Jak nie zostać moim pacjentem - Zbigniew Lew-Starowicz - ebook + książka

Jak nie zostać moim pacjentem ebook

Zbigniew Lew-Starowicz

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Profesor Zbigniew Lew-Starowicz to największy polski autorytet w dziedzinie seksu i relacji, ale .... lepiej po prostu nie musieć trafiać do jego gabinetu. W książce "Jak nie zostać moim pacjentem" prof. Lew-Starowicz wyjaśnia w rozmowie z Krystyną Romanowską (ryzykując zmniejszeniem liczby odwiedzających jego gabinet), jakie częste błędne założenia dotyczące relacji, zdrowia, życia seksualnego, prowadzą do kłopotów czy zaburzeń, które kończą się na profesorskiej "kozetce". Z książki dowiemy się też m.in kiedy zostanie wynaleziona tabletka na orgazm, jak w seksie być sobą, jak rodzą się w związku niepotrzebne tajemnice. Profesor zdradzi też sekret najszczęśliwszych relacji - takich, które nigdy nie trafiły do jego gabinetu. Książka dla wszystkich zastanawiających się nad sekretem (w miarę/bardzo/znośnie) udanego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 187

Oceny
4,6 (118 ocen)
76
35
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lukipys

Dobrze spędzony czas

Sporo wiedzy na temat związków oraz spojrzenie na rzeczy które mogą nie być oczywiste.
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Aktualne porady. Polecam.
00
lena1666

Dobrze spędzony czas

Wywiad-rzeka, ale o tym co interesuje ludzi, a o co boją się zapytać: jak inni traktują seks? Czy to co robię/myślę jest normalne? Czy inni też tak mają? Dlatego polecam, bo zmienia się trochę odbiór siebie po przeczytaniu tej książki.
00
Juliies20

Całkiem niezła

Najmniej interesująca ze wszystkich książek Starowicza
00
Lucy1993

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze przyjemna i interesująca lektura. Bardzo polecam.
00

Popularność




Roz­dział I. Ciesz się wciąż sek­sem

Roz­dział I Ciesz się wciąż sek­sem

Opo­wia­dał mi pan, że po każ­dej z naszych ksią­żek przy­cho­dziła do pana spe­cy­ficzna grupa pacjen­tów. Na przy­kład po Sztuce życia tra­fili do gabi­netu ci, któ­rzy doma­gali się psy­cho­te­ra­pii egzy­sten­cjal­nej. Po Wszystko da się napra­wić – dostał pan same naj­trud­niej­sze przy­padki.

Tak, nie­któ­rym nawet udało się pomóc, choć tra­cili już nadzieję. Ale może po pro­stu chcieli mi udo­wod­nić, że rze­czy­wi­ście „wszystko da się napra­wić”.

Jak pan myśli, kto trafi do pana po książce Jak nie zostać moim pacjen­tem? Ja sta­wiam, że wszy­scy.

A ja mam nadzieję, że nikt, że nasza książka spełni swoją rolę. Prze­cież de facto cho­dzi o to, aby tych pacjen­tów, któ­rzy mogliby sobie świet­nie pora­dzić beze mnie, było jak naj­wię­cej. Bo i tak tych, któ­rym trzeba naprawdę pomóc, będzie zawsze dużo. Chciał­bym w tej książce dać prak­tyczne wska­zówki ludziom pozo­sta­ją­cym w związ­kach, ale także sin­glom. Uświa­do­mić, co mogą zro­bić, aby unik­nąć wizyty u spe­cja­li­sty poprzez wgląd w sie­bie, auto­re­flek­sję, samo­świa­do­mość. Poprzez zna­jo­mość fizjo­lo­gii płci prze­ciw­nej, wie­dzę o mecha­ni­zmach psy­cho­lo­gicz­nych w rela­cji, które potra­fią nie­wielki kon­flikt czy nie­po­ro­zu­mie­nia prze­kształ­cić w pro­blem wyma­ga­jący lat tera­pii. A tera­pia nie dość, że jest dłu­go­trwała, to także kosz­towna.

Pro­szę mi wie­rzyć, że nie­wie­dza z zakresu banal­nych spraw, takich jak bycie życz­li­wym wobec sie­bie w rela­cji, ale także ste­reo­ty­pów płcio­wych czy utar­tych prze­ko­nań typu: „Po dziecku moja żona cał­kiem się zmie­niła”, pro­wa­dzi do dra­ma­tycz­nych czę­sto histo­rii ludzi, któ­rzy ni­gdy by pew­nie nie zna­leźli się w moim gabi­ne­cie, gdyby nie świa­do­mość. Cho­ciażby tego, że seks jest rela­cyjny, budu­jący intym­ność, ale jed­no­cze­śnie jest także wykład­nią naszego dobro­stanu i zdro­wia, i trzeba zdjąć z niego wciąż poku­tu­jące piętno cze­goś, co jest „wyjąt­kowe” w nega­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu. Poza tym, mam wra­że­nie, że seks albo baga­te­li­zu­jemy jako coś nie­waż­nego, albo nada­jemy mu sens, któ­rego ze sobą nie nie­sie. Chciał­bym, żeby­śmy zbli­żyli się do trak­to­wa­nia seksu jako istot­nej war­to­ści naszego życia w sen­sie emo­cjo­nal­nym, zdro­wot­nym, rela­cyjnym. Żeby był po pro­stu czę­ścią życia – bez uwznio­śla­nia, ale i bez lek­ce­wa­że­nia.

Zawsze gdy sły­szę od spe­cja­li­stów i rów­nież od pana, panie pro­fe­so­rze, że seks jest ważny w życiu czło­wieka, to zasta­na­wiam się, co sobie myślą samotne kobiety (i samotni męż­czyźni), kiedy to sły­szą. I wtedy pytam: „No dobrze, ale skąd wziąć seks w życiu, jak się jest samotną kobietą/samot­nym męż­czy­zną?”.

Odpo­wiem pani – mastur­ba­cja to też jest seks. Może nie taki upra­gniony, ide­alny, w któ­rym się można cał­ko­wi­cie zatra­cić, speł­nić, ale jest to akcep­to­walna forma zastęp­cza. Zresztą z naj­now­szych badań w Pol­sce wynika, że rośnie akcep­ta­cja aktyw­no­ści mastur­ba­cyj­nej zwłasz­cza wśród kobiet, że zaczy­nają mówić o tym wprost. I jest to jakieś roz­wią­za­nie. Samot­ność sek­su­alna ludzi nie wynika tylko z tego, że ktoś nie ma part­nera/part­nerki, że są wdowy/wdowcy, osoby roz­wie­dzione. Naj­bar­dziej doj­mu­jąca samot­ność jest wtedy, kiedy part­ner/part­nerka mieszka z nami, ale jest nie­ak­tywny/nie­ak­tywna sek­su­al­nie. Przyj­rzyjmy się ludziom samot­nym sek­su­al­nie, cho­ciaż są w związku. Co im pozo­staje? Mastur­ba­cja albo tłu­mie­nie potrzeb sek­su­al­nych. Tłu­mie­nie popędu ni­gdy się dobrze nie koń­czy, bo to jest ogra­ni­cze­nie jed­nego z naj­sil­niej­szych popę­dów w naszym życiu. To uru­cha­mia demony.

Jakie mia­no­wi­cie?

Agre­sję, wro­gość wobec ludzi, u męż­czyzn – anty­fe­mi­nizm, u kobiet – anty­mę­skie nasta­wie­nie, roz­draż­nie­nie. To w sfe­rze emo­cji. Poza tym wywo­łuje duże napię­cie mię­śniowe, napię­cie mied­nicy, a nawet soma­tyczne dole­gli­wo­ści. Roz­re­gu­lo­wuje się układ hor­mo­nalny. Nega­tywne następ­stwa są spore – i są na to naukowe dowody. Nie­za­spo­ko­je­nie takich potrzeb wpływa na pewną draż­li­wość w rela­cjach mię­dzy­ludz­kich, z naj­bliż­szymi, ale nawet na gor­szą pracę. Pra­co­daw­com powinno zale­żeć, żeby ich pra­cow­nicy mieli dobry seks. Jak się tłumi popęd, ludzie to kom­pen­sują, czyli ucie­kają w czyn­no­ści zastęp­cze. Czę­sto kobiety nagle stają się nadak­tywne w jakimś dzia­ła­niu. To pro­sty mecha­nizm – jak się czło­wiek czymś bar­dzo zmę­czy, to rze­czy­wi­ście nie ma ochoty na seks. Jak się od rana do wie­czora bez prze­rwy pra­cuje, po powro­cie do domu się pada, i myśl o sek­sie jest ostat­nią rze­czą, która przy­cho­dzi do głowy. Jest to jakieś roz­wią­za­nie.

Ale samotna mastur­ba­cja, kiedy w domu jest part­ner/part­nerka, to samotna mastur­ba­cja do kwa­dratu.

Zga­dza się. Nie jest to nic rado­snego. I co wię­cej, może się także skoń­czyć agre­sją wobec dru­giej osoby, z którą można by mieć seks, ale z róż­nych powo­dów go nie ma. Można wtedy myśleć: „To przez was, źli męż­czyźni/złe kobiety, muszę się mastur­bo­wać, ucie­kać się do takiej formy zaspo­ko­je­nia”.

I przez Sta­ro­wi­cza, który mówi, że seks jest zdrowy.

Tak mówi, bo to potwier­dzone naukowo. Oczy­wi­ście, czło­wiek pod­czas mastur­ba­cji pobu­dza się, ma orgazm, roz­ła­do­wuje się, ale nie­jed­no­krot­nie towa­rzy­szy temu roz­cza­ro­wa­nie, że nie można osią­gnąć tego ina­czej.

Czy taki orgazm speł­nia swoją rolę?

Fizjo­lo­gicz­nie tak. Układ odde­chowy, mię­śniowy, krą­że­niowy działa tak samo jak pod­czas seksu z part­ne­rem. Ale po orga­zmie mogą się poja­wić złość i smu­tek („Dla­czego sama muszę sobie z tym radzić?”), które raczej nie wystę­pują w sytu­acji łóż­ko­wej z drugą osobą.

Nasza psy­chika jakoś sobie jed­nak z tym radzi. Po pew­nym cza­sie czło­wiek docho­dzi do wnio­sku: „To wła­ści­wie bar­dzo dobrze. Nie zależy mi na męż­czy­znach/kobie­tach, jestem samo­wy­star­czalna/samo­wy­star­czalny, samo­re­ali­zu­jąca się/samo­re­ali­zu­jący się i dostar­czę sobie nawet więk­szej przy­jem­no­ści niż ta, którą można osią­gnąć w sek­sie part­ner­skim”. Zdro­wiej więc jest się mastur­bo­wać, niż nie mieć seksu w ogóle.

Wciąż mówimy o sytu­acji, kiedy nie ma seksu w związku?

Tak. Oczy­wi­ście zwią­zek bez seksu może mieć wiele warian­tów. Jeżeli w związku panuje atmos­fera wro­go­ści, bo któ­reś z part­ne­rów zdra­dziło i od tego czasu nie ma seksu, to jest to inna sytu­acja niż taka, w któ­rej u niego poja­wiły się zabu­rze­nia, seks prze­stał ist­nieć, a on nic z tym nie robi. A wcze­śniej mieli udany seks – taka sytu­acja wcale nie należy do rzad­ko­ści. Typowa postawa męż­czy­zny to nic nie robić ze swoim zabu­rze­niem. Kobieta wie, że gdyby ona miała kło­pot – szu­ka­łaby pomocy spe­cja­li­sty i coś na to zara­dziła. Ale tutaj mija rok, mijają dwa lata, czas szybko pły­nie. W niej nara­sta agre­sja do niego, że jest sek­su­al­nie nie­za­spo­ko­jona i musi się mastur­bo­wać.

Pach­nie to nie­chybną zdradą.

I tu się pani myli. Są oczy­wi­ście kobiety, które natych­miast znaj­dują sobie kochanka i na przy­kład wcho­dzą w romans biu­rowy. Ale ja nie mówię o nich. Wiele kobiet – nawet w takiej sytu­acji – nie potrafi zdra­dzić swo­ich part­ne­rów. Nie cho­dzi o względy reli­gijne, one po pro­stu mają taką kon­struk­cję psy­chiczną, która nie pozwala im zdra­dzać. Nato­miast ich złość na sek­su­alną abs­ty­nen­cję zawi­nioną przez niego rośnie. Czują się przez to upo­ko­rzone i bez­silne, zanie­dbane, nie­ro­zu­miane. Pozba­wione afir­ma­cji kobie­co­ści – te cier­pie­nia kobiet są naprawdę dotkliwe. Straszne, wiel­kie bóle psy­chiczne. Ich part­ne­rzy są nato­miast abso­lut­nie ślepi i głusi na wszyst­kie komu­ni­katy ze strony part­ne­rek.

Wygląda to czę­sto tak, że wie­czo­rem długo oglą­dają tele­wi­zję lub gapią się w ekran kom­pu­tera pra­wie do zaśnię­cia, byle tylko nie zna­leźć się w sytu­acji łóż­ko­wej. Męż­czyźni myślą: „Niech ona pierw­sza pój­dzie spać, a ja póź­niej przyjdę do łóżka”. Udają, że nie widzą jej roz­cza­ro­wa­nia i roz­ża­le­nia. Jego nie­zręczna tak­tyka dener­wuje ją jesz­cze bar­dziej. Cza­sami ona pró­buje ją prze­ła­mać, on robi uniki. Naj­częst­sze wymówki: „Muszę sie­dzieć długo w pracy, jestem zmę­czony, mam bar­dzo ważne rze­czy do zro­bie­nia”. Albo nic nie mówi. Taki stan trwa i trwa. Potem w moim gabi­ne­cie są dra­ma­tyczne sesje tych pacjen­tek – wyrzu­cają z sie­bie cały żal, zawód, defi­cyt czu­ło­ści i zain­te­re­so­wa­nia. Kiedy widzę ten dra­mat, robię oddzielne sesje – naj­pierw ona, potem on.

Ona się żali. A on?

Szcze­rze powie­dziaw­szy, zawsze „podzi­wiam” sztuczki umy­słu, ucieczki od poczu­cia winy, mecha­ni­zmy obronne, które chro­nią męskie psy­chiczne „ja”. On bar­dzo czę­sto zdaje sobie sprawę z tego, że wyrzą­dza krzywdę part­nerce, żonie, że zanie­dbuje jej potrzeby. Cza­sami sły­szę auto­re­flek­sję zamy­ka­jącą się w zda­niu: „Wiem, że robi­łem bar­dzo źle, ta moja męska głu­pia ambi­cja, nie potra­fi­łem jej prze­móc”. To wtedy, kiedy on ma kło­poty z erek­cją i nic z tym nie robi.

Ale pod sfor­mu­ło­wa­niem „głu­pia męska ambi­cja” kryje się po pro­stu nie­zna­jo­mość swo­jego ciała.

Ale to nie wszystko. W swo­jej ucieczce od poczu­cia winy męż­czyźni mają świetną, od lat spraw­dzoną tak­tykę. Mia­no­wi­cie prze­rzu­cają winę na swoją part­nerkę. Że nie tak zapy­tała o pro­blem, że jest agre­sywna i dla­tego jemu się nie udaje. Może się tak zda­rzyć, że seks był dwa razy w tygo­dniu, a nagle przez mie­siąc nie było nic. I jeżeli kobieta pyta: „Słu­chaj, co się dzieje?” – on odbiera to jako nie­grzeczne inge­ru­jące zacho­wa­nie. I już ma motyw, skąd ten brak erek­cji się wziął. Wziął się mia­no­wi­cie z „agre­syw­nej baby”. Wyma­ga­ją­cej, takiej, która nie rozu­mie, że on wtedy nie miał chęci. Nakręca wokół tego sprzeczne komu­ni­katy i przy­cho­dzi z gotową teo­rią, która brzmi: „To przez nią mam te pro­blemy. Gdyby się ina­czej zacho­wy­wała – takich pro­blemów by nie było”.

Bywa, że prze­rzuca też winę na oko­licz­no­ści: „Dużo pra­co­wa­łem. Po pro­stu jestem prze­pra­co­wany”. A nie­raz spe­cjal­nie dokłada sobie tej pracy, żeby było widać, że poświęca się dla rodziny.

Nie ma się do czego przy­cze­pić. Prze­cież się nie roz­dwoję… A mogliby nie tra­fić do pana gabi­netu, gdyby w porę męż­czy­zna zorien­to­wał się, że piłka leży po jego stro­nie, i poszedł do spe­cja­li­sty. Po pro­stu powi­nien wie­dzieć, że zabu­rze­nia erek­cji prze­waż­nie bywają epi­zo­dyczne – to jest wie­dza uwal­nia­jąca, a męż­czyźni w zasa­dzie w ogóle o tym nie wie­dzą. Gdyby można było cof­nąć czas, to co by ich ura­to­wało? Dobra komu­ni­ka­cja?

Gdyby ludzie bez fał­szy­wego wstydu komu­ni­ko­wali sobie nawza­jem potrzeby, smutki, ocze­ki­wa­nia, miał­bym o wiele mniej pracy. Moje marze­nie jest takie, żeby w domach, szko­łach uczono sen­sow­nej komu­ni­ka­cji, jeżeli cho­dzi o kwe­stie intymne i emo­cjo­nalne. Ludzie z tego typu tre­nin­giem, kiedy two­rzą zwią­zek, potra­fią powie­dzieć wprost, co ich gnębi. Na przy­kład on zaczyna mieć zabu­rze­nia erek­cji, a ona mówi: „Kocha­nie, co się dzieje, może byś poszedł do spe­cja­li­sty”. On na to: „No tak, rze­czy­wi­ście, od dwóch tygo­dni coś jest ze mną nie tak”. A ona na to: „No chyba nawet tro­chę dłu­żej”. Pro­wa­dzą spo­kojny i wywa­żony dia­log, bez fał­szy­wego wstydu i kry­cia się po kątach albo prze­mil­cza­nia. W rezul­ta­cie on idzie do spe­cja­li­sty i pro­blem jest roz­wią­zy­wany. Tak to powinno wyglą­dać w świe­cie ide­al­nym. Może to być epi­zo­dyczne zabu­rze­nie erek­cji albo objaw jakiejś cho­roby, albo fak­tycz­nie tak działa zmę­cze­nie.

Oby­łoby się bez nakła­da­nia kolej­nych warstw wstydu, zabu­rzo­nego ego, obni­żo­nej samo­oceny…

Dodał­bym do tego poczu­cie winy, ucieczkę od lęku, że „jestem nie­sprawny w sek­sie”. Potem trzeba te wszyst­kie poziomy po kolei roz­bra­jać i leczyć, bo może się oka­zać, że prze­pi­sa­nie recepty na jakiś lek nie zała­twia sprawy. Wobec tego model rela­cji, w któ­rym kło­poty w życiu intym­nym są zała­twiane od razu, bez zbęd­nego dywa­go­wa­nia, pomógłby w unik­nię­ciu dłu­go­trwa­łego lecze­nia far­ma­ko­lo­gicz­nego i tera­peu­tycz­nego. Pamię­tajmy, co jest bar­dzo ważne: wiele zabu­rzeń sek­su­al­nych u męż­czyzn, tak jak wła­śnie zabu­rze­nia erek­cji – ma cha­rak­ter epi­zo­dyczny. Na przy­kład męż­czyzna jest nie­wy­spany, prze­pra­co­wany przez kilka ostat­nich dni. Ma spory stres w pracy, ale to zwy­kły epi­zod. W jego gło­wie nato­miast rodzi się prze­ko­na­nie: „To jest począ­tek końca”. I zaczyna się nakrę­ca­nie – obser­wo­wa­nie się, spraw­dza­nie, sku­pia­nie uwagi na swo­ich reak­cjach. To zabu­rza funk­cje fizjo­lo­giczne – i epi­zod staje się czymś trwa­łym.

Podajmy może kry­te­ria, co jest epi­zo­dyczne, a co trwałe i należy się tym moc­niej nie­po­koić.

Kry­te­ria są jasne: jeżeli w ostat­nich kilku mie­sią­cach pod­czas więk­szo­ści prób współ­ży­cia, czyli powy­żej sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent, mie­li­śmy do czy­nie­nia z nie­po­wo­dze­niem, to warto mówić o tym, że to już nie jest epi­zod. Ale jeżeli w cza­sie mie­siąca w poło­wie prób współ­ży­cia coś jest nie tak – praw­do­po­dob­nie nie ma tutaj żad­nej cho­roby. Może to być pewien kry­zys, który para po pro­stu roz­wią­zuje sama.

W każ­dym razie edu­ka­cja, wie­dza na temat seksu, zmniej­szy­łaby liczbę moich pacjen­tów o połowę. Mówię to z pełną odpo­wie­dzial­no­ścią.

Niby się dużo o sek­sie mówi: o tech­ni­kach, zabu­rze­niach, mani­pu­la­cjach, wyna­tu­rze­niach, por­no­gra­fii. Jeste­śmy prze­sek­su­ali­zo­wani, ale w jakimś kiep­skim wyda­niu. Warto chyba też myśleć o sek­sie jako czę­ści dobro­stanu, w któ­rym nie musimy się ści­gać ani nic sobie udo­wad­niać, tylko po pro­stu korzy­stać ze swo­jego ciała i ciała part­nerki/part­nera w naj­lep­szy i naj­bar­dziej czuły spo­sób. Powin­ni­śmy się też nauczyć korzyst­nie nim zarzą­dzać, ponie­waż jest on gwa­ran­cją naszego dobrego samo­po­czu­cia.

Seksu nie można spro­wa­dzać do poziomu tylko fizjo­lo­gicz­nego. Bo seks to jest pano­rama zaspo­ka­ja­nia róż­nych potrzeb. Poza typowo fizjo­lo­gicz­nymi w grę wcho­dzą rów­nież samo­ocena, satys­fak­cja, męskość, kobie­cość, bli­skość, rela­cja, intym­ność. Teo­lo­dzy islam­scy mówią, że to przed­smak raju – i nawet jeżeli już to kilka razy mówi­łem, z lubo­ścią będę powta­rzał to sfor­mu­ło­wa­nie. Seks możemy upra­wiać przez całe życie – nie­prze­rwa­nie, jeżeli nie ma prze­ciw­wska­zań. Dla mnie, jako leka­rza, bar­dzo ważny w kon­tak­cie z pacjen­tem jest fakt, w jaki spo­sób on reaguje na zmy­sło­wość, sek­su­al­ność. Jest to oznaka zdro­wia i rów­no­wagi psy­chicz­nej. Moja sio­stra ma dzie­więć­dzie­siąt trzy lata. Reaguje na męską atrak­cyj­ność. Mówi: „Zobacz, jaka piękna twarz, jakie piękne ręce, jaki męski facet”, poru­sza ją męska ener­gia. Jed­no­cze­śnie dba o swoją kobie­cość, pie­lę­gnuje ciało, cho­dzi na spa­cer w kape­lu­szu. To jest zacho­wa­nie mło­dzień­czej duszy, także w kon­tek­ście reak­tyw­no­ści na atrak­cyj­ność męską. A jak się to reali­zuje w jej życiu? Otóż kiedy zna­la­zła się w domu reha­bi­li­ta­cyj­nym, natych­miast urzą­dziła kawiar­nię we wnęce w dłu­gim kory­ta­rzu. Żeby panie, pano­wie mogli sobie tam usiąść, poroz­ma­wiać i napić się kawy. Dwa sto­liki, krze­sła, ser­wetki. Żad­nych szkla­nek, muszą być praw­dziwe fili­żanki. Pani kucharka podaje pen­sjo­na­riu­szom na tacy gorącą kawę w fili­żan­kach. I ci ludzie mają namiastkę luk­su­so­wego i nor­mal­nego zara­zem życia, gdzie kwitną rela­cje towa­rzy­skie. Naprawdę – jeste­śmy isto­tami sek­su­al­nymi do końca życia.

Mam wra­że­nie, że myślimy o sek­sie tylko w kon­tek­ście aktów sek­su­al­nych, a nie jako o war­to­ści w jakiś spo­sób nas kon­sty­tu­ują­cej. Bo jeste­śmy sek­su­alni nie tylko wtedy, kiedy upra­wiamy seks. Siły sek­su­alne nie­ustan­nie nas napę­dzają w któ­rąś ze stron, a wcale o tym nie myślimy jako o czymś waż­nym, tylko wciąż wsty­dli­wym. Bra­kuje nam myśle­nia o sobie: „Jestem istotą sek­su­alną i moje potrzeby (nie tylko zmy­słowe) są ważne”. Gdy­by­śmy myśleli o sobie holi­stycz­nie, może nie wsty­dzi­li­by­śmy się aż tak bar­dzo sek­su­alnego kon­tek­stu naszego „ja”, czę­ściej i odważ­niej roz­wa­żali go w parze i w rezul­ta­cie nie miałby pan aż tylu nie­speł­nio­nych pacjen­tów.

Ma pani cał­ko­witą rację. Uwa­żam, obser­wu­jąc pary, że bar­dzo istotny jest począ­tek związku. Musi być miej­sce na roz­mowę. I to wcale nie o lite­ra­tu­rze, sztuce czy o tym, kto jakie wina lubi. Jasne, że to ważne tematy. Ale ludzie muszą poroz­ma­wiać o sek­sie, cie­le­sno­ści, o tym, co lubią, a czego nie – a także o swo­ich sła­bych i moc­nych stro­nach. Jeżeli to sta­nie się ich codzien­no­ścią, a nie wsty­dliwą koniecz­no­ścią – jest szansa, że ten poziom zaży­ło­ści będzie trwał w cza­sie całego związku. Jeżeli jed­nak zado­wolą się mil­cze­niem, wsty­dem, ste­reo­ty­pami płci (na przy­kład męż­czy­zna zawsze domi­nuje, kobieta jest bierna w sek­sie), fał­szy­wymi kodami, prze­ko­na­niem, że nie mówi się wszyst­kiego, mamy otwartą drogę do uda­wa­nych orga­zmów, zabu­rzeń erek­cji itp. Jeżeli nie mówi się, czego się chce w sek­sie, to po kilku latach trwa­nia związku nie da się ot tak tego wpro­wa­dzić. Nato­miast jeżeli takie otwarte roz­mowy staną się nawy­kiem – będzie to znacz­nie zdrow­sze dla pary. W zasa­dzie wszy­scy żyjemy, mając stałe nawyki. I w rela­cjach part­ner­skich też dzia­łamy w tych nawy­kach, przy­zwy­cza­je­niach, które sobie wyro­bi­li­śmy.

A co w przy­padku, kiedy jedna osoba jest otwarta na seks, a druga – o wiele mniej?

Bar­dziej otwarta strona musi z dużym wyczu­ciem zacząć roz­ma­wiać, na przy­kład: „Lubię słowo seks, a ty? To chodź, poroz­ma­wiamy o sek­sie”.

„Kocha­nie, jak to słowo pięk­nie brzmi w two­ich ustach!”.

I to jest bar­dzo dobry począ­tek, gwa­ran­tuję, że roz­mowa poto­czy się dalej w cie­kawy spo­sób. A ponie­waż na początku związku zawsze się moc­niej sta­ramy o tę drugą osobę, wobec tego jest szansa, że więk­sza otwar­tość sta­nie się obo­wią­zu­jącą nar­ra­cją.

Mam takie prze­ko­na­nie, że powinno się pozwo­lić na bycie w sek­sie obiek­tem, a nie tylko pod­mio­tem. Ludzie cza­sami nie­po­trzeb­nie trak­tują sie­bie śmier­tel­nie poważ­nie.

Ow­szem. Może być udany zwią­zek part­ner­ski funk­cjo­nu­jący na wyso­kich obro­tach: miło­śnicy fil­har­mo­nii, muzyki kla­sycz­nej, opery, za to w łóżku, hm… part­ne­rzy mogą być bar­dzo kon­wen­cjo­nalni w sen­sie podziału ról. Czyli on bar­dzo domi­nu­jący, a ona – pod­po­rząd­ko­wana. I mogą to uwa­żać za opty­malne dla sie­bie roz­wią­za­nie. Ich seks jest nie­sły­cha­nie bogaty, chwi­lami per­wer­syjny, dający obu stro­nom satys­fak­cję.

Zasta­na­wiam się, na ile można być sobą w sek­sie w kolej­nych związ­kach. Czy sztuka miło­sna powinna być dopa­so­wana do spe­cy­fiki związku, w któ­rym się jest, czy być reali­za­cją ego part­ne­rów?

Uwa­żam, że bez kon­sen­susu i stwo­rze­nia wspól­nej poetyki miło­snej nie ma uda­nego związku. Nie­ko­niecz­nie można być zachwy­co­nym, jeżeli gra się w związku rolę sobo­wtóra poprzed­niego part­nera/poprzed­niej part­nerki. Sądzę, że wiele osób nie wytrzy­ma­łoby tego, że mają wejść na sek­su­alną drogę wyty­czoną przez poprzed­nika i powta­rzać sek­su­alne sce­na­riu­sze z prze­szło­ści. Naj­lep­sze roz­wią­za­nie to spon­ta­nicz­ność i dawa­nie sygna­łów, co się w sek­sie podoba. Otwar­tość w robie­niu róż­nych rze­czy i poka­zy­wa­nie nawza­jem, co się nam podoba. Czyli wzmac­nia­nie dru­giej osoby w tym, co nam odpo­wiada w sek­sie.

Brzmi dobrze, ale nie zawsze może się udać. Cza­sami na czymś nam w sek­sie zależy i trudno nam z tego zre­zy­gno­wać.

Nie zawsze musimy mieć wszystko. Znam przy­pa­dek kobiety, któ­rej zale­żało na sek­sie oral­nym, a jej part­ner ni­gdy się na to nie mógł zdo­być. A mimo to two­rzyli nie­złą parę. W dobrze funk­cjo­nu­ją­cym sek­su­al­nie związku cho­dzi o to, żeby druga osoba miała poczu­cie, że pozna­jemy teraz sie­bie nawza­jem. Kobiety, które miały za sobą różne doświad­cze­nia sek­su­alne, wcho­dząc w nowe związki, mają różne zacho­wa­nia „ini­cja­cyjne” w nowych rela­cjach. Ow­szem, nie­które powie­lają ten sam sce­na­riusz z poprzed­niego związku, dokład­nie te same piesz­czoty, pozy­cje. Wszystko jest iden­tycz­nie z wyjąt­kiem imie­nia part­nera, bo ono jest nowe. Są też takie – i to jest bar­dzo inte­re­su­jąca grupa – które zacho­wują się pra­wie tak, jakby po raz pierw­szy upra­wiały seks. Bez żad­nych uprze­dzeń, uwa­run­ko­wań – po pro­stu czy­sta karta. Uczu­cia takiej kobiety przy nowym part­nerze przy­po­mi­nają te, które ma kobieta dopiero wcho­dząca w świat seksu. Razem two­rzą swój nowy świat. Jakby czy­tała zupeł­nie nową książkę. Jest w ten świat zaan­ga­żo­wana – oczy­wi­ście mówimy o warian­cie opty­mi­stycz­nym, bo nie zawsze może się tak zda­rzyć.

Czy powie­dze­nie „Bądź sobą w sek­sie” jest uni­wer­salne i zawsze zdaje egza­min?

Tak powinno być. Bo my w zasa­dzie w każ­dej sfe­rze życia możemy być kre­atywni. Także w sek­sie powin­ni­śmy sobie pozwo­lić na impro­wi­za­cję, oczy­wi­ście w ramach tego, czy podoba się to dru­giej oso­bie. Czyli: bądź sobą, uwzględ­nia­jąc part­nera/part­nerkę.

Mia­łem w poprzed­nim tygo­dniu pacjentkę, która uznała, że seks analny już jest tak popu­larny, na pewno mu sprawi frajdę. I nie­stety się pomy­liła – nie­mal uciekł z łóżka. Nie spo­dzie­wała się tego, bo part­ner był z rodzaju raczej ludzi inno­wa­cyj­nych, otwar­tych. Upra­wiali seks w róż­nych pozy­cjach, razem oglą­dali filmy porno. Ale seks analny nie był ani jego marze­niem, ani nawet dopusz­czal­nym eks­pe­ry­men­tem.

Jeżeli jed­nak dana osoba lubi okre­ślony rodzaj seksu, spe­cy­ficzny, i tylko taki daje jej satys­fak­cję – może wyma­gać od dru­giej strony, żeby weszła w tę jej sek­su­alną poetykę?

Istota związku part­ner­skiego polega na tym, że respek­tu­jemy też to, co lubi albo czego nie lubi druga osoba. I w tej prze­strzeni powi­nien pano­wać kon­sen­sus, a nie narzu­ca­nie. Chyba że ktoś na przy­kład upra­wia wyłącz­nie seks tan­tryczny czy BDSM, wtedy lepiej, żeby szu­kał part­nera/part­nerki już o okre­ślo­nych pre­fe­ren­cjach i na okre­ślo­nych forach inter­ne­to­wych. W łóżku nie powinno być narzu­ca­nia i pre­sji.

Ale czę­sto jest – przy­zna pan.

Tak. Takie męcze­nie, wymu­sza­nie, żeby w łóżku było to, to i jesz­cze to. Z tego powodu powstają nie­sna­ski. Wszy­scy chcą mieć w sek­sie wszystko. Ja uwa­żam, że jeżeli nawet nasza jakaś ulu­biona forma sek­su­alna nie jest zaspo­ko­jona, to chyba nie ma nie­szczę­ścia. Nie może to prze­są­dzać o war­to­ści związku. Łóżko jest bar­dzo ważne, ale jed­nego ele­mentu można nie mieć. Chyba że to jest prio­ry­tet. Bo są ludzie, któ­rzy seks oralny cenią ponad wszystko, a reszty może nie być.

Z czego wynika to „męcze­nie”? I kto bar­dziej wymu­sza?

Nie­stety, męż­czyźni, któ­rzy stoją na sta­no­wi­sku, że „moje potrzeby mają być zaspo­ko­jone”. Kobiety mają więk­szą skłon­ność do kom­pro­misu, więk­szą ela­stycz­ność. Niech pani sobie wyobrazi: przy­cho­dzi do mnie para, która wyczy­tała gdzieś tam, że są porad­nie, do któ­rych można pójść i się dowie­dzieć, czy ludzie są do sie­bie dopa­so­wani pod wzglę­dem sek­su­al­nym. Jest to bar­dzo łatwe do zro­bie­nia, bo ist­nieje na przy­kład skala reak­tyw­no­ści sek­su­al­nej, skala bodź­ców sek­su­al­nych, skala zain­te­re­so­wań. Po dwóch godzi­nach takie kwe­stio­na­riu­sze są już wypeł­nione – ale czy w przy­padku pary, która jest na początku drogi, należy te tabelki wypeł­niać? Moim zda­niem nie, ponie­waż dobrze jest, jeżeli ludzie naj­pierw we dwoje poro­zu­mie­wają się ze sobą, jeżeli cho­dzi o seks, i sami budują swoje intymne zasady, a nie bazują na doku­men­tach wypeł­nio­nych w gabi­ne­cie u sek­su­ologa. Ow­szem, w jakimś sen­sie może być to rodzaj uła­twie­nia, bo można im powie­dzieć: „Oba­wiaj­cie się pań­stwo nie­zgody w zakre­sie czę­sto­tli­wo­ści seksu”, ponie­waż ona lubi seks trzy razy w tygo­dniu, a on – raz. Ale są także „pro­blemy deta­liczne”, które mogą utrud­niać współ­ży­cie. Jedna z par miała taki kło­pot, że on nie potrafi roz­po­cząć sto­sunku, zawsze to jest takie przy­kre, on jest w tym bar­dzo nie­zręczny. Wie pani, o co poszło? W dwóch poprzed­nich związ­kach tego męż­czy­zny to kobiety wpro­wa­dzały czło­nek do pochwy. Same. Bez względu na pozy­cję. W tym związku miało być ina­czej, a on nie miał tre­ningu i robił to rze­czy­wi­ście nie­zręcz­nie i ją to bolało. Jak pozna­łem jego uwa­run­ko­wa­nie, zaczą­łem deli­kat­nie son­do­wać, czy ona by nie mogła wpro­wa­dzić członka do pochwy. Bo ona lepiej wie, pod jakim kątem, czy nie za wolno lub nie za szybko.

I co jego part­nerka na to?

„To nie moja rola” – powie­działa.

Czyli role sztywno podzie­lone: na męskie i kobiece.

Taki miała ste­reo­typ męż­czy­zny w łóżku. Udało się to póź­niej prze­pra­co­wać, ale taka mała rzecz może dopro­wa­dzić do dys­har­mo­nii sek­su­al­nej.

Ludzie nie roz­ma­wiają ze sobą o swo­ich potrze­bach sek­su­al­nych. Jak widać po przy­padku nie­wpro­wa­dza­nia członka do pochwy, po jakimś cza­sie są nie­za­do­wo­leni z tego, co się dzieje w łóżku. Potrze­bują pomocy spe­cja­li­sty. Przy­cho­dzą do mnie, podaję im kwe­stio­na­riu­sze, z któ­rych wynika, że są mię­dzy nimi dia­me­tralne róż­nice. Dla­czego ich nie prze­ga­dali, nie prze­ro­bili w swo­jej sypialni? Prze­cież takie rze­czy można roz­wią­zać! On po kilku latach trwa­nia związku nie wie, że ona nie za bar­dzo lubi piesz­czoty piersi – to nie są jej ulu­bione strefy ero­genne. A on z zapa­łem je mię­tosi! I to ja – w dyplo­ma­tyczny spo­sób, na pod­sta­wie wypeł­nio­nych kwe­stio­na­riu­szy – mam go o tym poin­for­mo­wać! Więc nie skarżę się, tylko infor­muję, cho­ciaż gdyby ich komu­ni­ka­cja łóż­kowa była spraw­niej­sza – nie musie­liby się zja­wiać u mnie w gabi­ne­cie.

Zło­ści to pana?

Raczej dziwi, ale też pozwala na roz­wój. Tera­pia to też jest sztuka, nie­raz trzeba impro­wi­zo­wać. Kiedy poja­wia się przede mną para, muszę się przy­go­to­wać na to, co powi­nie­nem z nimi zro­bić. Jaką zasto­so­wać metodę? Bywa, że obok wspo­mnia­nego wcze­śniej kwe­stio­na­riu­sza pro­po­nuję im, żeby spo­rzą­dzili listę rze­czy w sek­sie, które im się podo­bają, które – nie, a które są neu­tralne. Te neu­tralne mogą być wspól­nie prze­pra­co­wane. Nie­które rze­czy, które się nie podo­bają, wyni­kają z tego, że kobie­cie koja­rzą się z por­no­gra­fią. „Nie rób ze mnie dziwki” – mówi kobieta, bo widziała to na fil­mie. Ale, co cie­kawe, może też być zupeł­nie odwrot­nie. Na przy­kład jeden z akto­rów porno bar­dzo jej się podoba, podoba jej się to, w jaki spo­sób pie­ści swoją part­nerkę i jak jest przez nią pobu­dzany. I kobieta może chcieć taką fan­ta­zję zre­ali­zo­wać u sie­bie w sypialni. Gorzej jest w momen­cie, kiedy do jed­nego z akto­rów budzi się nie­chęć – ogar­nie ona także wszyst­kie jego zacho­wa­nia w łóżku. Kobieta będzie znie­sma­czona tym, że jej part­ner spró­buje na przy­kład zasto­so­wać wobec niej takie same piesz­czoty jak tam­ten aktor. Dla­tego pro­po­nuję szu­kać ład­nych, este­tycz­nych fil­mów ero­tycz­nych. Pamię­tam taki wspa­niały ero­tyczny obraz o piesz­czo­tach według Kama­su­try. Tam naj­wię­cej uwagi poświę­cano poca­łun­kom i piesz­czo­tom. Poka­zy­wała to prze­piękna para Hin­du­sów, więc wra­że­nie este­tyczne było po pro­stu wspa­niałe. Nie­które pary, któ­rym zale­ca­łem oglą­da­nie tego filmu, były zachwy­cone.

Jak jest jed­nak z upodo­ba­niami spoza „normy”? Jedna z moich zna­jo­mych zaczęła się spo­ty­kać z męż­czy­zną i on zaczął ją wpro­wa­dzać w świat BDSM. Powie­działa, że nie za bar­dzo jej się to podoba, ale liczy na to, że kiedy stwo­rzą razem poważ­niej­szy zwią­zek, to mu to przej­dzie.

Bywa, że w trak­cie trwa­nia związku ludzie są zdolni zmie­nić swoje upodo­ba­nia. Ale są też tacy, któ­rzy tkwią nie­zmien­nie w tym samym sche­ma­cie. Jeżeli BDSM wiąże się z oso­bo­wo­ścią, czyli na przy­kład z chę­cią spra­wo­wa­nia wła­dzy i kon­troli, nie ma szans na zmianę. Jeżeli ogra­ni­cza się tylko do sztuki ero­tycz­nej i na tym pod­łożu powstały uwa­run­ko­wa­nia – można je zmie­nić. Oczy­wi­ście wtedy, kiedy jest moty­wa­cja. Uza­leż­nie­nie jest trudne, o ile w ogóle moż­liwe, do zmiany. Fan por­no­gra­fii może się uwa­run­ko­wać na pozy­cję od tyłu i nie ma potrzeby kon­taktu wzro­ko­wego z part­nerką – nabrało to u niego cha­rak­teru fety­szu. Trudno to zmie­nić. Jak roz­ma­wiam z takimi męż­czy­znami, to sły­szę: „Panie pro­fe­so­rze, jak ona leży na ple­cach czy w pozy­cji na jeźdźca, to jej ciało w tym uję­ciu mnie nie pod­nieca, musi być od tyłu”. No to co można zro­bić? Można zro­bić pozy­cję od tyłu na jeźdźca.

Niech mi pan da chwilę, żebym to sobie wyobra­ziła…

To nie jest takie trudne. Jeżeli jest już pozy­cja od tyłu na jeźdźca, to teraz można dalej impro­wi­zo­wać, żeby podo­bało się i jej, i jemu. Na przy­kład ona zaczyna sia­dać bokiem na nim i nawią­zuje kon­takt wzro­kowy. Tylko trzeba zdo­być się na inwen­cję, a nie każdy to potrafi. Wystar­czy tylko wyjść sobie naprze­ciw i pójść na kom­pro­mis, zre­zy­gno­wać z czę­ści swo­ich upodo­bań na rzecz part­nera/part­nerki. Wiem, nie wszy­scy są gotowi do takiego kom­pro­misu. Mia­łem pacjenta pro­wa­dzą­cego bogate życie ero­tyczne z pro­sty­tut­kami. Upra­wiał seks wyłącz­nie w pozy­cji od tyłu, z sil­nym pochy­le­niem part­nerki – szans na kon­takt wzro­kowy nie było żad­nych. Miał bar­dzo silny fetysz poślad­ków. Jego part­nerka począt­kowo to zaak­cep­to­wała, bo się w nim zako­chała, ale nie zno­siła tej pozy­cji, nie uzna­wała braku kon­taktu wzro­ko­wego. Na początku myślała, że może to jedna z wielu jego ulu­bio­nych pozy­cji, ale oka­zało się, że jedyna. On tylko w tej pozy­cji mógł dojść do szczy­to­wa­nia. Nie wytrzy­mała psy­chicz­nie i się roz­stali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki