Jak przestać się bać. Dla introwertyków, nieśmiałych i tych, którzy odczuwają lęk społeczny - Ellen Hendriksen - ebook

Jak przestać się bać. Dla introwertyków, nieśmiałych i tych, którzy odczuwają lęk społeczny ebook

Hendriksen Ellen

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Lęk społeczny, w mniejszym lub większym stopniu, towarzyszy każdemu z nas. We współczesnym świecie przybywa zresztą sytuacji, w których może się on wzmóc. Boimy się, że ktoś dostrzeże nasze wady lub słabości albo przynajmniej zauważy jakąś drobną niezdarność i obdarzy nas pogardliwym spojrzeniem...

Nawet niepozorne zdarzenia wyzwalają w nas spiralę niepotrzebnych myśli, od których nasz lęk pęcznieje jak nadmuchiwany balonik. Wraz z nim zaś nasza pewność siebie staje się coraz mniejsza. W konsekwencji zwyczajne sytuacje czy czynności wydają nam się pełne niebezpieczeństw niczym ścieżki najeżone tłuczonym szkłem…

A przecież jesteśmy w stanie opanować swój lęk. To, że go odczuwamy, nie musi czynić z nas aspołecznych odludków ani uniemożliwiać przeżywania codziennych radości. Jeśli uświadomimy sobie, z czego biorą się nasze obawy, będziemy mogli stawić czoła sytuacjom, które do tej pory budziły w nas instynktowny strach.

Dr Ellen Hendriksen, psycholożka kliniczna, która na co dzień pomaga ludziom wyzwolić się z lęku społecznego, korzystając z najnowszej wiedzy i swojego doświadczenia, przedstawia w tej książce konkretne wskazówki, które pozwolą ci odnieść sukces w każdej nieznanej sytuacji społecznej. I może cię to zaskoczy, ale… tak naprawdę nie masz problemu z umiejętnościami społecznymi. Dowiedz się, w czym tkwi twoja trudność, i odzyskaj siebie!

Potraktuj tę książkę jako klucz do zmiany – do zrzucenia zewnętrznej powłoki nerwowości, tak by ujawnił się pełen swobody i pewności rdzeń twojej osoby. Celem nie jest tańczenie na stole czy zakładanie sobie abażuru na głowę, tylko postawienie przed sobą niewielkiego wyzwania na swoich warunkach. Zaczniesz od prowadzenia życia, na jakim ci zależy, razem z lękiem – zabierając go z sobą. A w miarę jak będziesz to robić, lęk zacznie nieoczekiwanie odpływać.

Nic się nie zmieni. I wszystko się zmieni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 361

Oceny
4,4 (158 ocen)
89
51
14
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karola6991

Nie oderwiesz się od lektury

Dla osoby, która walczy z lękiem społecznym i wybiera ucieczkę jako drogę przed skonfrontowaniem się ze swoimi fobiami ta książka i zawarte sposoby radzenia sobie z lękiem pomogły mi w zrozumieniu, że nie tylko ja borykam się z takimi problemami i, że nie muszę robić wszystkiego perfekcyjnie
40
zomerka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pomocna książka
00
Karolkaaa96

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! ❤️
00
hanna_bag

Z braku laku…

niby dużo przykładów a jednak mało konkretu, można byłoby to zmieścić na 50 stronach...
00
Light-in-the-shadow

Dobrze spędzony czas

To zdecydowanie najlepsza książka o lękach, którą czytałam. Polecam!
00

Popularność




Przedmowa

Moe potra­fił wal­czyć z prze­ja­wami nie­spra­wie­dli­wo­ści jak roz­ju­szony tygrys, pod jed­nym wszakże warun­kiem: że nie będzie musiał się odzy­wać.

Ten praw­nik z wykształ­ce­nia iskrzył inte­li­gen­cją oraz sły­nął z nie­na­gan­nych manier. Mimo łagod­nego wyglądu – drobny, chu­der­lawy, łysie­jący, z dwoma ide­al­nymi kół­kami dru­cia­nych oku­la­rów spo­czy­wa­ją­cych nad pre­cy­zyj­nie przy­strzy­żo­nym wąsi­kiem – z żar­li­wym zapa­łem poświę­cał się kwe­stiom spo­łecz­nym, takim jak prawa senio­rów czy ochrona będą­cych na słab­szej pozy­cji kobiet. Swymi dzia­ła­niami obej­mo­wał cały glob; na tym eta­pie kariery zdą­żył już pra­co­wać w trzech róż­nych kra­jach na trzech kon­ty­nen­tach.

W ramach swej ide­ali­stycz­nej kru­cjaty na rzecz spra­wie­dli­wo­ści czę­sto znaj­do­wał się jed­nak w wybit­nie nie­ide­ali­stycz­nym oto­cze­niu: na mityn­gach poli­tycz­nych. Wła­śnie pod­czas takich spo­tkań – w domach kul­tury czy sal­kach para­fial­nych, gdzie sia­dało się na skła­da­nych krze­seł­kach w pomiesz­cze­niach, w któ­rych w powie­trzu stale czuło się resztki aro­matu kawy – roz­gry­wał się jego dra­mat. Zre­la­cjo­no­wał go w taki spo­sób: „Przed­wczo­raj na spo­tka­niu jeden z orga­ni­za­to­rów odwró­cił się do mnie i powie­dział: «Wiesz co, kiedy jeste­śmy we dwóch, zna­ko­mi­cie się wypo­wia­dasz, ale na zebra­niach jesteś bar­dzo cichy. Chyba w ogóle nie pamię­tam, żebyś otwo­rzył usta»”.

Moe zamarł. W głębi ducha wie­dział, że kolega mówi prawdę. Zawsze był bar­dzo sku­piony, uprzejmy, ale rze­czy­wi­ście nie odzy­wał się ani sło­wem. A teraz oka­zało się, że to mil­cze­nie nie prze­cho­dzi nie­zau­wa­żone. Moe nie może dalej uda­wać, że go nie ma.

– Nie cho­dzi o to, że nie mam nic do powie­dze­nia, tylko po pro­stu nie wiem, jak to zro­bić – zaczął tłu­ma­czyć. – Wszy­scy wydają się tacy swo­bodni i pewni sie­bie. A kiedy ja w końcu się odważę, żeby się ode­zwać, z reguły temat zdąża się zmie­nić. Tak się dzieje za każ­dym razem.

Trud­no­ści z wypo­wie­dze­niem się miewa nie tylko Moe. Tra­fiają się one nam wszyst­kim, zwłasz­cza w dzi­siej­szym świe­cie enig­ma­tycz­nych ese­me­sów, z któ­rymi nie wia­domo, co począć, oraz ide­al­nie dobra­nych pod­pi­sów na Insta­gra­mie. Jeśli masz taką kon­struk­cję psy­chiczną jak Moe albo byłeś wycho­wany jak on (nie­długo powiem o tym roz­róż­nie­niu), nowinki tech­no­lo­giczne i inter­net dają ci milion powo­dów do powąt­pie­wa­nia w sie­bie. Na doda­tek trzeba się jesz­cze zma­gać z lękami zwią­za­nymi z inte­rak­cją twa­rzą w twarz.

Być może tak jak Moe znasz z pierw­szej ręki męczar­nie spo­wo­do­wane wewnętrzną sza­mo­ta­niną poprze­dza­jącą zabra­nie głosu. To jak sta­nie na krańcu tram­po­liny dzie­sięć metrów na lustrem wody – serce wali jak młot na myśl o skoku. Zacho­wa­nie mil­cze­nia spro­wa­dza fru­stra­cję („Wie­dzia­łem, jaka jest odpo­wiedź” albo „Cho­lera, to był mój pomysł”), ale wizja wsko­cze­nia w otchłań dys­ku­sji nas para­li­żuje. Mimo wszystko po tej uwa­dze skie­ro­wa­nej do niego przez kolegę Moe uznał, że dal­sze mil­cze­nie będzie jesz­cze gor­sze od ode­zwa­nia się. Prze­cią­ga­jąca się cisza ciąży czło­wie­kowi jak rosnąca powoli sterta cegieł na kola­nach. Kilka minut mil­cze­nia można z sie­bie łatwo strzą­snąć, ale kilku godzin nie­malże nie da się prze­ła­mać, szcze­gól­nie bez zwró­ce­nia na sie­bie uwagi wszyst­kich, wzbu­dze­nia zdu­mio­nych okrzy­ków i rzu­ca­nych mimo­cho­dem dru­zgo­cą­cych komen­ta­rzy typu: „O, zapo­mnia­łem, że tu w ogóle jesteś!”.

Dla­tego Moe posta­no­wił zabrać głos moż­li­wie na początku.

– Na następ­nym spo­tka­niu poja­wi­łem się z notat­kami w tele­fo­nie. Sądzi­łem, że będzie mi łatwiej, jeśli napi­szę sobie, co mam powie­dzieć. Ale nie potra­fi­łem. Naj­gor­sze, że facet sie­dzący obok mnie wziął mój tele­fon i wszyst­kim prze­czy­tał te zapi­ski. Pew­nie uwa­żał, że wyświad­cza mi przy­sługę, ale ja chcia­łem się zapaść pod zie­mię. Kim trzeba być, żeby nie móc prze­czy­tać wła­snych słów?

To upo­ko­rze­nie wzmoc­niło nie­śmia­łość. Zebra­nie się na odwagę, by pod­jąć ponowną próbę, zabrało Moemu tro­chę czasu, ale się prze­ła­mał. Przed kolej­nym spo­tka­niem rezo­lut­nie wydru­ko­wał sobie notatki, lecz znów nie potra­fił wykrztu­sić z sie­bie słowa.

– Sta­ra­łem się – opo­wia­dał – ale litery zaczęły mi tań­czyć przed oczami i cały zaczą­łem się trząść. To było okropne. Dla­czego cią­gle mi się to zda­rza? Co, do dia­bła, ze mną jest? Dla­czego nie mogę robić tego, co innym nie spra­wia naj­mniej­szego pro­blemu?

Dzięki pracy w świe­cie poli­tyki Moe był przy­zwy­cza­jony do tego, że próby trzeba pona­wiać. Posta­no­wił więc się zmo­bi­li­zo­wać i spró­bo­wać jesz­cze raz.

– Mia­łem wybrać się na spo­tka­nie towa­rzy­skie tylko ze zna­jo­mymi, więc pomy­śla­łem, że spró­buję wygło­sić toast. Powta­rza­łem go sobie wie­lo­krot­nie w myślach, ale kiedy wsta­łem, zacią­łem się zaraz po pierw­szym zda­niu. Pla­no­wa­łem nawet wpleść w nie żart, ale kiedy zaczą­łem go opo­wia­dać, nie mogłem sobie przy­po­mnieć dal­szego ciągu, a tym bar­dziej reszty tego, co miało być dalej, więc powie­dzia­łem tylko: „Dzię­kuję wam za przy­by­cie” i usia­dłem, myśląc, jakim jestem idiotą.

Doświad­cze­nia Moego są tak powszechne, że docze­kały się nawet nazwy: lęk spo­łeczny. Lęk spo­łeczny to nie­śmia­łość na ste­ry­dach. Na początku czło­wiek ma poczu­cie, że jest wysta­wiony jak na patelni, ster­czy jak kołek w pło­cie. Po tym przy­cho­dzi chęć scho­wa­nia się, skry­cia, cza­sem w for­mie cał­ko­wi­tego uni­ka­nia spo­tkań, a cza­sem przez zacho­wy­wa­nie na nich cał­ko­wi­tego mil­cze­nia czy uparte wpa­try­wa­nie się w pod­łogę. Oba­wiamy się, że powiemy coś nie­wła­ści­wego albo zacho­wamy się nie­zgrab­nie, nara­ża­jąc się na totalną i w pełni zasłu­żoną kry­tykę. Dla­tego tak wielu z nas jest spię­tych na zaję­ciach, na impre­zach, w gru­pie, w pracy, z nie­zna­nymi ludźmi, w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Mamy wra­że­nie, że jeste­śmy „zanadto”: zanadto pokrę­ceni, zanadto nie­zdarni, zanadto iry­tu­jący. Albo że róż­nych rze­czy nam „brak”: pew­no­ści, ogłady towa­rzy­skiej, kom­pe­ten­cji. W końcu zdrajcą zaczyna się oka­zy­wać nasze ciało, a my jeste­śmy pewni, że wszy­scy zauwa­żają nasze brzyd­kie rumieńce, spo­cone dło­nie, drże­nie rąk.

Wszystko to może brzmieć dla cie­bie zna­jomo. Czy mia­łeś błysk w oku, gdy roz­po­zna­łeś coś ci bli­skiego w opo­wie­ści Moego? Kiwa­łeś głową, czy­ta­jąc jego rela­cję? Zary­zy­kuję zakład, że macie jesz­cze jedno wspólne prze­ży­cie: na pew­nym eta­pie swej peł­nej potknięć i lęków drogi życia – może przed randką, roz­mową kwa­li­fi­ka­cyjną albo pierw­szym dniem w szkole – wspie­ra­jąca cię osoba udzie­liła ci spraw­dzo­nej rady: „Po pro­stu bądź sobą!”.

Zawsze jest to mówione z naj­lep­szymi inten­cjami, ale nie­raz brzmi wyjąt­kowo iry­tu­jąco. Zdaje się tak pro­ste, ale w danej chwili rów­nież cał­kiem nie­moż­liwe. Każdy, kto zna­lazł się na miej­scu Moego, wie, jak trudno zebrać myśli w natar­czy­wym zgiełku powo­do­wa­nym przez lęk – jak zabiera on nam zdol­ność namy­słu, mowy, reago­wa­nia. Poza tym rada: „Po pro­stu bądź sobą” suge­ruje, że takie roz­wią­za­nie ni­gdy jesz­cze nie przy­szło ci do głowy. „Och, tylko tyle i już? Ale ze mnie głup­tas!”.

Nie­mniej jest to mądra rada. Twoje praw­dziwe ja jest tym, które ujaw­nia się, gdy prze­by­wasz z bli­skimi przy­ja­ciółmi, zaufa­nymi człon­kami rodziny albo w bło­giej samot­no­ści. W głębi pod swymi roz­ma­itymi lękami jesteś zaopa­trzony we wszystko co trzeba. Nie musisz niczego uda­wać, wypra­co­wy­wać żad­nego wize­runku. Niczego ci nie bra­kuje takiemu, jakim jesteś. Wyobraź sobie, co by było, gdyby ten wize­ru­nek ujaw­niał się w two­jej pracy, związ­kach, sze­ro­kim świe­cie. Jak wszystko by wyglą­dało? Mógł­byś dzie­lić się swo­imi pomy­słami i opi­niami. W końcu poczuł­byś się swo­bod­nie. Szer­szym stru­mie­niem mógł­byś łączyć się ze świa­tem. Poczuł­byś się kom­for­towo w swo­jej skó­rze. Czuł­byś domową swoj­skość, kon­takt i bli­skość w każ­dym miej­scu, do któ­rego byś tra­fił.

Z książki Jak prze­stać się bać dowiesz się (wresz­cie!), jak wpro­wa­dzić tę radę w czyn. Dowiesz się, dla­czego masz takie odczu­cia, jakie masz, a ponadto co z tym fan­tem począć, i zakoń­czysz lek­turę, dys­po­nu­jąc zesta­wem nowych, lśnią­cych narzę­dzi do wypró­bo­wa­nia. Roz­pro­szymy mity, któ­rym zapewne hoł­du­jesz, i prze­ła­miemy nawyki, któ­rych ist­nie­nia w sobie nawet nie podej­rze­wa­łeś.

Tak wielu z nas odczuwa lęk spo­łeczny, że opra­co­wano stan­da­ry­zo­wane kwe­stio­na­riu­sze w celu pomiaru tego doświad­cze­nia. Jeśli podej­rze­wasz u sie­bie ździebko (lub wię­cej) takiego lęku, przyj­rzyj się tym dwu­dzie­stu pię­ciu sytu­acjom wyłu­ska­nym z dwóch powszech­nie uży­wa­nych kwe­stio­na­riu­szy lęku spo­łecz­nego1. Im wię­cej jest punk­tów, z któ­rymi się zga­dzasz, tym więk­szy lęk spo­łeczny w sobie nosisz w trak­cie swo­jej życio­wej podróży.

Robię się ner­wowy, gdy mam roz­ma­wiać z jakąś ważną osobą (nauczy­cie­lem, sze­fem itp.).

Trudno jest mi nawią­zy­wać kon­takt wzro­kowy.

Robię się spięty, gdy muszę mówić o sobie lub swo­ich uczu­ciach.

Trudno jest mi zacho­wać swo­bodę w kon­tak­tach z ludźmi, z któ­rymi pra­cuję.

Odczu­wam napię­cie, będąc sam na sam z tylko jedną osobą.

Oba­wiam się wypo­wia­dać, bo mogę wypaść idio­tycz­nie.

Mam opory przed zwro­tem zaku­pio­nego towaru do sklepu.

Trudno jest mi powie­dzieć, że nie zga­dzam się z czy­imś punk­tem widze­nia.

Czę­sto mar­twię się tym, że nie będę wie­dział, co powie­dzieć w sytu­acjach towa­rzy­skich.

Mam tremę, wcho­dząc mię­dzy ludzi, któ­rych dobrze nie znam.

Czuję, że pod­czas roz­mowy powiem coś żenu­ją­cego.

Gdy jestem w gru­pie, czę­sto boję się, że będę igno­ro­wany.

Nie jestem pewien, czy pozdra­wiać kogoś, kogo znam tylko prze­lot­nie.

Czuję się nie­zręcz­nie, jeśli inni ludzie mogą mnie sły­szeć, gdy roz­ma­wiam przez tele­fon.

Jedze­nie i picie cze­goś w miej­scach publicz­nych spra­wia, że czuję się nie­zręcz­nie albo jestem spięty.

Czuję lęk, gdy wystę­puję czy wypo­wia­dam się przed publicz­no­ścią.

Czuję się nie­swojo, jeśli inni obser­wują mnie pod­czas pracy, pisa­nia cze­goś, licze­nia.

Robię się nie­spo­kojny, gdy mam zadzwo­nić albo napi­sać mail czy ese­mes do kogoś, kogo dobrze nie znam.

Mam trud­no­ści z zabie­ra­niem głosu na zaję­ciach czy na zebra­niu.

Wsty­dzę się sko­rzy­stać z publicz­nej toa­lety.

Trudno roz­ma­wia mi się z oso­bami, które są według mnie atrak­cyjne.

Jestem ner­wowy pod­czas spraw­dzia­nów i egza­mi­nów.

Jestem zestre­so­wany i pełen obaw, gdy robię imprezę czy orga­ni­zuję jakieś wyda­rze­nie.

Trudno jest mi oprzeć się sprze­dawcy czy akwi­zy­to­rowi.

Nie lubię być w cen­trum uwagi.

To tylko dwa­dzie­ścia pięć przy­kła­dów, ale jest ich znacz­nie wię­cej. Ci z nas, któ­rzy odczu­wają lęk spo­łeczny, wole­liby na przy­kład pod­dać się jed­no­cze­snemu wosko­wa­niu bikini i boro­wa­niu zęba, niż roz­grze­wać salę zebraną na even­cie networ­kin­go­wym. Nie­kiedy zwra­camy się z prośbą do kolegi sie­dzą­cego przy biurku obok: „Spoj­rzysz, czy ten mail nie brzmi głu­pio, zanim go wyślę?”. Albo ogar­nia nas lekka trema w siłowni, w skle­pie spo­żyw­czym, w kolejce czy dowol­nym innym miej­scu, gdzie ludzie mogą nas lustro­wać. Cza­sem powta­rzamy sobie w myślach treść skła­da­nego zamó­wie­nia, zanim podej­dziemy do bufetu w barze, albo prośbę do biura obsługi klienta, zanim wykrę­cimy numer, a także histo­ryjkę, którą chcemy się podzie­lić wie­czo­rem na przy­ję­ciu. I oczy­wi­ście sta­ramy się wymknąć z tegoż przy­ję­cia bez żegna­nia się z kim­kol­wiek.

A to wszystko tylko w realu. O ile lęk spo­łeczny kil­ka­na­ście lat temu zale­d­wie się tlił, o tyle oliwy do tego ognia dolały nowinki tech­no­lo­giczne. Dla­czego? Lęk jest zako­rze­niony w nie­pew­no­ści, a cóż jest mniej jasnego niż współ­cze­sna komu­ni­ka­cja? „Dla­czego poja­wiły się te trzy kropki, a potem… nic?”; „Dla­czego szef odpo­wie­dział jed­no­słow­nym mailem?”; „Dla­czego przy­słała mi ese­mes «Czy mogę zadzwo­nić?»?”; „A dla­czego on ese­mesuje: «Jestem Bat­ma­nem»?”.

Media spo­łecz­no­ściowe jesz­cze bar­dziej pogar­szają sytu­ację. W bada­niu prze­pro­wa­dzo­nym przez Uni­wer­sy­tet Pit­ts­bur­ski sku­piono się na pra­wie dwóch tysią­cach mło­dych ludzi w wieku od dzie­więt­na­stu do trzy­dzie­stu dwóch lat i stwier­dzono, że im inten­syw­niej korzy­stali z mediów spo­łecz­no­ścio­wych, tym więk­szy był ich lęk spo­łeczny. I nie cho­dziło o czas spę­dzany w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Coś szcze­gól­nego było w samych mediach. Co kon­kret­nie? Media spo­łecz­no­ściowe to publiczny osąd spo­łeczny, wsparty cyfro­wym licz­ni­kiem apro­baty. For­mo­wa­nie toż­sa­mo­ści i ugrun­to­wy­wa­nie swo­jej samo­oceny są trud­nymi zada­niami dla nasto­lat­ków i mło­dych doro­słych, więc sytu­acja, w któ­rej kole­dzy obser­wują ich i komen­tują dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, czyni z mediów spo­łecz­no­ścio­wych wyjąt­kowo trudne śro­do­wi­sko dora­sta­nia.

Bez względu na to, czy doświad­czamy spo­łecz­nego osądu online czy w realu, następ­nie robimy jedną z dwóch rze­czy: uni­kamy albo wytrzy­mu­jemy. W odróż­nie­niu od wielu słów z żar­gonu psy­cho­lo­gicz­nego te dwa zna­czą dokład­nie to, co myślisz. Uni­ka­nie jest odpo­wied­ni­kiem wetknię­cia sobie pal­ców do uszu i woła­nia na głos: „Nie sły­szę cię! Nie sły­szę cię!”. Uniki mogą wyma­gać sporo zachodu. Wykrę­ce­nie się cho­robą ozna­cza, że następ­nego dnia trzeba pamię­tać, by jesz­cze tro­chę poka­sły­wać; pój­ście dłuż­szą, ale mniej uczęsz­czaną drogą, zabiera wię­cej czasu; poja­wie­nie się na spo­tka­niu w chwili jego roz­po­czę­cia, tak by nie trzeba było pro­wa­dzić kur­tu­azyj­nych roz­mów, wymaga wyczer­pu­ją­cej pre­cy­zji. Uniki mogą być jawne: nie­wy­bra­nie się na przy­ję­cie, pozwo­le­nie, by ode­zwała się auto­ma­tyczna sekre­tarka. Ale mogą być też ukryte – do tego stop­nia, że sami możemy nie zda­wać sobie z nich sprawy. Kla­sy­kiem jest nie­na­wią­zy­wa­nie kon­taktu wzro­ko­wego. Możemy też pójść na przy­ję­cie, ale przez cały czas bawić się z kotem gospo­da­rzy lub spraw­dzać ese­mesy na bal­ko­nie przed wymknię­ciem się do domu, by pooglą­dać Net­flix i spa­ła­szo­wać miskę chip­sów. I choć uni­ka­nie pozwala odczuć chwi­lową ulgę, nie­mal zawsze przy­cho­dzi po niej gorzki smak poczu­cia winy, wstydu, roz­cza­ro­wa­nia albo fru­stra­cji.

Dzięki uprzej­mo­ści Gemmy Cor­rell. http://www.ago­od­son.com/illu­stra­tor/gemma-cor­rell/.

Z kolei wytrzy­ma­nie polega na zaci­śnię­ciu zębów i prze­trwa­niu fir­mo­wej imprezy inte­gra­cyj­nej, pre­zen­ta­cji czy wesela. Niech Bóg ma w opiece pannę młodą, która będzie chciała wycią­gnąć nas na par­kiet – będziemy woleli zadźgać ją widel­czy­kiem do cia­sta, niż plą­sać do Kaczu­szek. Ci z nas, któ­rzy to zniosą, zwy­kle wrócą do domu z ner­wami w strzę­pach, tajem­ni­czym bólem brzu­cha i obo­la­łymi mię­śniami twa­rzy po cią­głym uśmie­cha­niu się. Albo się upi­jamy, ale o tym wię­cej piszę w dal­szej czę­ści.

Więk­szość z nas czuje się w ten spo­sób już od dawna. U 75 pro­cent ludzi, któ­rzy doznają lęku spo­łecz­nego, ta długa, wybo­ista droga zaczęła się gdzieś mię­dzy ósmym a pięt­na­stym rokiem życia, zapew­nia­jąc nam wiele dzie­się­cio­leci skro­lo­wa­nia tele­fonu zamiast pro­wa­dze­nia roz­mów. Dla wielu jest to rów­nie natu­ralna część ich osoby jak brą­zowe oczy czy krę­cone włosy. To coś, co pamię­tamy od pierw­szego dnia.

Do tej pory mogłeś już zauwa­żyć, że piszę „my”. Na uczel­niach funk­cjo­nuje powie­dze­nie, że rese­arch is me-search – naukowe ana­lizy to autoana­lizy. Wielu uczo­nych wybiera okre­ślony obszar spe­cja­li­za­cji dla­tego, że coś w nim współ­gra z nimi i ich życiem. Badacz siły cha­rak­teru dziar­sko pod­nosi się po każ­dej porażce. Eks­pert od traum ma za sobą zagra­ża­jące życiu doświad­cze­nie. Badacz ADHD pra­cuje w gabi­ne­cie peł­nym chy­bo­czą­cych się sto­sów papie­rzysk. Ja zaś nie bez kozery pra­cuję w owia­nym legen­dami Cen­trum Bada­nia Lęku i Zabu­rzeń Pokrew­nych (Cen­ter for Anxiety and Rela­ted Disor­ders, CARD) na Uni­wer­sy­te­cie Bostoń­skim. Gdyby lęk był reli­gią, CARD byłby jej kościo­łem macie­rzy­stym, a ja wierną wyznaw­czy­nią.

Już moje naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nie uka­zuje kon­struk­cję mego mózgu. Mam trzy latka i jestem w przed­szkolu. Odpo­czy­wam wraz z mniej wię­cej pięt­na­stoma innymi dziećmi na mate­ra­cach roz­ło­żo­nych na pod­ło­dze. Są wcze­sne lata osiem­dzie­siąte. Moja wycho­waw­czyni pani Fish, dłu­gich, kasz­ta­no­wych wło­sach z prze­dział­kiem pośrodku, gra na gita­rze ciche melo­die typu You Are My Sun­shine i Hush, Lit­tle Baby, by uspo­so­bić nas do kilku chwil spo­koju. Oto co pamię­tam: otwie­ram oczy i widzę, jak pani Fish pochyla się nad gitarą i wpa­truje we mnie z uśmie­chem na twa­rzy. Ewi­dent­nie przy­gląda mi się już od jakie­goś czasu. „No, jesteś! – mówi. – Dzień dobry, ser­duszko!”. Sia­dam, prze­cie­ram oczy i w nagłym przy­pły­wie adre­na­liny uświa­da­miam sobie, że wszyst­kie dzieci co do jed­nego są we mnie wpa­trzone. Zamie­ram jak przy­sło­wiowy zając w świe­tle reflek­to­rów. Nie­które z nich się śmieją – nie prze­śmiew­czo, jed­nak dla wraż­li­wej trzy­latki jest to cios w samo serce. Jestem wciąż sko­ło­wana po przy­pad­ko­wym zdrzem­nię­ciu się, przez co upo­ka­rza­jące wra­że­nie, że to ze mnie się śmieją, jest jesz­cze ostrzej­sze. Chcę, żeby wszyst­kie oczy się ode mnie odwró­ciły, więc zamy­kam swoje, tru­chle­jąc w ciem­no­ściach pod powie­kami.

Moim zda­niem to cie­kawe, że wła­śnie takie jest moje naj­daw­niej­sze wspo­mnie­nie, a nie, powiedzmy, kar­mie­nie kaczek na pobli­skim sta­wie popcor­nem pod­bie­ra­nym młod­szemu bratu czy uświa­do­mie­nie sobie, że puka­nie do drzwi równa się sło­dy­czom, gdy pierw­szy raz wybra­łam się z misją „psi­kus albo cukie­rek”. Mój pełen nie­po­koju mózg posta­na­wia pamię­tać uczu­cie upo­ko­rze­nia dozna­nego ze strony miłej nauczy­cielki i roz­ba­wio­nych kole­gów po nie­win­nym przy­śnię­ciu.

A to dopiero począ­tek. Pamię­tam, że w pierw­szej kla­sie kła­dłam się spać z bólem brzu­cha i przej­mu­ją­cym poczu­ciem, że „o czymś zapo­mnia­łam”, nie dys­po­nu­jąc wtedy słow­nic­twem do wła­ści­wego okre­śle­nia tego, że czuję się przy­tło­czona nie­usta­ją­cym hała­sem i rwe­te­sem w szkole. W trze­ciej kla­sie dobrze zna­łam tabliczkę mno­że­nia, ale odkła­da­łam wyre­cy­to­wa­nie jej nauczy­cielce, aż zosta­łam ostat­nia w całej kla­sie. Gim­na­zjum – ide­alne sie­dli­sko para­li­żu­ją­cej nie­śmia­ło­ści i roz­pacz­li­wej potrzeby rówie­śni­czej akcep­ta­cji – było naj­głęb­szą dziurą w pie­kle lęku spo­łecz­nego, ale to nie zaska­kuje. W liceum sta­nę­łam na nogi, mając solidne grono przy­ja­ciół i peł­niąc kilka funk­cji porząd­ko­wych, lecz potem przy­szedł szok zwią­zany z uczel­nią. Pod­czas gdy inni stu­denci bawili się w naj­lep­sze na osła­wio­nym Party na Nagusa i bez opo­rów toczyli dys­ku­sje z lumi­na­rzami nauki na semi­na­riach, ja uni­ka­łam kon­taktu wzro­ko­wego nawet na tych przy­ję­ciach, na któ­rych wszy­scy byli w pełni ubrani, a przez cztery lata stu­diów rękę pod­nio­słam jed­no­cy­frową liczbę razy.

Jed­nak z bie­giem wielu lat i po obro­nie dok­to­ratu z psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej coś zaczęło się u mnie powoli zmie­niać. Dziś nie tylko potra­fię się ode­zwać na zebra­niu, ale mogę je nawet popro­wa­dzić. Wydaję uro­czy­ste kola­cje, pew­nym gło­sem wygła­szam wykłady w audy­to­rium peł­nym słu­cha­czy i wręcz cie­szę się na myśl o tań­cach na przy­ję­ciu wesel­nym. Zanim to się stało, wyko­ny­wa­łam (podob­nie jak moi klienci) naj­róż­niej­sze żenu­jące ćwi­cze­nia w ramach prak­tyk z lęku spo­łecz­nego: pro­si­łam o trawę cytry­nową w skle­pie żela­znym, z pre­me­dy­ta­cją roz­le­wa­łam swoją kawę w zatło­czo­nym Star­buck­sie, pyta­łam o drogę, a potem szłam w prze­ciwną stronę. Gdy wyja­wiam swoją lękliwą prze­szłość, spo­ty­kam się z wyra­zami nie­do­wie­rza­nia: „Ni­gdy bym się nie spo­dzie­wał”, „Ale jest pani teraz taka swo­bodna!”. Dziś rze­czy­wi­ście mogę powie­dzieć, że dobrze czuję się w swo­jej skó­rze, nawet jeśli nie zawsze tak było, i wiem, że ty też tak możesz. Jak do tego doszłam? I jak ty możesz do tego dojść? Odpo­wie­dziami podzielę się na kolej­nych stro­nach.

Oczy­wi­ście na­dal mie­wam „swoje momenty”. Dużo wypo­wia­dam się na forum publicz­nym, jed­nak pod powie­kami pęcz­nieją mi łzy – cza­sem sub­tel­nie, a cza­sem ewi­dent­nie – ile­kroć ma mnie słu­chać wię­cej niż kilka osób naraz. Nauczy­łam się trak­to­wać to jako formę wycie­ka­nia lęku. Zano­si­łam się pła­czem pod­czas mowy poże­gnal­nej na pogrze­bie mojej babci, co w sumie można uznać za sto­sowne. Natu­ral­nie czu­łam wtedy doj­mu­jący smu­tek, ale przede wszyst­kimi byłam prze­ra­żona wszyst­kimi wpa­trzo­nymi we mnie oczami. Jed­nak łzy pocie­kły mi także na obro­nie pracy magi­ster­skiej. Sto­sowne? Nie­spe­cjal­nie.

Moją piętą achil­le­sową jest znaj­do­wa­nie się przed kamerą. Dys­kret­nie usu­wam się z kadru, gdy moje dzieci nagry­wają tele­fo­nem fil­mik. Nie zno­szę Face­Time’a. Gdy na weselu mojego brata ni stąd, ni zowąd wyro­sła przede mną kame­rzystka i spy­tała: „Jakie słowa mądro­ści chcia­ła­byś skie­ro­wać do nowo­żeń­ców?”, musia­łam wyglą­dać jak Struś Pędzi­wiatr – kółko z bie­gną­cych nóg i kłęby kurzu uno­szące się spod mojej dłu­giej sukni. Zosta­wi­łam ją z roz­dzia­wioną buzią i brwiami unie­sio­nymi w oko­licę linii wło­sów. To czer­wone świa­tełko na kame­rze rów­nie dobrze mogłoby być lufą nała­do­wa­nej strzelby. Ujmijmy to tak: wciąż nad tym pra­cuję.

Ale to wła­śnie istota sprawy: można nad tym pra­co­wać. Można to zmie­nić. Możesz czuć się swo­bod­nie w swo­jej skó­rze, możesz być swo­bodny pod­czas wypo­wie­dzi, swo­bodny pod spoj­rze­niem ludzi, swo­bodny wśród swo­ich bliź­nich. Będzie to coraz łatwiej­sze. Lęk w wiel­kim stop­niu jest wyuczony, co zna­czy, że można się go też oduczyć. Ponadto do tego, by wyro­snąć z lęku spo­łecz­nego, nie potrzeba całych dekad ani koń­cze­nia stu­diów dok­to­ranc­kich. Ja wybra­łam stromą drogę, ale wła­śnie dla­tego masz przed sobą teraz tę książkę.

Jak prze­stać się bać jest dla wszyst­kich tych z nas – i to bar­dzo licz­nych – któ­rzy od czasu do czasu albo prak­tycz­nie non stop czują się spę­tani lękiem spo­łecz­nym.

Oczy­wi­ście są różne poziomy tego spę­ta­nia. Lęk spo­łeczny roz­lewa się w sze­ro­kie spek­trum. Pierw­szym i naj­pow­szech­niej spo­ty­ka­nym prze­ja­wem tego lęku są drobne potknię­cia towa­rzy­skie. Nawet naj­zgrab­niejsi z nas mie­wają cza­sem swoje wpadki, po któ­rych czują się nie­zręcz­nie. Mam tu na myśli takie sytu­acje jak wtedy, gdy odpo­wia­damy: „Nawza­jem” kel­ne­rowi, który mówi nam: „Smacz­nego”. Albo gdy nie­chcący łapiemy pełną gar­ścią kobiecą pierś pod­czas powi­tal­nego uści­sku. Albo gdy wylew­nie żegnamy się ze zna­jo­mym, by chwilę póź­niej zorien­to­wać się, że idziemy w tę samą stronę. Udało mi się zro­bić każdą z tych rze­czy kil­ka­krot­nie. Takie chwile spra­wiają, że kur­czymy się w sobie, ale są nie­unik­nione. Poza tym nadają się potem na mate­riał do aneg­do­tek i żar­tów.

Następ­nym pozio­mem jest to, co czę­sto zwie się nie­śmia­ło­ścią. Nazy­wam to powsze­dnim lękiem spo­łecz­nym. Jeśli słowo „nie­śmiały” trą­ciło w tobie czułą nutę, książka ta jest dla cie­bie. Jakże wielu z nas roz­po­znaje w tym sie­bie: na impre­zach kur­czowo trzy­mamy się part­nera czy zna­jo­mych; jemy lunch przy swoim biurku; nie pod­no­simy ręki, nawet jeśli znamy odpo­wiedź. Wszy­scy nie zno­simy pew­nych rze­czy: kur­tu­azyj­nych roz­mów o niczym, jecha­nia windą z sze­fem, popro­sze­nia osoby sie­dzą­cej na fotelu obok, by zechciała kon­ty­nu­ować roz­mowę tele­fo­niczną na zewnątrz kina. Zosta­wieni samym sobie lub będąc w gro­nie kilku dobrze zna­nych nam osób, mamy się świet­nie, jed­nak serce zaczyna nam łomo­tać, gdy obra­cają się ku nam wszyst­kie oczy w sali kon­fe­ren­cyj­nej; nagle tra­cimy zdol­ność obli­cze­nia napiwku, gdy zna­jomi przy­glą­dają się nam, koń­cząc swoje drinki; pocimy się i dosta­jemy wypie­ków na twa­rzy, pró­bu­jąc zapar­ko­wać rów­no­le­gle przy zatło­czo­nym ogródku kawiar­nia­nym. Boimy się wyjść na nie­zdar­nych czy nie­kom­pe­tent­nych, a jed­no­cze­śnie nasze obawy nas fru­strują: „To prze­cież głu­pota! Dla­czego nie mam wię­cej pew­no­ści sie­bie? Co mi jest?”.

Wresz­cie, tak jak Moe, w pew­nym momen­cie życia trzy­na­ście pro­cent Ame­ry­ka­nów będzie uzna­wać sie­bie za „fest nie­śmia­łych”, jak powie­dzia­łaby moja bab­cia, czyli mają­cych Lęk Spo­łeczny przez wiel­kie „L”. Taki Lęk Spo­łeczny to strach przed pod­le­ga­niem obser­wa­cji, oce­nie i nega­tyw­nemu osą­dowi w sytu­acjach towa­rzy­skich lub publicz­nych, który odbiera ci moż­li­wość robie­nia tego, co byś chciał lub powi­nie­neś robić. Przy­pada mu wąt­pliwy zaszczyt zaj­mo­wa­nia trze­ciego miej­sca na liście naj­częst­szych zabu­rzeń psy­chicz­nych, zaraz po zawod­ni­kach wagi cięż­kiej: depre­sji i alko­ho­li­zmie. Lęk spo­łeczny prze­kra­cza gra­nicę dzie­lącą iry­tu­jącą przy­pa­dłość od praw­dzi­wego pro­blemu wtedy, gdy powo­duje dys­tres lub upo­śle­dze­nie, będące for­mal­nymi okre­śle­niami na to, że cię on roz­straja lub powstrzy­muje przed pro­wa­dze­niem takiego życia, jakiego byś sobie życzył.

Dys­tres polega na przy­kład na przej­mo­wa­niu się przez całe tygo­dnie zbli­ża­jącą się pre­zen­ta­cją, tak że nie możesz spać i snu­jesz fan­ta­zje o tym, czy dałoby się uciec przez okno łazien­kowe w biu­rze. Upo­śle­dze­nie wystę­puje wów­czas, gdy odrzu­casz pro­po­zy­cję awansu, który wią­załby się z koniecz­no­ścią pro­wa­dze­nia zebrań lub nad­zoru nad innymi pra­cow­ni­kami, co w rezul­ta­cie blo­kuje twoją dal­szą karierę. Mówimy o nim też wtedy, gdy świa­do­mie decy­du­jesz się na zmniej­sze­nie o 20 pro­cent swo­jej koń­co­wej oceny przez to, że nie bie­rzesz aktyw­nego udziału w zaję­ciach. I wtedy, gdy naj­lep­sza przy­ja­ciółka prosi cię o powie­dze­nie kilku słów na jej weselu, ale ty nie potra­fisz zebrać się na odwagę, co wam obu łamie serce. A w przy­padku 21 pro­cent ludzi z Lękiem Spo­łecz­nym przez wiel­kie „L”, u któ­rych ner­wo­wość prze­ja­wia się gnie­wem i roz­draż­nie­niem, upo­śle­dze­nie ozna­cza wygła­sza­nie sar­ka­stycz­nych komen­ta­rzy i kąśli­wych sądów. W dal­szej kolej­no­ści ozna­cza to utratę przy­jaźni i związ­ków przez wybu­chy zło­ści2.

Jeśli wiesz, że solid­nie oko­pa­łeś się w stre­fie dys­tresu lub upo­śle­dzeń powo­do­wa­nych przez Lęk Spo­łeczny przez wiel­kie „L”, książka ta jest zde­cy­do­wa­nie dla cie­bie, ale na niej nie poprze­sta­waj. Zasłu­gu­jesz na wię­cej. Mądry tera­peuta kogni­tywno-beha­wio­ralny może opra­co­wać pro­gram dosto­so­wany do two­ich indy­wi­du­al­nych potrzeb. Dobry tera­peuta jest jak dobry biu­sto­nosz: wypy­cha cię w przód, a jed­no­cze­śnie daje pod­par­cie, tak że nabie­rasz opty­mal­nych kształ­tów.

Jed­nak bez względu na to, gdzie loku­jemy się w tym spek­trum, lęk spo­łeczny – czy to trwa­jący przez chwilę, czy przez całe życie; czy zmu­sza­jący do przy­cup­nię­cia w kąciku, czy do wsz­czy­na­nia kłótni – jest stra­chem przed tym, że ludzie zoba­czą w nas jakieś wady i z tego powodu nas odrzucą. Bez względu na swoje kon­kretne prze­jawy lęk spo­łeczny ogra­ni­cza nas w pracy, nie pozwala pogłę­biać przy­jaźni i związ­ków, przy­nosi smu­tek i samot­ność.

Jaką cenę pła­cimy za tę samot­ność? Oka­zuje się, że znacz­nie więk­szą niż kilka sobot­nich wie­czo­rów spę­dzo­nych za zacią­gnię­tymi zasło­nami w oknach. Osa­mot­nie­nie jest tok­syczne. Ogól­nie mówiąc, jego pod­ło­żem jest per­cep­cja: można się czuć powią­za­nym z innymi, prze­by­wa­jąc w poje­dynkę, albo roz­pacz­li­wie samot­nie mimo bycia wśród ludzi. Jak się oka­zuje, wiele osób doznaje tego dru­giego – aż 15–30 pro­cent ludzi uznaje sie­bie za prze­wle­kle wyizo­lo­wa­nych.

Osa­mot­nie­nie uważa się za rów­nie ele­men­tarny popęd jak głód czy pra­gnie­nie. Uczu­cie to komu­ni­kuje nam brak cze­goś o zasad­ni­czym zna­cze­niu dla życia i przy­na­gla nas do poszu­ki­wa­nia rela­cji. Sza­le­jące uczu­cie osa­mot­nie­nia przy­wo­dzi ludzi do despe­ra­cji i poczu­cia zagro­że­nia. Ruj­nuje nam sen, nastrój, opty­mizm i samo­ocenę. Odkryto, że prze­wle­kłe osa­mot­nie­nie jest powią­zane ze wzro­stem ryzyka zawału serca, cho­roby Alzhe­imera, a nawet przed­wcze­snej śmierci. Wnio­sek pły­nie z tego taki, że rela­cje spo­łeczne mają fun­da­men­talne zna­cze­nie. Zależy od nich wręcz utrzy­ma­nie się przy życiu. Lęk nie jest w sta­nie zabić, ale osa­mot­nie­nie tak.

Jest to nie­po­ko­jące, jeżeli utrzy­mu­jesz mniej kon­tak­tów z ludźmi, niż byś chciał. Poko­na­nie lęku spo­łecz­nego może wyda­wać się zada­niem przy­tła­cza­ją­cym czy nie­moż­li­wym. Ale zapew­niam cię, że dużo rze­czy prze­ma­wia na twoją korzyść. Skąd to wiem? Otóż na pod­sta­wie pro­wa­dzo­nych od dzie­się­cio­leci badań wia­domo, że lęk spo­łeczny jest trans­ak­cją wią­zaną. Poja­wia się w pakie­cie z waż­nymi umie­jęt­no­ściami. Towa­rzy­szą mu cechy i skłon­no­ści, które bar­dzo przy­służą ci się w zróż­ni­co­wa­nym kul­tu­rowo świe­cie XXI wieku (i nie opusz­czą cię po tym, jak pozbę­dziesz się swo­jego skrę­po­wa­nia).

Bada­nia te – a także moje doświad­cze­nia w pracy z wie­loma nie­śmia­łymi i spo­łecz­nie lękli­wymi ludźmi – wska­zują, że czę­sto:

mamy dar reflek­sji – potra­fimy dobrze zasta­no­wić się nad tym, co chcemy powie­dzieć.

jeste­śmy sumienni – kie­ru­jemy się zdro­wym wewnętrz­nym kom­pa­sem i etyką pracy.

mamy talent do zapa­mię­ty­wa­nia twa­rzy.

jeste­śmy głę­boko empa­tyczni.

jeste­śmy „pro­spo­łeczni”, tzn. pozy­tyw­nie nasta­wieni do innych, uczynni i altru­istyczni.

sza­nu­jemy prawa, potrzeby i uczu­cia innych.

Jak prze­ja­wia się to w życiu i świe­cie? My, któ­rzy dozna­jemy lęku spo­łecz­nego, czę­sto:

pomi­jamy nie­po­trzebne słowa – w świe­cie peł­nym wykrzyk­ni­ków i przy­cią­ga­nia do sie­bie na siłę uwagi wzno­simy się w mowie ponad podej­ście „wię­cej zna­czy lepiej”.

potra­fimy wysi­lić się, by inni dobrze się poczuli.

uważ­nie patrzymy i słu­chamy – sztuka, która nie­malże zagi­nęła w dzi­siej­szej kul­tu­rze spod znaku „Patrz na mnie!”.

docho­wu­jemy naj­wyż­szych stan­dar­dów, co skut­kuje wzo­rową pracą.

mamy sza­cu­nek dla innych kul­tur i zwy­cza­jów – jeste­śmy dyplo­ma­tami i amba­sa­do­rami świata.

Czy brzmi to zna­jomo? Wiele osób doświad­cza­ją­cych lęku spo­łecz­nego ma te zalety. Nawet jeśli nale­żysz do 21 pro­cent tych, u któ­rych Lęk Spo­łeczny przez wiel­kie „L” prze­ja­wia się sar­ka­zmem i kry­ty­kanc­twem, wiem, że także ty pod wszyst­kimi swo­imi kol­cami masz wiele z tych cech. Tak jak rybka z gatunku najeż­ko­wa­tych kłu­jesz tylko dla­tego, że się boisz.

Spójrz jesz­cze raz na tę listę. To są umie­jęt­no­ści potrzebne w coraz bar­dziej powią­za­nym, glo­bal­nym spo­łe­czeń­stwie XXI wieku. Wielu z nas, spo­łecz­nie lękli­wych, potrafi z wraż­li­wo­ścią i wyczu­ciem poru­szać się w wie­lo­kul­tu­ro­wym świe­cie. To ci, któ­rzy mają za nic zda­nie innych ludzi, mar­nują poten­cjalne rela­cje przez brak posza­no­wa­nia dla praw i uczuć innych. Być może już teraz natu­ral­nie przy­cho­dzi ci robie­nie wielu wymie­nio­nych na tej liście rze­czy, a dzięki odpo­wied­niej prak­tyce będziesz mógł je robić z pełną swo­bodą bycia sobą.

Kolejna sprawa: nie brak ci towa­rzy­stwa. Aż 40 pro­cent ludzi uważa się za nie­śmia­łych, co jest oględ­nym okre­śle­niem lęku spo­łecz­nego. Jeśli roz­sze­rzymy pyta­nie, tak by obej­mo­wało przy­naj­mniej jeden epi­zod wyjąt­kowo sil­nego onie­śmie­le­nia w jakimś momen­cie życia, odse­tek szy­buje do 82 pro­cent3. Co wię­cej, zawrotna liczba 99 pro­cent ludzi odczuwa lęk spo­łeczny w okre­ślo­nych sytu­acjach. Tylko 1 pro­cent ni­gdy nie doznał lęku spo­łecz­nego (na was patrzę, psy­cho­paci). W świe­tle takich sta­ty­styk powsze­dni lęk spo­łeczny jest – odważę się powie­dzieć – normą. Doświad­cze­nia takie jak twoje są dużo powszech­niej­sze, niż śmia­łeś marzyć, mimo że cza­sem (albo nie­ustan­nie) każą ci czuć się nie­zręcz­nie czy na widelcu.

Jed­nak pomimo całej nor­mal­no­ści lęku spo­łecz­nego trzy­masz tę książkę w rękach dla­tego, że w jakiś spo­sób wcho­dzi on ci w drogę w życiu. Może to być wpływ okrężny – gdy nie możesz się zde­cy­do­wać, jak sfor­mu­ło­wać tekst, albo modlisz się, żeby nauczy­ciel cię nie wywo­łał. Albo może oba­wiasz się okre­ślo­nych kon­se­kwen­cji: że kogoś ura­zisz lub będziesz mieć pustkę w gło­wie. Albo cał­kiem się zatniesz. Bez względu na postać two­jego lęku spo­łecz­nego jest dla cie­bie nadzieja.

Potrak­tuj tę książkę jako klucz do zmiany – do zrzu­ce­nia zewnętrz­nej powłoki ner­wo­wo­ści, tak by ujaw­nił się pełen swo­body i pew­no­ści sie­bie rdzeń two­jej osoby. Bez względu na to, jak obec­nie uka­zu­jesz się światu – jako sar­ka­styczny i twardy, do bólu miły i zgodny czy może spięty i nie­zdarny – wiem, że naj­lep­szy ty cały czas mieszka w tobie. To taki ty, jaki uze­wnętrz­nia się w oto­cze­niu ludzi, przy któ­rych czu­jesz się swo­bod­nie – two­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, naj­bliż­szej rodziny – lub kiedy roz­ko­szu­jesz się byciem w poje­dynkę. To jesteś praw­dziwy ty. Kiedy więc mówię: „Bądź sobą”, mam na myśli praw­dzi­wego cie­bie. Takiego, któ­rym jesteś, kiedy nie czu­jesz lęku. I możesz mi wie­rzyć albo nie, ale wolno ci poka­zy­wać tego praw­dzi­wego sie­bie światu.

Nie wystar­czy jed­nak, żebym to tylko powie­działa. Dla­tego na następ­nych stro­nach poświe­cimy latarką po kątach two­jego mózgu, zacho­wamy to, co się spraw­dza, i zaopa­trzymy cię w narzę­dzia do tego, byś podą­żał w pożą­da­nym przez sie­bie kie­runku.

Twoje „ty” nie­ustan­nie się zmie­nia. Jesteś żywą, oddy­cha­jącą istotą, nie tą samą w wieku dzie­się­ciu czy dwu­dzie­stu lat co w wieku trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu, pięćdzie­się­ciu i tak dalej. Zmie­ni­łeś się z bie­giem lat i dalej będziesz się zmie­niał. Ale jest tu jedna ważna sprawa: musisz wybrać kie­ru­nek tych zmian. Nie będę ci obie­cy­wała „nowego cie­bie”, bo – wierz albo nie wierz – nie ma potrzeby zmie­niać two­jej oso­bo­wo­ści. Musisz tylko zauwa­żyć, że to, kim jesteś, w zupeł­no­ści wystar­cza. Lęk spo­łeczny opiera się na wykrzy­wio­nym postrze­ga­niu praw­dzi­wego sie­bie przy jed­no­cze­snym prze­ko­na­niu, że ten obraz jest praw­dziwy. Wyol­brzy­miamy (czy nawet cał­kiem zmy­ślamy) swoje wady. Zamar­twiamy się swo­imi rze­ko­mymi bra­kami, zupeł­nie zapo­mi­na­jąc o górach darów, które mamy do zaofe­ro­wa­nia. Nie musisz kopio­wać czy­jejś pew­no­ści sie­bie, skoro możesz mieć wła­sną. Jedy­nym, czego potrzeba ci do roz­woju, jest wola spró­bo­wa­nia.

Naucze­nie się bycia sobą i wznie­sie­nie się ponad lęk spo­łeczny pod­niosą jakość każ­dego aspektu two­jego życia – pracy, związ­ków, a nawet zaku­pów w skle­pie spo­żyw­czym. Bycie praw­dzi­wym, auten­tycz­nym sobą, nawet gdy sto­isz w kolejce do kasy, witasz się z ludźmi na przy­ję­ciu czy sie­dzisz w czwar­tek po połu­dniu na semi­na­rium, pomoże ci uzy­skać mak­si­mum z tego cha­otycz­nego, nie­do­sko­na­łego, ale wyjąt­ko­wego życia, któ­rym zosta­łeś obda­rzony. Jedna rzecz, któ­rej jestem pewna w głębi ducha, to to, że wszystko jest z tobą w porządku. Powtó­rzę: wszystko jest z tobą w porządku, nawet jeśli masz się za jed­nost­kowy wyją­tek od tego stwier­dze­nia. Ta książka pomoże ci czuć się kom­for­towo, gdy dasz się przy­ła­pać na byciu sobą. Hory­zonty, ku któ­rym można iść z tego miej­sca, nie mają gra­nic.

Na wstę­pie nauki bycia sobą zaczerp­nijmy nieco inspi­ra­cji od jed­nego z naj­więk­szych mistrzów auten­tycz­no­ści – od czło­wieka, który wznie­cił iskrę rewo­lu­cyj­nej prze­miany i jak nikt inny potra­fił prze­ma­wiać do tłu­mów. W swej cicho­ści Mahatma Gan­dhi wstrzą­snął fun­da­men­tami bry­tyj­skiego impe­ria­li­zmu, popro­wa­dził Indie do nie­pod­le­gło­ści i dał przy­kład ruchom praw oby­wa­tel­skich na całym świe­cie. Możemy się dużo od niego nauczyć.

W 1930 roku w jed­nym z naj­więk­szych aktów swego nie­po­słu­szeń­stwa oby­wa­tel­skiego Gan­dhi popro­wa­dził marsz pro­te­sta­cyjny prze­ciw mono­po­lowi kolo­nial­nego rządu bry­tyj­skiego na sól, pro­dukt konieczny w każ­dym gospo­dar­stwie domo­wym. W owym cza­sie Hin­dusi nie tylko musieli kupo­wać sól po hor­ren­dal­nych pań­stwo­wych cenach, lecz także pła­cić wysoki poda­tek, który naj­bo­le­śniej cią­żył ubo­gim. Kiedy Gan­dhi roz­po­czy­nał swój trzy­stu­ki­lo­me­trowy marsz do wybrzeża Morza Arab­skiego, zebrał wokół sie­bie kil­ku­dzie­się­ciu zwo­len­ni­ków, by skie­ro­wać do nich słowa mądro­ści, apel o pokój i rezy­gna­cję z prze­mocy, który zakoń­czył pro­stym stwier­dze­niem: „Chciał­bym, aby te słowa dotarły do każ­dego zakątka naszej ziemi”.

Dzień po dniu w miarę kon­ty­nu­owa­nia mar­szu i roz­cho­dze­nia się o nim wia­do­mo­ści dołą­czali się do niego kolejni ludzie. Pochód szedł przez trzy i pół tygo­dnia, gro­ma­dząc setki, a potem tysiące uczest­ni­ków. Kiedy w końcu na brzegu morza Gan­dhi uniósł w dło­niach sym­bo­liczną garść zaso­lo­nego pia­sku, przy­glą­dały mu się tysiące zwo­len­ni­ków.

Nie­wiele lat póź­niej Mar­tin Luther King Jr. napi­sał, że cicha rewo­lu­cja oby­wa­tel­skiego nie­po­słu­szeń­stwa Gan­dhiego pod­po­wie­działa „metodę doko­na­nia reformy spo­łecz­nej, któ­rej poszu­ki­wa­łem”. Metody Gan­dhiego zaowo­co­wały sty­lem przy­wódz­twa Kinga w kam­pa­nii na rzecz dese­gre­ga­cji w Bir­ming­ham, boj­ko­cie auto­bu­sów w Mont­go­mery i mar­szu na Waszyng­ton, a osta­tecz­nie były kata­li­za­to­rem ame­ry­kań­skiej ustawy o pra­wach oby­wa­tel­skich z 1964 roku.

Prze­sła­nie Gan­dhiego o odstą­pie­niu od prze­mocy rze­czy­wi­ście dotarło do każ­dego zakątka ziemi – od Ahme­da­badu do Ala­bamy i Waszyng­tonu. Ale sam Gan­dhi nie zawsze pra­gnął być słu­chany i oglą­dany przez miliony. Pamię­tasz Moego z początku tej książki? Moe to zdrob­nie­nie imie­nia Mohan­das – Mohan­das Gan­dhi. W swej auto­bio­gra­fii Gan­dhi poświęca cały roz­dział wła­snemu lękowi spo­łecz­nemu, a ja zapre­zen­to­wa­łam na początku książki swoją para­frazę tej opo­wie­ści. Pisał: „[gdy byłem mło­dym męż­czy­zną] ogar­niały mnie waha­nia, ile­kroć musia­łem sta­nąć przed nie­zna­nym audy­to­rium, i za wszelką cenę uni­ka­łem prze­ma­wia­nia”. Jego lęk nie ogra­ni­czał się zresztą do wystą­pień publicz­nych. „Nawet gdy byłem gdzieś z wizytą towa­rzy­ską, obec­ność pię­ciu lub wię­cej osób odbie­rała mi mowę”. Gan­dhi, który w mło­do­ści nie był w sta­nie wygło­sić toa­stu, w 1947 roku prze­mó­wił do dwu­dzie­sto­ty­sięcz­nego tłumu.

Wspo­mi­na­jąc swoje życie, Gan­dhi napi­sał: „Muszę powie­dzieć, że poza spo­ra­dycz­nym nara­że­niem mnie na wyśmia­nie moja wro­dzona nie­śmia­łość w naj­mniej­szym stop­niu nie była dla mnie zawadą. Widzę raczej, że odwrot­nie – bar­dzo mi się przy­słu­żyła. Mój pełen waha­nia namysł pod­czas mowy, który kie­dyś mnie iry­to­wał, teraz daje mi przy­jem­ność”.

Lęk spo­łeczny przy­jem­no­ścią? Może się wyda­wać, że nie ma żad­nej war­to­ści w przej­mo­wa­niu się tym, jak inni nas oce­niają. Ale zasta­nówmy się. Gan­dhi ma rację. Zacho­wa­nie pew­nej dozy lęku spo­łecz­nego, która nadaje wagę i sza­cu­nek prze­ko­na­niom i spoj­rze­niu innych, zapew­nia istotną moc. Empa­tia, respekt, rów­ność – bez względu na to, jak to nazwiemy, zwłasz­cza w naszym momen­cie w histo­rii jest to potrzebna wraż­li­wość na naszych współ­to­wa­rzy­szy podróży przez życie.

W auto­bio­gra­fii Gan­dhi pisał o swoim lęku spo­łecz­nym: „Pozwo­lił mi uro­snąć. Pomógł mi w moim roze­zna­niu prawdy”. Mam nadzieję, że ta książka pomoże ci w twoim roze­zna­niu. Ta prawda jest już w tobie. Niczego ci nie brak. Wznie­śmy się razem ponad lęk przed ludźmi i odkryjmy potęgę bycia sobą.

1. Skale te stra­ciły w mojej wer­sji for­malną postać, gdyż wycię­łam pewne ele­menty, by unik­nąć powtó­rzeń, a inne aktu­ali­zo­wa­łam zgod­nie z języ­kiem i tech­niką naszych cza­sów (przyp. aut.). [wróć]

2. Choć ripo­sta na „bądź sobą” czę­sto brzmi: „A co jeśli tak naprawdę jestem szują?”, uwa­żam, że szu­jo­stwo jest pod­szyte stra­chem i poczu­ciem zagro­że­nia. Kiedy ten strach pierzch­nie, w ślad za nim pój­dzie też jędzo­wa­tość (przyp. aut.). [wróć]

3. Dla­czego? Czas gra na naszą korzyść. Lęk spo­łeczny stop­niowo maleje z wie­kiem. Nie da się uni­kać wszyst­kiego i wszyst­kich. W miarę sta­rze­nia się ludzie w natu­ralny spo­sób mniej przej­mują się opi­niami innych. Po co jed­nak cze­kać, aż dokona tego czas, skoro możemy mu w tym pomóc (przyp. aut.)?\ \ Dzięki uprzej­mo­ści Gemmy Cor­rell. http://www.ago­od­son.com/illu­stra­tor/gemma-cor­rell/.[wróć]

Cześć pierwsza. To nie tylko ja tak mam? Przedstawienie lęku społecznego

Część pierw­sza

To nie tylko ja tak mam? Przed­sta­wie­nie lęku spo­łecz­nego

Rozdział 1. Skąd się to wszystko wzięło? Jak zakorzenia się lęk społeczny

Roz­dział 1

Skąd się to wszystko wzięło? Jak zako­rze­nia się lęk spo­łeczny

Jim nie prze­pusz­czał ani jed­nego nie­dziel­nego wie­czoru w szkole tańca.

Na dwo­rze ostat­nie jesienne liście trzy­mały się drzew, pło­nąc na poma­rań­czowo i drżąc w podmu­chach wia­tru Nowej Anglii1. W środku wiel­kie pomiesz­cze­nie wyglą­dało jak sala weselna, tyle że w odwrot­nych pro­por­cjach. W kącie znaj­do­wało się parę okrą­głych, przy­kry­tych lnia­nymi obru­sami sto­li­ków ban­kie­to­wych, na któ­rych stały w nie­ła­dzie nie­do­pite szklanki wody, a zasad­ni­cza część pomiesz­cze­nia była prze­zna­czona na wielki, błysz­czący par­kiet taneczny. Z gło­śni­ków dobie­gały dźwięki How Sweet It Is Marvina Gaye’a.

Na par­kie­cie się działo – w luź­nych rzę­dach stało dwa­dzie­ścia par, ćwi­czą­cych East Coast Swing pod okiem Tomasa, oka­za­łego Bra­zy­lij­czyka będą­cego wła­ści­cie­lem szkoły. Każ­dego nie­dziel­nego wie­czoru Tomas pro­wa­dził zbio­rowe zaję­cia, które prze­ra­dzały się we wspólny taniec – nazy­wał to impre­zową lek­cją. Obsłu­gi­wał sprzęt nagła­śnia­jący, przed każdą pio­senką zapo­wia­da­jąc: „Panie i pano­wie, oto foks­trot!” albo „Następny kawa­łek, rumba!”. Uczest­nicy zajęć zapra­szali się nawza­jem do tańca i ćwi­czyli kroki, a pomię­dzy nimi krą­żyli instruk­to­rzy, dający wska­zówki i kory­gu­jący postawę – tu dłoń poło­żyć na ramie­niu, tam pod­nieść brodę. Przez cztery lata od chwili zain­te­re­so­wa­nia się tań­cem towa­rzy­skim Jim, pięć­dzie­się­cio­sze­ścio­la­tek o szczu­płej syl­wetce bie­ga­cza i równo przy­cię­tych rudych wło­sach, zdra­dza­ją­cych jego irlandz­kie korze­nie, zdą­żył stać się tu sta­łym bywal­cem.

Tego wie­czoru, gdy wybrzmiały ostat­nie dźwięki A Wink and a Smile Harry’ego Con­nicka Jr. i pary spo­wol­niły foks­trota, Tomas pochy­lił się do mikro­fonu. Z bły­skiem w oku powie­dział: „Dobrze, czy mogę popro­sić, żeby wszy­scy oprócz May­umi zeszli z par­kietu?”. Jim się zdzi­wił. Tomas zwy­kle pusz­czał melo­die jedna zaraz po dru­giej, by wszy­scy zosta­wali na par­kie­cie. Ale tego wie­czoru stało się ina­czej. May­umi była instruk­torką Jima, więc uprzej­mie zakla­skał, po czym obró­cił się i skie­ro­wał do skła­da­nych krze­se­łek. Ale Tomas mówił dalej: „Mamy dziś dla was wszyst­kich występ nie­spo­dziankę: taniec uro­dzi­nowy!”.

Jim zamarł. Dziś były jego uro­dziny. Jakim cudem się o tym dowie­dzieli? Nikomu nic nie mówił. Obró­cił się w stronę par­kietu i spoj­rzał pomię­dzy gło­wami kil­ku­dzie­się­ciu osób. W pustym kręgu stała oto­czona przez widzów roz­pro­mie­niona May­umi, wycią­ga­jąc ku niemu rękę.

Jaką róż­nicę robią czas i prak­tyka. Cztery lata wcze­śniej nawet w naj­śmiel­szych snach Jim nie wyobra­żałby sobie, że będzie uczest­ni­czył w impre­zach, tym bar­dziej tanecz­nych, na któ­rych będzie pod­cho­dził do kobiet i odsta­wiał cza-czę oto­czony lustrami i dzie­siąt­kami innych ludzi.

Jim dora­stał na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych w irlandzko-kato­lic­kiej dziel­nicy Dorche­ster, na robot­ni­czym osie­dlu w sercu Bostonu. Jego ojciec, cichy i zrów­no­wa­żony męż­czy­zna, pra­co­wał przez trzy­dzie­ści lat jako kon­ser­wa­tor zie­leni w Harvar­dzie; matka była sekre­tarką w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej. Razem z młod­szym bra­tem, Ryanem, Jim miesz­kał na dru­gim pię­trze kamie­nicy, jakie bostoń­czycy nazy­wają tri­ple-dec­ker (dosł. trój­po­kła­dowce) – ich miesz­ka­nie było wci­śnięte mię­dzy iden­tyczne na górze i dole. Po szkole Jim i Ryan krę­cili się po osie­dlu z dziećmi z sąsiedz­twa, które w nie­ma­łej czę­ści były ich kuzy­no­stwem. Jeśli tylko zaspy nie pokry­wały jezdni, chłopcy mogli grać w hokeja ulicz­nego, obrzu­ca­jąc się po kole­żeń­sku wyzwi­skami i na zmianę wycią­ga­jąc krą­żek spod wiel­kich jak jachty aucisk o winy­lo­wych dachach. Pomię­dzy ter­cjami bie­gali do sklepu wie­lo­bran­żo­wego na rogu, by za resztę ze spra­wun­ków dla mamy kupo­wać nie­mal codzienne racje Moun­tain Dew i Twin­kies.

Miesz­kańcy osie­dla byli zro­śnięci ze sobą, w prze­no­śni i dosłow­nie. „Gdy­bym chciał, mógł­bym prze­sko­czyć z mojego okna w okna domu po sąsiedzku – wspo­mina Jim. – Domy stały tak bli­sko sie­bie”. Ta fizyczna bli­skość odzwier­cie­dlała też bli­skie więzi mię­dzy­ludz­kie. Jeżeli poja­wiał się tu obcy, miesz­kańcy od razu to zauwa­żali i pytali: „W czym pomóc?”. Wszy­scy mieli oko na ulice, na dzieci.

– Było bez­piecz­nie – mówi Jim. – Cho­ciaż cza­sami mia­łem przez to kło­poty. Wycho­dzi­li­śmy z bra­tem poba­wić się i mama pro­siła, żeby­śmy nie odda­lali się poza ulicę Lin­den. A my oczy­wi­ście szli­śmy dalej. Więc po powro­cie do domu dosta­wa­li­śmy szla­ban. „Skąd wie­dzia­łaś?”, pyta­łem. A ona na to: „Pani O’Neill widziała cię i zadzwo­niła”. Nic nie mogło mi się upiec. Ale ozna­czało to, że zawsze byli­śmy bez­pieczni. Nie chciał­bym dora­stać w żad­nym innym miej­scu.

O ile jed­nak baczne oczy sąsia­dów ozna­czały dla Jima i jego kole­gów bez­pie­czeń­stwo, o tyle dla jego matki Maeve miały jesz­cze inne zna­cze­nie. Gdy Jim i Ryan szli do szkoły, kościoła, na przy­ję­cie rodzinne czy po pro­stu pograć w hokeja, zanim wypa­dli jak burza po scho­dach na dwór, Maeve odpra­wiała przy nich swój zwy­cza­jowy rytuał. „Chodź­cie no tu, niech się wam przyj­rzę”, mówiła i lustro­wała ich od stóp do głów, popra­wia­jąc nie­sforny kosmyk wło­sów i pucu­jąc pośli­nio­nym pal­cem umo­ru­saną buzię.

– Musie­li­śmy wyglą­dać dobrze – wspo­mina Jim. – W powie­trzu cią­gle wisiał strach. Strach przed potę­pie­niem. Strach, że sąsie­dzi zaczną mówić. Że sąsiadki się zejdą, poki­wają gło­wami, pocmo­kają i powie­dzą: „Widzia­ły­ście wczo­raj chło­pa­ków od Nola­nów?”.

Po powro­cie do domu odby­wał się inny rytuał. Pod­czas gdy chłopcy mysz­ko­wali w szaf­kach, szu­ka­jąc cze­goś do jedze­nia, Maeve pytała: „Natknę­li­ście się na kogoś? Widzie­li­ście kogoś z sąsia­dów?”. Jim opo­wiada:

– Pano­wała atmos­fera cią­głego bycia na widoku. Cią­głego bycia lustro­wa­nym. Matka żyła w nie­ustan­nym stra­chu, że ktoś z sąsia­dów zoba­czy, jak bawimy się w jakichś śmie­ciach, zacho­wu­jemy nie­od­po­wied­nio czy nie wiem co. Ale nie umiała tego wyar­ty­ku­ło­wać.

Maeve robiła się jesz­cze bar­dziej spe­szona, gdy sama miała gdzieś wyjść.

– Naj­gor­sze było sta­nie z nią w kolejce w banku – opo­wiada Jim. – Bo była tam w potrza­sku. Ktoś mógłby ją zoba­czyć, a ona nie mogła nic na to pora­dzić. Czuła się jak na widelcu, sto­jąc mię­dzy tymi czer­wo­nymi linami do okienka kaso­wego.

Z bie­giem lat jej dys­kom­fort się pogłę­biał i w końcu Maeve prak­tycz­nie prze­stała wycho­dzić z domu. Posy­łała Jima i Ryana do kościoła, ale sama tam nie cho­dziła. Jak wyja­śnia Jim:

– Myślę, że za bar­dzo bała się wyjść do kościoła i zoba­czyć z ludźmi, posy­łała więc nas w zastęp­stwie, żeby sąsiadki nie gadały. Pró­bu­jąc to z cza­sem zro­zu­mieć, chcia­łem być wyro­zu­miały i uwa­ża­łem, że może była zbyt dumna, ale wiem, że cho­dziło o strach.

Nie ma wąt­pli­wo­ści, że strach jest gene­tyczny. Jeżeli masz bli­skiego krew­nego – w przy­padku Jima matkę – z zabu­rze­niem lęko­wym, wystę­puje u cie­bie cztero- do sze­ścio­krot­nie więk­sze ryzyko takiego zabu­rze­nia. Ale gene­tyka psy­chiczna to puz­zle, kostka Rubika dopro­wa­dza­jąca do roz­pa­czy nawet naj­bar­dziej sys­te­ma­tycz­nych naukow­ców. Dla­czego? Po pierw­sze, w odróż­nie­niu od cho­roby Hun­ting­tona czy nie­do­krwi­sto­ści sier­po­wa­to­kr­win­ko­wej lęk nie znaj­duje się pod kon­trolą poje­dyn­czego genu. Nie jest jed­nak jasne, czy wynika z roz­le­głych efek­tów wywie­ra­nych przez zale­d­wie parę genów czy z ogra­ni­czo­nych efek­tów wielu. Nakłada się na to pro­blem zwany zło­żo­no­ścią feno­ty­pową, co ozna­cza, że lęk przy­po­mina mito­lo­giczną hydrę z wie­loma róż­nymi gło­wami. Lęk spo­łeczny nie­wąt­pli­wie zali­cza się do kate­go­rii „lęku”, ale podob­nie należą do niej tak odmienne prze­jawy jak zabu­rze­nie obse­syjno-kom­pul­syjne, napady paniki czy fobia przed pają­kami. Trudno jest sobie wyobra­zić, w jaki spo­sób tak różne kwiaty mogą kieł­ko­wać z jed­nego zia­renka gene­tycz­nego.

Po dru­gie, lęk nie jest sta­nem obiek­tyw­nym – przy­naj­mniej w świe­tle dzi­siej­szej wie­dzy. Nie ist­nieje bada­nie labo­ra­to­ryjne, które okre­śla­łoby jego poziom. Nie da się zoba­czyć lęku w oglą­da­nej pod mikro­sko­pem próbce krwi Jima czy Maeve. Na razie wystę­po­wa­nie u kogoś lęku opie­ramy na jego dekla­ra­cji. Choć geny pro­wa­dziły do eks­pre­sji lęku przez tysiąc­le­cia, zabu­rze­nie lęku spo­łecz­nego (fobię spo­łeczną, czyli wer­sję tego lęku przez wiel­kie „L”) po raz pierw­szy opi­sano w lite­ra­tu­rze facho­wej dopiero w 1966 roku, a zostało ono pre­cy­zyj­nie zde­fi­nio­wane w 1980 roku. W tej sytu­acji nie jest nawet jasne, czy nowo­cze­sne, sko­dy­fi­ko­wane przez czło­wieka dia­gnozy będą się pokry­wać z naszymi pra­daw­nymi geno­mami.

Ostat­nią kom­pli­ka­cją jest ści­sły splot gene­tyki z doświad­cze­niem, przy­po­mi­na­jący połą­cze­nie kawy z mle­kiem. Nasze bie­żące decy­zje są moty­wo­wane uspo­so­bie­niem, ale czy pre­fe­ren­cja do zosta­nia w domu i poczy­ta­nia książki odzwier­cie­dla okre­śloną kon­ste­la­cję gene­tyczną, czy też odpo­wiada nam, bo się do tego przy­zwy­cza­ili­śmy? Krótko mówiąc, to, że lęk jest gene­tyczny, jest jasne jak słońce, ale w jaki spo­sób jest gene­tyczny, jest mętne jak brudna woda.

Oprócz gene­tyki ziarna lęku spo­łecz­nego są zasie­wane na zasa­dzie ucze­nia się. W pew­nym momen­cie tak jak Jim nauczy­li­śmy się bać osądu innych, nauczy­li­śmy się ukry­wać to, co jest poten­cjal­nie upo­ka­rza­jące. Lek­cję tę mogło nam wbić do głowy poje­dyn­cze doświad­cze­nie, na przy­kład tor­sje przy wszyst­kich na szkol­nej aka­de­mii albo atak paniki w zatło­czo­nej restau­ra­cji, po któ­rym prze­jęta kel­nerka wezwała pogo­to­wie, poli­cję i straż pożarną. Mogło cho­dzić o bycie świad­kiem trau­ma­tycz­nej sceny, takiej jak pobi­cie kolegi przez chu­li­ga­nów lub obser­wo­wa­nie, jak nie­wy­da­rzony nauczy­ciel dzień po dniu poniża wybra­nego ucznia w kla­sie. Strach mógł się zro­dzić z dora­sta­nia w wyizo­lo­wa­nej rodzi­nie, w któ­rej nie widziano celo­wo­ści utrzy­my­wa­nia kon­tak­tów towa­rzy­skich. Bez względu na to, w jaki spo­sób tra­fiła do nas lek­cja lęku spo­łecz­nego, wytwo­rzyła strach przed przy­ła­pa­niem nas na robie­niu cze­goś głu­piego czy nie­sto­sow­nego – przed obna­że­niem. Lek­cje te są czę­sto sub­telne i nie­moż­liwe do uchwy­ce­nia. W moim przy­padku, jak u wielu innych, nie było kon­kret­nego początku; ten lęk ist­niał po pro­stu zawsze.

W sytu­acji Jima prze­strogi Maeve, że jest obser­wo­wany i osą­dzany w każ­dym miej­scu, do jakiego się uda, w połą­cze­niu z zewnętrz­nym potwier­dze­niem tego przez różne panie O’Neill, kształ­to­wały go przez lata, jak stru­mień rzeźbi swe koryto w skale. Po pięć­dzie­się­ciu latach Jim mówi: „Zawsze mia­łem poczu­cie, że ludzie mi się przy­glą­dają. Że zoba­czą coś złego. Wsz­cze­piła to w mojego brata i we mnie”.

Wchła­niamy sygnały ze swo­ich rodzin jak gąbka, nie zda­jąc sobie sprawy, że w głębi nas kry­sta­li­zują się pewne fun­da­men­talne prze­ko­na­nia. W innych domach mogą być prze­ka­zy­wane zupeł­nie inne lek­cje, na przy­kład że plot­ko­wa­nie z sąsia­dami na weran­dzie sta­nowi ide­alny spo­sób spę­dza­nia sobot­niego popo­łu­dnia albo że popi­sy­wa­nie się swo­imi wygi­ba­sami na środku par­kietu to frajda jakich mało, a nie kata­strofa. Mój mąż wyrósł w prze­ko­na­niu, że hydrau­li­ków czy innych fachow­ców obo­wiąz­kowo zapra­sza się do stołu pod­czas obiadu. Jeśli zaś wyra­sta­li­śmy w takim domu jak Jima albo nawet w jego łagod­niej­szej wer­sji, przy­wy­kli­śmy ocze­ki­wać, że ludzie nie tylko będą nas oce­niać, ale wręcz potę­piać. I tę obawę odczuwa się jak realny fakt. Uwa­żamy, że świat już taki jest. Taka jego wizja spra­wia, że jeste­śmy zewsząd oto­czeni przez osądy i pozo­sta­jemy osa­mot­nieni w swoim stra­chu.

Strach ten ma swoją cenę. Utrud­nia pozna­wa­nie ludzi, zbli­że­nie się do nich, przy­jemne spę­dza­nie z nimi czasu. Utrud­nia popro­sze­nie o to, czego potrze­bu­jemy. Może spra­wić, że inni będą nas mieli za wynio­słych, nie­mi­łych czy chłod­nych, pod­czas gdy my jeste­śmy tylko spięci. W skraj­nym przy­padku może dopro­wa­dzić do depre­sji i izo­la­cji. I oczy­wi­ście staje na dro­dze do bycia sobą.

Pew­nego upal­nego let­niego dnia, gdy Jim miał czter­na­ście lat, lotem bły­ska­wicy roze­szła się wia­do­mość, że na ich osie­dle, gdzie w 90 pro­cen­tach miesz­kali chłopcy, wpro­wa­dziła się rodzina z dwójką córek. Poja­wiły się Deena i jej sio­stra. Deena, też czter­na­sto­latka, miała dłu­gie, kasz­ta­nowe włosy i sze­roki, zachę­ca­jący uśmiech. Była wyjąt­kowo uro­dziwa i – jak chłopcy z sąsiedz­twa szybko zauwa­żyli – nad­zwy­czaj dobrze jak na swój wiek roz­wi­nięta.

Jej dom stał na samym rogu, ostatni przed prze­lo­tową ulicą. Znaj­do­wał się też ide­al­nie naprze­ciw domu kuzynki Jima, Rosa­leen. Ile­kroć Jim dokąd­kol­wiek się wybie­rał – do szkoły, Rosa­leen, sklepu i z powro­tem – musiał prze­cho­dzić tuż przed fron­to­wymi scho­dami Deeny, na któ­rych dziew­czyna czę­sto sie­działa ze swoją sio­strą, pod­wi­ja­jąc pod sie­bie swe bocia­nie nogi. Choć Jim był onie­śmie­lony, jak więk­szość hete­ro­sek­su­al­nych chłop­ców, mija­nie ich kilka razy dzien­nie spra­wiło, że w końcu zaczął rzu­cać: „Cześć” przy­jaź­nie uśmie­cha­ją­cej się Deenie i jej młod­szej sio­strzyczce. Kolejne prze­mar­sze tam i z powro­tem zaowo­co­wały poka­za­niem jego nie­bie­skiego seg­mentu w głębi ulicy i żar­to­bli­wymi komen­ta­rzami o zrzę­dli­wych sąsia­dach. Pew­nego dnia Deena miała czer­wone oczy – jej bab­cia upa­dła i zła­mała sobie bio­dro. Jim uważ­nie wysłu­chał potoku prze­stra­szo­nych i peł­nych nie­po­koju słów Deeny, nie wie­dząc, co ma mówić, ale bar­dzo chcąc jej jakoś pomóc. W miarę upływu kolej­nych mie­sięcy ich kon­takty nabrały cze­goś na wzór swo­body – mak­sy­mal­nej, jaką można osią­gnąć pod napo­rem hura­ganu doj­rze­wa­nia i roz­pacz­li­wego pra­gnie­nia czter­na­sto­lat­ków, by nie zostać odrzu­co­nym.

– A potem pew­nego dnia – wspo­mina Jim – któ­ryś z moich kole­gów pod­szedł do mnie w szkole i powie­dział: „Chło­pie, ty to wpa­dłeś w oko tej Deenie”. I to był począ­tek końca. Nie wie­dzia­łem, co mam mówić ani robić. Od tam­tej chwili, ile­kroć ją widzia­łem, cho­wa­łem się za krzaki albo za samo­chód, za cokol­wiek. Uni­ka­łem jej jak ognia. Do tego czasu ni­gdy się przed nikim nie cho­wa­łem. Ale wtedy nauczy­łem się uni­ka­nia.

To był ten prze­ło­mowy moment. O ile gene­tyka i wycho­wa­nie zała­do­wały strzelbę, o tyle kolega Jima nie­chcący pocią­gnął za spust. Oczy­wi­ście wszy­scy mie­li­śmy różne ską­pane w adre­na­li­nie momenty naj­głęb­szego skrę­po­wa­nia, gdy paliły nas policzki i chcie­li­śmy się zapaść pod zie­mię. Co jed­nak zmie­nia taki poje­dyn­czy wypa­dek w pożar lęku spo­łecz­nego, który pło­nie, pło­nie i nie chce zga­snąć? Uni­ka­nie. W naj­prost­szym uję­ciu uni­ka­nie polega na odwra­ca­niu się od cze­goś, czego się boimy, by poczuć się lepiej. I w tym tkwi szko­puł: dzięki uni­ka­niu naprawdę czu­jemy się lepiej, przy­naj­mniej na krótką metę. Lęk chwi­lowo odcho­dzi. W przy­padku Jima przy­ci­chał aż do następ­nego razu, gdy chło­pak widział z daleka Deenę na ulicy i przy­ku­cał za naj­bliż­szym che­vro­le­tem.

Jed­nak na dłuż­szą metę uni­ka­nie pro­wa­dzi do kata­strofy. Jest wro­giem numer jeden dobrego samo­po­czu­cia emo­cjo­nal­nego i hołubi wszel­kie lęki, nie tylko spo­łeczne. Aby lęk spo­łeczny stał się pro­ble­mem, nie wystar­czą gene­tyka i doświad­cze­nia – ten lęk musi rosnąć i być tro­skli­wie pie­lę­gno­wany. Uni­ka­nie zapew­nia mu takie warunki, i to ide­al­nie.

Oczy­wi­ście trudno ocze­ki­wać od nasto­latka, żeby zda­wał sobie sprawę z dłu­go­fa­lo­wych kon­se­kwen­cji stra­te­gii uni­ków. Jim wie­dział po pro­stu tyle, że pozwala mu to odsu­nąć w cza­sie moment, w któ­rym będzie musiał powie­dzieć Deenie, iż on też bar­dzo ją polu­bił. W ten spo­sób odda­lał od sie­bie skrę­po­wa­nie pierw­szej miło­ści. A co naj­waż­niej­sze, odda­lał też moż­li­wość, że po naprawdę dobrym pozna­niu go Deena zda­łaby sobie sprawę – jak bał się Jim – że popeł­niła okropny błąd, to zaś prze­pu­ści­łoby jego serce przez maszynkę do mięsa.

To ten strach jest sed­nem lęku spo­łecz­nego. Poczu­cie, że to, co jest w nas zawsty­dza­ją­cego, dys­kwa­li­fi­ku­ją­cego czy wadli­wego, ujawni się przed wszyst­kimi. Jim bał się, jak to nazy­wam, obna­że­nia. Lęk spo­łeczny nie polega na samym stra­chu przed oceną; to jest strach, że sędzio­wie mają rację. Uwa­żamy, że jest z nami coś nie w porządku, i sto­su­jemy uniki, aby to ukryć. W naszym prze­ko­na­niu, jeśli doj­dzie do obna­że­nia, zosta­niemy odrzu­ceni, upo­ko­rzeni, potę­pieni.

Czego kon­kret­nie się oba­wiamy? Dr David Mosco­vitch, psy­cho­log-myśli­ciel z Uni­wer­sy­tetu w Water­loo, ma teo­rię, że obna­że­nie doko­nuje się na czte­rech płasz­czy­znach:

Lęk.

Przede wszyst­kim możemy się oba­wiać, że ludzie zauważą fizyczne oznaki samego lęku – plamy potu na bluzce, rumieńce, jakby bab­cia przy­ła­pała nas na oglą­da­niu porno, czy duka­nie jak uczest­niczka kon­kursu pięk­no­ści, która nie radzi sobie z odpo­wie­dzią na pyta­nie przed mikro­fo­nem. Dla­tego w sza­fie mamy pełno gol­fów, a w łazience zapas super­sil­nych anty­per­spi­ran­tów. Nie korzy­stamy ze wskaź­nika lase­ro­wego ani nie pijemy przy ludziach wody z pla­sti­ko­wego kubeczka, żeby nie zauwa­żyli, jak drżą nam ręce. Nie widzą nas spo­co­nych, ale tylko dla­tego, że ani na chwilę nie zdej­mu­jemy swe­tra. Albo łykamy coś na uspo­ko­je­nie.

Wygląd.

Być może uwa­żamy, że pod wzglę­dem wyglądu mamy się czego wsty­dzić – nie jeste­śmy dość atrak­cyjni, źle się ubra­li­śmy, mamy włosy w nie­ła­dzie. Przy­było nam za dużo kilo­gra­mów. Wszy­scy zoba­czą plamki na skó­rze i pomy­ślą, że to jakaś paskudna cho­roba. Z któ­rej strony nie spoj­rzeć, nie przed­sta­wia się to dobrze.

Cha­rak­ter.

To poważna sprawa. Możemy mieć ogólne zastrze­że­nia do swo­jej oso­bo­wo­ści: nie jeste­śmy fajni, przy­nu­dzamy, mamy się za nie­mą­drych, nie­wy­da­rzo­nych, narwa­nych, nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych, nie­kom­pe­tent­nych, nie­po­rad­nych czy nie­uda­nych. W chwi­lach sła­bo­ści mru­czymy do sie­bie: „Co, do cho­lery, ze mną jest?”. Odpo­wiedź na to pyta­nie wska­zuje nasz fun­da­men­talny strach. Bez względu na to, co to jest kon­kret­nie, ujaw­nie­nie tej sprawy uświa­domi wszyst­kim, jakim zerem jeste­śmy.

Umie­jęt­no­ści spo­łeczne.

To kolejna wielka sprawa. Być może uwa­żamy, że brak nam oso­bo­wo­ści albo że jeste­śmy roz­pacz­li­wie nie­zdarni. Oba­wiamy się, że nie będziemy mieli nic do powie­dze­nia, nie będziemy chwy­tać sensu, w gło­wie pojawi się nam pustka; że jeste­śmy za cisi, zbyt nudni; że nie zapa­nu­jemy nad emo­cjami, będziemy się plą­tać w zezna­niach, ludzie nie zro­zu­mieją, o co nam cho­dzi, i spoj­rzaw­szy na nas z nie­do­wie­rza­niem, popro­szą o powtó­rze­nie, zwra­ca­jąc się do nas tonem, jakim mówi się do trzy­latka.

Zamiast więc ryzy­ko­wać obna­że­nie, cho­wamy się. Nie­kiedy wprost, jak w przy­padku Jima dają­cego nura w krzaki. Ale nie­kiedy robimy to dys­kret­nie: wpa­tru­jąc się w swój tele­fon, uni­ka­jąc patrze­nia na ludzi albo sie­dząc w mil­cze­niu, gdy wszy­scy w naj­lep­sze roz­pra­wiają.

Uni­ka­nie Deeny nauczyło Jima dwóch rze­czy. Po pierw­sze, że kon­takty z nią są ryzy­kowne – wręcz groźne. Gro­ziły upo­ko­rze­niem, ewen­tu­al­no­ścią, że coś się zacznie, a ona potem straci zain­te­re­so­wa­nie i skaże Jima na męczar­nie mło­dzień­czego zawodu miło­snego. Choć było to nie­wąt­pli­wie moż­liwe, trzy­ma­jąc się bar­dzo, bar­dzo daleko od niej, Jim ni­gdy nie miał oka­zji prze­ko­nać się, że sprawy nie muszą poto­czyć się w taki spo­sób.

Drugą sprawą, któ­rej nauczyło Jima uni­ka­nie, jest to, że nie potrafi zare­ago­wać na zain­te­re­so­wa­nie Deeny. Uni­ka­nie to odpo­wied­nik tro­skli­wej kwoki w twoim mózgu – chce dobrze, ale odgra­dza­jąc cię od danej sytu­acji, nie­chcący posyła sygnał, że sobie z nią nie pora­dzisz. Osła­nia­jąc cię przed nie­bez­pie­czeń­stwem, spra­wia, że nie możesz dojść do wnio­sku: „Hej, to nie było takie okropne” albo „Zaraz, zaraz, nie stało się nic złego”, i blo­kuje bio­rącą się z tego pew­ność sie­bie, która wynika z poko­ny­wa­nia coraz więk­szych wyzwań.

Pod­su­mo­wu­jąc: za każ­dym razem, kiedy wykrę­camy się od pój­ścia na piwo z kole­gami z pracy (Nie, muszę jesz­cze coś dokoń­czyć, nie cze­kaj­cie na mnie), uni­kamy powie­dze­nia przy­ci­na­ją­cej nam włosy fry­zjerce, że nie chcie­li­śmy, aby były aż tak krót­kie (Nie chcę, żeby poczuła się ura­żona – w końcu trzyma w rękach nożyczki!), czy zwle­kamy z odda­niem do sklepu prze­ście­ra­dła na mate­rac o dłu­go­ści 220 cen­ty­me­trów, pod­czas gdy chcie­li­śmy tylko 180 cen­ty­me­trów (Może da się to zro­bić przez inter­net?) – potwier­dzamy naszemu mózgowi, że ta roz­mowa, to wyda­rze­nie, ci ludzie są z jakie­goś nie­zna­nego powodu nie­bez­pieczni, a my nie potra­fimy sobie z nimi pora­dzić. Co gor­sza, tra­cimy oka­zje do zbie­ra­nia przy­kła­dów świad­czą­cych prze­ciw­nie. Nie dowia­du­jemy się, że pomi­nąw­szy zapa­da­jącą raz czy dwa razy krę­pu­jącą ciszę przy piwie, w sumie kole­dzy z pracy nas lubią. Sie­dzimy jak tru­sie, obli­cza­jąc w myślach, ile czasu zabie­rze nam zapusz­cze­nie grzywki. Śpimy na zwi­ja­ją­cym się prze­ście­ra­dle, prze­wra­ca­jąc oczami na wła­sne nie­udacz­nic­two. Dla uwraż­li­wio­nego na lęk mózgu koszty te są małą ceną do zapła­ce­nia za unik­nię­cie nie­bez­pie­czeń­stwa i odrzu­ce­nia. Jeżeli jed­nak są pła­cone raz za razem, powięk­szamy swoje manko doświad­czeń i pew­no­ści sie­bie, nie mówiąc już o kon­ty­nu­owa­niu serii bez­na­dziej­nych fry­zur.

Po mniej wię­cej roku cho­dze­nia okrężną drogą i cho­wa­nia się za autami Jim dowie­dział się od kolegi z sąsiedz­twa, że w poprzed­nim tygo­dniu cała rodzina Deeny się wypro­wa­dziła. Chło­pak ode­tchnął z ulgą, lecz ku swemu zasko­cze­niu był też głę­boko roz­cza­ro­wany. Roz­cza­ro­wany sobą oraz tym, że w taki oto spo­sób zakoń­czyła się ta histo­ria. Kiedy zaś raz odkrył metodę uni­ka­nia, stała się ona dla niego stan­dar­dową reak­cją na wyzwa­nia wieku mło­dzień­czego i wcze­snej doro­sło­ści. Dzie­dzic­two gene­tyczne, połą­czone z lek­cjami od Maeve i wzmoc­nione uni­ka­niem, roz­ro­sło się w mózgu Jima na dobre.

Prze­skoczmy bli­sko czter­dzie­ści lat do przodu. Tuż przed pięć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami Jim zna­lazł się na życio­wym zakrę­cie: po dłu­gim, ale burz­li­wym mał­żeń­stwie jego żona spa­ko­wała manatki i zamiesz­kała z innym męż­czy­zną, zosta­wia­jąc go samego z jego lękami.

– Na mój lęk mówiła „twoja zabawka” – wspo­mina. – Krzy­czała do mnie: „Musisz iść do leka­rza”, ale kiedy w końcu posze­dłem, nie mogła znieść tego, że potrze­bo­wa­łem pomocy.

Po roz­wo­dzie Jim dalej pra­co­wał i dbał o ele­men­tarne sprawy bytowe, ale na tym koniec. Od piąt­ko­wego popo­łu­dnia po pracy do ponie­dział­ko­wego ranka sie­dział w domu. Czy­tał powie­ści histo­ryczne, po czę­ści dla­tego, że mu się podo­bały, ale głów­nie dla­tego, że bał się zająć czym­kol­wiek innym. Spo­ra­dycz­nie poja­wiał się na rodzin­nych uro­czy­sto­ściach – chrzci­nach, czu­wa­niach – ale od momentu otrzy­ma­nia zapro­sze­nia na nie przez dwa, trzy tygo­dnie cho­dził jak struty, bojąc się, co będzie miał mówić, jak będzie się czuł i w ogóle jak wszystko wypad­nie. W kry­tycz­nym dniu nie­raz odwo­ły­wał swoje przy­by­cie, osten­ta­cyj­nie kasz­ląc do słu­chawki i zasła­nia­jąc się cho­robą.

Jego kuzynka Rosa­leen zauwa­żyła te nie­obec­no­ści i zanie­po­ko­iła się o niego. Powie­działa mu, że musi zacząć wycho­dzić do świata, bo zdzi­wa­czeje. Zachę­ciła go do cho­dze­nia do kościoła, więc poja­wiał się tam, żeby zro­bić jej przy­jem­ność, ale po kilku tygo­dniach z tego zre­zy­gno­wał. Wtedy wpa­dła na pomysł klubu książki. „Prze­cież uwiel­biasz czy­tać – prze­ko­ny­wała go, gdy potrzą­sał głową. – Musisz ruszyć się z domu”. Zaczął więc jeź­dzić na week­endy do rodzin­nego domku let­niego nad jezio­rem, kiedy nikt inny z niego nie korzy­stał. Gdy prze­by­wał sam nad wodą, obser­wo­wał innych ludzi, ale z nikim nie roz­ma­wiał. Rosa­leen prze­wró­ciła oczami. Nie o to jej cho­dziło.

Wielu z nas ma w swoim życiu taką Rosa­leen. Zachęty dla osób lękli­wych spo­łecz­nie roz­cią­gają się od umiar­ko­wa­nie pro­tek­cjo­nal­nych (Dasz sobie radę!) do gra­ni­czą­cych z pogróż­kami (Chcesz umie­rać w samot­no­ści?). Jed­nak próby zara­dze­nia bra­kowi życia towa­rzy­skiego, które legło w gru­zach pod wszech­obec­nym skrę­po­wa­niem, pole­ga­jące na mobi­li­zo­wa­niu do wyj­ścia mię­dzy ludzi dla­tego, że „dobrze ci to zrobi”, mają nie­stety taki sam urok jak nama­wia­nie do zje­dze­nia wszyst­kich nało­żo­nych na talerz jarzyn. Nawet gdy samych nas drę­czy poczu­cie, że fak­tycz­nie „trzeba by się ruszyć”, im bar­dziej oto­cze­nie na nas naci­ska, tym moc­niej zapie­ramy się pię­tami. Poza tym nie wydaje się to celowe. Dla­czego mie­li­by­śmy ustą­pić i wybrać się na zjazd kole­żeń­ski, imprezę czy osie­dlowy pik­nik? Żeby pocić się jak świ­nia i czuć się nie­zręcz­nie? Oddy­chamy z ulgą dopiero po powro­cie do domu, wdzięczni, że mor­dęga wresz­cie się skoń­czyła.

Ale mając w gło­wie napo­mnie­nia Rosa­leen, pew­nego week­endu Jim z ocią­ga­niem poszedł do niej na wie­czorny grill. Sie­dział sobie spo­koj­nie na kana­pie w salo­nie, gdy wokół niego krą­żyli roz­ga­dani ludzie z kotle­tami i sałatką ziem­nia­czaną na papie­ro­wych tale­rzy­kach. Dzie­ciaki ganiały zasa­pane psy i młod­sze rodzeń­stwo. Ktoś pod­szedł do niego od tyłu. Zatrzy­mał się. I po chwili kobiecy głos zapy­tał:

– A co ty tutaj robisz?

Jim obró­cił się. Mówiła do niego Deena, cał­kiem doro­sła. Oczy otwo­rzyły mu się sze­roko. Włą­czył się dawny impuls, by scho­wać się w krza­kach, ale zamiast tego Jim usły­szał swoje wła­sne słowa:

– Rosa­leen to moja kuzynka. Ale co ty tutaj robisz?

– Miesz­ka­łam kie­dyś naprze­ciw Rosa­leen, pamię­tasz? Znamy się.

Okrą­żyła kanapę i usia­dła obok niego, kła­dąc sobie tek­tu­rowy tale­rzyk na kola­nach.

Zaczęło się zwy­cza­jowe „co teraz robisz”, „gdzie miesz­kasz”, „ile to lat minęło”, „jak ten czas leci”. Życie nie oszczę­dzało Deeny, ale teraz zna­la­zła sta­bilną pracę w zarzą­dzie komu­ni­ka­cji miej­skiej, a po zali­cze­niu serii nie­uda­nych prób była wresz­cie w związku z sym­pa­tycz­nym face­tem. Jim powie­dział jej o swoim roz­wo­dzie.

– Przy­kro mi – powie­działa. A potem: – Czy mogła­bym z tobą poroz­ma­wiać na osob­no­ści, zanim wyj­dziesz?

Jim poczuł, jak serce pod­cho­dzi mu do gar­dła.

– Jasne – wykrztu­sił.

Prze­nie­śli się na fron­towe schody i usie­dli na nich w pierz­cha­ją­cym świe­tle wie­czoru. Deena zapa­liła papie­rosa i uprzej­mie wydmu­chi­wała dym w drugą stronę. Po chwili ode­zwała się:

– Wiesz, myśla­łam, że mnie nie lubisz. Bolało mnie to, bo uwa­ża­łam cię za naprawdę wspa­nia­łego chło­paka i cię polu­bi­łam. Nie byłam głu­pia. Krę­cili się prze­cież wokół mnie różni kole­sie, starsi, i wszy­scy chcieli tylko jed­nego. Faceci cały czas się do mnie pod­wa­lali. Zło­ściło mnie to. Ale wie­dzia­łam, że z tobą mogę poroz­ma­wiać. Naprawdę słu­cha­łeś, byłeś dżen­tel­me­nem, a na tym mi zale­żało. Wie­dzia­łam, że byłeś dla mnie tym jedy­nym.

Jimowi odjęło mowę.

– Myśla­łaś, że cię nie lubię? – powie­dział w końcu. – Wręcz prze­ciw­nie.

Deena obró­ciła się i wpa­try­wała w niego przez dłuż­szy czas. A potem uśmiech­nęła się i lekko szturch­nęła go w ramię. Zacią­gnęła się głę­biej papie­ro­sem.

– Jak to pięk­nie mogło być!

Pozna­łam Jima pew­nego mroź­nego luto­wego dnia w gigan­tycz­nym bostoń­skim Mas­sa­chu­setts Gene­ral Hospi­tal. Mie­siące doko­py­wa­nia sobie po grillu u Rosa­leen zmo­ty­wo­wały go do umó­wie­nia się na wizytę. Jim mógł bez pro­blemu żyć dalej tak jak dotąd – stra­cona miłość, nie­udane mał­żeń­stwo, mru­że­nie oczu w jasnym słońcu ponie­dział­ko­wego ranka, gdy po kolej­nym week­en­dzie wycho­dził z domu. Ale po roz­mo­wie z Deeną zde­cy­do­wał, że dość tego. Nade­szła pora na zmianę. Kiedy opo­wie­dział mi swoją histo­rię, zapy­ta­łam, jak jego zda­niem poto­czy­łyby się wypadki z Deeną w innych oko­licz­no­ściach. Chrząk­nął i wyj­rzał przez okno.

– Gdy­bym postą­pił odwrot­nie przed tymi wszyst­kimi laty, mogli­by­śmy zbli­żać się do swo­jej trzy­dzie­stej rocz­nicy. Chcę czuć się mniej zalęk­niony, żebym mógł pro­wa­dzić praw­dziwe życie.

– Słusz­nie – powie­dzia­łam. – Zro­bimy tak, ale może w odwrot­nej kolej­no­ści? Poczu­jesz się mniej zalęk­niony dzięki pro­wa­dze­niu praw­dzi­wego życia.

Chcia­ła­bym móc krzy­czeć to ostat­nie zda­nie z dachów. Przez mega­fon. Do znu­dze­nia. Jest nie­mal nie­moż­li­wo­ścią wyco­fać się ze świata i potem poja­wić w nim prze­mie­nio­nym, tak jak gąsie­nica prze­mie­nia się w motyla w koko­nie. Ludzie uczą się i zmie­niają dzięki prak­tyce. Innymi słowy, zamiast czy­tać o tym, jak się jeź­dzi na rowe­rze, musimy na niego wsiąść. Z początku będzie się chwiał. Będziemy się prze­wra­cać. Ale w końcu nasze mię­śnie i mózg się nauczą. A potem ni­gdy już tego nie zapo­mnimy. Dla­tego Jim miał się wziąć ze mną u boku do pracy.

1. Pół­nocno-wschodni rejon Sta­nów Zjed­no­czo­nych, obej­mu­jący stany Maine, New Hamp­shire, Ver­mont, Mas­sa­chu­setts, Rhode Island i Con­nec­ti­cut oraz mia­sto Boston, w któ­rym pra­cuje autorka (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki