydatnie w tym pomagają okulary przeciwsłoneczne. Nikt nie pomyśli, że gapię się zbyt długo, zbyt natarczywie. Że próbuję go rozgryźć, przeniknąć zagadkę, kim jest i co napędza go do działania. Przy paru okazjach zarzucono mi natręctwo, lecz dalej uważam, że pewni ludzie na tym świecie są stworzeni do życia i interakcji, a inni nie całkiem. Jedni mają to coś, zapał czy dryg, jak zwał tak zwał. Nie zaliczam się do tych osób. Ale myślę sobie, że jeśli dostatecznie długo będę się na nie gapić, nauczę się od nich czegoś, posiądę umiejętność dorosłego życia, wpasowania się, może nawet zacznę odnosić jakieś sukcesy. Na razie jednak to wszystko wydaje się kompletnie poza moim zasięgiem.

Nie mam złudzeń. Rozglądając się wokół, widzę marudnych, poirytowanych rodziców, którzy sprzeczają się ze sobą, ponieważ jedno ma dosyć huśtania wspólnej pociechy na huśtawce, podczas gdy to drugie siedzi z telefonem przyklejonym do ucha. Ci się kłócą, tamci nie mają sobie nic do powiedzenia. Życie rodzinne nie gwarantuje szczęścia. Boże, wiem to z autopsji. Ale są też rodziny idealne. Pucołowaty berbeć robi najzwyklejszą rzecz pod słońcem, jak zerwanie stokrotki czy poklepanie psa, a jego mama i tata roztapiają się na ten widok. Albo kupują największe lody i wkładają je w pulchne rączki malca, by pławić się w jego uśmiechu zachwytu i wdzięczności. Wiem, że muszę z tym skończyć. Z zawodowym podglądactwem. Nie wychodzi mi na dobre. Powinnam się angażować w życie, zamiast czaić na jego obrzeżach. Gdyby było mnie stać na terapię, usłyszałabym zapewne, że muszę przepracować kwestię swojej płodności. A ja nie chciałabym o tym rozmawiać. Dlatego to chyba dobrze, że nie stać mnie na terapeutę.

Nagle dostrzegam bruneta. Włosy ma gęste i tak czarne, że moim zdaniem musi je farbować, ponieważ oceniam go na trzydzieści dziewięć, może czterdzieści jeden lat, a mężczyźni w tym wieku zaczynają siwieć i często mają z tego powodu kompleksy. Przez moment nim gardzę. Ktoś tak próżny wydaje mi się odpychający. Jest to podwójnie głupie. Po pierwsze, facet wcale nie prosił, żebym się na niego gapiła, i bez wątpienia ma głęboko w nosie, co uważam na temat jego włosów. Po drugie, wychodzę na hipokrytkę, a nawet seksistkę, skoro sama od zawsze się farbuję. Odkąd byłam nastolatką – dla zabawy i przez wzgląd na modę. A od jakichś trzech miesięcy – z konieczności. Staram się powstrzymać falę zmian. Równie nagle i obficie jak grzyby po deszczu zaczęły mi wyrastać pojedyncze białe włosy (nie szare, tylko od razu białe – taka ze mnie ekstremistka).

Ale że facet ma też czarne brwi i czarne włoski na nogach, po namyśle dochodzę do wniosku, że może jednak wcale się nie farbuje. Widzę u niego szlachetną linię szczęki, męską, zdecydowaną. Jest ładnie opalony. Większość londyńczyków spędza za dużo czasu w zgarbionej pozycji nad laptopami, co przekłada się na koloryt cery. Ten tutaj sprawia wrażenie kogoś, kto często przebywa na zewnątrz. Wprawdzie nie poraża wzrostem – mierzy niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów, ale wygląda na silnego. Takiego, co to wie, czego chce od życia. Może się poszczycić dobrze rozwiniętą muskulaturą; podnosi synów i sadza ich sobie na barkach z zadziwiającą łatwością. Obu naraz, jak cyrkowiec! Nie sądzę, aby próbował ściągnąć na siebie uwagę, ale właśnie to robi. Przykuwa spojrzenia. Widzę, że zerka na niego parę kobiet, nawet tych, które mają mężów i dzieci. Jego chłopcy liczą odpowiednio jakieś pięć i dwa lata. Obaj wrodzili się w ojca. Są niewysocy, ale nie chuderlawi, odsłonięte kończyny mają muśnięte złocistą opalenizną. Tryskają chłopięcą energią i zagorzałością. Jak ich tata, na głowie mają bujne ciemne czupryny i – jak przypuszczam, choć nie mogę być pewna z powodu odległości – gęste długie rzęsy z rodzaju tych, które wytwarzają podmuch przy mrugnięciu. Jedyna różnica między nimi polega na tym, że młodszy wydaje się radosny i otwarty (często się uśmiecha i dużo się śmieje), starszy natomiast ciągle marszczy brwi i wygląda równie poważnie jak jego ojciec.

Patrzę na tego bardzo przystojnego mężczyznę, doceniając jego charme, i choć czerpię z tego przyjemność, towarzyszy mi znajome nieprzyjemne uczucie. Zazdroszczę jego żonie. Nie, nie ma jej nigdzie w pobliżu. Przystojniak jest na spacerze z dziećmi sam, dzięki czemu ona ma popołudnie tylko dla siebie. Może poszła do manikiurzystki albo umówiła się z przyjaciółkami i popija chardonnay. Wyobrażam sobie, jak on mówi do niej: „Zasługujesz na to, moja droga. Zajmujesz się nimi przez cały tydzień, teraz moja kolej”. Nienawidzę jej. To znaczy wcale nie. Przecież nawet jej nie znam.

Ale jednak.

Wszystko rozgrywa się w okamgnieniu. Jest po sprawie, zanim można się zorientować, a jednak ten moment wyrzyna się w mojej pamięci na zawsze, do tego w zwolnionym tempie. Mężczyzna odwraca wzrok tylko na sekundę. Starszy chłopiec woła: „Patrz na mnie, tato!”. Stoi na siedzisku huśtawki, nogi ma zgięte w kolanach, nieporadnie próbuje się rozhuśtać. Łańcuchy grzechoczą.

– Natychmiast usiądź! – rozkazuje mu ojciec. Przez troskę w głosie brzmi srogo, staroświecko. Chłopiec marszczy czoło jeszcze bardziej niż normalnie; popisywał się, chciał zrobić coś wyjątkowego, przeżyć przygodę. Nie rozumie, dlaczego rodzic się na niego gniewa. – Bo spadniesz! – dodaje szybko mężczyzna, aby być dobrze zrozumianym. – Mam przez ciebie dostać ataku serca czy co?

Kiedy starszy chłopiec robi, co mu kazano, ostrożnie i powoli zginając kolana jeszcze bardziej, aby w końcu klapnąć tyłkiem na rozchybotany kawałek deski zawieszony na łańcuchach – młodszy puszcza rękę ojca, żeby zjechać ze ślizgawki. Przewraca się jednak i momentalnie sunie twarzą ku ziemi, jakby skoczył na główkę do basenu. Ciężar reszty ciała popycha go do przodu, przyśpiesza więc z każdą chwilą, choć cała zjeżdżalnia ma może dwa metry długości. Plask dziecięcego ciałka rozlega się echem w moim wnętrzu.

Krew leje się z nosa, rozbitych warg, głowy.

Podrywam się i biegnę w tamtym kierunku. Zazwyczaj daję sobie czas do namysłu, jednak nie tym razem. Mężczyzna tylko gapi się na syna. Zastygły w miejscu. Nie schylił się instynktownie, aby mu pomóc. Zapewne jest w szoku. Chłopiec nie płacze, co w swej normalności byłoby krzepiące. Stracił przytomność? Delikatnie dotykam jego ciepłego drobnego ramienia, na co mruga. Jest przytomny, ale w stanie wstrząsu. Czemu nie płacze? Ufnie spogląda na mnie rozszerzonymi oczami. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu uznał, że może mi zaufać. Nie znam się na dzieciach, nie umiem opatrywać obrażeń ani nic z tych rzeczy. Czuję się bezradna, lecz on mnie potrzebuje. Patrzy na mnie tak, jakbym była jedyną osobą na świecie, i w sumie – póki jego ojciec stoi jak wmurowany – poniekąd tak jest.

– Nic się nie stało. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Zajmę się tobą – mruczę, wyciągając telefon, żeby zadzwonić po pogotowie.

Mam na sobie top bez rękawów i luźną koszulę na wierzchu. Szybko zsuwam koszulę z ramion i przytykam zwiniętą tkaninę do rozcięcia na chłopięcej głowie. Nigdy nie przeszłam kursu pierwszej pomocy (dlaczego, u diabła, nigdy go nie przeszłam?!), lecz instynktownie wiem, że przede wszystkim należy zatamować krwawienie. Starszy syn już jest u boku ojca. Obserwują mnie obaj z dystansu, stojąc od siebie nawzajem na wyciągnięcie ręki. Nie mam czasu się zastanawiać, dlaczego tak jest; gniew byłby nie na miejscu. Nagle pojmuję: z ich oczu wyziera strach. Obydwaj przeżyli tragedię, spodziewają się najgorszego. Są przerażeni.

Czekając na przyjazd karetki, nieprzerwanie mruczę słowa otuchy do obu chłopców i ich ojca. Mówię, że takie rzeczy zwykle wyglądają gorzej, niż jest w rzeczywistości (nie wiem, czy w tym przypadku to prawda). Przedstawiam się, obiecuję, że z nimi zostanę, ponieważ mężczyzna prosi mnie o to, a ja nie mam serca mu odmówić. Fiona rzuca mi niedowierzające spojrzenia. Nie przywykła, bym rwała się do działania. Wokół zgromadziła się grupka gapiów, ktoś ciągle pyta, czy wezwaliśmy pogotowie, ktoś drugi okrywa rannego chłopca swoją wiatrówką, jeszcze ktoś pyta, czy chce mu się pić, ale zaraz zostaje złajany przez resztę.

– Po urazie głowy nie wolno jeść ani pić. Na wszelki wypadek.

Tłumek zaczyna się powoli rozchodzić; rodzice nie chcą, by ich dzieci patrzyły na to dłużej. Kiwają mi głowami i mamroczą:

– Wydaje się, że ma pani wszystko pod kontrolą.

Po paru chwilach zostajemy sami.

Nie jestem pewna, czy malcowi wolno się ruszać, coś mi podpowiada, że to zabronione w razie wstrząśnienia mózgu, ale jakoś tak się dzieje, że chłopiec składa głowę na moich kolanach. Krew cieknąca z rany brudzi moją białą haftowaną spódnicę. Łagodnie gładzę dziecko po ramieniu, trzymam je za rękę, a ono ani na moment nie spuszcza ze mnie spojrzenia dużych brązowych oczu.

– Jak masz na imię, aniołku?

– Nazywa się Sebastian – odpowiada za niego ojciec.

– Ale mówimy na niego Seb – wtrąca starszy chłopiec. – Ja jestem Oli…

– Cześć, Oli. – Uśmiecham się do niego, lecz on nie odwzajemnia mojego gestu.

Ekipa ratowników medycznych bierze mnie za matkę Seba. Wyjaśniam, że to pomyłka, ale nikt nie zwraca na to większej uwagi. Zespół jest zgrany, skuteczny, miły i współczujący, ale nie chce tracić niepotrzebnie czasu.

– Kto pojedzie karetką? – pada obcesowe pytanie.

Seb oplata paluszkami moją dłoń. Jego ojciec to dostrzega.

– Czy możemy pojechać wszyscy? – pyta.

– To wbrew przepisom.

– Proszę…

Szef ratowników medycznych chyba dostrzega tę samą desperację w oczach mężczyzny, którą ja dojrzałam wcześniej. W każdym razie kiwa niechętnie głową.

Nie waham się ani chwili. Wskakuję do karetki. Na zewnątrz zostaje Fiona ze zdziwioną miną.

– Jestem Leigh Gillingham.

– Mark Fletcher.

Powinnam czuć się niezręcznie, tymczasem jest wręcz przeciwnie. Zachowuję się opiekuńczo, wydaję się potrzebna, niezbędna wręcz, jak nigdy dotąd.

Znalazłszy się w szpitalu z dzieckiem, dowiaduję się dwu rzeczy. Po pierwsze, cały personel jest życzliwy, uważny, krzepiący i profesjonalny. Po drugie, mimo to sytuacja mnie przytłacza. Seb trafia na radiologię. Marka wypytują o to, jak doszło do wypadku. Domyślam się, że przy dziecięcych pacjentach nigdy za dużo troski. Potwierdzam wersję ojca chłopca.

– To stało się w ułamku sekundy. Rzucił się brawurowo, żeby zjechać ze ślizgawki.

– Dzieci takie już są – komentuje pielęgniarka ze współczuciem.

Mark, Oli i ja zostajemy zaproszeni do niewielkiego pomieszczenia o wesołym wystroju – zapewne pomyślanym dla odciągnięcia uwagi małych pacjentów. Na ścianach widnieją tęcze, na podłodze walają się plastikowe zabawki, w rogu stoi kosz wypełniony książkami. Oli jednak nie okazuje nimi zainteresowania. Siedzi nieruchomo, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknął jego brat. Sprawia wrażenie osieroconego.

– Nie martw się, lekarze wiedzą, co robią. Zaopiekują się nim dobrze – mówię przesadnie radosnym głosem.

Klimatyzacja chodzi na całego, ale nie chcę wkładać koszuli, którą mi zwrócono. Jest przesiąknięta krwią Seba.

– Co pani zdaniem mu tam robią? – pyta znienacka Mark.

Nie mam pojęcia, ale zdaję sobie sprawę, że nie mogę mu tego powiedzieć.

– Zakładają szwy, robią prześwietlenie. Tak jak uprzedzali. To już nie potrwa długo. Zaraz ktoś tu przyjdzie i poinformuje pana, co się dzieje.

Mark kiwa głową. Mnie wydaje się niedorzeczne, że obaj wierzą w każde moje słowo.

– Może zadzwonię do pańskiej żony? – proponuję.

Zdążyłam już spojrzeć na jego prawą rękę. Mam taki nawyk. Gruba, solidna złota obrączka zdobi oczywiście jego palec serdeczny. To zrozumiałe, że jest żonaty – w końcu był w parku z dwojgiem dzieci. Nie pojmuję tylko, dlaczego jeszcze nie skontaktował się z żoną. Czyżby się bał, że będzie go obwiniać o to, co się stało? Kilkoro moich znajomych ma dzieci i nie jest rzadkością, że rodzice krytykują nawzajem swoje metody wychowawcze. „Jest taki nieostrożny, kiedy się z nimi bawi”. „Nie umiałby założyć pieluchy, nawet gdyby zależało od tego jego życie”. Nie znam jednak nikogo, kto nie chciałby towarzyszyć swojemu dziecku w szpitalu. A może ten mężczyzna nadal jest w szoku i zwyczajnie nie przyszło mu na myśl, że powiadomienie żony jest konieczne?

Spogląda na mnie zmieszany.

– Nie mam żony.

– Aha.

Czyli to weekendowy tata. Rozwodnik. Jedna cząstka mojego umysłu przybija piątkę z drugą cząstką. W podbrzuszu zaczyna się taniec konga. Aż muszę się upomnieć w duchu. Nie powinnam tak się cieszyć, że facet jest rozwiedziony. Rozstanie rodziców źle wpływa na dzieci, a do tego on wciąż nosi obrączkę, musi to być zatem świeża sprawa. Mój przystojniak nie zdążył jeszcze wrócić na rynek matrymonialny. Nic jednak nie poradzę na targające mną emocje. Chyba powinnam przestać się gapić na jego palec serdeczny. To niegrzeczne.

– Ona… nie żyje. Umarła.

– Och… – Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie wiem, co powiedzieć. Niezbyt dobrze sobie radzę ze śmiercią. Zresztą kto sobie radzi? Ponoć naszym przodkom nie przeszkadzało wystawianie zwłok w salonie, ale czasy się zmieniają. Ostatecznie udaje mi się wymamrotać absolutnie banalną odpowiedź: – Moje kondolencje.

– Dziękuję. – Wzrusza ramionami. – Wszystko jest dobrze… To znaczy nic nie jest dobrze, jak łatwo się domyślić. Jest fatalnie. Stuprocentowo fatalnie, choć oczywiście to nie pani wina.

– Kiedy to się stało?

– Pięć miesięcy temu.

To wyjaśnia, dlaczego stał jak sparaliżowany po upadku Seba ze ślizgawki. Nie chodziło o to, że jak to ojciec do niczego się nadaje, niepewien, co w danej sytuacji począć, choć może o to też, w każdym razie w tym małżeństwie najwyraźniej to żona była aktywną stroną. Coś mi jednak mówi, że Markiem zawładnęła trwoga. „Błagam, tylko nie odbieraj mi jeszcze syna…” Po takiej tragedii nie postrzega się świata tak samo jak przed nią. Człowiek traci grunt pod nogami. Staje się pesymistą. Dlatego właśnie Mark Fletcher poprosił zupełnie obcą osobę, aby towarzyszyła mu podczas wizyty w szpitalu. Nie wiedział, czy poradzi sobie sam.

– Jak? – Ledwie to słowo opuszcza moje usta, mam ochotę się spoliczkować. Przecież to nie moja sprawa. Ale ciekawi mnie, czy w grę wchodził nieszczęśliwy wypadek, kraksa samochodowa czy coś w tym stylu. Coś, co by tłumaczyło reakcję Marka w obliczu następnej potencjalnej tragedii.

– Nowotwór – odpowiada Mark i ucieka spojrzeniem, zakłopotany. Co za idiotka ze mnie. Przekroczyłam wszelkie granice. Bliskość wymuszona przez katastrofę nie jest prawdziwa, brakuje jej tła. – Proszę posłuchać… Dziękuję za pomoc, ale zabrałem pani wystarczająco dużo czasu. Wyobrażam sobie, że wolałaby pani spędzać sobotę w ciekawszym miejscu niż szpitalny oddział ratunkowy.

– Niezupełnie.

Z ociąganiem znów na mnie spogląda. Może mi współczuje, może jest mi wdzięczny.

W tej samej chwili pojawia się lekarz, który zabrał Seba na radiologię. Gestem daje do zrozumienia, że chce porozmawiać z Markiem na osobności, że ojciec powinien pójść teraz do syna. Mark zerka na Oliego, wyraźnie się zastanawia, co ma zrobić, ile jego starszy syn powinien usłyszeć.

– Mogę jeszcze zostać. Posiedzę z Olim – oferuję. Mark jednak nie wydaje się przekonany. Na pewno się martwi. Niby na jakiej podstawie miałby mi zaufać? – Jestem zdrowa psychicznie, nie stanowię zagrożenia – dodaję i zaczynam przetrząsać torebkę. Sama nie wiem, co chcę w niej znaleźć. Mało prawdopodobne, żebym miała pod ręką zaświadczenie o zdrowiu psychicznym. Wyciągam portfel i wyjmuję z niego prawo jazdy. – Proszę spojrzeć… Leigh Gillingham, tu ma pan mój adres. Może pan je zatrzymać, dopóki nie oddam pańskiego syna.

Słuchając sama siebie, dochodzę do wniosku, że teraz to już na pewno wziął mnie za wariatkę, a przecież chciałam tylko mu dowieść, że jestem godna zaufania. Często sprawiam wrażenie zaborczej, a Mark chyba to wyczuwa. Lubię dzieci. Poza tym chcę pomóc. Ponownie przetrząsam torebkę i wynajduję swoją wizytówkę, nieco pomiętą na rogach i przybrudzoną. Zdaje się, że powinnam zainwestować w jeden z tych specjalnych portfelików na wizytówki, ale od dawna uważam, że staromodne kartoniki odchodzą do lamusa.

– Jestem konsultantką do spraw zarządzania – mówię. Tylko czy to kiedykolwiek sprawiło, że ktoś mi bardziej zaufał? Ponownie daję nura do torebki i tym razem wydobywam z jej czeluści paczkę rodzynek w czekoladzie. – Czy Oli lubi słodycze?

Oli obrzuca spojrzeniem szeleszczące opakowanie, zerka na ojca, po czym – nie czekając na pozwolenie – wyciąga rękę i wyrywa mi łakocie z werwą, jakiej wcześniej u niego nie widziałam.

– Padam z głodu – rzuca, rozrywając paczkę ze zręcznością niespotykaną u dzieci w jego wieku.

Skłania mnie to do zastanowienia, czy przypadkiem nie musiał stać się samodzielny wcześniej niż większość jego rówieśników. Dzieci mających matki.

Oli zaczyna pochłaniać rodzynki jedna po drugiej.

Tymczasem lekarz, który wygląda na mocno zmęczonego, powtarza:

– Naprawdę powinien pan ze mną pójść, panie Fletcher.

Mark wodzi wzrokiem od mojej twarzy do mojego prawa jazdy i wymiętoszonej wizytówki. W końcu bierze obie te rzeczy.

– Skoro jest pani pewna…

Już jest na nogach, idzie śladem lekarza.

Pokazuję w uśmiechu wszystkie zęby i zwracam się do Oliego:

– Przeczytać ci bajkę? Tam, w rogu, stoi kosz z książeczkami. Wydaje mi się, że każdy może je sobie wypożyczyć.

Chłopiec wzrusza ramionami.

– Jak chcesz.

– Chcę.

Gdy czytam, głowa zaczyna mu opadać ze zmęczenia. Bezwiednie – a może celowo – opiera ją o mnie. Ostrożnie obejmuję go ramieniem.

– Mogę usiąść ci na kolanach? – pyta.

Kiwam głową, niezdolna znaleźć słów, podczas gdy moje serce głośno śpiewa z radości.

4

Leigh

Nie byłam wyrywna, jeśli chodzi o seks. Moja matka domagała się tyle mojego czasu i uwagi, że z wielkim trudem podtrzymywałam relacje z chłopcami. Zajmowało mnie co innego: zapełnianie pustego miejsca po ojcu, który zostawił nas, kiedy miałam dziewięć lat. Do dwudziestki moje życie uczuciowe ograniczało się do wyobraźni – podkochiwałam się w gwiazdach popu, aktorach filmowych i innych mężczyznach znajdujących się poza moim zasięgiem, takich jak wykładowcy na uczelni czy geje. Nie prowadziłam pamiętnika; moja matka nie wiedziała, co to granice osobiste, i nie tylko czułaby się uprawniona do jego lektury, ale też najpewniej chciałaby ze mną przedyskutować jego zawartość. Pozostałam więc przy rojeniach. Moja głowa pełna była sugestywnych, brudnych myśli. W zależności od nastroju stanowiła labirynt pożądania, strachu, nadziei, tęsknoty. Wyobrażałam sobie intensywne randki z aktualnym obiektem moich westchnień, pisałam wiersze, rozkładałam teksty piosenek miłosnych na czynniki pierwsze.

Nie mogłabym być bardziej naiwna.

Po raz pierwszy uprawiałam seks, gdy miałam dwadzieścia jeden lat. I to z facetem, którego pierwsze słowa po fakcie brzmiały: „Musisz się zbierać, bo za godzinę wraca z pracy moja dziewczyna”. Żadna dziewczyna nie występowała ani w moich fantazjach, ani w naszej wcześniejszej rozmowie. Przeżyłam szok, widząc, jak jego obojętność błyskawicznie przeradza się w okrucieństwo.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

5

Leigh

Dostępne w wersji pełnej

6

Mark

czwartek, 19 marca 2020

Dostępne w wersji pełnej

7

Detektyw Clements

Dostępne w wersji pełnej

8

Leigh

wtorek, 17 marca

Dostępne w wersji pełnej

9

Kai

niedziela, 15 marca

Dostępne w wersji pełnej

10

Kai

dziesięć lat wcześniej

Dostępne w wersji pełnej

11

Kai

Dostępne w wersji pełnej

12

Kai

Dostępne w wersji pełnej

13

Kai

dwadzieścia osiem lat przed poznaniem Daana

Dostępne w wersji pełnej

14

Detektyw Clements

czwartek, 19 marca 2020

Dostępne w wersji pełnej

15

Detektyw Clements

Dostępne w wersji pełnej

16

Fiona

czwartek, 19 marca

Dostępne w wersji pełnej

17

Kylie

środa, 18 marca

Dostępne w wersji pełnej

18

Detektyw Clements

piątek, 20 marca

Dostępne w wersji pełnej

19

Kylie

środa, 18 marca

Dostępne w wersji pełnej

20

Mark

piątek, 20 marca

Dostępne w wersji pełnej

21

Fiona

Dostępne w wersji pełnej

22

Oli

Dostępne w wersji pełnej

23

Kylie

środa, 18 marca

Dostępne w wersji pełnej

24

Detektyw Clements

piątek, 20 marca

Dostępne w wersji pełnej

25

Kylie

czwartek, 19 marca

Dostępne w wersji pełnej

26

Daan

piątek, 20 marca

Dostępne w wersji pełnej

27

Kylie

czwartek, 19 marca

Dostępne w wersji pełnej

28

Fiona

sobota, 21 marca

Dostępne w wersji pełnej

29

Kylie

piątek, 20 marca

Dostępne w wersji pełnej

30

Oli

sobota, 21 marca

Dostępne w wersji pełnej

31

Kylie

sobota, 21 marca

Dostępne w wersji pełnej

32

Daan

niedziela, 22 marca

Dostępne w wersji pełnej

33

Fiona

niedziela, 22 marca

Dostępne w wersji pełnej

34

Detektyw Clements

niedziela, 22 marca

Dostępne w wersji pełnej

35

Kylie

niedziela, 22 marca

Dostępne w wersji pełnej

36

Fiona

Dostępne w wersji pełnej

37

Kylie

Dostępne w wersji pełnej

38

Mark

poniedziałek, 23 marca

Dostępne w wersji pełnej

39

Fiona

Dostępne w wersji pełnej

40

Kylie

Dostępne w wersji pełnej

41

Mark

Dostępne w wersji pełnej

42

Mark

Dostępne w wersji pełnej

43

Mark

Dostępne w wersji pełnej

44

Mark

Dostępne w wersji pełnej

45

Detektyw Clements

Dostępne w wersji pełnej

46

Fiona

Dostępne w wersji pełnej

47

Kylie

Dostępne w wersji pełnej

48

Daan

Dostępne w wersji pełnej

49

Kylie

Dostępne w wersji pełnej

50

Fiona

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Both of You

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Beata Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Pixel-Shot, © alicja neumiler / Stock.Adobe.com

Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Both of You.

© Adele Parks 2021

Translation © Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus Spółka Komandytowa 2025, translated under licence from HarperCollins Publishers Ltd.

Adele Parks asserts the moral right to be acknowledged as the author of this work.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-060-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka