Kłamstwa, wszędzie kłamstwa - Adele Parks - ebook + książka

Kłamstwa, wszędzie kłamstwa ebook

Adele Parks

3,8
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przecież to tylko niewinne kłamstwa... Ale czy na pewno?

Małżeństwo Daisy i Simona jest idealne, prawda?

Szczególnie teraz, gdy po wielu latach starania się o dziecko w ich życiu pojawiła się Millie. Radosna sześciolatka jest perfekcyjnym dopełnieniem ich niewielkiej rodziny.

Co z tego, że na tej doskonałej fasadzie pojawiają się małe rysy...

Simon może i za dużo pije, ale ma przecież tyle na głowie. Daisy i tak jest do tego przyzwyczajona, więc nic wielkiego się nie dzieje. Poza tym kilka kłamstw wszystko naprostuje, prawda?

Aż do tej jednej nocy, kiedy wszystko wymyka się spod kontroli.

Jednego przyjęcia, które kończy się dla nich za szybko.

Jednej kłótni, przez którą nic już nie będzie takie samo.

Nagle ich mała, trzyosobowa rodzina się rozpada.

Ale czy mogło być inaczej? Przecież niektórych kłamstw nie da się wiecznie ukrywać.

---

Adele Parks – jedna z najbardziej lubianych i najlepiej sprzedających się autorek literatury kobiecej w Wielkiej Brytanii. Sprzedała ponad 3,8 miliona książek, a jej powieści zostały przetłumaczone na 30 różnych języków. Adele napisała 18 współczesnych powieści i 2 historyczne. Jej najnowsze prace to klimatyczne thrillery psychologiczne w nurcie domestic noir. W swoich książkach Parks szczególną uwagę skupia na relacjach rodzinnych, poświęceniu w imię miłości, rodzicielstwie oraz wierności.

Autorka mieszkała we Włoszech, Botswanie i Londynie. Obecnie wraz z mężem, synem i kotem żyją w Surrey – niewielkim hrabstwie w Wielkiej Brytanii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 510

Oceny
3,8 (15 ocen)
4
6
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Dobrze spędzony czas

przez 3/4 książki mi się dłużyło, potem akcja nabrała tempa, na końcu nie można się było oderwać, natomiast zakończenie nieco absurdalne
00

Popularność




Dla moich drogich przyjaciółek, Margueritte Weatherseed i Louise Gibbons, dwu najmilszych osób, jakie miałam przyjemność poznać.

Prolog

maj 1976

Simon miał sześć lat, gdy skosztował piwa po raz pierwszy.

Był już po kąpieli i szykował się właśnie do snu, ubrany w miękką piżamę, mimo że na zewnątrz wciąż panowała jasność; inne dzieci bawiły się nadal na ulicy, jeździły na rowerkach i kopały piłkę. Słyszał je przez otwarte okno, nic jednak nie widział, ponieważ rolety były opuszczone. Tata nie lubił, jak światło padało na grający telewizor; mama nie lubiła wścibskich sąsiadek. Stanęło na tym, że mimo wczesnej pory siedzieli po ciemku.

Mama nie lubiła wielu innych rzeczy: marnotrawstwa, nieporządku, zbyt szybkiej jazdy samochodem, scen urządzanych przez siostrę Simona. Miała swoje standardy, cokolwiek to znaczyło. Jego drużyna zuchów miała swój sztandar, którym raz nawet wymachiwał, idąc na czele z okazji parady, ale nie zauważył, żeby mama miała jakąś flagę, było to więc dla niego niejasne. Jasność miał co do jednego: mama nie lubiła, kiedy był poza domem po osiemnastej. Uważała, że rodzice dzieci bawiących się na ulicy o tej porze są niewyrafinowani. Simon nie tylko nie umiał poprawnie wypowiedzieć ostatniego słowa, ale też nie znał jego znaczenia. Przypuszczał jednak, że musi chodzić o zabawę. Mama kąpała go zaraz po kolacji i kazała mu włożyć piżamę, aby nie mógł się już wymknąć na dwór.

Simon nie wiedział, czego jeszcze nie lubi tata. Wiedział za to bardzo dobrze, co lubi. Tata zawsze czuł pragnienie i lubił się napić. Gdy chciało mu się pić, chodził cały zmierzły, a gdy sobie wypił, dużo się śmiał. Tata był księgowym i lubił liczyć na różne sposoby. „Na jedną nogę”, „na drugą nogę”, „no to ostatniego, strzemiennego”… Czasami Simon myślał, że tata kłamie, kiedy mówi, że jest księgowym; już prędzej chyba był piratem albo czarodziejem. Mawiał do ludzi: „Czym się dzisiaj trujemy?”, co było raczej w stylu pirata, a w sobotnie i niedzielne ranki „wybijał klin klinem”, co brzmiało całkiem jak zaklęcie. Gdy Simon raz zapytał o to mamę, kazała mu przestać gadać głupoty i zażądała, aby nigdy nie mówił tak poza domem.

Ostatnio bawił się głównie znikopisem, który miał tylko dwa miesiące, a był prezentem urodzinowym. Zobaczył jego reklamę w telewizji i wyprosił go u rodziców, ale koniec końców się rozczarował. Dwie głupie gałki, które rysowały kreski z góry na dół i z boku na bok. Co za nuda. Simon się nudził. Wszystkie meble w salonie ustawiono tak, aby były zwrócone do telewizora, który grał na cały regulator, ale nie pokazywał nic ciekawego. Wiadomości. Rodzice Simona lubili oglądać wiadomości, lecz jego to nie interesowało. Tata trzymał zawsze w ręku puszkę napoju niedozwolonego dla chłopca. Napój miał wyjątkowy zapach, był jakby owocowy, ciemny i kuszący.

– Mogę spróbować? – zapytał Simon.

– Nie bądź niemądry – ofuknęła go mama. – Jesteś na to za mały. Piwo jest dla ojców.

Wydawało mu się, że powiedziała „ojców”, choć może w rzeczywistości było to „bojców”.

Tata przyłożył puszkę do ust, zmiażdżył mamę spojrzeniem. Jego mina mówiła: „Przymknij się, kobieto. To męska sprawa”. Mama się zaczerwieniła, odwróciła wzrok, jakby nie mogła patrzeć, ale ugryzła się w język. Może miała nadzieję, że goryczka nie przypadnie mu do gustu, że go zniechęci. Gorzki smak nie spodobał się Simonowi, ale podobało mu się działać w zmowie. Oczywiście nie znał wtedy jeszcze tego słowa, instynktownie jednak rozumiał dreszczyk podniecenia. Tata i on piją razem niedozwolony napój! Tata wyglądał na zadowolonego, widząc, jak Simon po pierwszym hauście domaga się następnego. Wydawał się wręcz dumny. Simon posmakował aluminiowej puszki, szczypiących w język gorzkich bąbelków i wpadł na dobre.

Po tamtym razie czasami wstawał wcześnie, wcześniej niż mama i tata, i młodsza siostra, i zabierał się do porządków przed wyjściem do szkoły. Odsuwał zasłony, opróżniał popielniczki, wynosił puste puszki. Mama zawsze kładła się spać przed tatą. Może nie chciała się przyglądać, jak jej mąż upija się w trupa co wieczór; może miała nadzieję, że brak publiczności zepsuje mu zabawę, zmniejszy jego pragnienie… Odtąd nigdy nie widziała, w jakim stanie tata zostawiał salon, idąc na górę się położyć. Simon zdawał sobie sprawę, jak ważne jest to, aby mamę omijał widok tego szczególnego chaosu.

Zdarzało się, że w jednej z puszek chlupotała na dnie resztka piwa. Simon wysiorbywał ją ochoczo. Stwierdził, że lubi ten zwietrzały zakazany smak nie mniej od świeżego, uderzającego w nos bąbelkami. Otwierał okno na oścież, aby dym papierosowy i sekrety mogły ulecieć. Gdy na dole zjawiała się mama, uśmiechała się do niego i dziękowała mu za zrobienie porządku.

– Dobry z ciebie chłopiec, Simon – mówiła z ulgą. Nie mając o niczym pojęcia.

Kiedy nie było żadnych resztek do wypicia, Simon czasami otwierał nową puszkę. Wlewał w siebie połowę zawartości jeszcze przed śniadaniem. Tata, choć był księgowym, nie prowadził buchalterii.

Jedni mówią, że ich ulubionym zapachem jest woń świeżo upieczonego chleba, drudzy że kawy, jeszcze inni że ogniska. Simon od najmłodszych lat upodobał sobie zapach piwa.

Nic tak nie pobudzało jego zakończeń nerwowych.

1

Daisy

czwartek, 9 czerwca 2016

Myślę, że przyprowadzenie Millie do kliniki to zły pomysł. Powiedziałam to Simonowi co najmniej pięć razy. Nie dość, że opuści zajęcia baletu i wynudzi się za wszystkie czasy, to jeszcze niedobrze wpłynie na pozostałe pacjentki. Trzeba mieć odrobinę wyczucia. Błędem bowiem jest zakładanie, że każda kobieta, która stara się o dziecko, musi koniecznie uwielbiać wszystkie dzieci, jakie napotka. Nieczęsto tak bywa; znacznie częściej takie kobiety patrzą na obce dzieci z niechęcią, i to nawet w przypadku, gdy dziecko jest tak urocze jak Millie. To dla nich zbyt bolesne. Dźwięczna paplanina Millie rozchodząca się echem w poczekalni będzie raczej powodem irytacji i zdenerwowania. Może trochę przesadzam, ale trzeba pamiętać, że niepłodność to bardzo bolesna sprawa. Zresztą nie wiem, co zrobimy z Millie, gdy przyjdzie nasza kolej na zasięgnięcie opinii lekarza za drzwiami jego gabinetu. To będzie rozmowa; na tyle tylko się zgodziłam. W każdym razie nie mogę pozwolić, aby Millie była obecna, kiedy będziemy rozmawiali o nasieniu i owulacji, o szansie (bo nie możliwości) na to, że na świecie pojawi się jej brat lub siostra. Podobnie nie uśmiecha mi się myśl o zostawieniu jej pod opieką recepcjonistki; Millie ma zaledwie sześć lat.

Pierwotnie zamierzaliśmy ją zostawić pod opieką babysitterki, lecz plany te spaliły na panewce, jak to często bywa, gdy człowiek pokłada ufność w nastoletniej opiekunce. Stanęliśmy przed faktem dokonanym. Ja wolałabym przesunąć wizytę. Najlepiej na święty nigdy, ale Simon, który koniecznie chciał przedyskutować dostępne opcje, powiedział, że odroczenie terminu nie wchodzi w grę i że Millie może iść z nami.

– Im szybciej się dowiemy, co jest nie tak, tym szybciej będziemy mogli to naprawić – oznajmił optymistycznie z przepełnionym nadzieją szerokim uśmiechem.

– Wszystko z nami w porządku. Po prostu przekroczyliśmy pewien wiek – zauważyłam.

– Wiek? Jesteśmy tylko trochę starsi, nie starzy! A już na pewno nie za starzy. Mnóstwo kobiet rodzi dzieci, mając czterdzieści pięć lat – upierał się. – Niektóre z nich to nawet pierworódki. To, że urodziłaś już Millie, przemawia tylko na twoją korzyść.

Jestem zdania, iż to, że urodziłam Millie, przemawia za tym, że powinniśmy dać sobie spokój. Czerpać zadowolenie z bycia rodzicami jedynaczki. Uważam, że „zadowolenie” jest bardzo niedocenianym stanem w życiu. Simon nie chce słyszeć o zadowoleniu. Odnajduje się w skrajnościach. Pragnie być szaleńczo szczęśliwy lub bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Oczywiście głośno by tego nie przyznał, ale jesteśmy małżeństwem od siedemnastu lat; znam go lepiej, niż on zna siebie. I wydaje mi się, że zbyt wiele czasu z tych spędzonych razem lat przesiedzieliśmy w klinikach takich jak ta. W miejscach o beżowych ścianach i rozdmuchanych oczekiwaniach, miejscach, które przyjmują twoją gotówkę, ale niczego nie gwarantują w zamian. Gdy urodziła się Millie – nasz cud! – myślałam, że wszystkie te przykrości, frustracja i rozgoryczenie są za nami. Już na dobre. Jedno dziecko w zupełności mi wystarcza. Myślałam – miałam nadzieję – że Simonowi również.

Millie jest doskonała pod każdym względem.

Nie powinniśmy kusić losu. Odkąd pamiętam, byłam wdzięczna za to, co mam. Niepotrzebne mi bogactwo i wiążące się z nim złe fluidy; wolę się borykać z codziennymi trudnościami, nie wystawiając się na wzrok zawistników. W tym zakresie Simon i ja bardzo się różnimy. To znaczy mój mąż zgadza się ze mną co do doskonałości Millie – tyle że właśnie dlatego chce mieć więcej dzieci.

Od kilku lat, mniej więcej od czasu, gdy Millie zaczęła chodzić do przedszkola, Simon powtarza, że powinniśmy spróbować jeszcze raz. W odpowiedzi kiwałam głową, uśmiechałam się i przyjmowałam do wiadomości jego sugestię, nie wdając się nigdy w prawdziwą dyskusję. Z mojego punktu widzenia próbujemy regularnie czy też raczej nie blokujemy takiej możliwości – antykoncepcja poszła w odstawkę. Oczywiście w naszym wieku, z naszym bagażem doświadczeń, takie starania to za mało. Jeśli chcemy mieć drugie dziecko, musimy się zwrócić o pomoc. Rozumiem to. Ale ostatnio Simon zaczął na mnie bardziej naciskać. Nie potrafi się cieszyć tym, co mamy.

Ferie są dobrym przykładem. Wynajęliśmy domek w hrabstwie Devon, ponieważ Anglicy robią to od pokoleń, a nam najwyraźniej brakuje wyobraźni, aby przełamać ten trend. W tym roku zaszaleliśmy o tyle, że zdecydowaliśmy się na inną część Devonu, w której jeszcze nigdy nas nie było. Domek okazał się zmurszały, ale czysty w środku, a choć ciśnienie wody czyniło branie prysznica działaniem daremnym, mieliśmy do swojej dyspozycji otwarty kominek, zabytkową, ale sprawną kuchenkę gazową oraz całą masę gier planszowych i puzzli, dzięki którym miejsce to wydawało się idealne. Z ogródka wiodła ścieżka prosto na plażę. Jak zawsze byłam zdumiona widokiem morskiego brzegu. Angielskie plaże nie sprzyjają kontemplacji; są to głośne miejsca, gdzie fale rozbijają się o piasek z hukiem, mewy piszczą świdrująco, wiatr szumi, a dzieci wrzeszczą, płaczą i śmieją się. Pozostaje tylko się z tym pogodzić. Robimy co w naszej mocy, aby Millie mogła przeżywać przygody opisane w powieściach Enid Blyton, dlatego nawet w nie najlepszą pogodę urządzaliśmy sobie długie spacery i organizowaliśmy pikniki. Łapaliśmy kraby i obserwowaliśmy baseny pływowe z ich żyjątkami, których widok tak radował Millie. W zasięgu krótkiej jazdy samochodem mieliśmy minizoo i wioskę z pomalowanymi na pastelowe kolory domami, gdzie co drugi lokal sprzedawał rybę z frytkami. Było idealnie.

Trudno jednak powiedzieć, że znaleźliśmy ustronie. Okolica była zbyt piękna, aby nikt jej nie znał. W gruncie rzeczy odkryliśmy ją dzięki reklamie zamieszczonej w kolorowym dodatku do niedzielnego wydania gazety. Lecz mimo mnóstwa rodzin jak z żurnala, z dziećmi uganiającymi się z wiaderkami i łopatkami w rączkach, zdołaliśmy się trzymać na uboczu. Ignorowaliśmy ciżbę i kolejki, kreśląc wokół siebie wyimaginowany magiczny okrąg, który oddzielał nas od reszty ludzi. Co oczywiste, Millie zaprzyjaźniła się z innymi dziećmi na plaży. Nasza córka jest pewna siebie, otwarta i ładniutka – to taka dziewczynka, z jaką dzieci chcą się zaprzyjaźniać. Ale gdy ich rodzice zapraszali nas na herbatę w kawiarni czy grilla u siebie, odmawialiśmy. Czyniliśmy wymówki, opowiadaliśmy kłamstewka na temat planów i zobowiązań. Nie jestem taka jak Millie, brak mi pewności siebie i nigdy nie zawierałam łatwo przyjaźni. Nigdy też nie byłam uważana za ładne dziecko. Naturalnie to nie koniec świata, choć niektórzy zdają się tak właśnie sądzić. W dzieciństwie starałam się być miła i zabawna, a przy tym dobrze poinformowana; zależało mi, aby inni uważali mnie za bystrą. To mi wystarczało. Jakoś sobie radziłam. Obecnie mam wspaniałych przyjaciół, ale nie jestem zwolenniczką zawierania przelotnych wakacyjnych znajomości. Po co się trudzić? Zresztą było nam tak błogo we trójkę, że nie chcieliśmy ani nie potrzebowaliśmy nikogo innego. Trójka to liczba idealna. Pitagorejczycy uważali ją za pierwszą prawdziwą liczbę. Dopiero trzy odcinki połączone końcami tworzą figurę geometryczną – trójkąt. Trójka bywa uznawana za liczbę harmonii, mądrości i zrozumienia. Osobiście uważam trójkę za najbardziej znaczącą ze wszystkich cyfr, ponieważ tak ściśle jest powiązana z czasem: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość; początek, środek, koniec; narodziny, życie, śmierć.

Wzdycham, rozglądając się po poczekalni kliniki leczenia niepłodności. Naprawdę nie sądzę, że powinniśmy tu być, starać się o kolejne dziecko. Moim zdaniem to przeciąganie struny. Pazerność. Proszenie się o kłopoty. Dobrze nam tak, jak jest.

Simon ściska moją rękę. Wspominam ostatnią noc ferii. Millie była wykończona siedmioma dniami długich spacerów na świeżym powietrzu; praktycznie zasnęła przy stole podczas kolacji. Położyliśmy ją do łóżka przed dziewiętnastą, pewni, że będzie spała jak kamień. Simon zaproponował, żebyśmy wypili po kieliszku wina w ogrodzie i nacieszyli się sobą, korzystając z intymności, jaką zapewniał nasz domek. Mieliśmy nawet ogrzewanie gazowe, które jest szkodliwe dla środowiska, miałam więc opory, ale Simon je przełamał, mówiąc: „Tylko ten jeden raz”.

Powiem tylko, że wino (bynajmniej nie kieliszek na głowę, a cała butelka) i odgłosy morza uderzającego o brzeg, świeżość uczucia, że jesteśmy sami – bez innych ludzi i bez Netflixa – zrobiły swoje. Kochaliśmy się pod gwiazdami i pod kocem. Było to ekscytujące, śmiałe. Ostatnio zachowywaliśmy się tak sama nie wiem kiedy. Na pewno dawno, całe lata temu. Po wszystkim leżeliśmy wtuleni w siebie pod nieco kłującym kocem piknikowym, szukając bliskości, ciepła i poczucia istnienia. Odprężeni, zaspokojeni. Mający wszystko. Pełnia szczęścia. Do chwili, w której Simon pocałował mnie w czubek głowy i powiedział:

– Wiesz, co uczyniłoby ten moment jeszcze wspanialszym?

– Papieros? – zażartowałam. Nigdy nie paliłam, a Simon rzucił nałóg na początku naszej znajomości. Wiem, że w głębi ducha tęsknił za kopem, jaki daje nikotyna. Jak mówiłam, napędzają go skrajności. Lubi żyć w uniesieniu. Ale to nie dla mnie. Ja przedkładam zdrowie nad uniesienia.

– Byłoby miło, nie o tym jednak myślałem. Myślałem o małym dziecku w pokoju obok.

– Mamy małe dziecko w pokoju obok.

– Mamy sześciolatkę – poprawił mnie łagodnie.

– Cóż, dzieci mają to do siebie, że rosną.

– Nie w tym rzecz.

Choć czułam jego ciało tuż przy swoim, zadrżałam.

– Mówisz poważnie?

– Uwielbiam Millie. I ciebie – dodał szybko. – Ale doskwiera mi myśl, że nie dajemy jej wszystkiego.

– Dajemy jej wszystko, co możemy – odparłam.

– Oprócz rodzeństwa.

– To nie tak, że odmówiliśmy jej rodzeństwa. Po prostu tak wyszło. I raczej trudno mieć nadzieję, że to się nagle zmieni, zważywszy na nasz wiek. – Oraz na fakt, że zapłodnienie to nie nasza specjalność. Oczywiście nie powiedziałam tego głośno. Nigdy nie rozmawiamy o koszmarze, który przeszliśmy, starając się o Millie. Potoczne powiedzenie głosi, że cierpienie związane z porodem ulega zapomnieniu, ledwie weźmie się noworodka na ręce. W moim przypadku było to także cierpienie związane z wieloma latami starań o dziecko.

– Powinniśmy jednak spróbować. Millie jest taka towarzyska i przepełniona miłością. Trudno mi się pogodzić, że omija ją szczęście bycia siostrą.

– Posiadanie rodzeństwa to nie zawsze dobra rzecz – skontrowałam. – Ty i twoja siostra wcale nie jesteście ze sobą blisko.

– Prawda, ale ty i Rose szalejecie za sobą. Chciałbym, żeby Millie zaznała tego uczucia.

Gdy na mnie spojrzał, dostrzegłam ogień w jego oczach. Powinnam była już wtedy zrozumieć, że Simon nie odpuści. Potrafi być bardzo zdeterminowany, kiedy mu na czymś zależy.

Moja mama mówi o nim, że jest uparty jak osioł.

2

Simon

W poczekalni było chłodno. Klimatyzacja okazała się nieco nadgorliwa. Ponieważ na zewnątrz świeciło słońce, wiele osób przyszło w T-shirtach i letnich sukienkach, z wyjątkiem Daisy oczywiście, której zawsze jest zimno. Także tym razem zabrała ze sobą lekką kurteczkę. Wyglądała, jakby w każdej chwili miała się rzucić do drzwi wyjściowych. Jakby ubrała się tak w ramach protestu. Simon wiedział, że jego żona wolałaby być gdzie indziej. Rozumiał to. Sam też pamiętał ból wiążący się z miejscami takimi jak to. Do tego Daisy miała rację: było im dobrze tylko we trójkę. On jednak był zdania, że może im być jeszcze lepiej. Bo dlaczego nie? Po co osiadać na laurach?

Ilekroć ogarniała go nuda albo nerwy czy stres, miał w zwyczaju stukać piętą o podłogę. To sprawiało, że cała jego noga podrygiwała bez końca i gwałtownie. Nie był nawet świadom tego, co robi, dopóki Daisy nie położyła mu ręki na udzie uspokajającym gestem, prosząc, aby przestał. To samo uczyniła w tej chwili. Przestał podrygiwać, sięgnął po gazetę i przejrzał ją pobieżnie. Nic nie przykuło jego uwagi na dłużej. Same wiadomości o kryzysach finansowych i politykach złapanych z opuszczonymi spodniami – słowem: nic nowego. Odłożył gazetę i zaczął pogwizdywać. Tego również nie był świadomy, dopóki Millie się nie rozchichotała i nie zaczęła tańczyć do melodii, czym zapewne oszczędziła mu ostrej reprymendy z ust żony. Daisy przebaczała mu, jeśli jego dziwactwa rozśmieszały Millie. Mimo mocno podkręconej klimatyzacji Simon się pocił. Czuł, jak strużki spływają mu spod pach. Boże, ależ mu się chciało pić!

To on namówił Daisy na wizytę tutaj – pod pretekstem, że skończy się tylko na rozmowie z doktorem Martellem, najlepszym specjalistą od niepłodności w kraju czy też endokrynologiem rozrodczości, jak teraz się mówiło. Zamierzali wyłącznie porozmawiać, rozeznać się w dostępnych możliwościach. To znaczy tak myślała Daisy. Ponieważ Simon ją okłamał. Zdążył przed dziesięcioma dniami odwiedzić doktora Martella sam w celu ogólnej oceny zdrowia, jak również oceny jakości nasienia. Chciał ruszyć z tym koksem. Wiele lat temu usłyszał, że jego plemniki są mało ruchliwe, lecz koniec końców się okazało, że to żaden problem. Typowy przypadek żółwia i zająca, czego Millie była dowodem. Aczkolwiek Daisy miała rację, był siedem lat starszy niż w chwili poczęcia ich córki; tak samo zresztą jak jego żona. Co jednak nie wykluczało ich z gry, prawda? Simon chciał wiedzieć, czy medycyna poszła do przodu od tamtego czasu, czy jest jakiś sposób, aby popędzić jego chłopaków albo przynajmniej wyrównać ich szanse. Zaczytywał się tekstami o kobietach w średnim wieku, które zachodziły w ciążę i rodziły dzieci. Uznał, że przejmując inicjatywę i przechodząc badania pierwszy, zachęci Daisy. Zdawał sobie sprawę, że prosi o wiele. Zarówno wstępne badania, jak i dalsze procedury obciążą Daisy bardziej niż cokolwiek, co on będzie musiał zrobić. Pierwsze zapłodnienie pozaustrojowe było istną harówką, wartą jednak zachodu.

Choć przestał gwizdać, Millie dalej tańczyła. Żyła we własnym świecie, a teraz najwyraźniej muzyka rozbrzmiewała w jej głowie. Może nawet jego córka słuchała całej orkiestry. Może występowała na scenie paryskiej opery przed publicznością. Była niesamowita! Miała niebywały, wyjątkowy talent. Tańczyła przepięknie. Była jedną z tych dziewczynek, które w zupełnie naturalny sposób odrywają się od ziemi i szybują w powietrzu, czyniąc ewolucje. Daisy często mówiła, że podziwia Millie, nikt bowiem nigdy nie sugerował jej samej, aby brała lekcje tańca, co więcej, nadane jej przez rodzinę przezwisko brzmiało: Słoniczka. Jeśli już, człapała i gramoliła się dość nieporadnie. Simon w dzieciństwie też nie chodził na rytmikę ani na balet – jego rodzina była na to zbyt tradycyjna – jednak lubił myśleć, że wycina na parkiecie niezłe figury (jak to ujmował autoironicznie); z całą pewnością był wysportowany. Uważał więc, że Millie odziedziczyła talent taneczny po mieczu – jego siostra była niezłą gimnastyczką, a w dzieciństwie także stepowała. Bez wątpienia jest bardzo ruchliwa, pomyślał z westchnieniem. Ogłosiła, że przenosi się do Kanady miesiąc po tym, jak u ich matki zdiagnozowano alzheimera. Simon powtarzał sobie, że to czysty zbieg okoliczności, nie był jednak przekonany. Nie ukrywał, że dla niego to wielka niedogodność.

Millie przepadała za wszystkim, co falbaniaste i plisowane, uwielbiała kręcić się jak bączek i popisywać. Daisy zapisała ją do szkoły tańca dla dzieci, kiedy dziewczynka miała niecałe trzy latka. Nie była jedną z tych superambitnych matek, chodziło jej raczej o to, aby skanalizować energię, która przepełniała jej córkę, tę chęć ciągłego wirowania i pląsania. Okazało się, że Millie jest na swój sposób wybitna. Instruktorka tańca powiedziała, że w całej dziewiętnastoletniej karierze nie spotkała jeszcze dziecka równie utalentowanego, które z takim zapałem i skupieniem oddawałoby się pracy mimo młodego wieku. Daisy była nauczycielką – nie tańca, uczyła w szóstej klasie podstawówki – rozumiała więc dobrze wagę takiej oceny. Z ekscytacją opowiadała Simonowi, że każdy nauczyciel musi bardzo uważać, co mówi rodzicom, gdyż ci często dają się ponieść marzeniom. Wszyscy ludzie wierzą, że wyprodukowali geniusza, choć w rzeczywistości większość dzieci mieści się w stanach średnich.

Nie Millie jednak – ona naprawdę była małym cudem.

Simon śledził ją teraz wzrokiem, gdy na paluszkach biegła w podskokach z wysoko uniesionymi rączkami i głową wygiętą pod szlachetnym kątem. Uroczy przykład dziecięcego zapamiętania się w zabawie i szczerej koncentracji. Obecne w poczekalni kobiety przyglądały się Millie z natężeniem nie mniejszym niż u niego. Uczucia, które jej widok wyzwalał w pacjentkach, zahaczały o rozbawienie, zachwyt, tęsknotę. Daisy natomiast wydawała się rozdarta pomiędzy triumfem i zażenowaniem. Już wcześniej stwierdziła, że przyprowadzenie dziecka do kliniki leczenia niepłodności jest nietaktowne i może zostać uznane za chwalipięctwo. „Nie powinniśmy kłuć w oczy innych pacjentek”, powiedziała. Simon pomyślał wtedy, że dobór jej słów jest osobliwy, acz zabawny. Wychodził z założenia, że obecność Millie w poczekalni będzie inspiracją dla potencjalnych rodziców. Bo Millie była przecież wyjątkowa, czyż nie? Zdecydowanie powinni sobie sprawić drugie dziecko. Millie zostanie primabaleriną w Balecie Królewskim, a kolejny syn czy córka – kto wie – astronautą, następnym Steve’em Jobsem, człowiekiem, który odkryje lek na raka. Albo przynajmniej będzie miłą osobą: lubianą przez sąsiadów, wierną partnerowi, dobrą dla własnych potomków. Nowe życie! Nie można było tracić z oczu tego, co najważniejsze. Człowiek miał obowiązek próbować. I nic go z niego nie zwalniało.

Millie ćwiczyła taniec codziennie. Stawała się marudna, gdy ominęła ją lekcja; nawet w czasie wakacji znajdowała każdego dnia parę godzin na wygibasy. Choć miała tylko sześć lat, była bardzo oddana swojej pasji. Jej życie wypełniał różowy tiul, na nic innego nie było w nim miejsca. Gdy zaczęła chodzić do szkoły, z początku co rano zanosiła się płaczem. Simon i Daisy byli w kropce. „Masz koleżanki?” – pytali. „Czy pani jest dla ciebie miła?”, „Obiady są smaczne?”, „Nie masz kłopotu ze znalezieniem płaszcza w szatni?”. Wytężali umysł, aby znaleźć możliwą przyczynę. Millie potakiwała zapłakana. „W takim razie o co chodzi?” – zapytał w końcu z napięciem Simon. Był podenerwowany; wziął parę godzin wolnego, aby wraz z Daisy namówić córkę, by weszła do klasy. „Fartuszek jest ohydny! – zawyła Millie. – Zielony, a ja chcę, żeby był różowy!” Ta odpowiedź, pomieszana ze szlochem, przyprawiła Simona o śmiech. Daisy poradziła sobie z problemem, podszywając fartuszek Millie różową tasiemką, co Simon uznał za przejaw czystego geniuszu i miłości macierzyńskiej.

– Uważam, że źle robimy, zabierając Millie do gabinetu lekarskiego – szepnęła Daisy do Simona. – Zrozumie wystarczająco dużo, aby się zaciekawić. Nie chcę robić jej nadziei, że braciszek czy siostrzyczka jest już w drodze.

Ponieważ Simon właśnie myślał o różowej tasiemce i przepełniały go ciepłe uczucia wobec Daisy, był skłonny jej ulec.

– No dobrze. Zróbmy tak… Najpierw ja wejdę i wysłucham, co doktor ma do powiedzenia, a potem ty.

– Ale to zabierze dwa razy więcej czasu. – Daisy rozejrzała się wokół niespokojnie. W poczekalni siedziały jeszcze dwie pary. Ludzie ci mogli, choć nie musieli, być zapisani do doktora Martella. – Nie chciałabym, żeby ktoś musiał przez nas czekać dłużej niż to konieczne.

– Płacimy, więc nie musimy się martwić takimi rzeczami.

– Tylko że to nieuprzejme. – Daisy ceniła uprzejmość ponad wszystko inne. Simon czasami uważał, że to rozczulające, kiedy indziej znów czuł się sfrustrowany.

– Co w takim razie proponujesz? – zapytał. – Rezygnacja z wizyty też byłaby nieuprzejmością.

Daisy skinęła głową.

– Chyba tak.

W tej właśnie chwili w korytarzu pojawiła się elegancko ubrana pielęgniarka. W ręku miała podkładkę z dokumentacją, a w głosie stal. Emanował z niej profesjonalizm.

– Państwo Barnes?

Simon wstał i pocałował Daisy w czubek głowy.

– Przestań się zamartwiać, to początek wspaniałej przygody – powiedział. – Kocham cię.

3

Daisy

Ledwie Simon zwolni krzesło, Millie na nie wskakuje, co nie oznacza jednak, że odtąd będzie siedziała spokojnie. Zamiast odpocząć, wyciąga nóżki przed siebie, prostuje paluszki stóp, tak że celują prosto w sufit, po czym je naciąga. I tak na przemian. Jestem pełna podziwu dla jej energii. Millie jest zarazem delikatna i silna, co stanowi doskonałe połączenie. Osobiście byłam krzepkim dzieckiem, masywnym. W wieku czternastu lat mierzyłam metr siedemdziesiąt sześć, tyle że nie przypominałam żadnej z tych zwiewnych tyczkowatych modelek. Jeśli już, byłam niezgrabną tyką. Ramiona miałam szerokie jak talia innych dziewcząt, a piersi spoczywały mi na brzuchu niczym u staruszki. Mam szczerą nadzieję, że okres dojrzewania okaże się dla Millie łaskawszy. Boję się tylko, że odziedziczyła po mnie wzrost. Nie byłoby to idealne w przypadku baleriny, chyba że chciałaby tańczyć w rosyjskim balecie – tam lubią tancerki wysmukłe i wiotkie jak trzcina. Nawiasem mówiąc, nie chcę, by wyjechała do Rosji. Martwię się też, że zapoznając córkę z tańcem w tak młodym wieku, narażam ją na dysmorfię. Millie jednak różni się ode mnie, i to znacznie. Jako nastolatka nosiłam okulary i miałam pryszcze, rude włosy i piegi, a ubrania nigdy na mnie nie pasowały. A nawet jeśli pasowały, to i tak wyglądały źle. Niektórzy ludzie już tak mają. Cóż, nie wszyscy rodzimy się piękni.

Cieszę się, że jestem w pół drogi między czterdziestką i pięćdziesiątką; nareszcie mogę przestać się przejmować swoim wyglądem. Nauczyłam się akceptować swoje ciało i z nim żyć – to jedyna metoda dla kobiet takich jak ja. Nie zmienia to faktu, że moja córka mnie zachwyca. Jest taka słodka, a zarazem przekonana o swojej wartości. Patrząc na nią, wiem, że choć to jedno udało mi się w życiu. Pomimo wszystko.

Zanim pojawiła się Millie, przez dziesięć lat staraliśmy się o dziecko. Większość młodych szczęśliwych par odkłada w czasie myśl o rodzicielstwie o ładnych parę lat, ja jednak wystartowałam w tym wyścigu wcześniej. Jeszcze przed tym, nim poznałam Simona, moja siostra Rose urodziła bliźnięta – dwóch przeuroczych chłopców! Uznałam, że jeśli mam zadowolić swoich rodziców w roli dziadków, muszę zabrać się z miejsca do rzeczy i urodzić dziewczynkę. Żartuję oczywiście, moja potrzeba prokreacji bynajmniej nie wynikała ze zwykłej siostrzanej rywalizacji, tylko z tego, że przepadałam za dziećmi i chciałam zostać matką. W dzieciństwie bawiłam się wyłącznie lalkami, nie interesowała mnie plastelina, kolorowanki ani klocki; liczyło się tylko udawanie, że jestem mamusią. Zaczęłam się opiekować młodszym kuzynostwem, gdy miałam dwanaście lat, a przed piętnastym rokiem życia zajmowałam się już dziećmi sąsiadów. Uczę w szkole podstawowej. Uwielbiam dzieci: te bezczelne, niesforne i szelmowskie, jak również te nieśmiałe, skupione na nauce i przytulaśne. Wszystkie dzieci są moje.

Wyrzuciłam zaczęte opakowanie z tabletkami antykoncepcyjnymi rankiem w dniu naszego ślubu. Była to najbardziej ekscytująca rzecz, jaka się wydarzyła w ciągu następnych parunastu godzin. Przez pierwsze kilka miesięcy nie pozwalałam sobie na smutek, gdy dostawałam okres. Absorbowało mnie urządzanie wspólnego domu. Kupiliśmy dwupokojowe mieszkanie w Londynie, miałam więc gdzie wieszać obrazy, do czego zamawiać meble i nadzorować montowanie pralki przez hydraulika. Wszystko było takie nowe i ekscytujące. W tamtym czasie każde nudne domowe zajęcie wydawało mi się czymś wspaniałym. Dorosłe życie było wspaniałe. Zachwycało mnie, że mogę się snuć po mieszkaniu w samej piżamie przez całą deszczową niedzielę, cieszyło wypowiadanie słów „mój mąż” oraz wyskakiwanie do supermarketu o dziewiątej wieczorem po kubek lodów, jeśli naszła nas na nie ochota. Czas i pieniądze należały do nas; byliśmy małżeństwem. Ta nagła wolność była bardzo podniecająca. Zwyczajnie więc czekaliśmy, aż pojawi się dziecko.

W pierwszą rocznicę ślubu ogarnął mnie niepokój. Żywiłam skrytą nadzieję, że właśnie tego dnia obwieszczę, iż jestem w ciąży. Do moich trzydziestych pierwszych urodzin brakowało miesiąca, Simon miał trzydzieści dwa lata. Byliśmy młodzi, ale to najwyraźniej nie wystarczyło. Umówiliśmy się na wizytę u lekarza rodzinnego. Doktor nas wyśmiał, powiedział, że mamy jeszcze mnóstwo czasu, i kazał przestać się przejmować. Gdy przycisnęłam go, pytając, czy jest coś, co mogłabym zrobić, upewnił się, że nie palę, poradził mi ograniczyć alkohol i dodał: „Jeśli pani chce, może pani zacząć przygotowywać swoje ciało. Nie oznacza to jednak konieczności odmawiania sobie czegokolwiek. Proszę zachować umiar, żyć zdrowo. Lubi pani ćwiczenia fizyczne? Joga byłaby w sam raz. Wszystko będzie dobrze, zobaczy pani. Absolutnie nie ma powodu do zmartwienia”.

Ja jednak pragnęłam przyśpieszyć sprawy. Zaczęłam zażywać kwas foliowy i oddawałam się medytacji. Całkowicie odstawiłam alkohol. Simon tylko na tym skorzystał. Zamiast rozpić butelkę wina do posiłku razem, całą miał dla siebie. Nie przeszkadzało mi to. Gdy się napił, był bardziej rozluźniony i zabawny. Nie twierdzę, że bez alkoholu zachowywał się sztywno, ale pod wieloma względami trzymał dystans. Najlepiej się czuł w towarzystwie tylko jednej osoby.

W drugą rocznicę ślubu zasugerowałam, aby on też odstawił alkohol. Że może powinniśmy wrócić do lekarza i poddać się jakimś testom. Simon zgodził się na badania.

Najpierw przyjrzano się mojej płodności. Nie mam pojęcia dlaczego – być może to kobiety częściej mają problemy, być może był to zwykły przejaw seksizmu. W każdym razie nie byłam zdziwiona, gdy po wszystkim usłyszałam, że wina istotnie leży po mojej stronie. Miałam mięśniaki macicy: niezłośliwe, hormonozależne guzy, które wywołują ból podbrzusza i obfite miesiączki, a czasami także niepłodność. Zalecono mi miomektomię w celu pozbycia się ich. Przeszłam zabieg, minęły dwa kolejne lata, w dalszym ciągu nie mieliśmy dziecka, przyszła więc pora na zmianę lekarza. Specjalistka od problemów z płodnością zaproponowała, aby i Simon poddał się badaniom. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, gdy się okazało, że mój mąż również ma problemy – jego plemniki nie były ani tak liczne, ani tak ruchliwe, jak trzeba. Wina najwyraźniej leżała po stronie nas obojga.

To był dla nas trudny okres. Chyba spojrzeliśmy na siebie wzajemnie w nieco innym świetle. Choć odsuwałam od siebie takie myśli, postrzegałam Simona jako mniej doskonałego, nie tak idealnego; miałam świadomość, że on musiał o mnie myśleć to samo już od jakiegoś czasu.

Moja historia – nasza historia – nie jest w żaden sposób wyjątkowa ani szczególna. Prawie każdy zna kogoś, kto zetknął się z problemem niepłodności. Tragedią jest powtarzalność. Rozpoczęliśmy procedurę in vitro tuż po piątej rocznicy ślubu. Coś takiego stanowi duże obciążenie, myślę, że zgodzi się z tym każdy, kto przeszedł to co my. Starając się o dziecko metodą naturalną, mieliśmy przy tym choć trochę zabawy; próbowaliśmy różnych pozycji, często uprawialiśmy seks. Procedura in vitro nie ma nic wspólnego z zabawą. Nie wiąże się z seksem – jeśli nie liczyć tego, co Simon musiał zrobić na osobności z pomocą świerszczyka i kubeczka. Choć myślę, że masturbację za seks może wziąć tylko czternastolatek.

Źle się czuję w tym pomieszczeniu. To prawda, że przyszliśmy do doktora Martella po raz pierwszy, ale wystarczająco się nachodziliśmy po podobnych klinikach, abym czuła wyłącznie zmęczenie i smutek. Sięgam dłonią do twarzy Millie i odgarniam jej włosy z oczu. Mam ochotę się w nią wtulić, zasypać ją całusami, powstrzymuję się jednak. Muszę bardzo się pilnować, aby nie tłamsić jej swoją miłością. Co za dużo, to niezdrowo. Millie czuje się tutaj pewnie, zadowolona, że może ćwiczyć mięśnie łydek. Nie będę jej przeszkadzać.

Podczas procedury in vitro zaczęłam traktować swoje ciało jak wroga. Wspomniałam już, że nigdy nie napawało mnie dumą, ale przynajmniej do niedawna dobrze mi służyło. Rzadko choruję, nigdy niczego sobie nie złamałam, aż tu nagle jak grom z jasnego nieba spadła na mnie niepłodność. Cztery razy próbowaliśmy zapłodnienia pozaustrojowego – i cztery razy się nie udało, co obciążyło nas mocno tyleż finansowo co emocjonalnie.

Ludzie mówili mi, że powinnam przestać o tym myśleć, że ciąża przyjdzie w najmniej spodziewanym momencie. „Zobaczysz, jeszcze będziesz miała dziecko”, zapewniła mnie wesoło moja przyjaciółka Connie. I opowiedziała mi historię swojej wieloletniej znajomej, która w końcu porzuciła starania – i właśnie wtedy stwierdziła, że jest w ciąży! Mama powtarzała mi, żebym znalazła sobie jakieś hobby i zapomniała o całej sprawie przynajmniej na trochę. A Rose doradzała urlop i wypoczynek.

Wszystkie miały dobre intencje.

Simon i ja uśmiechaliśmy się, potakiwaliśmy i kiwaliśmy głowami. Nie informowaliśmy, że nie mamy pieniędzy na urlop, gdyż kolejne próby in vitro pochłonęły wszystkie nasze oszczędności. Zamiast szukać nowych hobby, porzucaliśmy stare. Simon coraz rzadziej grał w golfa, aż w końcu wypisał się z klubu, bo opłaty okazały się za wysokie. Obiecywał, że wróci do gry, lecz nigdy to nie nastąpiło. Wiele innych rzeczy też uległo zawieszeniu. Znaleźliśmy się w czymś na kształt czyśćca. Mogliśmy tylko czekać. Wszelkie rady wydawały się płytkie, irytowały nas. Sam na sam nawet nie udawaliśmy, że w nie wierzymy. Simon poznał mój cykl nie gorzej ode mnie. W dni, w które spodziewałam się miesiączki, w domu panowała atmosfera wyczekiwania i strachu. Gdy okres się pojawiał – a czynił to z okrutną regularnością – rzucałam tylko „Nie tym razem”. Simon odpowiadał: „Następnym razem na pewno się uda”. Żadne z nas w to nie wierzyło.

Osiągnęliśmy etap, gdy byliśmy bliscy kapitulacji – chcieliśmy zrezygnować nie tylko z dalszych prób, ale chyba też z naszego małżeństwa. Tak silne pragnienie czegoś działa na człowieka destrukcyjnie. Ze smutku łatwo popaść w rozpacz. Nie wiedziałam już, co robić. A zrobiłabym wszystko.

Sytuacja zmieniła się nieoczekiwanie. Zaszłam w ciążę, wyczerpawszy pokłady nadziei. Stał się cud. Poczęliśmy Millie w sposób naturalny, bez żadnego wspomagania.

Nasza córka nas uratowała.

4

Simon

Siłą nawyku Simon rozejrzał się po gabinecie, oceniając detale okiem projektanta wnętrz. Od razu zrozumiał, na co idzie większość wygórowanych honorariów. Doktor Martell siedział za gigantycznym mahoniowym biurkiem, które pokrywała elegancka patyna czasu. Mimo że Simon nie specjalizował się w antykach, oszacował wiek mebla na końcówkę dziewiętnastego wieku. Miejsce pochodzenia: Francja. Szykowna sylwetka, mosiężna intarsja, mosiężne okucia, niskie nogi toczone. Trzy tysiące funtów, lekko licząc. Ścianę za lekarzem przesłaniały równie kosztowne regały, mieszczące rząd za rzędem opasłych, oprawnych w skórę tomiszczy medycznych. Simon gotów był się założyć, że przynajmniej niektóre pochodzą z pierwszego wydania. Na wypolerowanym na wysoki połysk parkiecie leżał puszysty wełniany dywan perski, który musiał być nadzwyczajnej jakości, ponieważ wszystkie kolory zachowały naturalną żywość; do tego dochodził gruby miękki włos, dzięki któremu człowiek miał wrażenie, że stąpa po aksamicie. W placówkach państwowej służby zdrowia raczej nie chodziło się po dywanach klasy Ferahan Saruk.

Doktor Martell podniósł się z fotela, wymienił z Simonem uścisk dłoni, po czym wskazał jedno z dwóch ustawionych obok siebie krzeseł naprzeciwko biurka.

– Czy pańska żona do nas dołączy? – zapytał głosem dźwięcznym, sugerującym pobieranie wykształcenia najpierw w Westminsterze, a potem w Cambridge.

– Została w poczekalni z naszą córką. Nie chcieliśmy tu wprowadzać Millie.

Doktor Martell skinął głową, raz, zdecydowanie; w lot zrozumiał, o co może chodzić, i nie zamierzał poświęcać tej sprawie ani trochę czasu więcej. Otworzył leżący przed nim skoroszyt i zaczął mówić.

Simon był zaznajomiony z większością słów. Paliły go w uszy nawet po tylu latach. Nawet po Millie. Asthenozoospermia, obniżona ruchliwość, osłona przejrzysta. Mimo jednak że w szkole był dobry z biologii, szybko się pogubił. Starał się zachować skupienie, lecz wbrew sobie co rusz tracił koncentrację; słyszał, co lekarz do niego mówi, ale mało co rozumiał. Zdania rozpadały się na poszczególne wyrazy jak koraliki z rozerwanego naszyjnika. Nie potrafił ich nanizać z powrotem. Coś takiego przytrafiało mu się od czasu do czasu – na spotkaniach z klientami, po kłótni przy lunchu albo wtedy, gdy Daisy zaczynała coś mówić o jego matce. Bynajmniej nie chciał gubić wątku. Tak po prostu się działo. Koncentracja plemników, prędkość poruszania się, ruch niepostępowy. Chciał, aby wreszcie przeszli do pytań. Miał ich mnóstwo. A właściwie tylko jedno: czy zdarzy się kolejny cud? Wyłącznie to się liczyło, nie te wszystkie mądre słowa i procenty…

Zaraz, chwila, ruch niepostępowy? Nie brzmiało to dobrze… Doktor Martell dalej perorował, a Simon – przypomniawszy sobie, ile kosztuje ta wizyta, podwoił wysiłki, aby coś z tego wynieść.

– Przyjmuje się, że u jednego na dwudziestu mężczyzn występuje zbyt mała całkowita liczba plemników w ejakulacie, skąd biorą się problemy z płodnością. Z kolei u zaledwie jednego mężczyzny na stu ejakulat w ogóle nie zawiera plemników. – Lekarz używał tych wszystkich słów bez cienia wstydu, co zrozumiałe. Simon w podobny sposób mówił o palecie kolorów, fakturze tkanin i ścianach dekoracyjnych. – U pana stwierdzono ruch niepostępowy, co jak już mówiłem, oznacza prędkość mniejszą niż pięć mikrometrów na sekundę. Obawiam się, że to… w połączeniu z małą liczbą plemników w nasieniu… stwarza pewne problemy.

– W jakim stopniu moje plemniki są ruchliwe? – zapytał Simon.

– Zero koma pięć procent przy normie zaczynającej się od trzydziestu ośmiu procent.

Auć. Niedobrze.

– A ta druga liczba? Liczba plemników ogółem? Ile wynosi norma?

– Według Światowej Organizacji Zdrowia od piętnastu do dwustu trzynastu milionów w jednym mililitrze.

Simon skinął głową, choć nic mu to nie powiedziało. Od piętnastu do dwustu trzynastu milionów – to ci dopiero widełki.

– W moim wypadku jest to…? – zawiesił głos.

– Dwa miliony.

Doktor Martell miał na tyle przyzwoitości, że nie uciekł spojrzeniem. Dwa miliony. Nie najlepiej, ale też nie fatalnie. W końcu do zapłodnienia potrzebny jest tylko jeden, nie? Czym w ogóle różni się nasienie od spermy? Simon nie wiedział. Chciał o to zapytać, ale lekarz miał marsa na czole. Próżno było na jego twarzy szukać optymizmu czy pociechy, kiedy podjął:

– Panie Barnes, domyślam się, że nie przekazałem panu nowin. Wyniki naszych badań potwierdziły to, czego się pan dowiedział przed około dziesięcioma laty. Jedyna różnica jest taka, że dziś umiemy podać dokładniejsze liczby, a co za tym idzie, postawić precyzyjniejszą diagnozę.

– Ale można coś na to poradzić? Medycyna czyni postępy. Chłodzenie jąder, oddzielenie złych chłopaków od dobrych. Czytałem o tym.

– W wielu przypadkach można coś zrobić. Obawiam się jednak, że pańskie wyniki nie pozwalają przypisać pana do tej kategorii.

– Jakie są moje szanse? Procentowo? Śmiało, doktorze, nie będę pana trzymał za słowo. Potraktujmy to jak zwykłą wymianę zdań, nie twierdzenie prawnie wiążące. – Simon wybuchnął śmiechem, jakby coś takiego nie przyszło mu nawet do głowy. Wiedział, że musi lekarza rozluźnić. Dziwiło go, że Martell zachowuje aż taką ostrożność. Poprzedni lekarze łapali się brzytwy, jeśli tylko widzieli cień nadziei. Owszem, robili smętne miny i roztaczali czarne scenariusze, ale i tak wyciągali ręce po pieniądze. – No więc? O czym mówimy? Cztery procent szans? Dwa? Jeden? – Simon widział, że doktor Martell czuje się coraz bardziej niezręcznie. Spuścił wzrok, postukał palcami o przypatynowany mahoniowy blat. Bez oporów cały dzień opowiadał o ejakulatach, ale nie mógł z siebie wydusić konkretnej liczby. – Mamy pieniądze – dodał Simon. Jeszcze ich nie mieli, ale znajdą je, już to postanowił.

Doktor Martell westchnął cicho i pochylił się nad biurkiem.

– Panie Barnes, nie jest pan w stanie zapłodnić swojej żony. Cierpi pan na bezpłodność.

Ostatnie słowo raziło Simona niczym broń. Nie mógł mieć kolejnego dziecka. Ta myśl eksplodowała mu w głowie. Dlaczego? Co takiego się stało? Czyżby liczba jego plemników, ich jakość, ruchliwość aż tak się pogorszyły?

Nim zdążył wyartykułować pytanie, doktor Martell odezwał się raźnym tonem:

– Oczywiście są pewne możliwości. Jeśli zależy panu na powiększeniu rodziny, doradzałbym skorzystanie z dawcy nasienia, jak poprzednio. Bo to zadziałało świetnie, zgodzi się pan ze mną?

– Przepraszam, ale nie rozumiem…

Lekarz sięgnął po skoroszyt.

– Mam tu napisane, że czterokrotnie przeszli państwo procedurę in vitro. Założyłem więc, że Millie została poczęta w wyniku sztucznego zapłodnienia, przy udziale dawcy nasienia.

– Nie. – Simon poweselał, uświadomiwszy sobie, że doktorowi Martellowi umknęła najważniejsza informacja. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu Millie została poczęta metodą naturalną. Zaraz jednak ogarnęła go irytacja; płacił chyba wystarczająco dużo, aby móc oczekiwać od lekarza, że przynajmniej nie pomiesza faktów. Siląc się na spokój, wyjaśnił: – Tu się pan myli. Moja córka została poczęta w sposób naturalny. Wbrew prawdopodobieństwu. Co dowodzi, że jednak jestem zdolny do zapłodnienia swojej żony, ona zaś do donoszenia ciąży. To prawda, że czterokrotnie przeszliśmy procedurę in vitro, ale… – Simon zamilkł. Wyraz twarzy lekarza nagle się zmienił. Martell wciąż był bardzo poważny, ale też jakby zaniepokojony, zaalarmowany czymś.

– Powiedziałem o dawcy nasienia, bo to pierwsze, co przyszło mi do głowy. Ale mogło też dojść do pomyłki w laboratorium. Przykro to mówić, jednak takie rzeczy się zdarzają. Nieczęsto klinika przyznaje się do błędu, co jednak nie zmienia faktu… Oczywiście byłoby to godne ubolewania, trzeba by wszcząć dochodzenie, lecz pan mi mówi, że do zapłodnienia nie doszło drogą in vitro.

– Nie. Poczęliśmy Millie kilka miesięcy po ostatniej, czwartej próbie in vitro. Szczerze powiedziawszy, nie byliśmy nawet pewni, czy spróbujemy ponownie.

– Rozumiem.

– Co pan rozumie? – zdenerwował się Simon.

Doktor Martell znowu westchnął. Był to przejaw smutku, a może żalu.

– Panie Barnes… Mając te wyniki przed sobą, mogę powiedzieć tylko jedno. Jeśli pańska żona ma zajść w ciążę, niezbędny będzie dawca nasienia.

Irytacja Simona przerodziła się w coś potężniejszego. W urazę. Gniew.

– Wyniki są ewidentnie błędne!

– Oczywiście możemy powtórzyć badania – oznajmił doktor Martell z miną człowieka, który jest pewny swego i nie potrzebuje weryfikacji. Następnie złączył czubki palców i oparł na nich brodę. Odczekał tak chwilę, aż do Simona dotarło.

– Ty pieprzony idioto! To ja jestem ojcem Millie! – Lekarz milczał. – Pieprz się, znachorze od siedmiu boleści. Mylisz się! Słyszysz? Kompletnie się mylisz!

Simon zerwał się z krzesła i wypadł na korytarz. Drzwi otworzył przed sobą tak gwałtownie, że skrzydło z impetem uderzyło o ścianę, przekrzywiając obrazki z historycznymi żaglowcami.

5

Daisy

piątek, 17 czerwca 2016

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Lies Lies Lies

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Jason / Stock.Adobe.com

Wyklejka: © Ponomus / Stock.Adobe.com

Lies Lies Lies

Copyright © Adele Parks 2019

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2022

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-67137-56-0

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek