Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Lęk społeczny, w mniejszym lub większym stopniu, towarzyszy każdemu z nas. We współczesnym świecie przybywa zresztą sytuacji, w których może się on wzmóc. Boimy się, że ktoś dostrzeże nasze wady lub słabości albo przynajmniej zauważy jakąś drobną niezdarność i obdarzy nas pogardliwym spojrzeniem...
Nawet niepozorne zdarzenia wyzwalają w nas spiralę niepotrzebnych myśli, od których nasz lęk pęcznieje jak nadmuchiwany balonik. Wraz z nim zaś nasza pewność siebie staje się coraz mniejsza. W konsekwencji zwyczajne sytuacje czy czynności wydają nam się pełne niebezpieczeństw niczym ścieżki najeżone tłuczonym szkłem…
A przecież jesteśmy w stanie opanować swój lęk. To, że go odczuwamy, nie musi czynić z nas aspołecznych odludków ani uniemożliwiać przeżywania codziennych radości. Jeśli uświadomimy sobie, z czego biorą się nasze obawy, będziemy mogli stawić czoła sytuacjom, które do tej pory budziły w nas instynktowny strach.
Dr Ellen Hendriksen, psycholożka kliniczna, która na co dzień pomaga ludziom wyzwolić się z lęku społecznego, korzystając z najnowszej wiedzy i swojego doświadczenia, przedstawia w tej książce konkretne wskazówki, które pozwolą ci odnieść sukces w każdej nieznanej sytuacji społecznej. I może cię to zaskoczy, ale… tak naprawdę nie masz problemu z umiejętnościami społecznymi. Dowiedz się, w czym tkwi twoja trudność, i odzyskaj siebie!
Potraktuj tę książkę jako klucz do zmiany – do zrzucenia zewnętrznej powłoki nerwowości, tak by ujawnił się pełen swobody i pewności rdzeń twojej osoby. Celem nie jest tańczenie na stole czy zakładanie sobie abażuru na głowę, tylko postawienie przed sobą niewielkiego wyzwania na swoich warunkach. Zaczniesz od prowadzenia życia, na jakim ci zależy, razem z lękiem – zabierając go z sobą. A w miarę jak będziesz to robić, lęk zacznie nieoczekiwanie odpływać.
Nic się nie zmieni. I wszystko się zmieni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Moe potrafił walczyć z przejawami niesprawiedliwości jak rozjuszony tygrys, pod jednym wszakże warunkiem: że nie będzie musiał się odzywać.
Ten prawnik z wykształcenia iskrzył inteligencją oraz słynął z nienagannych manier. Mimo łagodnego wyglądu – drobny, chuderlawy, łysiejący, z dwoma idealnymi kółkami drucianych okularów spoczywających nad precyzyjnie przystrzyżonym wąsikiem – z żarliwym zapałem poświęcał się kwestiom społecznym, takim jak prawa seniorów czy ochrona będących na słabszej pozycji kobiet. Swymi działaniami obejmował cały glob; na tym etapie kariery zdążył już pracować w trzech różnych krajach na trzech kontynentach.
W ramach swej idealistycznej krucjaty na rzecz sprawiedliwości często znajdował się jednak w wybitnie nieidealistycznym otoczeniu: na mityngach politycznych. Właśnie podczas takich spotkań – w domach kultury czy salkach parafialnych, gdzie siadało się na składanych krzesełkach w pomieszczeniach, w których w powietrzu stale czuło się resztki aromatu kawy – rozgrywał się jego dramat. Zrelacjonował go w taki sposób: „Przedwczoraj na spotkaniu jeden z organizatorów odwrócił się do mnie i powiedział: «Wiesz co, kiedy jesteśmy we dwóch, znakomicie się wypowiadasz, ale na zebraniach jesteś bardzo cichy. Chyba w ogóle nie pamiętam, żebyś otworzył usta»”.
Moe zamarł. W głębi ducha wiedział, że kolega mówi prawdę. Zawsze był bardzo skupiony, uprzejmy, ale rzeczywiście nie odzywał się ani słowem. A teraz okazało się, że to milczenie nie przechodzi niezauważone. Moe nie może dalej udawać, że go nie ma.
– Nie chodzi o to, że nie mam nic do powiedzenia, tylko po prostu nie wiem, jak to zrobić – zaczął tłumaczyć. – Wszyscy wydają się tacy swobodni i pewni siebie. A kiedy ja w końcu się odważę, żeby się odezwać, z reguły temat zdąża się zmienić. Tak się dzieje za każdym razem.
Trudności z wypowiedzeniem się miewa nie tylko Moe. Trafiają się one nam wszystkim, zwłaszcza w dzisiejszym świecie enigmatycznych esemesów, z którymi nie wiadomo, co począć, oraz idealnie dobranych podpisów na Instagramie. Jeśli masz taką konstrukcję psychiczną jak Moe albo byłeś wychowany jak on (niedługo powiem o tym rozróżnieniu), nowinki technologiczne i internet dają ci milion powodów do powątpiewania w siebie. Na dodatek trzeba się jeszcze zmagać z lękami związanymi z interakcją twarzą w twarz.
Być może tak jak Moe znasz z pierwszej ręki męczarnie spowodowane wewnętrzną szamotaniną poprzedzającą zabranie głosu. To jak stanie na krańcu trampoliny dziesięć metrów na lustrem wody – serce wali jak młot na myśl o skoku. Zachowanie milczenia sprowadza frustrację („Wiedziałem, jaka jest odpowiedź” albo „Cholera, to był mój pomysł”), ale wizja wskoczenia w otchłań dyskusji nas paraliżuje. Mimo wszystko po tej uwadze skierowanej do niego przez kolegę Moe uznał, że dalsze milczenie będzie jeszcze gorsze od odezwania się. Przeciągająca się cisza ciąży człowiekowi jak rosnąca powoli sterta cegieł na kolanach. Kilka minut milczenia można z siebie łatwo strząsnąć, ale kilku godzin niemalże nie da się przełamać, szczególnie bez zwrócenia na siebie uwagi wszystkich, wzbudzenia zdumionych okrzyków i rzucanych mimochodem druzgocących komentarzy typu: „O, zapomniałem, że tu w ogóle jesteś!”.
Dlatego Moe postanowił zabrać głos możliwie na początku.
– Na następnym spotkaniu pojawiłem się z notatkami w telefonie. Sądziłem, że będzie mi łatwiej, jeśli napiszę sobie, co mam powiedzieć. Ale nie potrafiłem. Najgorsze, że facet siedzący obok mnie wziął mój telefon i wszystkim przeczytał te zapiski. Pewnie uważał, że wyświadcza mi przysługę, ale ja chciałem się zapaść pod ziemię. Kim trzeba być, żeby nie móc przeczytać własnych słów?
To upokorzenie wzmocniło nieśmiałość. Zebranie się na odwagę, by podjąć ponowną próbę, zabrało Moemu trochę czasu, ale się przełamał. Przed kolejnym spotkaniem rezolutnie wydrukował sobie notatki, lecz znów nie potrafił wykrztusić z siebie słowa.
– Starałem się – opowiadał – ale litery zaczęły mi tańczyć przed oczami i cały zacząłem się trząść. To było okropne. Dlaczego ciągle mi się to zdarza? Co, do diabła, ze mną jest? Dlaczego nie mogę robić tego, co innym nie sprawia najmniejszego problemu?
Dzięki pracy w świecie polityki Moe był przyzwyczajony do tego, że próby trzeba ponawiać. Postanowił więc się zmobilizować i spróbować jeszcze raz.
– Miałem wybrać się na spotkanie towarzyskie tylko ze znajomymi, więc pomyślałem, że spróbuję wygłosić toast. Powtarzałem go sobie wielokrotnie w myślach, ale kiedy wstałem, zaciąłem się zaraz po pierwszym zdaniu. Planowałem nawet wpleść w nie żart, ale kiedy zacząłem go opowiadać, nie mogłem sobie przypomnieć dalszego ciągu, a tym bardziej reszty tego, co miało być dalej, więc powiedziałem tylko: „Dziękuję wam za przybycie” i usiadłem, myśląc, jakim jestem idiotą.
Doświadczenia Moego są tak powszechne, że doczekały się nawet nazwy: lęk społeczny. Lęk społeczny to nieśmiałość na sterydach. Na początku człowiek ma poczucie, że jest wystawiony jak na patelni, sterczy jak kołek w płocie. Po tym przychodzi chęć schowania się, skrycia, czasem w formie całkowitego unikania spotkań, a czasem przez zachowywanie na nich całkowitego milczenia czy uparte wpatrywanie się w podłogę. Obawiamy się, że powiemy coś niewłaściwego albo zachowamy się niezgrabnie, narażając się na totalną i w pełni zasłużoną krytykę. Dlatego tak wielu z nas jest spiętych na zajęciach, na imprezach, w grupie, w pracy, z nieznanymi ludźmi, w mediach społecznościowych. Mamy wrażenie, że jesteśmy „zanadto”: zanadto pokręceni, zanadto niezdarni, zanadto irytujący. Albo że różnych rzeczy nam „brak”: pewności, ogłady towarzyskiej, kompetencji. W końcu zdrajcą zaczyna się okazywać nasze ciało, a my jesteśmy pewni, że wszyscy zauważają nasze brzydkie rumieńce, spocone dłonie, drżenie rąk.
Wszystko to może brzmieć dla ciebie znajomo. Czy miałeś błysk w oku, gdy rozpoznałeś coś ci bliskiego w opowieści Moego? Kiwałeś głową, czytając jego relację? Zaryzykuję zakład, że macie jeszcze jedno wspólne przeżycie: na pewnym etapie swej pełnej potknięć i lęków drogi życia – może przed randką, rozmową kwalifikacyjną albo pierwszym dniem w szkole – wspierająca cię osoba udzieliła ci sprawdzonej rady: „Po prostu bądź sobą!”.
Zawsze jest to mówione z najlepszymi intencjami, ale nieraz brzmi wyjątkowo irytująco. Zdaje się tak proste, ale w danej chwili również całkiem niemożliwe. Każdy, kto znalazł się na miejscu Moego, wie, jak trudno zebrać myśli w natarczywym zgiełku powodowanym przez lęk – jak zabiera on nam zdolność namysłu, mowy, reagowania. Poza tym rada: „Po prostu bądź sobą” sugeruje, że takie rozwiązanie nigdy jeszcze nie przyszło ci do głowy. „Och, tylko tyle i już? Ale ze mnie głuptas!”.
Niemniej jest to mądra rada. Twoje prawdziwe ja jest tym, które ujawnia się, gdy przebywasz z bliskimi przyjaciółmi, zaufanymi członkami rodziny albo w błogiej samotności. W głębi pod swymi rozmaitymi lękami jesteś zaopatrzony we wszystko co trzeba. Nie musisz niczego udawać, wypracowywać żadnego wizerunku. Niczego ci nie brakuje takiemu, jakim jesteś. Wyobraź sobie, co by było, gdyby ten wizerunek ujawniał się w twojej pracy, związkach, szerokim świecie. Jak wszystko by wyglądało? Mógłbyś dzielić się swoimi pomysłami i opiniami. W końcu poczułbyś się swobodnie. Szerszym strumieniem mógłbyś łączyć się ze światem. Poczułbyś się komfortowo w swojej skórze. Czułbyś domową swojskość, kontakt i bliskość w każdym miejscu, do którego byś trafił.
Z książki Jak przestać się bać dowiesz się (wreszcie!), jak wprowadzić tę radę w czyn. Dowiesz się, dlaczego masz takie odczucia, jakie masz, a ponadto co z tym fantem począć, i zakończysz lekturę, dysponując zestawem nowych, lśniących narzędzi do wypróbowania. Rozproszymy mity, którym zapewne hołdujesz, i przełamiemy nawyki, których istnienia w sobie nawet nie podejrzewałeś.
Tak wielu z nas odczuwa lęk społeczny, że opracowano standaryzowane kwestionariusze w celu pomiaru tego doświadczenia. Jeśli podejrzewasz u siebie ździebko (lub więcej) takiego lęku, przyjrzyj się tym dwudziestu pięciu sytuacjom wyłuskanym z dwóch powszechnie używanych kwestionariuszy lęku społecznego1. Im więcej jest punktów, z którymi się zgadzasz, tym większy lęk społeczny w sobie nosisz w trakcie swojej życiowej podróży.
Robię się nerwowy, gdy mam rozmawiać z jakąś ważną osobą (nauczycielem, szefem itp.).
Trudno jest mi nawiązywać kontakt wzrokowy.
Robię się spięty, gdy muszę mówić o sobie lub swoich uczuciach.
Trudno jest mi zachować swobodę w kontaktach z ludźmi, z którymi pracuję.
Odczuwam napięcie, będąc sam na sam z tylko jedną osobą.
Obawiam się wypowiadać, bo mogę wypaść idiotycznie.
Mam opory przed zwrotem zakupionego towaru do sklepu.
Trudno jest mi powiedzieć, że nie zgadzam się z czyimś punktem widzenia.
Często martwię się tym, że nie będę wiedział, co powiedzieć w sytuacjach towarzyskich.
Mam tremę, wchodząc między ludzi, których dobrze nie znam.
Czuję, że podczas rozmowy powiem coś żenującego.
Gdy jestem w grupie, często boję się, że będę ignorowany.
Nie jestem pewien, czy pozdrawiać kogoś, kogo znam tylko przelotnie.
Czuję się niezręcznie, jeśli inni ludzie mogą mnie słyszeć, gdy rozmawiam przez telefon.
Jedzenie i picie czegoś w miejscach publicznych sprawia, że czuję się niezręcznie albo jestem spięty.
Czuję lęk, gdy występuję czy wypowiadam się przed publicznością.
Czuję się nieswojo, jeśli inni obserwują mnie podczas pracy, pisania czegoś, liczenia.
Robię się niespokojny, gdy mam zadzwonić albo napisać mail czy esemes do kogoś, kogo dobrze nie znam.
Mam trudności z zabieraniem głosu na zajęciach czy na zebraniu.
Wstydzę się skorzystać z publicznej toalety.
Trudno rozmawia mi się z osobami, które są według mnie atrakcyjne.
Jestem nerwowy podczas sprawdzianów i egzaminów.
Jestem zestresowany i pełen obaw, gdy robię imprezę czy organizuję jakieś wydarzenie.
Trudno jest mi oprzeć się sprzedawcy czy akwizytorowi.
Nie lubię być w centrum uwagi.
To tylko dwadzieścia pięć przykładów, ale jest ich znacznie więcej. Ci z nas, którzy odczuwają lęk społeczny, woleliby na przykład poddać się jednoczesnemu woskowaniu bikini i borowaniu zęba, niż rozgrzewać salę zebraną na evencie networkingowym. Niekiedy zwracamy się z prośbą do kolegi siedzącego przy biurku obok: „Spojrzysz, czy ten mail nie brzmi głupio, zanim go wyślę?”. Albo ogarnia nas lekka trema w siłowni, w sklepie spożywczym, w kolejce czy dowolnym innym miejscu, gdzie ludzie mogą nas lustrować. Czasem powtarzamy sobie w myślach treść składanego zamówienia, zanim podejdziemy do bufetu w barze, albo prośbę do biura obsługi klienta, zanim wykręcimy numer, a także historyjkę, którą chcemy się podzielić wieczorem na przyjęciu. I oczywiście staramy się wymknąć z tegoż przyjęcia bez żegnania się z kimkolwiek.
A to wszystko tylko w realu. O ile lęk społeczny kilkanaście lat temu zaledwie się tlił, o tyle oliwy do tego ognia dolały nowinki technologiczne. Dlaczego? Lęk jest zakorzeniony w niepewności, a cóż jest mniej jasnego niż współczesna komunikacja? „Dlaczego pojawiły się te trzy kropki, a potem… nic?”; „Dlaczego szef odpowiedział jednosłownym mailem?”; „Dlaczego przysłała mi esemes «Czy mogę zadzwonić?»?”; „A dlaczego on esemesuje: «Jestem Batmanem»?”.
Media społecznościowe jeszcze bardziej pogarszają sytuację. W badaniu przeprowadzonym przez Uniwersytet Pittsburski skupiono się na prawie dwóch tysiącach młodych ludzi w wieku od dziewiętnastu do trzydziestu dwóch lat i stwierdzono, że im intensywniej korzystali z mediów społecznościowych, tym większy był ich lęk społeczny. I nie chodziło o czas spędzany w mediach społecznościowych. Coś szczególnego było w samych mediach. Co konkretnie? Media społecznościowe to publiczny osąd społeczny, wsparty cyfrowym licznikiem aprobaty. Formowanie tożsamości i ugruntowywanie swojej samooceny są trudnymi zadaniami dla nastolatków i młodych dorosłych, więc sytuacja, w której koledzy obserwują ich i komentują dwadzieścia cztery godziny na dobę, czyni z mediów społecznościowych wyjątkowo trudne środowisko dorastania.
Bez względu na to, czy doświadczamy społecznego osądu online czy w realu, następnie robimy jedną z dwóch rzeczy: unikamy albo wytrzymujemy. W odróżnieniu od wielu słów z żargonu psychologicznego te dwa znaczą dokładnie to, co myślisz. Unikanie jest odpowiednikiem wetknięcia sobie palców do uszu i wołania na głos: „Nie słyszę cię! Nie słyszę cię!”. Uniki mogą wymagać sporo zachodu. Wykręcenie się chorobą oznacza, że następnego dnia trzeba pamiętać, by jeszcze trochę pokasływać; pójście dłuższą, ale mniej uczęszczaną drogą, zabiera więcej czasu; pojawienie się na spotkaniu w chwili jego rozpoczęcia, tak by nie trzeba było prowadzić kurtuazyjnych rozmów, wymaga wyczerpującej precyzji. Uniki mogą być jawne: niewybranie się na przyjęcie, pozwolenie, by odezwała się automatyczna sekretarka. Ale mogą być też ukryte – do tego stopnia, że sami możemy nie zdawać sobie z nich sprawy. Klasykiem jest nienawiązywanie kontaktu wzrokowego. Możemy też pójść na przyjęcie, ale przez cały czas bawić się z kotem gospodarzy lub sprawdzać esemesy na balkonie przed wymknięciem się do domu, by pooglądać Netflix i spałaszować miskę chipsów. I choć unikanie pozwala odczuć chwilową ulgę, niemal zawsze przychodzi po niej gorzki smak poczucia winy, wstydu, rozczarowania albo frustracji.
Dzięki uprzejmości Gemmy Correll. http://www.agoodson.com/illustrator/gemma-correll/.
Z kolei wytrzymanie polega na zaciśnięciu zębów i przetrwaniu firmowej imprezy integracyjnej, prezentacji czy wesela. Niech Bóg ma w opiece pannę młodą, która będzie chciała wyciągnąć nas na parkiet – będziemy woleli zadźgać ją widelczykiem do ciasta, niż pląsać do Kaczuszek. Ci z nas, którzy to zniosą, zwykle wrócą do domu z nerwami w strzępach, tajemniczym bólem brzucha i obolałymi mięśniami twarzy po ciągłym uśmiechaniu się. Albo się upijamy, ale o tym więcej piszę w dalszej części.
Większość z nas czuje się w ten sposób już od dawna. U 75 procent ludzi, którzy doznają lęku społecznego, ta długa, wyboista droga zaczęła się gdzieś między ósmym a piętnastym rokiem życia, zapewniając nam wiele dziesięcioleci skrolowania telefonu zamiast prowadzenia rozmów. Dla wielu jest to równie naturalna część ich osoby jak brązowe oczy czy kręcone włosy. To coś, co pamiętamy od pierwszego dnia.
Do tej pory mogłeś już zauważyć, że piszę „my”. Na uczelniach funkcjonuje powiedzenie, że research is me-search – naukowe analizy to autoanalizy. Wielu uczonych wybiera określony obszar specjalizacji dlatego, że coś w nim współgra z nimi i ich życiem. Badacz siły charakteru dziarsko podnosi się po każdej porażce. Ekspert od traum ma za sobą zagrażające życiu doświadczenie. Badacz ADHD pracuje w gabinecie pełnym chyboczących się stosów papierzysk. Ja zaś nie bez kozery pracuję w owianym legendami Centrum Badania Lęku i Zaburzeń Pokrewnych (Center for Anxiety and Related Disorders, CARD) na Uniwersytecie Bostońskim. Gdyby lęk był religią, CARD byłby jej kościołem macierzystym, a ja wierną wyznawczynią.
Już moje najwcześniejsze wspomnienie ukazuje konstrukcję mego mózgu. Mam trzy latka i jestem w przedszkolu. Odpoczywam wraz z mniej więcej piętnastoma innymi dziećmi na materacach rozłożonych na podłodze. Są wczesne lata osiemdziesiąte. Moja wychowawczyni pani Fish, długich, kasztanowych włosach z przedziałkiem pośrodku, gra na gitarze ciche melodie typu You Are My Sunshine i Hush, Little Baby, by usposobić nas do kilku chwil spokoju. Oto co pamiętam: otwieram oczy i widzę, jak pani Fish pochyla się nad gitarą i wpatruje we mnie z uśmiechem na twarzy. Ewidentnie przygląda mi się już od jakiegoś czasu. „No, jesteś! – mówi. – Dzień dobry, serduszko!”. Siadam, przecieram oczy i w nagłym przypływie adrenaliny uświadamiam sobie, że wszystkie dzieci co do jednego są we mnie wpatrzone. Zamieram jak przysłowiowy zając w świetle reflektorów. Niektóre z nich się śmieją – nie prześmiewczo, jednak dla wrażliwej trzylatki jest to cios w samo serce. Jestem wciąż skołowana po przypadkowym zdrzemnięciu się, przez co upokarzające wrażenie, że to ze mnie się śmieją, jest jeszcze ostrzejsze. Chcę, żeby wszystkie oczy się ode mnie odwróciły, więc zamykam swoje, truchlejąc w ciemnościach pod powiekami.
Moim zdaniem to ciekawe, że właśnie takie jest moje najdawniejsze wspomnienie, a nie, powiedzmy, karmienie kaczek na pobliskim stawie popcornem podbieranym młodszemu bratu czy uświadomienie sobie, że pukanie do drzwi równa się słodyczom, gdy pierwszy raz wybrałam się z misją „psikus albo cukierek”. Mój pełen niepokoju mózg postanawia pamiętać uczucie upokorzenia doznanego ze strony miłej nauczycielki i rozbawionych kolegów po niewinnym przyśnięciu.
A to dopiero początek. Pamiętam, że w pierwszej klasie kładłam się spać z bólem brzucha i przejmującym poczuciem, że „o czymś zapomniałam”, nie dysponując wtedy słownictwem do właściwego określenia tego, że czuję się przytłoczona nieustającym hałasem i rwetesem w szkole. W trzeciej klasie dobrze znałam tabliczkę mnożenia, ale odkładałam wyrecytowanie jej nauczycielce, aż zostałam ostatnia w całej klasie. Gimnazjum – idealne siedlisko paraliżującej nieśmiałości i rozpaczliwej potrzeby rówieśniczej akceptacji – było najgłębszą dziurą w piekle lęku społecznego, ale to nie zaskakuje. W liceum stanęłam na nogi, mając solidne grono przyjaciół i pełniąc kilka funkcji porządkowych, lecz potem przyszedł szok związany z uczelnią. Podczas gdy inni studenci bawili się w najlepsze na osławionym Party na Nagusa i bez oporów toczyli dyskusje z luminarzami nauki na seminariach, ja unikałam kontaktu wzrokowego nawet na tych przyjęciach, na których wszyscy byli w pełni ubrani, a przez cztery lata studiów rękę podniosłam jednocyfrową liczbę razy.
Jednak z biegiem wielu lat i po obronie doktoratu z psychologii klinicznej coś zaczęło się u mnie powoli zmieniać. Dziś nie tylko potrafię się odezwać na zebraniu, ale mogę je nawet poprowadzić. Wydaję uroczyste kolacje, pewnym głosem wygłaszam wykłady w audytorium pełnym słuchaczy i wręcz cieszę się na myśl o tańcach na przyjęciu weselnym. Zanim to się stało, wykonywałam (podobnie jak moi klienci) najróżniejsze żenujące ćwiczenia w ramach praktyk z lęku społecznego: prosiłam o trawę cytrynową w sklepie żelaznym, z premedytacją rozlewałam swoją kawę w zatłoczonym Starbucksie, pytałam o drogę, a potem szłam w przeciwną stronę. Gdy wyjawiam swoją lękliwą przeszłość, spotykam się z wyrazami niedowierzania: „Nigdy bym się nie spodziewał”, „Ale jest pani teraz taka swobodna!”. Dziś rzeczywiście mogę powiedzieć, że dobrze czuję się w swojej skórze, nawet jeśli nie zawsze tak było, i wiem, że ty też tak możesz. Jak do tego doszłam? I jak ty możesz do tego dojść? Odpowiedziami podzielę się na kolejnych stronach.
Oczywiście nadal miewam „swoje momenty”. Dużo wypowiadam się na forum publicznym, jednak pod powiekami pęcznieją mi łzy – czasem subtelnie, a czasem ewidentnie – ilekroć ma mnie słuchać więcej niż kilka osób naraz. Nauczyłam się traktować to jako formę wyciekania lęku. Zanosiłam się płaczem podczas mowy pożegnalnej na pogrzebie mojej babci, co w sumie można uznać za stosowne. Naturalnie czułam wtedy dojmujący smutek, ale przede wszystkimi byłam przerażona wszystkimi wpatrzonymi we mnie oczami. Jednak łzy pociekły mi także na obronie pracy magisterskiej. Stosowne? Niespecjalnie.
Moją piętą achillesową jest znajdowanie się przed kamerą. Dyskretnie usuwam się z kadru, gdy moje dzieci nagrywają telefonem filmik. Nie znoszę FaceTime’a. Gdy na weselu mojego brata ni stąd, ni zowąd wyrosła przede mną kamerzystka i spytała: „Jakie słowa mądrości chciałabyś skierować do nowożeńców?”, musiałam wyglądać jak Struś Pędziwiatr – kółko z biegnących nóg i kłęby kurzu unoszące się spod mojej długiej sukni. Zostawiłam ją z rozdziawioną buzią i brwiami uniesionymi w okolicę linii włosów. To czerwone światełko na kamerze równie dobrze mogłoby być lufą naładowanej strzelby. Ujmijmy to tak: wciąż nad tym pracuję.
Ale to właśnie istota sprawy: można nad tym pracować. Można to zmienić. Możesz czuć się swobodnie w swojej skórze, możesz być swobodny podczas wypowiedzi, swobodny pod spojrzeniem ludzi, swobodny wśród swoich bliźnich. Będzie to coraz łatwiejsze. Lęk w wielkim stopniu jest wyuczony, co znaczy, że można się go też oduczyć. Ponadto do tego, by wyrosnąć z lęku społecznego, nie potrzeba całych dekad ani kończenia studiów doktoranckich. Ja wybrałam stromą drogę, ale właśnie dlatego masz przed sobą teraz tę książkę.
Jak przestać się bać jest dla wszystkich tych z nas – i to bardzo licznych – którzy od czasu do czasu albo praktycznie non stop czują się spętani lękiem społecznym.
Oczywiście są różne poziomy tego spętania. Lęk społeczny rozlewa się w szerokie spektrum. Pierwszym i najpowszechniej spotykanym przejawem tego lęku są drobne potknięcia towarzyskie. Nawet najzgrabniejsi z nas miewają czasem swoje wpadki, po których czują się niezręcznie. Mam tu na myśli takie sytuacje jak wtedy, gdy odpowiadamy: „Nawzajem” kelnerowi, który mówi nam: „Smacznego”. Albo gdy niechcący łapiemy pełną garścią kobiecą pierś podczas powitalnego uścisku. Albo gdy wylewnie żegnamy się ze znajomym, by chwilę później zorientować się, że idziemy w tę samą stronę. Udało mi się zrobić każdą z tych rzeczy kilkakrotnie. Takie chwile sprawiają, że kurczymy się w sobie, ale są nieuniknione. Poza tym nadają się potem na materiał do anegdotek i żartów.
Następnym poziomem jest to, co często zwie się nieśmiałością. Nazywam to powszednim lękiem społecznym. Jeśli słowo „nieśmiały” trąciło w tobie czułą nutę, książka ta jest dla ciebie. Jakże wielu z nas rozpoznaje w tym siebie: na imprezach kurczowo trzymamy się partnera czy znajomych; jemy lunch przy swoim biurku; nie podnosimy ręki, nawet jeśli znamy odpowiedź. Wszyscy nie znosimy pewnych rzeczy: kurtuazyjnych rozmów o niczym, jechania windą z szefem, poproszenia osoby siedzącej na fotelu obok, by zechciała kontynuować rozmowę telefoniczną na zewnątrz kina. Zostawieni samym sobie lub będąc w gronie kilku dobrze znanych nam osób, mamy się świetnie, jednak serce zaczyna nam łomotać, gdy obracają się ku nam wszystkie oczy w sali konferencyjnej; nagle tracimy zdolność obliczenia napiwku, gdy znajomi przyglądają się nam, kończąc swoje drinki; pocimy się i dostajemy wypieków na twarzy, próbując zaparkować równolegle przy zatłoczonym ogródku kawiarnianym. Boimy się wyjść na niezdarnych czy niekompetentnych, a jednocześnie nasze obawy nas frustrują: „To przecież głupota! Dlaczego nie mam więcej pewności siebie? Co mi jest?”.
Wreszcie, tak jak Moe, w pewnym momencie życia trzynaście procent Amerykanów będzie uznawać siebie za „fest nieśmiałych”, jak powiedziałaby moja babcia, czyli mających Lęk Społeczny przez wielkie „L”. Taki Lęk Społeczny to strach przed podleganiem obserwacji, ocenie i negatywnemu osądowi w sytuacjach towarzyskich lub publicznych, który odbiera ci możliwość robienia tego, co byś chciał lub powinieneś robić. Przypada mu wątpliwy zaszczyt zajmowania trzeciego miejsca na liście najczęstszych zaburzeń psychicznych, zaraz po zawodnikach wagi ciężkiej: depresji i alkoholizmie. Lęk społeczny przekracza granicę dzielącą irytującą przypadłość od prawdziwego problemu wtedy, gdy powoduje dystres lub upośledzenie, będące formalnymi określeniami na to, że cię on rozstraja lub powstrzymuje przed prowadzeniem takiego życia, jakiego byś sobie życzył.
Dystres polega na przykład na przejmowaniu się przez całe tygodnie zbliżającą się prezentacją, tak że nie możesz spać i snujesz fantazje o tym, czy dałoby się uciec przez okno łazienkowe w biurze. Upośledzenie występuje wówczas, gdy odrzucasz propozycję awansu, który wiązałby się z koniecznością prowadzenia zebrań lub nadzoru nad innymi pracownikami, co w rezultacie blokuje twoją dalszą karierę. Mówimy o nim też wtedy, gdy świadomie decydujesz się na zmniejszenie o 20 procent swojej końcowej oceny przez to, że nie bierzesz aktywnego udziału w zajęciach. I wtedy, gdy najlepsza przyjaciółka prosi cię o powiedzenie kilku słów na jej weselu, ale ty nie potrafisz zebrać się na odwagę, co wam obu łamie serce. A w przypadku 21 procent ludzi z Lękiem Społecznym przez wielkie „L”, u których nerwowość przejawia się gniewem i rozdrażnieniem, upośledzenie oznacza wygłaszanie sarkastycznych komentarzy i kąśliwych sądów. W dalszej kolejności oznacza to utratę przyjaźni i związków przez wybuchy złości2.
Jeśli wiesz, że solidnie okopałeś się w strefie dystresu lub upośledzeń powodowanych przez Lęk Społeczny przez wielkie „L”, książka ta jest zdecydowanie dla ciebie, ale na niej nie poprzestawaj. Zasługujesz na więcej. Mądry terapeuta kognitywno-behawioralny może opracować program dostosowany do twoich indywidualnych potrzeb. Dobry terapeuta jest jak dobry biustonosz: wypycha cię w przód, a jednocześnie daje podparcie, tak że nabierasz optymalnych kształtów.
Jednak bez względu na to, gdzie lokujemy się w tym spektrum, lęk społeczny – czy to trwający przez chwilę, czy przez całe życie; czy zmuszający do przycupnięcia w kąciku, czy do wszczynania kłótni – jest strachem przed tym, że ludzie zobaczą w nas jakieś wady i z tego powodu nas odrzucą. Bez względu na swoje konkretne przejawy lęk społeczny ogranicza nas w pracy, nie pozwala pogłębiać przyjaźni i związków, przynosi smutek i samotność.
Jaką cenę płacimy za tę samotność? Okazuje się, że znacznie większą niż kilka sobotnich wieczorów spędzonych za zaciągniętymi zasłonami w oknach. Osamotnienie jest toksyczne. Ogólnie mówiąc, jego podłożem jest percepcja: można się czuć powiązanym z innymi, przebywając w pojedynkę, albo rozpaczliwie samotnie mimo bycia wśród ludzi. Jak się okazuje, wiele osób doznaje tego drugiego – aż 15–30 procent ludzi uznaje siebie za przewlekle wyizolowanych.
Osamotnienie uważa się za równie elementarny popęd jak głód czy pragnienie. Uczucie to komunikuje nam brak czegoś o zasadniczym znaczeniu dla życia i przynagla nas do poszukiwania relacji. Szalejące uczucie osamotnienia przywodzi ludzi do desperacji i poczucia zagrożenia. Rujnuje nam sen, nastrój, optymizm i samoocenę. Odkryto, że przewlekłe osamotnienie jest powiązane ze wzrostem ryzyka zawału serca, choroby Alzheimera, a nawet przedwczesnej śmierci. Wniosek płynie z tego taki, że relacje społeczne mają fundamentalne znaczenie. Zależy od nich wręcz utrzymanie się przy życiu. Lęk nie jest w stanie zabić, ale osamotnienie tak.
Jest to niepokojące, jeżeli utrzymujesz mniej kontaktów z ludźmi, niż byś chciał. Pokonanie lęku społecznego może wydawać się zadaniem przytłaczającym czy niemożliwym. Ale zapewniam cię, że dużo rzeczy przemawia na twoją korzyść. Skąd to wiem? Otóż na podstawie prowadzonych od dziesięcioleci badań wiadomo, że lęk społeczny jest transakcją wiązaną. Pojawia się w pakiecie z ważnymi umiejętnościami. Towarzyszą mu cechy i skłonności, które bardzo przysłużą ci się w zróżnicowanym kulturowo świecie XXI wieku (i nie opuszczą cię po tym, jak pozbędziesz się swojego skrępowania).
Badania te – a także moje doświadczenia w pracy z wieloma nieśmiałymi i społecznie lękliwymi ludźmi – wskazują, że często:
mamy dar refleksji – potrafimy dobrze zastanowić się nad tym, co chcemy powiedzieć.
jesteśmy sumienni – kierujemy się zdrowym wewnętrznym kompasem i etyką pracy.
mamy talent do zapamiętywania twarzy.
jesteśmy głęboko empatyczni.
jesteśmy „prospołeczni”, tzn. pozytywnie nastawieni do innych, uczynni i altruistyczni.
szanujemy prawa, potrzeby i uczucia innych.
Jak przejawia się to w życiu i świecie? My, którzy doznajemy lęku społecznego, często:
pomijamy niepotrzebne słowa – w świecie pełnym wykrzykników i przyciągania do siebie na siłę uwagi wznosimy się w mowie ponad podejście „więcej znaczy lepiej”.
potrafimy wysilić się, by inni dobrze się poczuli.
uważnie patrzymy i słuchamy – sztuka, która niemalże zaginęła w dzisiejszej kulturze spod znaku „Patrz na mnie!”.
dochowujemy najwyższych standardów, co skutkuje wzorową pracą.
mamy szacunek dla innych kultur i zwyczajów – jesteśmy dyplomatami i ambasadorami świata.
Czy brzmi to znajomo? Wiele osób doświadczających lęku społecznego ma te zalety. Nawet jeśli należysz do 21 procent tych, u których Lęk Społeczny przez wielkie „L” przejawia się sarkazmem i krytykanctwem, wiem, że także ty pod wszystkimi swoimi kolcami masz wiele z tych cech. Tak jak rybka z gatunku najeżkowatych kłujesz tylko dlatego, że się boisz.
Spójrz jeszcze raz na tę listę. To są umiejętności potrzebne w coraz bardziej powiązanym, globalnym społeczeństwie XXI wieku. Wielu z nas, społecznie lękliwych, potrafi z wrażliwością i wyczuciem poruszać się w wielokulturowym świecie. To ci, którzy mają za nic zdanie innych ludzi, marnują potencjalne relacje przez brak poszanowania dla praw i uczuć innych. Być może już teraz naturalnie przychodzi ci robienie wielu wymienionych na tej liście rzeczy, a dzięki odpowiedniej praktyce będziesz mógł je robić z pełną swobodą bycia sobą.
Kolejna sprawa: nie brak ci towarzystwa. Aż 40 procent ludzi uważa się za nieśmiałych, co jest oględnym określeniem lęku społecznego. Jeśli rozszerzymy pytanie, tak by obejmowało przynajmniej jeden epizod wyjątkowo silnego onieśmielenia w jakimś momencie życia, odsetek szybuje do 82 procent3. Co więcej, zawrotna liczba 99 procent ludzi odczuwa lęk społeczny w określonych sytuacjach. Tylko 1 procent nigdy nie doznał lęku społecznego (na was patrzę, psychopaci). W świetle takich statystyk powszedni lęk społeczny jest – odważę się powiedzieć – normą. Doświadczenia takie jak twoje są dużo powszechniejsze, niż śmiałeś marzyć, mimo że czasem (albo nieustannie) każą ci czuć się niezręcznie czy na widelcu.
Jednak pomimo całej normalności lęku społecznego trzymasz tę książkę w rękach dlatego, że w jakiś sposób wchodzi on ci w drogę w życiu. Może to być wpływ okrężny – gdy nie możesz się zdecydować, jak sformułować tekst, albo modlisz się, żeby nauczyciel cię nie wywołał. Albo może obawiasz się określonych konsekwencji: że kogoś urazisz lub będziesz mieć pustkę w głowie. Albo całkiem się zatniesz. Bez względu na postać twojego lęku społecznego jest dla ciebie nadzieja.
Potraktuj tę książkę jako klucz do zmiany – do zrzucenia zewnętrznej powłoki nerwowości, tak by ujawnił się pełen swobody i pewności siebie rdzeń twojej osoby. Bez względu na to, jak obecnie ukazujesz się światu – jako sarkastyczny i twardy, do bólu miły i zgodny czy może spięty i niezdarny – wiem, że najlepszy ty cały czas mieszka w tobie. To taki ty, jaki uzewnętrznia się w otoczeniu ludzi, przy których czujesz się swobodnie – twoich zaufanych przyjaciół, najbliższej rodziny – lub kiedy rozkoszujesz się byciem w pojedynkę. To jesteś prawdziwy ty. Kiedy więc mówię: „Bądź sobą”, mam na myśli prawdziwego ciebie. Takiego, którym jesteś, kiedy nie czujesz lęku. I możesz mi wierzyć albo nie, ale wolno ci pokazywać tego prawdziwego siebie światu.
Nie wystarczy jednak, żebym to tylko powiedziała. Dlatego na następnych stronach poświecimy latarką po kątach twojego mózgu, zachowamy to, co się sprawdza, i zaopatrzymy cię w narzędzia do tego, byś podążał w pożądanym przez siebie kierunku.
Twoje „ty” nieustannie się zmienia. Jesteś żywą, oddychającą istotą, nie tą samą w wieku dziesięciu czy dwudziestu lat co w wieku trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu i tak dalej. Zmieniłeś się z biegiem lat i dalej będziesz się zmieniał. Ale jest tu jedna ważna sprawa: musisz wybrać kierunek tych zmian. Nie będę ci obiecywała „nowego ciebie”, bo – wierz albo nie wierz – nie ma potrzeby zmieniać twojej osobowości. Musisz tylko zauważyć, że to, kim jesteś, w zupełności wystarcza. Lęk społeczny opiera się na wykrzywionym postrzeganiu prawdziwego siebie przy jednoczesnym przekonaniu, że ten obraz jest prawdziwy. Wyolbrzymiamy (czy nawet całkiem zmyślamy) swoje wady. Zamartwiamy się swoimi rzekomymi brakami, zupełnie zapominając o górach darów, które mamy do zaoferowania. Nie musisz kopiować czyjejś pewności siebie, skoro możesz mieć własną. Jedynym, czego potrzeba ci do rozwoju, jest wola spróbowania.
Nauczenie się bycia sobą i wzniesienie się ponad lęk społeczny podniosą jakość każdego aspektu twojego życia – pracy, związków, a nawet zakupów w sklepie spożywczym. Bycie prawdziwym, autentycznym sobą, nawet gdy stoisz w kolejce do kasy, witasz się z ludźmi na przyjęciu czy siedzisz w czwartek po południu na seminarium, pomoże ci uzyskać maksimum z tego chaotycznego, niedoskonałego, ale wyjątkowego życia, którym zostałeś obdarzony. Jedna rzecz, której jestem pewna w głębi ducha, to to, że wszystko jest z tobą w porządku. Powtórzę: wszystko jest z tobą w porządku, nawet jeśli masz się za jednostkowy wyjątek od tego stwierdzenia. Ta książka pomoże ci czuć się komfortowo, gdy dasz się przyłapać na byciu sobą. Horyzonty, ku którym można iść z tego miejsca, nie mają granic.
Na wstępie nauki bycia sobą zaczerpnijmy nieco inspiracji od jednego z największych mistrzów autentyczności – od człowieka, który wzniecił iskrę rewolucyjnej przemiany i jak nikt inny potrafił przemawiać do tłumów. W swej cichości Mahatma Gandhi wstrząsnął fundamentami brytyjskiego imperializmu, poprowadził Indie do niepodległości i dał przykład ruchom praw obywatelskich na całym świecie. Możemy się dużo od niego nauczyć.
W 1930 roku w jednym z największych aktów swego nieposłuszeństwa obywatelskiego Gandhi poprowadził marsz protestacyjny przeciw monopolowi kolonialnego rządu brytyjskiego na sól, produkt konieczny w każdym gospodarstwie domowym. W owym czasie Hindusi nie tylko musieli kupować sól po horrendalnych państwowych cenach, lecz także płacić wysoki podatek, który najboleśniej ciążył ubogim. Kiedy Gandhi rozpoczynał swój trzystukilometrowy marsz do wybrzeża Morza Arabskiego, zebrał wokół siebie kilkudziesięciu zwolenników, by skierować do nich słowa mądrości, apel o pokój i rezygnację z przemocy, który zakończył prostym stwierdzeniem: „Chciałbym, aby te słowa dotarły do każdego zakątka naszej ziemi”.
Dzień po dniu w miarę kontynuowania marszu i rozchodzenia się o nim wiadomości dołączali się do niego kolejni ludzie. Pochód szedł przez trzy i pół tygodnia, gromadząc setki, a potem tysiące uczestników. Kiedy w końcu na brzegu morza Gandhi uniósł w dłoniach symboliczną garść zasolonego piasku, przyglądały mu się tysiące zwolenników.
Niewiele lat później Martin Luther King Jr. napisał, że cicha rewolucja obywatelskiego nieposłuszeństwa Gandhiego podpowiedziała „metodę dokonania reformy społecznej, której poszukiwałem”. Metody Gandhiego zaowocowały stylem przywództwa Kinga w kampanii na rzecz desegregacji w Birmingham, bojkocie autobusów w Montgomery i marszu na Waszyngton, a ostatecznie były katalizatorem amerykańskiej ustawy o prawach obywatelskich z 1964 roku.
Przesłanie Gandhiego o odstąpieniu od przemocy rzeczywiście dotarło do każdego zakątka ziemi – od Ahmedabadu do Alabamy i Waszyngtonu. Ale sam Gandhi nie zawsze pragnął być słuchany i oglądany przez miliony. Pamiętasz Moego z początku tej książki? Moe to zdrobnienie imienia Mohandas – Mohandas Gandhi. W swej autobiografii Gandhi poświęca cały rozdział własnemu lękowi społecznemu, a ja zaprezentowałam na początku książki swoją parafrazę tej opowieści. Pisał: „[gdy byłem młodym mężczyzną] ogarniały mnie wahania, ilekroć musiałem stanąć przed nieznanym audytorium, i za wszelką cenę unikałem przemawiania”. Jego lęk nie ograniczał się zresztą do wystąpień publicznych. „Nawet gdy byłem gdzieś z wizytą towarzyską, obecność pięciu lub więcej osób odbierała mi mowę”. Gandhi, który w młodości nie był w stanie wygłosić toastu, w 1947 roku przemówił do dwudziestotysięcznego tłumu.
Wspominając swoje życie, Gandhi napisał: „Muszę powiedzieć, że poza sporadycznym narażeniem mnie na wyśmianie moja wrodzona nieśmiałość w najmniejszym stopniu nie była dla mnie zawadą. Widzę raczej, że odwrotnie – bardzo mi się przysłużyła. Mój pełen wahania namysł podczas mowy, który kiedyś mnie irytował, teraz daje mi przyjemność”.
Lęk społeczny przyjemnością? Może się wydawać, że nie ma żadnej wartości w przejmowaniu się tym, jak inni nas oceniają. Ale zastanówmy się. Gandhi ma rację. Zachowanie pewnej dozy lęku społecznego, która nadaje wagę i szacunek przekonaniom i spojrzeniu innych, zapewnia istotną moc. Empatia, respekt, równość – bez względu na to, jak to nazwiemy, zwłaszcza w naszym momencie w historii jest to potrzebna wrażliwość na naszych współtowarzyszy podróży przez życie.
W autobiografii Gandhi pisał o swoim lęku społecznym: „Pozwolił mi urosnąć. Pomógł mi w moim rozeznaniu prawdy”. Mam nadzieję, że ta książka pomoże ci w twoim rozeznaniu. Ta prawda jest już w tobie. Niczego ci nie brak. Wznieśmy się razem ponad lęk przed ludźmi i odkryjmy potęgę bycia sobą.
1. Skale te straciły w mojej wersji formalną postać, gdyż wycięłam pewne elementy, by uniknąć powtórzeń, a inne aktualizowałam zgodnie z językiem i techniką naszych czasów (przyp. aut.). [wróć]
2. Choć riposta na „bądź sobą” często brzmi: „A co jeśli tak naprawdę jestem szują?”, uważam, że szujostwo jest podszyte strachem i poczuciem zagrożenia. Kiedy ten strach pierzchnie, w ślad za nim pójdzie też jędzowatość (przyp. aut.). [wróć]
3. Dlaczego? Czas gra na naszą korzyść. Lęk społeczny stopniowo maleje z wiekiem. Nie da się unikać wszystkiego i wszystkich. W miarę starzenia się ludzie w naturalny sposób mniej przejmują się opiniami innych. Po co jednak czekać, aż dokona tego czas, skoro możemy mu w tym pomóc (przyp. aut.)?\ \ Dzięki uprzejmości Gemmy Correll. http://www.agoodson.com/illustrator/gemma-correll/.[wróć]
Część pierwsza
To nie tylko ja tak mam? Przedstawienie lęku społecznego
Rozdział 1
Skąd się to wszystko wzięło? Jak zakorzenia się lęk społeczny
Jim nie przepuszczał ani jednego niedzielnego wieczoru w szkole tańca.
Na dworze ostatnie jesienne liście trzymały się drzew, płonąc na pomarańczowo i drżąc w podmuchach wiatru Nowej Anglii1. W środku wielkie pomieszczenie wyglądało jak sala weselna, tyle że w odwrotnych proporcjach. W kącie znajdowało się parę okrągłych, przykrytych lnianymi obrusami stolików bankietowych, na których stały w nieładzie niedopite szklanki wody, a zasadnicza część pomieszczenia była przeznaczona na wielki, błyszczący parkiet taneczny. Z głośników dobiegały dźwięki How Sweet It Is Marvina Gaye’a.
Na parkiecie się działo – w luźnych rzędach stało dwadzieścia par, ćwiczących East Coast Swing pod okiem Tomasa, okazałego Brazylijczyka będącego właścicielem szkoły. Każdego niedzielnego wieczoru Tomas prowadził zbiorowe zajęcia, które przeradzały się we wspólny taniec – nazywał to imprezową lekcją. Obsługiwał sprzęt nagłaśniający, przed każdą piosenką zapowiadając: „Panie i panowie, oto fokstrot!” albo „Następny kawałek, rumba!”. Uczestnicy zajęć zapraszali się nawzajem do tańca i ćwiczyli kroki, a pomiędzy nimi krążyli instruktorzy, dający wskazówki i korygujący postawę – tu dłoń położyć na ramieniu, tam podnieść brodę. Przez cztery lata od chwili zainteresowania się tańcem towarzyskim Jim, pięćdziesięciosześciolatek o szczupłej sylwetce biegacza i równo przyciętych rudych włosach, zdradzających jego irlandzkie korzenie, zdążył stać się tu stałym bywalcem.
Tego wieczoru, gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki A Wink and a Smile Harry’ego Connicka Jr. i pary spowolniły fokstrota, Tomas pochylił się do mikrofonu. Z błyskiem w oku powiedział: „Dobrze, czy mogę poprosić, żeby wszyscy oprócz Mayumi zeszli z parkietu?”. Jim się zdziwił. Tomas zwykle puszczał melodie jedna zaraz po drugiej, by wszyscy zostawali na parkiecie. Ale tego wieczoru stało się inaczej. Mayumi była instruktorką Jima, więc uprzejmie zaklaskał, po czym obrócił się i skierował do składanych krzesełek. Ale Tomas mówił dalej: „Mamy dziś dla was wszystkich występ niespodziankę: taniec urodzinowy!”.
Jim zamarł. Dziś były jego urodziny. Jakim cudem się o tym dowiedzieli? Nikomu nic nie mówił. Obrócił się w stronę parkietu i spojrzał pomiędzy głowami kilkudziesięciu osób. W pustym kręgu stała otoczona przez widzów rozpromieniona Mayumi, wyciągając ku niemu rękę.
Jaką różnicę robią czas i praktyka. Cztery lata wcześniej nawet w najśmielszych snach Jim nie wyobrażałby sobie, że będzie uczestniczył w imprezach, tym bardziej tanecznych, na których będzie podchodził do kobiet i odstawiał cza-czę otoczony lustrami i dziesiątkami innych ludzi.
Jim dorastał na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w irlandzko-katolickiej dzielnicy Dorchester, na robotniczym osiedlu w sercu Bostonu. Jego ojciec, cichy i zrównoważony mężczyzna, pracował przez trzydzieści lat jako konserwator zieleni w Harvardzie; matka była sekretarką w firmie ubezpieczeniowej. Razem z młodszym bratem, Ryanem, Jim mieszkał na drugim piętrze kamienicy, jakie bostończycy nazywają triple-decker (dosł. trójpokładowce) – ich mieszkanie było wciśnięte między identyczne na górze i dole. Po szkole Jim i Ryan kręcili się po osiedlu z dziećmi z sąsiedztwa, które w niemałej części były ich kuzynostwem. Jeśli tylko zaspy nie pokrywały jezdni, chłopcy mogli grać w hokeja ulicznego, obrzucając się po koleżeńsku wyzwiskami i na zmianę wyciągając krążek spod wielkich jak jachty aucisk o winylowych dachach. Pomiędzy tercjami biegali do sklepu wielobranżowego na rogu, by za resztę ze sprawunków dla mamy kupować niemal codzienne racje Mountain Dew i Twinkies.
Mieszkańcy osiedla byli zrośnięci ze sobą, w przenośni i dosłownie. „Gdybym chciał, mógłbym przeskoczyć z mojego okna w okna domu po sąsiedzku – wspomina Jim. – Domy stały tak blisko siebie”. Ta fizyczna bliskość odzwierciedlała też bliskie więzi międzyludzkie. Jeżeli pojawiał się tu obcy, mieszkańcy od razu to zauważali i pytali: „W czym pomóc?”. Wszyscy mieli oko na ulice, na dzieci.
– Było bezpiecznie – mówi Jim. – Chociaż czasami miałem przez to kłopoty. Wychodziliśmy z bratem pobawić się i mama prosiła, żebyśmy nie oddalali się poza ulicę Linden. A my oczywiście szliśmy dalej. Więc po powrocie do domu dostawaliśmy szlaban. „Skąd wiedziałaś?”, pytałem. A ona na to: „Pani O’Neill widziała cię i zadzwoniła”. Nic nie mogło mi się upiec. Ale oznaczało to, że zawsze byliśmy bezpieczni. Nie chciałbym dorastać w żadnym innym miejscu.
O ile jednak baczne oczy sąsiadów oznaczały dla Jima i jego kolegów bezpieczeństwo, o tyle dla jego matki Maeve miały jeszcze inne znaczenie. Gdy Jim i Ryan szli do szkoły, kościoła, na przyjęcie rodzinne czy po prostu pograć w hokeja, zanim wypadli jak burza po schodach na dwór, Maeve odprawiała przy nich swój zwyczajowy rytuał. „Chodźcie no tu, niech się wam przyjrzę”, mówiła i lustrowała ich od stóp do głów, poprawiając niesforny kosmyk włosów i pucując poślinionym palcem umorusaną buzię.
– Musieliśmy wyglądać dobrze – wspomina Jim. – W powietrzu ciągle wisiał strach. Strach przed potępieniem. Strach, że sąsiedzi zaczną mówić. Że sąsiadki się zejdą, pokiwają głowami, pocmokają i powiedzą: „Widziałyście wczoraj chłopaków od Nolanów?”.
Po powrocie do domu odbywał się inny rytuał. Podczas gdy chłopcy myszkowali w szafkach, szukając czegoś do jedzenia, Maeve pytała: „Natknęliście się na kogoś? Widzieliście kogoś z sąsiadów?”. Jim opowiada:
– Panowała atmosfera ciągłego bycia na widoku. Ciągłego bycia lustrowanym. Matka żyła w nieustannym strachu, że ktoś z sąsiadów zobaczy, jak bawimy się w jakichś śmieciach, zachowujemy nieodpowiednio czy nie wiem co. Ale nie umiała tego wyartykułować.
Maeve robiła się jeszcze bardziej speszona, gdy sama miała gdzieś wyjść.
– Najgorsze było stanie z nią w kolejce w banku – opowiada Jim. – Bo była tam w potrzasku. Ktoś mógłby ją zobaczyć, a ona nie mogła nic na to poradzić. Czuła się jak na widelcu, stojąc między tymi czerwonymi linami do okienka kasowego.
Z biegiem lat jej dyskomfort się pogłębiał i w końcu Maeve praktycznie przestała wychodzić z domu. Posyłała Jima i Ryana do kościoła, ale sama tam nie chodziła. Jak wyjaśnia Jim:
– Myślę, że za bardzo bała się wyjść do kościoła i zobaczyć z ludźmi, posyłała więc nas w zastępstwie, żeby sąsiadki nie gadały. Próbując to z czasem zrozumieć, chciałem być wyrozumiały i uważałem, że może była zbyt dumna, ale wiem, że chodziło o strach.
Nie ma wątpliwości, że strach jest genetyczny. Jeżeli masz bliskiego krewnego – w przypadku Jima matkę – z zaburzeniem lękowym, występuje u ciebie cztero- do sześciokrotnie większe ryzyko takiego zaburzenia. Ale genetyka psychiczna to puzzle, kostka Rubika doprowadzająca do rozpaczy nawet najbardziej systematycznych naukowców. Dlaczego? Po pierwsze, w odróżnieniu od choroby Huntingtona czy niedokrwistości sierpowatokrwinkowej lęk nie znajduje się pod kontrolą pojedynczego genu. Nie jest jednak jasne, czy wynika z rozległych efektów wywieranych przez zaledwie parę genów czy z ograniczonych efektów wielu. Nakłada się na to problem zwany złożonością fenotypową, co oznacza, że lęk przypomina mitologiczną hydrę z wieloma różnymi głowami. Lęk społeczny niewątpliwie zalicza się do kategorii „lęku”, ale podobnie należą do niej tak odmienne przejawy jak zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, napady paniki czy fobia przed pająkami. Trudno jest sobie wyobrazić, w jaki sposób tak różne kwiaty mogą kiełkować z jednego ziarenka genetycznego.
Po drugie, lęk nie jest stanem obiektywnym – przynajmniej w świetle dzisiejszej wiedzy. Nie istnieje badanie laboratoryjne, które określałoby jego poziom. Nie da się zobaczyć lęku w oglądanej pod mikroskopem próbce krwi Jima czy Maeve. Na razie występowanie u kogoś lęku opieramy na jego deklaracji. Choć geny prowadziły do ekspresji lęku przez tysiąclecia, zaburzenie lęku społecznego (fobię społeczną, czyli wersję tego lęku przez wielkie „L”) po raz pierwszy opisano w literaturze fachowej dopiero w 1966 roku, a zostało ono precyzyjnie zdefiniowane w 1980 roku. W tej sytuacji nie jest nawet jasne, czy nowoczesne, skodyfikowane przez człowieka diagnozy będą się pokrywać z naszymi pradawnymi genomami.
Ostatnią komplikacją jest ścisły splot genetyki z doświadczeniem, przypominający połączenie kawy z mlekiem. Nasze bieżące decyzje są motywowane usposobieniem, ale czy preferencja do zostania w domu i poczytania książki odzwierciedla określoną konstelację genetyczną, czy też odpowiada nam, bo się do tego przyzwyczailiśmy? Krótko mówiąc, to, że lęk jest genetyczny, jest jasne jak słońce, ale w jaki sposób jest genetyczny, jest mętne jak brudna woda.
Oprócz genetyki ziarna lęku społecznego są zasiewane na zasadzie uczenia się. W pewnym momencie tak jak Jim nauczyliśmy się bać osądu innych, nauczyliśmy się ukrywać to, co jest potencjalnie upokarzające. Lekcję tę mogło nam wbić do głowy pojedyncze doświadczenie, na przykład torsje przy wszystkich na szkolnej akademii albo atak paniki w zatłoczonej restauracji, po którym przejęta kelnerka wezwała pogotowie, policję i straż pożarną. Mogło chodzić o bycie świadkiem traumatycznej sceny, takiej jak pobicie kolegi przez chuliganów lub obserwowanie, jak niewydarzony nauczyciel dzień po dniu poniża wybranego ucznia w klasie. Strach mógł się zrodzić z dorastania w wyizolowanej rodzinie, w której nie widziano celowości utrzymywania kontaktów towarzyskich. Bez względu na to, w jaki sposób trafiła do nas lekcja lęku społecznego, wytworzyła strach przed przyłapaniem nas na robieniu czegoś głupiego czy niestosownego – przed obnażeniem. Lekcje te są często subtelne i niemożliwe do uchwycenia. W moim przypadku, jak u wielu innych, nie było konkretnego początku; ten lęk istniał po prostu zawsze.
W sytuacji Jima przestrogi Maeve, że jest obserwowany i osądzany w każdym miejscu, do jakiego się uda, w połączeniu z zewnętrznym potwierdzeniem tego przez różne panie O’Neill, kształtowały go przez lata, jak strumień rzeźbi swe koryto w skale. Po pięćdziesięciu latach Jim mówi: „Zawsze miałem poczucie, że ludzie mi się przyglądają. Że zobaczą coś złego. Wszczepiła to w mojego brata i we mnie”.
Wchłaniamy sygnały ze swoich rodzin jak gąbka, nie zdając sobie sprawy, że w głębi nas krystalizują się pewne fundamentalne przekonania. W innych domach mogą być przekazywane zupełnie inne lekcje, na przykład że plotkowanie z sąsiadami na werandzie stanowi idealny sposób spędzania sobotniego popołudnia albo że popisywanie się swoimi wygibasami na środku parkietu to frajda jakich mało, a nie katastrofa. Mój mąż wyrósł w przekonaniu, że hydraulików czy innych fachowców obowiązkowo zaprasza się do stołu podczas obiadu. Jeśli zaś wyrastaliśmy w takim domu jak Jima albo nawet w jego łagodniejszej wersji, przywykliśmy oczekiwać, że ludzie nie tylko będą nas oceniać, ale wręcz potępiać. I tę obawę odczuwa się jak realny fakt. Uważamy, że świat już taki jest. Taka jego wizja sprawia, że jesteśmy zewsząd otoczeni przez osądy i pozostajemy osamotnieni w swoim strachu.
Strach ten ma swoją cenę. Utrudnia poznawanie ludzi, zbliżenie się do nich, przyjemne spędzanie z nimi czasu. Utrudnia poproszenie o to, czego potrzebujemy. Może sprawić, że inni będą nas mieli za wyniosłych, niemiłych czy chłodnych, podczas gdy my jesteśmy tylko spięci. W skrajnym przypadku może doprowadzić do depresji i izolacji. I oczywiście staje na drodze do bycia sobą.
Pewnego upalnego letniego dnia, gdy Jim miał czternaście lat, lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że na ich osiedle, gdzie w 90 procentach mieszkali chłopcy, wprowadziła się rodzina z dwójką córek. Pojawiły się Deena i jej siostra. Deena, też czternastolatka, miała długie, kasztanowe włosy i szeroki, zachęcający uśmiech. Była wyjątkowo urodziwa i – jak chłopcy z sąsiedztwa szybko zauważyli – nadzwyczaj dobrze jak na swój wiek rozwinięta.
Jej dom stał na samym rogu, ostatni przed przelotową ulicą. Znajdował się też idealnie naprzeciw domu kuzynki Jima, Rosaleen. Ilekroć Jim dokądkolwiek się wybierał – do szkoły, Rosaleen, sklepu i z powrotem – musiał przechodzić tuż przed frontowymi schodami Deeny, na których dziewczyna często siedziała ze swoją siostrą, podwijając pod siebie swe bocianie nogi. Choć Jim był onieśmielony, jak większość heteroseksualnych chłopców, mijanie ich kilka razy dziennie sprawiło, że w końcu zaczął rzucać: „Cześć” przyjaźnie uśmiechającej się Deenie i jej młodszej siostrzyczce. Kolejne przemarsze tam i z powrotem zaowocowały pokazaniem jego niebieskiego segmentu w głębi ulicy i żartobliwymi komentarzami o zrzędliwych sąsiadach. Pewnego dnia Deena miała czerwone oczy – jej babcia upadła i złamała sobie biodro. Jim uważnie wysłuchał potoku przestraszonych i pełnych niepokoju słów Deeny, nie wiedząc, co ma mówić, ale bardzo chcąc jej jakoś pomóc. W miarę upływu kolejnych miesięcy ich kontakty nabrały czegoś na wzór swobody – maksymalnej, jaką można osiągnąć pod naporem huraganu dojrzewania i rozpaczliwego pragnienia czternastolatków, by nie zostać odrzuconym.
– A potem pewnego dnia – wspomina Jim – któryś z moich kolegów podszedł do mnie w szkole i powiedział: „Chłopie, ty to wpadłeś w oko tej Deenie”. I to był początek końca. Nie wiedziałem, co mam mówić ani robić. Od tamtej chwili, ilekroć ją widziałem, chowałem się za krzaki albo za samochód, za cokolwiek. Unikałem jej jak ognia. Do tego czasu nigdy się przed nikim nie chowałem. Ale wtedy nauczyłem się unikania.
To był ten przełomowy moment. O ile genetyka i wychowanie załadowały strzelbę, o tyle kolega Jima niechcący pociągnął za spust. Oczywiście wszyscy mieliśmy różne skąpane w adrenalinie momenty najgłębszego skrępowania, gdy paliły nas policzki i chcieliśmy się zapaść pod ziemię. Co jednak zmienia taki pojedynczy wypadek w pożar lęku społecznego, który płonie, płonie i nie chce zgasnąć? Unikanie. W najprostszym ujęciu unikanie polega na odwracaniu się od czegoś, czego się boimy, by poczuć się lepiej. I w tym tkwi szkopuł: dzięki unikaniu naprawdę czujemy się lepiej, przynajmniej na krótką metę. Lęk chwilowo odchodzi. W przypadku Jima przycichał aż do następnego razu, gdy chłopak widział z daleka Deenę na ulicy i przykucał za najbliższym chevroletem.
Jednak na dłuższą metę unikanie prowadzi do katastrofy. Jest wrogiem numer jeden dobrego samopoczucia emocjonalnego i hołubi wszelkie lęki, nie tylko społeczne. Aby lęk społeczny stał się problemem, nie wystarczą genetyka i doświadczenia – ten lęk musi rosnąć i być troskliwie pielęgnowany. Unikanie zapewnia mu takie warunki, i to idealnie.
Oczywiście trudno oczekiwać od nastolatka, żeby zdawał sobie sprawę z długofalowych konsekwencji strategii uników. Jim wiedział po prostu tyle, że pozwala mu to odsunąć w czasie moment, w którym będzie musiał powiedzieć Deenie, iż on też bardzo ją polubił. W ten sposób oddalał od siebie skrępowanie pierwszej miłości. A co najważniejsze, oddalał też możliwość, że po naprawdę dobrym poznaniu go Deena zdałaby sobie sprawę – jak bał się Jim – że popełniła okropny błąd, to zaś przepuściłoby jego serce przez maszynkę do mięsa.
To ten strach jest sednem lęku społecznego. Poczucie, że to, co jest w nas zawstydzającego, dyskwalifikującego czy wadliwego, ujawni się przed wszystkimi. Jim bał się, jak to nazywam, obnażenia. Lęk społeczny nie polega na samym strachu przed oceną; to jest strach, że sędziowie mają rację. Uważamy, że jest z nami coś nie w porządku, i stosujemy uniki, aby to ukryć. W naszym przekonaniu, jeśli dojdzie do obnażenia, zostaniemy odrzuceni, upokorzeni, potępieni.
Czego konkretnie się obawiamy? Dr David Moscovitch, psycholog-myśliciel z Uniwersytetu w Waterloo, ma teorię, że obnażenie dokonuje się na czterech płaszczyznach:
Lęk.
Przede wszystkim możemy się obawiać, że ludzie zauważą fizyczne oznaki samego lęku – plamy potu na bluzce, rumieńce, jakby babcia przyłapała nas na oglądaniu porno, czy dukanie jak uczestniczka konkursu piękności, która nie radzi sobie z odpowiedzią na pytanie przed mikrofonem. Dlatego w szafie mamy pełno golfów, a w łazience zapas supersilnych antyperspirantów. Nie korzystamy ze wskaźnika laserowego ani nie pijemy przy ludziach wody z plastikowego kubeczka, żeby nie zauważyli, jak drżą nam ręce. Nie widzą nas spoconych, ale tylko dlatego, że ani na chwilę nie zdejmujemy swetra. Albo łykamy coś na uspokojenie.
Wygląd.
Być może uważamy, że pod względem wyglądu mamy się czego wstydzić – nie jesteśmy dość atrakcyjni, źle się ubraliśmy, mamy włosy w nieładzie. Przybyło nam za dużo kilogramów. Wszyscy zobaczą plamki na skórze i pomyślą, że to jakaś paskudna choroba. Z której strony nie spojrzeć, nie przedstawia się to dobrze.
Charakter.
To poważna sprawa. Możemy mieć ogólne zastrzeżenia do swojej osobowości: nie jesteśmy fajni, przynudzamy, mamy się za niemądrych, niewydarzonych, narwanych, niewykwalifikowanych, niekompetentnych, nieporadnych czy nieudanych. W chwilach słabości mruczymy do siebie: „Co, do cholery, ze mną jest?”. Odpowiedź na to pytanie wskazuje nasz fundamentalny strach. Bez względu na to, co to jest konkretnie, ujawnienie tej sprawy uświadomi wszystkim, jakim zerem jesteśmy.
Umiejętności społeczne.
To kolejna wielka sprawa. Być może uważamy, że brak nam osobowości albo że jesteśmy rozpaczliwie niezdarni. Obawiamy się, że nie będziemy mieli nic do powiedzenia, nie będziemy chwytać sensu, w głowie pojawi się nam pustka; że jesteśmy za cisi, zbyt nudni; że nie zapanujemy nad emocjami, będziemy się plątać w zeznaniach, ludzie nie zrozumieją, o co nam chodzi, i spojrzawszy na nas z niedowierzaniem, poproszą o powtórzenie, zwracając się do nas tonem, jakim mówi się do trzylatka.
Zamiast więc ryzykować obnażenie, chowamy się. Niekiedy wprost, jak w przypadku Jima dającego nura w krzaki. Ale niekiedy robimy to dyskretnie: wpatrując się w swój telefon, unikając patrzenia na ludzi albo siedząc w milczeniu, gdy wszyscy w najlepsze rozprawiają.
Unikanie Deeny nauczyło Jima dwóch rzeczy. Po pierwsze, że kontakty z nią są ryzykowne – wręcz groźne. Groziły upokorzeniem, ewentualnością, że coś się zacznie, a ona potem straci zainteresowanie i skaże Jima na męczarnie młodzieńczego zawodu miłosnego. Choć było to niewątpliwie możliwe, trzymając się bardzo, bardzo daleko od niej, Jim nigdy nie miał okazji przekonać się, że sprawy nie muszą potoczyć się w taki sposób.
Drugą sprawą, której nauczyło Jima unikanie, jest to, że nie potrafi zareagować na zainteresowanie Deeny. Unikanie to odpowiednik troskliwej kwoki w twoim mózgu – chce dobrze, ale odgradzając cię od danej sytuacji, niechcący posyła sygnał, że sobie z nią nie poradzisz. Osłaniając cię przed niebezpieczeństwem, sprawia, że nie możesz dojść do wniosku: „Hej, to nie było takie okropne” albo „Zaraz, zaraz, nie stało się nic złego”, i blokuje biorącą się z tego pewność siebie, która wynika z pokonywania coraz większych wyzwań.
Podsumowując: za każdym razem, kiedy wykręcamy się od pójścia na piwo z kolegami z pracy (Nie, muszę jeszcze coś dokończyć, nie czekajcie na mnie), unikamy powiedzenia przycinającej nam włosy fryzjerce, że nie chcieliśmy, aby były aż tak krótkie (Nie chcę, żeby poczuła się urażona – w końcu trzyma w rękach nożyczki!), czy zwlekamy z oddaniem do sklepu prześcieradła na materac o długości 220 centymetrów, podczas gdy chcieliśmy tylko 180 centymetrów (Może da się to zrobić przez internet?) – potwierdzamy naszemu mózgowi, że ta rozmowa, to wydarzenie, ci ludzie są z jakiegoś nieznanego powodu niebezpieczni, a my nie potrafimy sobie z nimi poradzić. Co gorsza, tracimy okazje do zbierania przykładów świadczących przeciwnie. Nie dowiadujemy się, że pominąwszy zapadającą raz czy dwa razy krępującą ciszę przy piwie, w sumie koledzy z pracy nas lubią. Siedzimy jak trusie, obliczając w myślach, ile czasu zabierze nam zapuszczenie grzywki. Śpimy na zwijającym się prześcieradle, przewracając oczami na własne nieudacznictwo. Dla uwrażliwionego na lęk mózgu koszty te są małą ceną do zapłacenia za uniknięcie niebezpieczeństwa i odrzucenia. Jeżeli jednak są płacone raz za razem, powiększamy swoje manko doświadczeń i pewności siebie, nie mówiąc już o kontynuowaniu serii beznadziejnych fryzur.
Po mniej więcej roku chodzenia okrężną drogą i chowania się za autami Jim dowiedział się od kolegi z sąsiedztwa, że w poprzednim tygodniu cała rodzina Deeny się wyprowadziła. Chłopak odetchnął z ulgą, lecz ku swemu zaskoczeniu był też głęboko rozczarowany. Rozczarowany sobą oraz tym, że w taki oto sposób zakończyła się ta historia. Kiedy zaś raz odkrył metodę unikania, stała się ona dla niego standardową reakcją na wyzwania wieku młodzieńczego i wczesnej dorosłości. Dziedzictwo genetyczne, połączone z lekcjami od Maeve i wzmocnione unikaniem, rozrosło się w mózgu Jima na dobre.
Przeskoczmy blisko czterdzieści lat do przodu. Tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami Jim znalazł się na życiowym zakręcie: po długim, ale burzliwym małżeństwie jego żona spakowała manatki i zamieszkała z innym mężczyzną, zostawiając go samego z jego lękami.
– Na mój lęk mówiła „twoja zabawka” – wspomina. – Krzyczała do mnie: „Musisz iść do lekarza”, ale kiedy w końcu poszedłem, nie mogła znieść tego, że potrzebowałem pomocy.
Po rozwodzie Jim dalej pracował i dbał o elementarne sprawy bytowe, ale na tym koniec. Od piątkowego popołudnia po pracy do poniedziałkowego ranka siedział w domu. Czytał powieści historyczne, po części dlatego, że mu się podobały, ale głównie dlatego, że bał się zająć czymkolwiek innym. Sporadycznie pojawiał się na rodzinnych uroczystościach – chrzcinach, czuwaniach – ale od momentu otrzymania zaproszenia na nie przez dwa, trzy tygodnie chodził jak struty, bojąc się, co będzie miał mówić, jak będzie się czuł i w ogóle jak wszystko wypadnie. W krytycznym dniu nieraz odwoływał swoje przybycie, ostentacyjnie kaszląc do słuchawki i zasłaniając się chorobą.
Jego kuzynka Rosaleen zauważyła te nieobecności i zaniepokoiła się o niego. Powiedziała mu, że musi zacząć wychodzić do świata, bo zdziwaczeje. Zachęciła go do chodzenia do kościoła, więc pojawiał się tam, żeby zrobić jej przyjemność, ale po kilku tygodniach z tego zrezygnował. Wtedy wpadła na pomysł klubu książki. „Przecież uwielbiasz czytać – przekonywała go, gdy potrząsał głową. – Musisz ruszyć się z domu”. Zaczął więc jeździć na weekendy do rodzinnego domku letniego nad jeziorem, kiedy nikt inny z niego nie korzystał. Gdy przebywał sam nad wodą, obserwował innych ludzi, ale z nikim nie rozmawiał. Rosaleen przewróciła oczami. Nie o to jej chodziło.
Wielu z nas ma w swoim życiu taką Rosaleen. Zachęty dla osób lękliwych społecznie rozciągają się od umiarkowanie protekcjonalnych (Dasz sobie radę!) do graniczących z pogróżkami (Chcesz umierać w samotności?). Jednak próby zaradzenia brakowi życia towarzyskiego, które legło w gruzach pod wszechobecnym skrępowaniem, polegające na mobilizowaniu do wyjścia między ludzi dlatego, że „dobrze ci to zrobi”, mają niestety taki sam urok jak namawianie do zjedzenia wszystkich nałożonych na talerz jarzyn. Nawet gdy samych nas dręczy poczucie, że faktycznie „trzeba by się ruszyć”, im bardziej otoczenie na nas naciska, tym mocniej zapieramy się piętami. Poza tym nie wydaje się to celowe. Dlaczego mielibyśmy ustąpić i wybrać się na zjazd koleżeński, imprezę czy osiedlowy piknik? Żeby pocić się jak świnia i czuć się niezręcznie? Oddychamy z ulgą dopiero po powrocie do domu, wdzięczni, że mordęga wreszcie się skończyła.
Ale mając w głowie napomnienia Rosaleen, pewnego weekendu Jim z ociąganiem poszedł do niej na wieczorny grill. Siedział sobie spokojnie na kanapie w salonie, gdy wokół niego krążyli rozgadani ludzie z kotletami i sałatką ziemniaczaną na papierowych talerzykach. Dzieciaki ganiały zasapane psy i młodsze rodzeństwo. Ktoś podszedł do niego od tyłu. Zatrzymał się. I po chwili kobiecy głos zapytał:
– A co ty tutaj robisz?
Jim obrócił się. Mówiła do niego Deena, całkiem dorosła. Oczy otworzyły mu się szeroko. Włączył się dawny impuls, by schować się w krzakach, ale zamiast tego Jim usłyszał swoje własne słowa:
– Rosaleen to moja kuzynka. Ale co ty tutaj robisz?
– Mieszkałam kiedyś naprzeciw Rosaleen, pamiętasz? Znamy się.
Okrążyła kanapę i usiadła obok niego, kładąc sobie tekturowy talerzyk na kolanach.
Zaczęło się zwyczajowe „co teraz robisz”, „gdzie mieszkasz”, „ile to lat minęło”, „jak ten czas leci”. Życie nie oszczędzało Deeny, ale teraz znalazła stabilną pracę w zarządzie komunikacji miejskiej, a po zaliczeniu serii nieudanych prób była wreszcie w związku z sympatycznym facetem. Jim powiedział jej o swoim rozwodzie.
– Przykro mi – powiedziała. A potem: – Czy mogłabym z tobą porozmawiać na osobności, zanim wyjdziesz?
Jim poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Jasne – wykrztusił.
Przenieśli się na frontowe schody i usiedli na nich w pierzchającym świetle wieczoru. Deena zapaliła papierosa i uprzejmie wydmuchiwała dym w drugą stronę. Po chwili odezwała się:
– Wiesz, myślałam, że mnie nie lubisz. Bolało mnie to, bo uważałam cię za naprawdę wspaniałego chłopaka i cię polubiłam. Nie byłam głupia. Kręcili się przecież wokół mnie różni kolesie, starsi, i wszyscy chcieli tylko jednego. Faceci cały czas się do mnie podwalali. Złościło mnie to. Ale wiedziałam, że z tobą mogę porozmawiać. Naprawdę słuchałeś, byłeś dżentelmenem, a na tym mi zależało. Wiedziałam, że byłeś dla mnie tym jedynym.
Jimowi odjęło mowę.
– Myślałaś, że cię nie lubię? – powiedział w końcu. – Wręcz przeciwnie.
Deena obróciła się i wpatrywała w niego przez dłuższy czas. A potem uśmiechnęła się i lekko szturchnęła go w ramię. Zaciągnęła się głębiej papierosem.
– Jak to pięknie mogło być!
Poznałam Jima pewnego mroźnego lutowego dnia w gigantycznym bostońskim Massachusetts General Hospital. Miesiące dokopywania sobie po grillu u Rosaleen zmotywowały go do umówienia się na wizytę. Jim mógł bez problemu żyć dalej tak jak dotąd – stracona miłość, nieudane małżeństwo, mrużenie oczu w jasnym słońcu poniedziałkowego ranka, gdy po kolejnym weekendzie wychodził z domu. Ale po rozmowie z Deeną zdecydował, że dość tego. Nadeszła pora na zmianę. Kiedy opowiedział mi swoją historię, zapytałam, jak jego zdaniem potoczyłyby się wypadki z Deeną w innych okolicznościach. Chrząknął i wyjrzał przez okno.
– Gdybym postąpił odwrotnie przed tymi wszystkimi laty, moglibyśmy zbliżać się do swojej trzydziestej rocznicy. Chcę czuć się mniej zalękniony, żebym mógł prowadzić prawdziwe życie.
– Słusznie – powiedziałam. – Zrobimy tak, ale może w odwrotnej kolejności? Poczujesz się mniej zalękniony dzięki prowadzeniu prawdziwego życia.
Chciałabym móc krzyczeć to ostatnie zdanie z dachów. Przez megafon. Do znudzenia. Jest niemal niemożliwością wycofać się ze świata i potem pojawić w nim przemienionym, tak jak gąsienica przemienia się w motyla w kokonie. Ludzie uczą się i zmieniają dzięki praktyce. Innymi słowy, zamiast czytać o tym, jak się jeździ na rowerze, musimy na niego wsiąść. Z początku będzie się chwiał. Będziemy się przewracać. Ale w końcu nasze mięśnie i mózg się nauczą. A potem nigdy już tego nie zapomnimy. Dlatego Jim miał się wziąć ze mną u boku do pracy.
1. Północno-wschodni rejon Stanów Zjednoczonych, obejmujący stany Maine, New Hampshire, Vermont, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut oraz miasto Boston, w którym pracuje autorka (przyp. tłum.). [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki