Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Profesor Zbigniew Lew-Starowicz to największy polski autorytet w dziedzinie seksu i relacji, ale .... lepiej po prostu nie musieć trafiać do jego gabinetu. W książce "Jak nie zostać moim pacjentem" prof. Lew-Starowicz wyjaśnia w rozmowie z Krystyną Romanowską (ryzykując zmniejszeniem liczby odwiedzających jego gabinet), jakie częste błędne założenia dotyczące relacji, zdrowia, życia seksualnego, prowadzą do kłopotów czy zaburzeń, które kończą się na profesorskiej "kozetce". Z książki dowiemy się też m.in kiedy zostanie wynaleziona tabletka na orgazm, jak w seksie być sobą, jak rodzą się w związku niepotrzebne tajemnice. Profesor zdradzi też sekret najszczęśliwszych relacji - takich, które nigdy nie trafiły do jego gabinetu. Książka dla wszystkich zastanawiających się nad sekretem (w miarę/bardzo/znośnie) udanego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 187
Rozdział I Ciesz się wciąż seksem
Opowiadał mi pan, że po każdej z naszych książek przychodziła do pana specyficzna grupa pacjentów. Na przykład po Sztuce życia trafili do gabinetu ci, którzy domagali się psychoterapii egzystencjalnej. Po Wszystko da się naprawić – dostał pan same najtrudniejsze przypadki.
Tak, niektórym nawet udało się pomóc, choć tracili już nadzieję. Ale może po prostu chcieli mi udowodnić, że rzeczywiście „wszystko da się naprawić”.
Jak pan myśli, kto trafi do pana po książce Jak nie zostać moim pacjentem? Ja stawiam, że wszyscy.
A ja mam nadzieję, że nikt, że nasza książka spełni swoją rolę. Przecież de facto chodzi o to, aby tych pacjentów, którzy mogliby sobie świetnie poradzić beze mnie, było jak najwięcej. Bo i tak tych, którym trzeba naprawdę pomóc, będzie zawsze dużo. Chciałbym w tej książce dać praktyczne wskazówki ludziom pozostającym w związkach, ale także singlom. Uświadomić, co mogą zrobić, aby uniknąć wizyty u specjalisty poprzez wgląd w siebie, autorefleksję, samoświadomość. Poprzez znajomość fizjologii płci przeciwnej, wiedzę o mechanizmach psychologicznych w relacji, które potrafią niewielki konflikt czy nieporozumienia przekształcić w problem wymagający lat terapii. A terapia nie dość, że jest długotrwała, to także kosztowna.
Proszę mi wierzyć, że niewiedza z zakresu banalnych spraw, takich jak bycie życzliwym wobec siebie w relacji, ale także stereotypów płciowych czy utartych przekonań typu: „Po dziecku moja żona całkiem się zmieniła”, prowadzi do dramatycznych często historii ludzi, którzy nigdy by pewnie nie znaleźli się w moim gabinecie, gdyby nie świadomość. Chociażby tego, że seks jest relacyjny, budujący intymność, ale jednocześnie jest także wykładnią naszego dobrostanu i zdrowia, i trzeba zdjąć z niego wciąż pokutujące piętno czegoś, co jest „wyjątkowe” w negatywnym tego słowa znaczeniu. Poza tym, mam wrażenie, że seks albo bagatelizujemy jako coś nieważnego, albo nadajemy mu sens, którego ze sobą nie niesie. Chciałbym, żebyśmy zbliżyli się do traktowania seksu jako istotnej wartości naszego życia w sensie emocjonalnym, zdrowotnym, relacyjnym. Żeby był po prostu częścią życia – bez uwznioślania, ale i bez lekceważenia.
Zawsze gdy słyszę od specjalistów i również od pana, panie profesorze, że seks jest ważny w życiu człowieka, to zastanawiam się, co sobie myślą samotne kobiety (i samotni mężczyźni), kiedy to słyszą. I wtedy pytam: „No dobrze, ale skąd wziąć seks w życiu, jak się jest samotną kobietą/samotnym mężczyzną?”.
Odpowiem pani – masturbacja to też jest seks. Może nie taki upragniony, idealny, w którym się można całkowicie zatracić, spełnić, ale jest to akceptowalna forma zastępcza. Zresztą z najnowszych badań w Polsce wynika, że rośnie akceptacja aktywności masturbacyjnej zwłaszcza wśród kobiet, że zaczynają mówić o tym wprost. I jest to jakieś rozwiązanie. Samotność seksualna ludzi nie wynika tylko z tego, że ktoś nie ma partnera/partnerki, że są wdowy/wdowcy, osoby rozwiedzione. Najbardziej dojmująca samotność jest wtedy, kiedy partner/partnerka mieszka z nami, ale jest nieaktywny/nieaktywna seksualnie. Przyjrzyjmy się ludziom samotnym seksualnie, chociaż są w związku. Co im pozostaje? Masturbacja albo tłumienie potrzeb seksualnych. Tłumienie popędu nigdy się dobrze nie kończy, bo to jest ograniczenie jednego z najsilniejszych popędów w naszym życiu. To uruchamia demony.
Jakie mianowicie?
Agresję, wrogość wobec ludzi, u mężczyzn – antyfeminizm, u kobiet – antymęskie nastawienie, rozdrażnienie. To w sferze emocji. Poza tym wywołuje duże napięcie mięśniowe, napięcie miednicy, a nawet somatyczne dolegliwości. Rozregulowuje się układ hormonalny. Negatywne następstwa są spore – i są na to naukowe dowody. Niezaspokojenie takich potrzeb wpływa na pewną drażliwość w relacjach międzyludzkich, z najbliższymi, ale nawet na gorszą pracę. Pracodawcom powinno zależeć, żeby ich pracownicy mieli dobry seks. Jak się tłumi popęd, ludzie to kompensują, czyli uciekają w czynności zastępcze. Często kobiety nagle stają się nadaktywne w jakimś działaniu. To prosty mechanizm – jak się człowiek czymś bardzo zmęczy, to rzeczywiście nie ma ochoty na seks. Jak się od rana do wieczora bez przerwy pracuje, po powrocie do domu się pada, i myśl o seksie jest ostatnią rzeczą, która przychodzi do głowy. Jest to jakieś rozwiązanie.
Ale samotna masturbacja, kiedy w domu jest partner/partnerka, to samotna masturbacja do kwadratu.
Zgadza się. Nie jest to nic radosnego. I co więcej, może się także skończyć agresją wobec drugiej osoby, z którą można by mieć seks, ale z różnych powodów go nie ma. Można wtedy myśleć: „To przez was, źli mężczyźni/złe kobiety, muszę się masturbować, uciekać się do takiej formy zaspokojenia”.
I przez Starowicza, który mówi, że seks jest zdrowy.
Tak mówi, bo to potwierdzone naukowo. Oczywiście, człowiek podczas masturbacji pobudza się, ma orgazm, rozładowuje się, ale niejednokrotnie towarzyszy temu rozczarowanie, że nie można osiągnąć tego inaczej.
Czy taki orgazm spełnia swoją rolę?
Fizjologicznie tak. Układ oddechowy, mięśniowy, krążeniowy działa tak samo jak podczas seksu z partnerem. Ale po orgazmie mogą się pojawić złość i smutek („Dlaczego sama muszę sobie z tym radzić?”), które raczej nie występują w sytuacji łóżkowej z drugą osobą.
Nasza psychika jakoś sobie jednak z tym radzi. Po pewnym czasie człowiek dochodzi do wniosku: „To właściwie bardzo dobrze. Nie zależy mi na mężczyznach/kobietach, jestem samowystarczalna/samowystarczalny, samorealizująca się/samorealizujący się i dostarczę sobie nawet większej przyjemności niż ta, którą można osiągnąć w seksie partnerskim”. Zdrowiej więc jest się masturbować, niż nie mieć seksu w ogóle.
Wciąż mówimy o sytuacji, kiedy nie ma seksu w związku?
Tak. Oczywiście związek bez seksu może mieć wiele wariantów. Jeżeli w związku panuje atmosfera wrogości, bo któreś z partnerów zdradziło i od tego czasu nie ma seksu, to jest to inna sytuacja niż taka, w której u niego pojawiły się zaburzenia, seks przestał istnieć, a on nic z tym nie robi. A wcześniej mieli udany seks – taka sytuacja wcale nie należy do rzadkości. Typowa postawa mężczyzny to nic nie robić ze swoim zaburzeniem. Kobieta wie, że gdyby ona miała kłopot – szukałaby pomocy specjalisty i coś na to zaradziła. Ale tutaj mija rok, mijają dwa lata, czas szybko płynie. W niej narasta agresja do niego, że jest seksualnie niezaspokojona i musi się masturbować.
Pachnie to niechybną zdradą.
I tu się pani myli. Są oczywiście kobiety, które natychmiast znajdują sobie kochanka i na przykład wchodzą w romans biurowy. Ale ja nie mówię o nich. Wiele kobiet – nawet w takiej sytuacji – nie potrafi zdradzić swoich partnerów. Nie chodzi o względy religijne, one po prostu mają taką konstrukcję psychiczną, która nie pozwala im zdradzać. Natomiast ich złość na seksualną abstynencję zawinioną przez niego rośnie. Czują się przez to upokorzone i bezsilne, zaniedbane, nierozumiane. Pozbawione afirmacji kobiecości – te cierpienia kobiet są naprawdę dotkliwe. Straszne, wielkie bóle psychiczne. Ich partnerzy są natomiast absolutnie ślepi i głusi na wszystkie komunikaty ze strony partnerek.
Wygląda to często tak, że wieczorem długo oglądają telewizję lub gapią się w ekran komputera prawie do zaśnięcia, byle tylko nie znaleźć się w sytuacji łóżkowej. Mężczyźni myślą: „Niech ona pierwsza pójdzie spać, a ja później przyjdę do łóżka”. Udają, że nie widzą jej rozczarowania i rozżalenia. Jego niezręczna taktyka denerwuje ją jeszcze bardziej. Czasami ona próbuje ją przełamać, on robi uniki. Najczęstsze wymówki: „Muszę siedzieć długo w pracy, jestem zmęczony, mam bardzo ważne rzeczy do zrobienia”. Albo nic nie mówi. Taki stan trwa i trwa. Potem w moim gabinecie są dramatyczne sesje tych pacjentek – wyrzucają z siebie cały żal, zawód, deficyt czułości i zainteresowania. Kiedy widzę ten dramat, robię oddzielne sesje – najpierw ona, potem on.
Ona się żali. A on?
Szczerze powiedziawszy, zawsze „podziwiam” sztuczki umysłu, ucieczki od poczucia winy, mechanizmy obronne, które chronią męskie psychiczne „ja”. On bardzo często zdaje sobie sprawę z tego, że wyrządza krzywdę partnerce, żonie, że zaniedbuje jej potrzeby. Czasami słyszę autorefleksję zamykającą się w zdaniu: „Wiem, że robiłem bardzo źle, ta moja męska głupia ambicja, nie potrafiłem jej przemóc”. To wtedy, kiedy on ma kłopoty z erekcją i nic z tym nie robi.
Ale pod sformułowaniem „głupia męska ambicja” kryje się po prostu nieznajomość swojego ciała.
Ale to nie wszystko. W swojej ucieczce od poczucia winy mężczyźni mają świetną, od lat sprawdzoną taktykę. Mianowicie przerzucają winę na swoją partnerkę. Że nie tak zapytała o problem, że jest agresywna i dlatego jemu się nie udaje. Może się tak zdarzyć, że seks był dwa razy w tygodniu, a nagle przez miesiąc nie było nic. I jeżeli kobieta pyta: „Słuchaj, co się dzieje?” – on odbiera to jako niegrzeczne ingerujące zachowanie. I już ma motyw, skąd ten brak erekcji się wziął. Wziął się mianowicie z „agresywnej baby”. Wymagającej, takiej, która nie rozumie, że on wtedy nie miał chęci. Nakręca wokół tego sprzeczne komunikaty i przychodzi z gotową teorią, która brzmi: „To przez nią mam te problemy. Gdyby się inaczej zachowywała – takich problemów by nie było”.
Bywa, że przerzuca też winę na okoliczności: „Dużo pracowałem. Po prostu jestem przepracowany”. A nieraz specjalnie dokłada sobie tej pracy, żeby było widać, że poświęca się dla rodziny.
Nie ma się do czego przyczepić. Przecież się nie rozdwoję… A mogliby nie trafić do pana gabinetu, gdyby w porę mężczyzna zorientował się, że piłka leży po jego stronie, i poszedł do specjalisty. Po prostu powinien wiedzieć, że zaburzenia erekcji przeważnie bywają epizodyczne – to jest wiedza uwalniająca, a mężczyźni w zasadzie w ogóle o tym nie wiedzą. Gdyby można było cofnąć czas, to co by ich uratowało? Dobra komunikacja?
Gdyby ludzie bez fałszywego wstydu komunikowali sobie nawzajem potrzeby, smutki, oczekiwania, miałbym o wiele mniej pracy. Moje marzenie jest takie, żeby w domach, szkołach uczono sensownej komunikacji, jeżeli chodzi o kwestie intymne i emocjonalne. Ludzie z tego typu treningiem, kiedy tworzą związek, potrafią powiedzieć wprost, co ich gnębi. Na przykład on zaczyna mieć zaburzenia erekcji, a ona mówi: „Kochanie, co się dzieje, może byś poszedł do specjalisty”. On na to: „No tak, rzeczywiście, od dwóch tygodni coś jest ze mną nie tak”. A ona na to: „No chyba nawet trochę dłużej”. Prowadzą spokojny i wyważony dialog, bez fałszywego wstydu i krycia się po kątach albo przemilczania. W rezultacie on idzie do specjalisty i problem jest rozwiązywany. Tak to powinno wyglądać w świecie idealnym. Może to być epizodyczne zaburzenie erekcji albo objaw jakiejś choroby, albo faktycznie tak działa zmęczenie.
Obyłoby się bez nakładania kolejnych warstw wstydu, zaburzonego ego, obniżonej samooceny…
Dodałbym do tego poczucie winy, ucieczkę od lęku, że „jestem niesprawny w seksie”. Potem trzeba te wszystkie poziomy po kolei rozbrajać i leczyć, bo może się okazać, że przepisanie recepty na jakiś lek nie załatwia sprawy. Wobec tego model relacji, w którym kłopoty w życiu intymnym są załatwiane od razu, bez zbędnego dywagowania, pomógłby w uniknięciu długotrwałego leczenia farmakologicznego i terapeutycznego. Pamiętajmy, co jest bardzo ważne: wiele zaburzeń seksualnych u mężczyzn, tak jak właśnie zaburzenia erekcji – ma charakter epizodyczny. Na przykład mężczyzna jest niewyspany, przepracowany przez kilka ostatnich dni. Ma spory stres w pracy, ale to zwykły epizod. W jego głowie natomiast rodzi się przekonanie: „To jest początek końca”. I zaczyna się nakręcanie – obserwowanie się, sprawdzanie, skupianie uwagi na swoich reakcjach. To zaburza funkcje fizjologiczne – i epizod staje się czymś trwałym.
Podajmy może kryteria, co jest epizodyczne, a co trwałe i należy się tym mocniej niepokoić.
Kryteria są jasne: jeżeli w ostatnich kilku miesiącach podczas większości prób współżycia, czyli powyżej siedemdziesięciu procent, mieliśmy do czynienia z niepowodzeniem, to warto mówić o tym, że to już nie jest epizod. Ale jeżeli w czasie miesiąca w połowie prób współżycia coś jest nie tak – prawdopodobnie nie ma tutaj żadnej choroby. Może to być pewien kryzys, który para po prostu rozwiązuje sama.
W każdym razie edukacja, wiedza na temat seksu, zmniejszyłaby liczbę moich pacjentów o połowę. Mówię to z pełną odpowiedzialnością.
Niby się dużo o seksie mówi: o technikach, zaburzeniach, manipulacjach, wynaturzeniach, pornografii. Jesteśmy przeseksualizowani, ale w jakimś kiepskim wydaniu. Warto chyba też myśleć o seksie jako części dobrostanu, w którym nie musimy się ścigać ani nic sobie udowadniać, tylko po prostu korzystać ze swojego ciała i ciała partnerki/partnera w najlepszy i najbardziej czuły sposób. Powinniśmy się też nauczyć korzystnie nim zarządzać, ponieważ jest on gwarancją naszego dobrego samopoczucia.
Seksu nie można sprowadzać do poziomu tylko fizjologicznego. Bo seks to jest panorama zaspokajania różnych potrzeb. Poza typowo fizjologicznymi w grę wchodzą również samoocena, satysfakcja, męskość, kobiecość, bliskość, relacja, intymność. Teolodzy islamscy mówią, że to przedsmak raju – i nawet jeżeli już to kilka razy mówiłem, z lubością będę powtarzał to sformułowanie. Seks możemy uprawiać przez całe życie – nieprzerwanie, jeżeli nie ma przeciwwskazań. Dla mnie, jako lekarza, bardzo ważny w kontakcie z pacjentem jest fakt, w jaki sposób on reaguje na zmysłowość, seksualność. Jest to oznaka zdrowia i równowagi psychicznej. Moja siostra ma dziewięćdziesiąt trzy lata. Reaguje na męską atrakcyjność. Mówi: „Zobacz, jaka piękna twarz, jakie piękne ręce, jaki męski facet”, porusza ją męska energia. Jednocześnie dba o swoją kobiecość, pielęgnuje ciało, chodzi na spacer w kapeluszu. To jest zachowanie młodzieńczej duszy, także w kontekście reaktywności na atrakcyjność męską. A jak się to realizuje w jej życiu? Otóż kiedy znalazła się w domu rehabilitacyjnym, natychmiast urządziła kawiarnię we wnęce w długim korytarzu. Żeby panie, panowie mogli sobie tam usiąść, porozmawiać i napić się kawy. Dwa stoliki, krzesła, serwetki. Żadnych szklanek, muszą być prawdziwe filiżanki. Pani kucharka podaje pensjonariuszom na tacy gorącą kawę w filiżankach. I ci ludzie mają namiastkę luksusowego i normalnego zarazem życia, gdzie kwitną relacje towarzyskie. Naprawdę – jesteśmy istotami seksualnymi do końca życia.
Mam wrażenie, że myślimy o seksie tylko w kontekście aktów seksualnych, a nie jako o wartości w jakiś sposób nas konstytuującej. Bo jesteśmy seksualni nie tylko wtedy, kiedy uprawiamy seks. Siły seksualne nieustannie nas napędzają w którąś ze stron, a wcale o tym nie myślimy jako o czymś ważnym, tylko wciąż wstydliwym. Brakuje nam myślenia o sobie: „Jestem istotą seksualną i moje potrzeby (nie tylko zmysłowe) są ważne”. Gdybyśmy myśleli o sobie holistycznie, może nie wstydzilibyśmy się aż tak bardzo seksualnego kontekstu naszego „ja”, częściej i odważniej rozważali go w parze i w rezultacie nie miałby pan aż tylu niespełnionych pacjentów.
Ma pani całkowitą rację. Uważam, obserwując pary, że bardzo istotny jest początek związku. Musi być miejsce na rozmowę. I to wcale nie o literaturze, sztuce czy o tym, kto jakie wina lubi. Jasne, że to ważne tematy. Ale ludzie muszą porozmawiać o seksie, cielesności, o tym, co lubią, a czego nie – a także o swoich słabych i mocnych stronach. Jeżeli to stanie się ich codziennością, a nie wstydliwą koniecznością – jest szansa, że ten poziom zażyłości będzie trwał w czasie całego związku. Jeżeli jednak zadowolą się milczeniem, wstydem, stereotypami płci (na przykład mężczyzna zawsze dominuje, kobieta jest bierna w seksie), fałszywymi kodami, przekonaniem, że nie mówi się wszystkiego, mamy otwartą drogę do udawanych orgazmów, zaburzeń erekcji itp. Jeżeli nie mówi się, czego się chce w seksie, to po kilku latach trwania związku nie da się ot tak tego wprowadzić. Natomiast jeżeli takie otwarte rozmowy staną się nawykiem – będzie to znacznie zdrowsze dla pary. W zasadzie wszyscy żyjemy, mając stałe nawyki. I w relacjach partnerskich też działamy w tych nawykach, przyzwyczajeniach, które sobie wyrobiliśmy.
A co w przypadku, kiedy jedna osoba jest otwarta na seks, a druga – o wiele mniej?
Bardziej otwarta strona musi z dużym wyczuciem zacząć rozmawiać, na przykład: „Lubię słowo seks, a ty? To chodź, porozmawiamy o seksie”.
„Kochanie, jak to słowo pięknie brzmi w twoich ustach!”.
I to jest bardzo dobry początek, gwarantuję, że rozmowa potoczy się dalej w ciekawy sposób. A ponieważ na początku związku zawsze się mocniej staramy o tę drugą osobę, wobec tego jest szansa, że większa otwartość stanie się obowiązującą narracją.
Mam takie przekonanie, że powinno się pozwolić na bycie w seksie obiektem, a nie tylko podmiotem. Ludzie czasami niepotrzebnie traktują siebie śmiertelnie poważnie.
Owszem. Może być udany związek partnerski funkcjonujący na wysokich obrotach: miłośnicy filharmonii, muzyki klasycznej, opery, za to w łóżku, hm… partnerzy mogą być bardzo konwencjonalni w sensie podziału ról. Czyli on bardzo dominujący, a ona – podporządkowana. I mogą to uważać za optymalne dla siebie rozwiązanie. Ich seks jest niesłychanie bogaty, chwilami perwersyjny, dający obu stronom satysfakcję.
Zastanawiam się, na ile można być sobą w seksie w kolejnych związkach. Czy sztuka miłosna powinna być dopasowana do specyfiki związku, w którym się jest, czy być realizacją ego partnerów?
Uważam, że bez konsensusu i stworzenia wspólnej poetyki miłosnej nie ma udanego związku. Niekoniecznie można być zachwyconym, jeżeli gra się w związku rolę sobowtóra poprzedniego partnera/poprzedniej partnerki. Sądzę, że wiele osób nie wytrzymałoby tego, że mają wejść na seksualną drogę wytyczoną przez poprzednika i powtarzać seksualne scenariusze z przeszłości. Najlepsze rozwiązanie to spontaniczność i dawanie sygnałów, co się w seksie podoba. Otwartość w robieniu różnych rzeczy i pokazywanie nawzajem, co się nam podoba. Czyli wzmacnianie drugiej osoby w tym, co nam odpowiada w seksie.
Brzmi dobrze, ale nie zawsze może się udać. Czasami na czymś nam w seksie zależy i trudno nam z tego zrezygnować.
Nie zawsze musimy mieć wszystko. Znam przypadek kobiety, której zależało na seksie oralnym, a jej partner nigdy się na to nie mógł zdobyć. A mimo to tworzyli niezłą parę. W dobrze funkcjonującym seksualnie związku chodzi o to, żeby druga osoba miała poczucie, że poznajemy teraz siebie nawzajem. Kobiety, które miały za sobą różne doświadczenia seksualne, wchodząc w nowe związki, mają różne zachowania „inicjacyjne” w nowych relacjach. Owszem, niektóre powielają ten sam scenariusz z poprzedniego związku, dokładnie te same pieszczoty, pozycje. Wszystko jest identycznie z wyjątkiem imienia partnera, bo ono jest nowe. Są też takie – i to jest bardzo interesująca grupa – które zachowują się prawie tak, jakby po raz pierwszy uprawiały seks. Bez żadnych uprzedzeń, uwarunkowań – po prostu czysta karta. Uczucia takiej kobiety przy nowym partnerze przypominają te, które ma kobieta dopiero wchodząca w świat seksu. Razem tworzą swój nowy świat. Jakby czytała zupełnie nową książkę. Jest w ten świat zaangażowana – oczywiście mówimy o wariancie optymistycznym, bo nie zawsze może się tak zdarzyć.
Czy powiedzenie „Bądź sobą w seksie” jest uniwersalne i zawsze zdaje egzamin?
Tak powinno być. Bo my w zasadzie w każdej sferze życia możemy być kreatywni. Także w seksie powinniśmy sobie pozwolić na improwizację, oczywiście w ramach tego, czy podoba się to drugiej osobie. Czyli: bądź sobą, uwzględniając partnera/partnerkę.
Miałem w poprzednim tygodniu pacjentkę, która uznała, że seks analny już jest tak popularny, na pewno mu sprawi frajdę. I niestety się pomyliła – niemal uciekł z łóżka. Nie spodziewała się tego, bo partner był z rodzaju raczej ludzi innowacyjnych, otwartych. Uprawiali seks w różnych pozycjach, razem oglądali filmy porno. Ale seks analny nie był ani jego marzeniem, ani nawet dopuszczalnym eksperymentem.
Jeżeli jednak dana osoba lubi określony rodzaj seksu, specyficzny, i tylko taki daje jej satysfakcję – może wymagać od drugiej strony, żeby weszła w tę jej seksualną poetykę?
Istota związku partnerskiego polega na tym, że respektujemy też to, co lubi albo czego nie lubi druga osoba. I w tej przestrzeni powinien panować konsensus, a nie narzucanie. Chyba że ktoś na przykład uprawia wyłącznie seks tantryczny czy BDSM, wtedy lepiej, żeby szukał partnera/partnerki już o określonych preferencjach i na określonych forach internetowych. W łóżku nie powinno być narzucania i presji.
Ale często jest – przyzna pan.
Tak. Takie męczenie, wymuszanie, żeby w łóżku było to, to i jeszcze to. Z tego powodu powstają niesnaski. Wszyscy chcą mieć w seksie wszystko. Ja uważam, że jeżeli nawet nasza jakaś ulubiona forma seksualna nie jest zaspokojona, to chyba nie ma nieszczęścia. Nie może to przesądzać o wartości związku. Łóżko jest bardzo ważne, ale jednego elementu można nie mieć. Chyba że to jest priorytet. Bo są ludzie, którzy seks oralny cenią ponad wszystko, a reszty może nie być.
Z czego wynika to „męczenie”? I kto bardziej wymusza?
Niestety, mężczyźni, którzy stoją na stanowisku, że „moje potrzeby mają być zaspokojone”. Kobiety mają większą skłonność do kompromisu, większą elastyczność. Niech pani sobie wyobrazi: przychodzi do mnie para, która wyczytała gdzieś tam, że są poradnie, do których można pójść i się dowiedzieć, czy ludzie są do siebie dopasowani pod względem seksualnym. Jest to bardzo łatwe do zrobienia, bo istnieje na przykład skala reaktywności seksualnej, skala bodźców seksualnych, skala zainteresowań. Po dwóch godzinach takie kwestionariusze są już wypełnione – ale czy w przypadku pary, która jest na początku drogi, należy te tabelki wypełniać? Moim zdaniem nie, ponieważ dobrze jest, jeżeli ludzie najpierw we dwoje porozumiewają się ze sobą, jeżeli chodzi o seks, i sami budują swoje intymne zasady, a nie bazują na dokumentach wypełnionych w gabinecie u seksuologa. Owszem, w jakimś sensie może być to rodzaj ułatwienia, bo można im powiedzieć: „Obawiajcie się państwo niezgody w zakresie częstotliwości seksu”, ponieważ ona lubi seks trzy razy w tygodniu, a on – raz. Ale są także „problemy detaliczne”, które mogą utrudniać współżycie. Jedna z par miała taki kłopot, że on nie potrafi rozpocząć stosunku, zawsze to jest takie przykre, on jest w tym bardzo niezręczny. Wie pani, o co poszło? W dwóch poprzednich związkach tego mężczyzny to kobiety wprowadzały członek do pochwy. Same. Bez względu na pozycję. W tym związku miało być inaczej, a on nie miał treningu i robił to rzeczywiście niezręcznie i ją to bolało. Jak poznałem jego uwarunkowanie, zacząłem delikatnie sondować, czy ona by nie mogła wprowadzić członka do pochwy. Bo ona lepiej wie, pod jakim kątem, czy nie za wolno lub nie za szybko.
I co jego partnerka na to?
„To nie moja rola” – powiedziała.
Czyli role sztywno podzielone: na męskie i kobiece.
Taki miała stereotyp mężczyzny w łóżku. Udało się to później przepracować, ale taka mała rzecz może doprowadzić do dysharmonii seksualnej.
Ludzie nie rozmawiają ze sobą o swoich potrzebach seksualnych. Jak widać po przypadku niewprowadzania członka do pochwy, po jakimś czasie są niezadowoleni z tego, co się dzieje w łóżku. Potrzebują pomocy specjalisty. Przychodzą do mnie, podaję im kwestionariusze, z których wynika, że są między nimi diametralne różnice. Dlaczego ich nie przegadali, nie przerobili w swojej sypialni? Przecież takie rzeczy można rozwiązać! On po kilku latach trwania związku nie wie, że ona nie za bardzo lubi pieszczoty piersi – to nie są jej ulubione strefy erogenne. A on z zapałem je miętosi! I to ja – w dyplomatyczny sposób, na podstawie wypełnionych kwestionariuszy – mam go o tym poinformować! Więc nie skarżę się, tylko informuję, chociaż gdyby ich komunikacja łóżkowa była sprawniejsza – nie musieliby się zjawiać u mnie w gabinecie.
Złości to pana?
Raczej dziwi, ale też pozwala na rozwój. Terapia to też jest sztuka, nieraz trzeba improwizować. Kiedy pojawia się przede mną para, muszę się przygotować na to, co powinienem z nimi zrobić. Jaką zastosować metodę? Bywa, że obok wspomnianego wcześniej kwestionariusza proponuję im, żeby sporządzili listę rzeczy w seksie, które im się podobają, które – nie, a które są neutralne. Te neutralne mogą być wspólnie przepracowane. Niektóre rzeczy, które się nie podobają, wynikają z tego, że kobiecie kojarzą się z pornografią. „Nie rób ze mnie dziwki” – mówi kobieta, bo widziała to na filmie. Ale, co ciekawe, może też być zupełnie odwrotnie. Na przykład jeden z aktorów porno bardzo jej się podoba, podoba jej się to, w jaki sposób pieści swoją partnerkę i jak jest przez nią pobudzany. I kobieta może chcieć taką fantazję zrealizować u siebie w sypialni. Gorzej jest w momencie, kiedy do jednego z aktorów budzi się niechęć – ogarnie ona także wszystkie jego zachowania w łóżku. Kobieta będzie zniesmaczona tym, że jej partner spróbuje na przykład zastosować wobec niej takie same pieszczoty jak tamten aktor. Dlatego proponuję szukać ładnych, estetycznych filmów erotycznych. Pamiętam taki wspaniały erotyczny obraz o pieszczotach według Kamasutry. Tam najwięcej uwagi poświęcano pocałunkom i pieszczotom. Pokazywała to przepiękna para Hindusów, więc wrażenie estetyczne było po prostu wspaniałe. Niektóre pary, którym zalecałem oglądanie tego filmu, były zachwycone.
Jak jest jednak z upodobaniami spoza „normy”? Jedna z moich znajomych zaczęła się spotykać z mężczyzną i on zaczął ją wprowadzać w świat BDSM. Powiedziała, że nie za bardzo jej się to podoba, ale liczy na to, że kiedy stworzą razem poważniejszy związek, to mu to przejdzie.
Bywa, że w trakcie trwania związku ludzie są zdolni zmienić swoje upodobania. Ale są też tacy, którzy tkwią niezmiennie w tym samym schemacie. Jeżeli BDSM wiąże się z osobowością, czyli na przykład z chęcią sprawowania władzy i kontroli, nie ma szans na zmianę. Jeżeli ogranicza się tylko do sztuki erotycznej i na tym podłożu powstały uwarunkowania – można je zmienić. Oczywiście wtedy, kiedy jest motywacja. Uzależnienie jest trudne, o ile w ogóle możliwe, do zmiany. Fan pornografii może się uwarunkować na pozycję od tyłu i nie ma potrzeby kontaktu wzrokowego z partnerką – nabrało to u niego charakteru fetyszu. Trudno to zmienić. Jak rozmawiam z takimi mężczyznami, to słyszę: „Panie profesorze, jak ona leży na plecach czy w pozycji na jeźdźca, to jej ciało w tym ujęciu mnie nie podnieca, musi być od tyłu”. No to co można zrobić? Można zrobić pozycję od tyłu na jeźdźca.
Niech mi pan da chwilę, żebym to sobie wyobraziła…
To nie jest takie trudne. Jeżeli jest już pozycja od tyłu na jeźdźca, to teraz można dalej improwizować, żeby podobało się i jej, i jemu. Na przykład ona zaczyna siadać bokiem na nim i nawiązuje kontakt wzrokowy. Tylko trzeba zdobyć się na inwencję, a nie każdy to potrafi. Wystarczy tylko wyjść sobie naprzeciw i pójść na kompromis, zrezygnować z części swoich upodobań na rzecz partnera/partnerki. Wiem, nie wszyscy są gotowi do takiego kompromisu. Miałem pacjenta prowadzącego bogate życie erotyczne z prostytutkami. Uprawiał seks wyłącznie w pozycji od tyłu, z silnym pochyleniem partnerki – szans na kontakt wzrokowy nie było żadnych. Miał bardzo silny fetysz pośladków. Jego partnerka początkowo to zaakceptowała, bo się w nim zakochała, ale nie znosiła tej pozycji, nie uznawała braku kontaktu wzrokowego. Na początku myślała, że może to jedna z wielu jego ulubionych pozycji, ale okazało się, że jedyna. On tylko w tej pozycji mógł dojść do szczytowania. Nie wytrzymała psychicznie i się rozstali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki