110,00 zł
Zbiór powieści Jane Austen, jednej z największych pisarek wszech czasów. Rozważna i romantyczna, Emma, Opactwo Northanger.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1429
Rodzina Dashwoodów mieszkała w Sussex od dawna. Ich majątek był duży, a rezydencja znajdowała się w Norland Park, w jego centralnej części, gdzie od pokoleń wiedli żywot nobliwy, zasługując w pełni na szacunek, jakim cieszyli się wśród sąsiadów. Ostatnim właścicielem majątku był stary kawaler, który dożył sędziwego wieku, przez wiele lat mając za jedyną towarzyszkę życia siostrę doglądającą jego gospodarstwa. Kiedy zmarła – na dziesięć lat przed nim – w domu zaszły wielkie zmiany. Aby zrekompensować sobie tę stratę, właściciel majątku zaprosił bowiem do siebie pana Henry’ego Dashwooda – bratanka, który miał odziedziczyć po nim Norland zgodnie z prawem oraz wolą właściciela. Starszy pan żył odtąd wygodnie, ciesząc się towarzystwem bratanka, jego żony i dzieci. Z czasem jego przywiązanie do krewnych rosło. Pan i pani Dashwood dbali o niego nadzwyczaj troskliwie, kierując się przy tym nie wyrachowaniem, ale szczerą dobrocią, która nakazywała im zapewnić stryjowi wszelką opiekę, jakiej wymagał jego wiek; zaś obecność radosnych, żywych dzieci dodawała barw jego egzystencji.
Pan Henry Dashwood miał syna z poprzedniego małżeństwa, zaś obecna jego małżonka obdarzyła go trzema córkami. Syn, rozważny i dojrzały młody człowiek, rozporządzał dużym majątkiem – z chwilą dojścia do pełnoletności przypadła mu połowa fortuny jego zmarłej matki. Wstępując niedługo później w związek małżeński, wzbogacił się tym bardziej. Nie dbał więc o Norland tak dalece jak jego siostry; ich majątek, nie licząc tego, co mogłyby dostać, gdyby ich ojciec został spadkobiercą posiadłości stryja, był bowiem bardzo skromny. Ich matka nie posiadała niczego, ojciec zaś dysponował sumą zaledwie siedmiu tysięcy funtów; pozostała część fortuny jego pierwszej żony została zapisana synowi, z zastrzeżeniem procentów przypadających dożywotnio na wdowca po zmarłej.
Wreszcie starszy pan zmarł, a jego ostatnia wola przyczyniła spadkobiercom tyleż samo radości, co rozczarowania. Nie okazał się wprawdzie tak niesprawiedliwy ani tak niewdzięczny, by pozbawić bratanka majątku, pozostawił mu go jednak na warunkach, które uczyniły spadek dużo mniej wartościowym. Pan Dashwood liczył na zapis bardziej dla żony i córek niż dla siebie czy syna; tymczasem okazało się, że majątek ma przypaść temu właśnie synowi, po którym miał go odziedziczyć jego syn, podówczas czteroletni, przy czym postanowienia testamentu uniemożliwiały spadkobiercy zabezpieczenie losu tych, które były mu najdroższe, a które najbardziej potrzebowały wsparcia, czy to przez zaciągnięcie długu, czy przez sprzedaż choćby części cennych lasów. Całość zabezpieczono na korzyść dziecka, które odwiedzając Norland z rzadka wraz z rodzicami, zdołało zdobyć serce sędziwego krewniaka w sposób właściwy dzieciom dwu- lub trzyletnim: nieporadnym gaworzeniem, uporem w stawianiu na swoim, figlami i mnóstwem hałasu – wszystko to przeważyło nad troskliwością, jaką okazywały mu przez lata żona bratanka i jej córki. Starzec nie chciał jednak okazać się niewdzięczny, i w dowód przywiązania dla każdej z trzech dziewcząt pozostawił im po tysiąc funtów.
Pan Dashwood był zrazu srodze rozczarowany; będąc jednak z natury pogodnym optymistą, zakładał, że może pożyć jeszcze wiele lat, zaś rozważne gospodarowanie pozwoli mu z pewnością nie tylko pomnożyć niemałe dochody z majątku, ale i odłożyć z nich znaczną kwotę. Jednak posiadłość, którą objął po tak długim oczekiwaniu, pozostała w jego rękach zaledwie przez rok. Tylko o tyle przeżył bowiem swego stryja, zaś wdowie i córkom pozostawił jedynie dziesięć tysięcy funtów, wliczając w to ostatnie zapisy.
Wiedząc, że zostało mu niewiele życia, pan Dashwood posłał po swego syna i zaklinał go z całą mocą, na jaką było go stać w chorobie, by zadbał o interesy macochy i sióstr przyrodnich.
Pan John Dashwood, choć mniej uczuciowy niż reszta rodziny, zdawał się jednak poruszony okolicznościami i żarliwością tej prośby, przyrzekł więc, że zrobi wszystko, co zdoła, aby zapewnić krewniaczkom wygodne życie. Ojciec uspokoił się, słysząc tę deklarację, zaś pan John Dashwood bezzwłocznie jął rozważać, w jakim stopniu jego działania w tej sprawie powinien ograniczyć zdrowy rozsądek.
Młodzieniec ten nie miał złego charakteru – o ile można określić tak człowieka raczej oschłego i skupionego na sobie – sumienność i obowiązkowość zyskały mu powszechny szacunek. Być może, gdyby ożenił się z kobietą o milszym charakterze, cieszyłby się szacunkiem tym większym, a może i sam przejawiałby sympatyczniejsze cechy; zawarł bowiem małżeństwo jako człowiek bardzo młody i ogromnie zakochany w swej wybrance. Pani Johnowa Dashwood była jednak niczym karykatura swego męża, jeszcze bardziej od niego samolubna i ograniczona.
Składając ojcu wiadomą obietnicę, w duchu obiecał sobie, że powiększy majątek sióstr, ofiarując każdej z nich po tysiąc funtów. Był przekonany, że stać go na taki gest. Perspektywa powiększenia rocznego dochodu, jaki mu przypadł po matce, o cztery tysiące funtów rocznie ogrzała mu serce i wzmogła jego szczodrość. Tak, podaruje im trzy tysiące – to piękna i szczodra decyzja! Dzięki tej kwocie będą żyły dostatnio i wygodnie. Trzy tysiące funtów! Mógł sobie pozwolić na wydanie takiej kwoty, nie odczuwając tego zbytnio. Myślał o tym przez cały dzień, a potem przez wiele kolejnych dni, i nie żałował podjętej decyzji.
Zaledwie pogrzeb jej teścia dobiegł końca, pani Johnowa Dashwood przybyła z dzieckiem i służbą do majątku, nie uprzedzając teściowej. Nikt nie mógł zakwestionować jej prawa do przyjazdu – dom należał wszak do jej męża od chwili, gdy jego ojciec zszedł z tego świata. Jednak niedelikatność tego postępku, w dodatku wobec kogoś, kto znalazł się w tak trudnej sytuacji, byłaby niemiła nawet osobie o przeciętnej wrażliwości. Tymczasem starsza pani Dashwood była ogromnie czuła na punkcie honoru i miała usposobienie tak romantyczne, że wszelką nieuprzejmość brała sobie głęboko do serca. Rodzina nigdy nie przepadała za wybranką Johna, choć dotychczas nie miała ona okazji dowieść, jak dalece potrafi zlekceważyć uczucia i wygodę innych, gdy jest jej to na rękę.
Starsza pani Dashwood odczuła to lekceważenie tak boleśnie, i powzięła do synowej tak ogromną niechęć, że była zdecydowana opuścić dom na stałe, i zrobiłaby to, gdyby nie perswazja najstarszej z córek, która zdołała przekonać ją do zmiany decyzji, jak i gorąca miłość do wszystkich trzech dziewcząt, nie chciała bowiem narażać ich na ochłodzenie stosunków z bratem.
Najstarsza z nich – Eleonora, której argumenty okazały się tak przekonujące – choć zaledwie dziewiętnastoletnia, była osóbką mądrą i powściągliwą w osądach, dzięki czemu nieraz potrafiła powstrzymać matkę przed pochopnym działaniem, które niewątpliwie miałoby opłakane skutki. Miała przy tym bardzo dobre serce, była serdeczna i szczera w uczuciach, umiała jednak nad nimi panować. Pod tym względem jej matka mogła wiele się od niej nauczyć, zaś jedna z sióstr nie rokowała nawet i takiej nadziei.
Pod wieloma względami Mariannie nie brakowało cnót Eleonory. Była rozważna i inteligentna, działała jednak zbyt pochopnie i nie znała umiaru w radości ani w rozpaczy. Była szczodra, miła w obejściu, interesująca w rozmowie; nie można też było z pewnością określić jej mianem nieśmiałej. Cechowało ją także uderzające podobieństwo do matki.
Eleonora myślała o nadmiernej egzaltacji siostry z niepokojem, panią Dashwood napawała ona jednak radością i dumą. Teraz matka i Marianna wspólnie pogrążyły się w gwałtownej rozpaczy. Przejęte początkowo nieprzepartym żalem, gdy przygasł, zaczęły podsycać go w sobie nawzajem wciąż na nowo, bez końca. Oddawały mu się całkowicie, szukając coraz to nowych powodów do smutku i znajdując je w każdej, nawet najbardziej niewinnej uwadze, zdecydowane już nigdy nie pozwolić się pocieszyć. Eleonora również cierpiała głęboko; nie zatracała jednak w bólu zdolności działania. Potrafiła zdobyć się na rozmowę z bratem, powitała bratową po jej przyjeździe i traktowała ją z należytym szacunkiem; zdołała także nakłonić matkę do przyjęcia podobnej postawy.
Trzecia z sióstr, Małgorzata, była pogodnym i uprzejmym dziewczęciem; jednak romantyzmu nie równoważył w jej przypadku rozsądek właściwy Mariannie. Miała lat trzynaście i nic nie wskazywało na to, by miała dorównać siostrom pod względem przymiotów charakteru, osiągnąwszy ich wiek.
Pani Fanny Dashwood, małżonka Johna, wprowadziła się do Norland jako prawowita właścicielka majątku, zaś jej teściowa i bratowe zostały zdegradowane do roli gości. Traktowała je jednak z milczącą uprzejmością, zaś jej mąż okazywał im serdeczność na tyle, na ile potrafił żywić ciepłe uczucia wobec kogokolwiek poza sobą samym, własną żoną i synem. Nalegał stanowczo, by czuły się w Norland jak u siebie, a ponieważ pani Dashwood nie miała innego wyjścia, jak tylko pozostać we dworze do czasu, gdy znajdzie dla siebie odpowiedni dom w okolicy, propozycja ta została przyjęta.
Dalsza egzystencja w miejscu, gdzie wszystko przypominało jej minione szczęście, była jak najbardziej po jej myśli. W dawnych, lepszych czasach była znana z wesołego charakteru, jak i umiejętności ufnego i pogodnego spoglądania w przyszłość, co samo w sobie jest radością. Jednakże tak samo jak niegdyś radości dziś oddawała się rozpaczy, i nic nie mogło jej pocieszyć, tak jak dawniej żaden smutek nie był w stanie zepsuć jej nastroju.
Pani Johnowa Dashwood nie pochwalała w najmniejszym stopniu planów swego męża wobec jego sióstr. Zdawało jej się, że uszczuplenie fortuny należnej jej najdroższemu synkowi o całe trzy tysiące funtów strąci go w przepaść ubóstwa. Błagała więc małżonka, by jeszcze raz przemyślał tę kwestię. Jak będzie mógł spojrzeć sobie w oczy, jeśli obrabuje własne dziecko, w dodatku jedyne dziecko, z tak ogromnej kwoty? Panny Dashwood zaś, jedynie jego siostry przyrodnie, co ona sama uznawała za żadne pokrewieństwo, nie powinny rościć sobie prawa do aż tak wielkiej szczodrości brata. Każdy przecież wie, że dzieci tego samego mężczyzny, pochodzące z różnych małżeństw, nie żywią do siebie ciepłych uczuć, dlaczego więc miałby rujnować siebie i swego biednego, małego synka, oddając wszystkie pieniądze siostrom przyrodnim?
– Taka była ostatnia prośba mego ojca – odparł jej mąż. – Chciał, abym pomógł wdowie i sierotom po nim.
– Śmiem twierdzić, że twój ojciec nie wiedział, co mówi. Z pewnością już wtedy majaczył. Gdyby był przy zdrowych zmysłach, przez myśl by mu nie przeszło błagać cię, abyś odebrał własnemu dziecku połowę jego majątku.
– Nie wymienił konkretnej sumy, droga Fanny. Poprosił tylko ogólnie, abym im pomógł i uczynił ich życie łatwiejszym, niż on sam był w stanie to zrobić. Być może powinien był pozostawić tę kwestię wyłącznie mojemu sumieniu. Nie przypuszczał chyba, że pozwolę, aby stała im się krzywda. Ponieważ jednak domagał się przyrzeczenia, musiałem mu je dać; tak w każdym razie wówczas uznałem. Obietnica została zatem złożona i musi zostać spełniona. Należy zrobić coś dla nich, kiedy opuszczą Norland, żeby urządzić się w nowym domu.
– No cóż, zatem zróbmy coś dla nich; jednak to „coś” nie musi oznaczać trzech tysięcy funtów. Zważ – dodała – że kiedy raz rozstaniesz się z pieniędzmi, nigdy ich już nie zobaczysz. Twoje siostry wyjdą za mąż i pieniądze przepadną. Ach, gdyby można było odzyskać je dla naszego biednego maleństwa…
– No cóż, oczywiście – odparł jej mąż ponuro – to z pewnością zrobiłoby wielką różnicę. Być może przyjdzie czas, gdy Harry będzie żałował, że rozstaliśmy się z tak ogromną sumą. Gdyby, na przykład, założył liczną rodzinę, z pewnością okazałaby się nader przydatna.
– Co do tego nie ma wątpliwości.
– Być może byłoby zatem lepiej dla wszystkich, gdyby zmniejszyć tę sumę o połowę. Pięćset funtów i tak zwiększy znacznie ich stan posiadania!
– I to jeszcze jak! Żaden brat nie zrobiłby choćby połowy tego dla swoich sióstr, nawet gdyby to były jego prawdziwe siostry! Te zaś są tylko siostrami przyrodnimi! Ty jednak jesteś tak hojny!
– Nie chcę zrobić niczego niegodziwego – powiedział. – W takich przypadkach lepiej zrobić zbyt wiele niż zbyt mało. Nikt nie może w każdym razie pomyśleć, że nie zrobiłem dla nich dość dużo; nawet one nie mogłyby oczekiwać więcej.
– Nikt nie wie, czego mogłyby oczekiwać – odparła jego żona – ale nie mówimy tu o ich oczekiwaniach. Pytanie brzmi, na co możesz sobie pozwolić.
– Oczywiście; myślę więc, że mogę pozwolić sobie na to, aby dać im po pięćset funtów. Nawet gdyby nic ode mnie nie dostały, każdej z nich przypadnie około trzech tysięcy funtów z chwilą śmierci ich matki. To bardzo przyzwoita sumka dla młodej kobiety.
– Z pewnością przyzwoita; kiedy tak o tym myślę, wydaje mi się, że być może nie oczekują niczego więcej. Będą miały dziesięć tysięcy funtów do podziału. Jeżeli wyjdą za mąż, ich przyszłość będzie zabezpieczona, jeśli zaś nie, mogą całkiem wygodnie żyć z procentów od tych dziesięciu tysięcy.
– Masz całkowitą rację; wobec tego nie wiem, czy w takim razie nie lepiej byłoby wesprzeć w tej chwili ich matkę. Może na przykład dać jej dożywotnią rentę? Moje siostry także by na tym skorzystały. Sto funtów rocznie z pewnością wystarczyłoby im aż nadto.
Żona jednak zawahała się zamiast mu przyklasnąć.
– Bez wątpienia – rzekła – lepsze to, niż oddać od razu tysiąc pięćset funtów. Jeśli jednak pani Dashwood pożyje jeszcze piętnaście lat, będziemy na tym stratni.
– Piętnaście lat! Moja droga Fanny, ona nie przeżyje i połowy tego.
– Zapewne nie; można jednak zauważyć, że ludzie żyją w nieskończoność, gdy ktoś im płaci rentę, ona zaś jest krzepka i zdrowa, a do tego ledwo po czterdziestce. Renta to poważna sprawa; trzeba ją płacić co roku i nie ma sposobu, by tego uniknąć. Nie zdajesz sobie sprawy, co chcesz zrobić. Ja natomiast wiem, jak kłopotliwe bywają renty. Moja matka latami borykała się z obowiązkiem wypłacania renty trzem zgrzybiałym starcom, służącym mego ojca, który zapisał im dożywocie w testamencie, i nie wyobrażasz sobie, jak się z tym męczyła. Renty trzeba było wypłacać dwa razy do roku; już samo dostarczanie ich do adresatów nastręczało trudności. Potem przyszła wiadomość, że jeden z nich umarł, po czym okazało się, że nic takiego się nie zdarzyło. Matka miała tego najzupełniej dosyć. Mówiła, że nie może czuć się panią własnych dochodów, na które nałożono takie obciążenia; źle to świadczy o moim ojcu, w przeciwnym razie bowiem pieniądze znalazłyby się w wyłącznej dyspozycji matki bez jakichkolwiek ograniczeń. Ja natomiast nabrałam przez to wszystko wielkiej niechęci do rent dożywotnich i za żadne skarby świata nie związałabym sobie rąk ich wypłacaniem.
– Z pewnością – przyznał pan Dashwood – taki coroczny drenaż przychodów to nic przyjemnego. Twoja matka trafnie to określiła: człowiek przestaje być panem własnych pieniędzy. Związanie się obowiązkiem regularnych wypłat to nic pożądanego; to by nam odebrało całą niezależność.
– Bez wątpienia; a przy tym nikt by ci nawet nie podziękował. Uznałyby, że są zabezpieczone, że zrobiłeś to, co do ciebie należy, i że nie muszą być ci wdzięczne. Na twoim miejscu pozostawiłabym sobie całkowitą swobodę wyboru. Nie przyjęłabym żadnych corocznych zobowiązań. W niektórych latach wydanie choćby setki, a nawet pięćdziesięciu funtów może okazać się trudne.
– Z pewnością masz rację, moja droga, lepiej będzie nie wikłać się w rentę; to, co im z własnej woli ofiaruję od czasu do czasu, pomoże im na pewno bardziej niż coroczna renta, gdyby bowiem miały gwarancję wyższych dochodów, zachęciłoby je to niepotrzebnie do życia na wyższej stopie, zaś z końcem roku nie byłyby bogatsze i o sześć pensów. Bez wątpienia tak będzie najlepiej. Jeśli od czasu do czasu podaruję im po pięćdziesiąt funtów, pozwoli im to nie martwić się nigdy o pieniądze, a mnie wypełnić należycie obietnicę daną ojcu; tak przynajmniej sądzę.
– Z pewnością tak. Prawdę mówiąc, jestem przekonana, że twój ojciec w ogóle nie chciał, żebyś dawał im pieniądze. Myślę, że mówiąc o wsparciu, miał na myśli to, czego można od ciebie oczekiwać w granicach rozsądku; na przykład, abyś pomógł im znaleźć wygodny, nieduży domek, przenieść się doń ze wszystkimi rzeczami, abyś posyłał im prezenty: ryby, dziczyznę i inne specjały, stosownie do pory roku. Dałabym głowę, że nie mógł mieć na myśli nic innego; byłoby to zaiste dziwne, wręcz nierozsądne, gdyby było inaczej. Pomyśl tylko, drogi mężu, jak wygodnie twoja macocha i jej córki mogłyby żyć z odsetek od siedmiu tysięcy funtów, nie licząc tysiąca na każdą z dziewcząt, co daje im pięćdziesiąt funtów rocznie; oczywiście, mogą z tego płacić matce za swoje utrzymanie. Razem będą miały pięćset funtów rocznie, a po cóż więcej czterem kobietom? Mogą przecież żyć bardzo tanio! Nie będą ponosiły prawie żadnych kosztów. Bez powozu, bez koni, bez nadmiaru służby, bo nie będą także bywały w towarzystwie, a więc ich wydatki będą bardzo niskie! Pomyśl tylko, jak to się dobrze składa! Pięćset funtów rocznie! Trudno sobie wyobrazić, na co miałyby wydać choćby połowę tej sumy; dawać im więcej to absurd. Już prędzej to one będą mogły dać coś tobie.
– Doprawdy – powiedział pan Dashwood – sądzę, że masz zupełną rację. Mój ojciec z pewnością myślał właśnie tak, jak mówisz. Teraz doskonale to rozumiem i wypełnię swoje obowiązki, okazując im pomoc i serdeczność, tak jak to przedstawiłaś. Kiedy macocha przeniesie się do własnego domu, będę jej służył wsparciem w urządzeniu się. Z pewnością przyda jej się wówczas jakiś prezent, może coś z mebli.
– Z pewnością – odparła pani Johnowa Dashwood. – Musisz jednak pamiętać o jednej rzeczy. Kiedy twoi rodzice przeprowadzili się do Norland, meble ze Stanhill wprawdzie sprzedano, jednak cała porcelana, srebra stołowe i obrusy ocalały, teraz zaś przypadły twej macosze. Wynika z tego, że gdy znajdzie nowy dom, będzie mogła w pełni go sobie urządzić.
– To rzeczywiście zmienia postać rzeczy. Istotnie, cóż za drogocenny spadek! A przecież przynajmniej część tych nakryć doskonale by nam się tutaj przydała.
– Właśnie, a jej zastawa śniadaniowa jest dużo ładniejsza niż komplet, który mamy na wyposażeniu. O wiele za ładna, moim zdaniem, jak na miejsce, na które one będą mogły sobie teraz pozwolić. No ale tak już jest. Twój ojciec myślał tylko o nich. Muszę to powiedzieć: nie jesteś mu winien szczególnej wdzięczności ani też nie musisz tak bardzo troszczyć się o wypełnienie jego woli; wiemy doskonale, że gdyby mógł, zostawiłby im niemal wszystko.
To był argument nie do odparcia. Pod jego wpływem pan Dashwood nie wahał się dłużej z podjęciem decyzji, stwierdzając, że nie tylko nie jest konieczne, ale byłoby wręcz całkowicie niestosowne, gdyby udzielił wdowie i sierotom po swym ojcu jakiegokolwiek wsparcia ponad sąsiedzką pomoc, jak poradziła mu żona.
Pani Dashwood pozostała w Norland przez kilka kolejnych miesięcy, co nie oznacza, że widok znajomych miejsc przestał budzić w niej gwałtowne wzruszenia. Gdy bowiem otrząsnęła się nieco z rozpaczy, a jej umysł stał się zdolny do czegokolwiek poza melancholijnym snuciem wspomnień, nie mogła doczekać się wyjazdu i nie ustawała w wysiłkach, by znaleźć odpowiedni dom w pobliżu Norland – bowiem osiedlenie się daleko od ukochanych zakątków było ponad jej siły. W pobliżu nie było jednak siedziby, którą uznałaby za dość wygodną, a która zarazem spełniałaby wymagania jej najstarszej córki, ta bowiem, kierując się zdrowym rozsądkiem, odrzuciła już kilka domów zbyt okazałych jej zdaniem jak na ich możliwości, choć matka nie podzielała jej opinii.
Pani Dashwood wiedziała od męża o uroczystej obietnicy, jaką złożył mu syn, zapewniając ojcu spokój w ostatnich godzinach życia. Wierzyła w szczerość jego intencji równie mocno jak on sam, i z zadowoleniem uznała, że los jej córek zostanie zabezpieczony; co do niej samej, była pewna, że bez trudu utrzyma się za odsetki od kwoty siedmiu tysięcy funtów. Obietnica pasierba cieszyła ją również jako dowód jego dobroci i wyrzucała sobie srodze niesprawiedliwość żywionego wcześniej przekonania, że młody człowiek jest niezdolny do okazania szczodrości. Jego troskliwość wobec niej samej i sióstr przyrodnich utwierdziła ją w mniemaniu, że pasierb dba solennie o ich dobro, i przez długi czas żyła wiarą w szczerość jego intencji.
Niechęć, jaką żywiła od początku znajomości dla synowej, wzrosła znacznie z czasem, gdy poznała lepiej niemiłe cechy jej charakteru, mieszkając z nią przez pół roku pod jednym dachem. Być może niechęć ta przeważyłaby nad uprzejmością i uczuciami matczynymi, sprawiając, że obie panie uznałyby dalsze przebywanie razem za niemożliwe, gdyby nie pewna szczególna okoliczność, która zdaniem pani Dashwood uzasadniała w pełni przedłużony pobyt jej córek w Norland.
Okolicznością tą stała się bliższa znajomość pomiędzy najstarszą z córek i bratem pani Johnowej Dashwood – uprzejmym i miłym młodym człowiekiem, którego przedstawiono dziewczętom niebawem po przyjeździe jego siostry do Norland, a który od tej pory spędzał w posiadłości większość czasu.
Niejedna matka zachęcałaby zapewne córkę do zacieśnienia tej znajomości ze względów czysto materialnych, ponieważ Edward Ferrars był najstarszym synem nieżyjącego już bogacza; niejedna zaś starałaby się zapewne zapobiec zbliżeniu młodych z ostrożności, ponieważ z wyjątkiem niewielkiej sumki, cała jego fortuna była uzależniona od woli jego matki. Pani Dashwood nie miała jednak na względzie żadnej z tych kwestii. Wystarczało jej w zupełności, że młody człowiek wydaje się miły, że kocha jej córkę, a Eleonora odwzajemnia jego uczucie. Założenie, że różnica w stanie majątkowym powinna rozdzielić zadurzoną w sobie młodą parę, którą łączy podobieństwo charakterów, było jej całkowicie obce, a myśl, że ktokolwiek, kto poznał Eleonorę, mógłby nie uznać jej zalet, nawet nie zaświtała w jej głowie.
Edward Ferrars nie przekonał jej do siebie szczególnym urokiem czy zaletami charakteru. Nie był przystojny, a z jego sposobem bycia trzeba było się oswoić, aby móc uznać go za przyjemny. Był zbyt nieśmiały, by umieć pokazać się z korzystnej strony, kiedy jednak przełamał wrodzoną wstydliwość, znać było, że ma otwarte i czułe serce. Miał też wrodzoną inteligencję, wyćwiczoną dzięki solidnej edukacji. Nie posiadał jednak ani zdolności, ani predyspozycji, które pozwoliłyby mu spełnić oczekiwania matki i siostry, chcących za wszelką cenę, aby się wyróżnił, choć nie miały pojęcia, w jakim charakterze. Chciały jedynie, aby w taki czy inny sposób został ważną figurą. Matka życzyła sobie, by zainteresował się polityką, dostał się do parlamentu lub nawiązał bliższą znajomość z jakimś mężem stanu. Pani Johnowa Dashwood miała podobne oczekiwania; tymczasem jednak, dopóki się one nie spełnią, byłaby zadowolona, widząc brata na koźle eleganckiego powozu. Edward nie zdradzał jednak zainteresowania mężami stanu ani powozami. Chciał jedynie cieszyć się zaciszem domowych pieleszy i spokojnym życiem. Na szczęście miał też młodszego brata, który okazał się bardziej obiecujący.
Edward przemieszkał w domu kilka tygodni, zanim pani Dashwood zwróciła na niego uwagę; była bowiem tak pochłonięta rozpaczą, że nie zauważała tego, co działo się wokół. Początkowo dostrzegła jedynie, że jest cichy i skromny, co wzbudziło jej sympatię. Nie przeszkadzał jej w rozpamiętywaniu smutku, próbując nawiązać z nią rozmowę. Po raz pierwszy zyskał jej baczniejszą uwagę i aprobatę, gdy pewnego dnia Eleonora wspomniała, jak bardzo Edward różni się od siostry. Stwierdzenie to sprawiło, że jej matka natychmiast nabrała do niego sympatii.
– Wystarczy – rzekła – powiedzieć, że nie jest taki jak Fanny. To może świadczyć jedynie na jego korzyść. Już czuję, że go kocham.
– Przypuszczam, że go polubisz – odrzekła Eleonora – gdy nieco lepiej go poznasz.
– Polubię? – odparła jej matka z uśmiechem. – Kiedy ktoś budzi moją aprobatę, obdarzam go miłością.
– Może go mama szanować.
– Do tej pory nie nauczyłam się oddzielać szacunku od miłości.
Pani Dashwood zadała sobie więc trud bliższego poznania Edwarda. Jej ujmujący sposób bycia sprawił, że młody człowiek szybko wyzbył się rezerwy. Od razu poznała się na jego zaletach, czemu sprzyjało być może przekonanie co do względów, jakie żywił dla Eleonory. Była jednak przekonana, że ma dobry charakter, i nawet jego powściągliwość, sprzeczna z wszelkimi jej wyobrażeniami o manierach młodych mężczyzn, nie wydawała się nudna, jeśli poznało się jego gorące serce i serdeczne usposobienie.
Dostrzegłszy niebawem pewne oznaki świadczące o jego uczuciu wobec Eleonory, uznała łączący ich związek za poważny i oczekiwała rychłych oświadczyn i ślubu.
– Za kilka miesięcy, moja droga Marianno – mówiła – Eleonora z pewnością ułoży sobie życie. Będziemy za nią tęsknić, ale będzie szczęśliwa.
– Och! Mamusiu, co my bez niej zrobimy?
– To nie będzie przecież prawdziwa rozłąka, kochanie. Będziemy mieszkać o kilka mil od siebie i widywać się codziennie przez całą resztę życia. A ty zyskasz brata, prawdziwego, kochającego brata. O sercu Edwarda mam jak najlepsze zdanie. Wyglądasz jednak na smutną, Marianno, czy nie pochwalasz wyboru swojej siostry?
– Być może – odrzekła Marianna – wydaje mi się on nieco zaskakujący. Edward jest bardzo miły i kocham go ogromnie. A jednak… To nie jest młody człowiek, który… czegoś mu brak. Jest niepozorny… brakuje mu gracji, jakiej oczekiwałabym po młodzieńcu, który zyskałby poważne zainteresowanie mej siostry. W jego oczach brakuje tego ducha, tego ognia, który znamionuje zarazem cnotę i inteligencję. Poza tym, mamo, obawiam się, że brak mu gustu. Muzyka nie budzi jego zainteresowania, a rysunki Eleonory – wprawdzie je chwali, ale nie darzy ich zachwytem człowieka, który potrafiłby docenić ich wartość. Nietrudno zauważyć, że choć często przygląda się jej w trakcie rysowania, w rzeczywistości nie ma o tym pojęcia. Podziwia jej rysunki jak człowiek zakochany, a nie jak znawca przedmiotu. Co do mnie, te cechy muszą łączyć się ze sobą, jeśli miałabym być zadowolona. Nie potrafiłabym znaleźć szczęścia u boku mężczyzny, którego gust nie byłby pod każdym względem zbieżny z moim. Musi znać wszystkie moje uczucia; zachwycać się tymi samymi książkami, tą samą muzyką. Och, mamo! Jak monotonnie i drętwo Edward czytał nam wczoraj wieczorem! Współczułam mojej siostrze z całego serca. Znosiła to jednak z takim spokojem, jakby niczego nie zauważyła. Ledwo mogłam usiedzieć na miejscu. Słuchać tych pięknych wersów, które tylekroć poruszały moją duszę, wymawianych z takim nieprzeniknionym spokojem, z taką straszliwą obojętnością!
– Z pewnością lepiej poszłoby mu czytanie prozy. Tak właśnie wczoraj pomyślałam; ale ty oczywiście musiałaś dać mu Cowpera.
– Ależ, mamo, skoro nawet Cowper nie wzbudził w nim emocji!… Cóż, musimy się pogodzić z tym, że są różne upodobania. Eleonora nie jest tak uczuciowa jak ja, a więc być może nie zwraca na to uwagi i będzie z nim szczęśliwa. Ja miałabym jednak złamane serce, gdybym go kochała, i usłyszałabym, jak czyta, nie wkładając w to ani odrobiny serca. Im więcej wiem o świecie, mamo, tym bardziej jestem przekonana, że nigdy nie znajdę mężczyzny, którego mogłabym prawdziwie pokochać. Oczekuję tak wiele! Musiałby mieć wszystkie zalety Edwarda, zarazem zaś urok osobisty i maniery zdobiące jego dobroć w każdy możliwy sposób.
– Pamiętaj, kochanie, że nie masz jeszcze siedemnastu lat. Za wcześnie, żeby tracić nadzieję, że znajdziesz swego wybranka. Dlaczego miałabyś mieć mniej szczęścia niż twoja matka? Niech tylko pod jednym względem twój los będzie odmienny od tego, który stał się moim udziałem!
– Jaka szkoda, Eleonoro – powiedziała Marianna – że Edward nie przepada za rysunkiem.
– Nie przepada za rysunkiem? – powtórzyła Eleonora. – Dlaczego tak sądzisz? Rzeczywiście, on sam nie rysuje, czerpie jednak ogromną przyjemność z obserwowania, jak robią to inni, i zapewniam cię, że nie brakuje mu naturalnego pociągu do rysowania, choć nie miał nigdy okazji doskonalić się w tym względzie. Gdyby kiedykolwiek uczył się rysować, jestem pewna, że robiłby to doskonale. Nie wierzy własnym osądom w takich kwestiach do tego stopnia, że nie lubi wydawać opinii o rysunkach; ma jednak naturalnie dobry gust i ceni prostotę, a to wystarczy w zupełności, by mógł kierować się osobistą oceną.
Marianna zamilkła, obawiając się, że powie coś, co może zabrzmieć obraźliwie; jednak opisany przez Eleonorę sposób wyrażania aprobaty dla cudzych rysunków wydał jej się zbyt daleki od energicznego zachwytu, który jej zdaniem zasługiwał na miano gustu. Choć jednak uśmiechała się w duchu na myśl o tej pomyłce, ślepa lojalność wobec Edwarda, która kazała Eleonorze mówić o nim w taki sposób, budziła jej szacunek.
– Mam nadzieję, Marianno – ciągnęła Eleonora – że nie uważasz go za człowieka pozbawionego gustu. Myślę, że zapewne nie, ponieważ zachowujesz się wobec niego serdecznie, a gdyby taka była twoja opinia, jestem pewna, że nie zdobyłabyś się wobec niego na uprzejmość.
Marianna nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała urazić uczuć siostry, ale też nie chciała wyrażać opinii sprzecznej ze swoimi przekonaniami. Wreszcie odparła:
– Nie obraź się, Eleonoro, jeśli moja opinia o nim nie dorównuje twojemu przeświadczeniu o jego zaletach. Nie miałam tak wielu jak ty okazji, aby ocenić szczegółowo przymioty jego umysłu i upodobania; jestem jednak bezwzględnie przekonana o jego dobroci i rozsądku. To najzacniejszy i najmilszy człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałam.
– Jestem pewna – odparła Eleonora z uśmiechem – że nawet najwierniejszy przyjaciel Edwarda byłby zadowolony, słysząc taką o nim opinię. Nie mogłabyś wyrazić się o nim bardziej ciepło.
Marianna ucieszyła się, widząc, jak łatwo udało jej się zadowolić siostrę.
– Jeśli chodzi o jego rozsądek i dobroć – kontynuowała Eleonora – przypuszczam, że nikt, kto widywał go na tyle często, by wdać się z nim w swobodną rozmowę, nie mógłby w nie wątpić. Jego zalety umysłowe, jak i zasady, którym jest wierny, przesłania jedynie nieśmiałość, która sprawia, że zbyt często nie zabiera głosu. Znasz go jednak dość dobrze, by przyznać mu posiadanie tych zalet. Co do zaś tych przymiotów jego umysłu, które jak się wyraziłaś, są ci mniej znane, ja miałam okazję, aby się z nimi zapoznać. Tak się złożyło, że spędziliśmy razem sporo czasu, kiedy ty, czuła i kochająca córka, byłaś bez reszty zajęta naszą matką. Widywałam go często, poznałam dobrze jego opinie na temat literatury, upodobania i gusta; mogę zatem powiedzieć, że ma umysł światły, czytanie książek sprawia mu niezwykłą przyjemność, jego wyobraźnia jest żywa, spostrzeżenia – prawe i rzetelne, zaś gust jego jest delikatny i czysty. Jego zdolności pod każdym względem zyskują przy bliższym poznaniu, podobnie jak jego maniery i postać. Na pierwszy rzut oka z pewnością nie robi wielkiego wrażenia; trudno też nazwać go przystojnym, może poza spojrzeniem jego oczu, w których odzwierciedla się dobroć jego duszy i słodycz charakteru. Obecnie znam go tak dobrze, że wydaje mi się prawdziwie przystojny, a w każdym razie – prawie. Co na to powiesz, Marianno?
– Z pewnością, Eleonoro, jeśli dotąd nie dostrzegłam, że jest przystojny, z pewnością niedługo się to stanie. Skoro tylko powiesz mi, że mam kochać go jak brata, przestanę dostrzegać niedoskonałości jego urody, podobnie jak nie dostrzegam ich już w jego sercu.
Eleonora zaniepokoiła się tym oświadczeniem, żałując żarliwości, z jaką wypowiadała się o Edwardzie. Czuła, że ma o nim bardzo wysokie mniemanie. Wierzyła, że to uczucie jest odwzajemnione; musiała jednak zdobyć w tym względzie większą pewność, aby ucieszyło ją wyrażone przez Mariannę przekonanie, że tak jest w istocie. Wiedziała, że Marianna, jak i jej matka, od przypuszczeń przechodzą płynnym krokiem do niezachwianego przekonania – że w ich przypadku życzyć sobie czegoś oznaczało mieć na to nadzieję, a mieć nadzieję – oczekiwać, że zostanie spełniona. Spróbowała nakreślić swojej siostrze prawdziwy obraz sytuacji.
– Nie próbuję zaprzeczać – rzekła – że mam o nim bardzo dobrą opinię… że ogromnie go cenię i lubię.
Marianna wydała okrzyk oburzenia.
– Cenisz go! Lubisz! Ty nie masz serca! Ach! Jeszcze gorzej! Ty wstydzisz się mówić o swoich uczuciach. Jeśli użyjesz tych słów jeszcze raz, po prostu wyjdę z pokoju.
Eleonora nie zdołała powstrzymać śmiechu.
– Wybacz – odparła – i pamiętaj, że nie chciałam cię urazić, mówiąc tak powściągliwie o moich uczuciach. Możesz być pewna, że są silniejsze, niż to zadeklarowałam; krótko mówiąc, możesz uwierzyć, że są tak mocne, jak uzasadniają to jego zalety, jak i podejrzenie… nadzieja na jego wzajemność. Nie możesz jednak posuwać się dalej. Nie mam żadnej pewności co do jego uczuć wobec mnie. Chwilami wątpię w ich siłę; a dopóki nie zyskam pewności, nie możesz się dziwić, że nie chcę umacniać się we własnym uczuciu, nazywając je lub wierząc, że jest ono czymś więcej, niż jest w istocie. W głębi serca nie mam niemal żadnych wątpliwości co do jego stosunku do mnie. Są jednak inne względy oprócz jego skłonności ku mnie, które należy tu wziąć pod uwagę. Bardzo daleko mu do niezależności. Nie wiemy, jaka jest naprawdę jego matka; sądząc jednak ze wzmianek o jej zachowaniu i opiniach, jakie wygłasza Fanny, zapewne nie zdołałybyśmy jej polubić; i raczej nie mylę się, sądząc, że Edward zdaje sobie sprawę z olbrzymich trudności, jakie pojawią się na jego drodze, jeśli zdecyduje się poślubić kobietę nieposiadającą wielkiej fortuny i znakomitego pochodzenia.
Marianna była zdumiona, stwierdziwszy, jak dalece wyobraźnia jej samej i matki wykroczyła poza rzeczywistość.
– A więc nie jesteście zaręczeni! – rzekła. – Jednak z pewnością niebawem to nastąpi. Z tego opóźnienia zaś płyną dwie korzyści. Po pierwsze, nie stracę cię niebawem; po drugie, Edward będzie miał szansę doskonalić swe upodobania w twojej ulubionej dziedzinie, co z pewnością jest warunkiem koniecznym waszego przyszłego szczęścia. Ach! Gdyby twój geniusz podziałał na niego na tyle, żeby sam zaczął rysować, jakież to byłoby wspaniałe!
Zwierzenia, jakie poczyniła Eleonora siostrze, były szczere. Nie mogła uważać wzajemności Edwarda za tak pewną, jak bezsporną zdawała się ona Mariannie. Zdarzało mu się popadać w melancholię, która zdawała się świadczyć o obojętności, a w każdym razie o kruchości jego uczuć. Gdyby wątpił w jej przywiązanie, mógł być z tego powodu co najwyżej niespokojny. Nie popadałby natomiast tak często w przygnębienie. Bardziej prawdopodobną przyczyną mogła być jego zależność od matki, która nie pozwalała mu iść za głosem serca. Eleonora wiedziała, że matka nie ma zamiaru pozwolić mu na założenie w przyszłości własnej rodziny, o ile syn nie zrobi kariery zgodnie z jej życzeniem. Mając tę wiedzę, Eleonora nie mogła uniknąć niepokoju. Daleka była od uznania wzajemności uczuć Edwarda za pewnik, jak to uczyniły jej matka i siostra. Przeciwnie – im więcej czasu spędzali razem, tym bardziej wzajemność ta jawiła jej się jako wątpliwa; niekiedy zaś, przez kilka bolesnych minut, czuła niezłomną pewność, że nie łączy ich nic oprócz przyjaźni.
Gdziekolwiek jednak przebiegały granice ich zażyłości, była ona na tyle widoczna, że zauważyła ją siostra Edwarda – wyraźnie zaniepokojona tym stanem rzeczy, zaczęła okazywać jeszcze większą niż zwykle nieuprzejmość. Korzystając z pierwszej okazji, jaka się nadarzyła, uczyniła teściowej afront, opowiadając rozwlekle o ogromnych oczekiwaniach pani Ferrars wobec obu jej synów, którzy mają za zadanie dobrze się ożenić, jak i o niebezpieczeństwach czyhających na młode kobiety, które mogłyby podjąć próbę ich „złapania”; pani Dashwood nie mogła w tej sytuacji udawać nieświadomości, nie zdołała jednak również zachować spokoju. Udzieliła synowej odpowiedzi, z której jej złość łatwo dała się wyczytać, i natychmiast opuściła pokój, postanawiając, że bez względu na niewygodę lub koszt nagłej przeprowadzki Eleonora nie może spędzić ani tygodnia dłużej w domu, w którym narażona jest na podobne insynuacje.
W tym stanie ducha odebrała dostarczony właśnie list, którego treść doskonale zbiegła się w czasie z jej potrzebami. Była to oferta wynajmu niewielkiego domku na bardzo dobrych warunkach; domek należał do krewnego pani Dashwood, zamożnego właściciela ziemskiego z hrabstwa Devon. List dżentelmena utrzymany był w tonie przyjacielskim i wyrażał chęć pomocy. Jego autor wiedział, że krewniaczka poszukuje mieszkania, i choć mógł zaoferować jej jedynie wiejski domek, zapewnił ją, że zrobi wszystko, co uzna ona za konieczne, jeśli takie rozwiązanie ją zadowoli. Podając szczegóły na temat domu i ogrodu, jego właściciel naciskał, aby pani Dashwood przyjechała wraz z córkami do Barton Park, gdzie znajdowała się jego posiadłość, aby obejrzeć położony w tej samej parafii Barton Cottage i ocenić, czy dom będzie jej odpowiadał, czy też wymaga wprowadzenia jakichkolwiek udogodnień. Wydawało się, że naprawdę mu na tym zależy, a cały list był napisany w tonie tak życzliwym, że sprawił niewątpliwą przyjemność adresatce, zwłaszcza że nadszedł w momencie, gdy cierpiała z powodu zimnego i nieczułego zachowania bliższych jej przecież krewniaków. Nie potrzebowała czasu do namysłu ani nie zadawała pytań. Podjęła postanowienie, zanim zdążyła przeczytać list do końca. Położenie Barton w oddalonym od Sussex hrabstwie Devon, które jeszcze kilka godzin wcześniej skłoniłoby ją, aby porzucić myśl o przeprowadzce, choćby nowe miejsce zamieszkania miało niezliczone zalety, teraz stało się kluczowym argumentem za przenosinami. Wyjazd z Norland przestał być w jej oczach złym rozwiązaniem; stał się błogosławieństwem w porównaniu z gościną w domu synowej, a rozstanie na zawsze z ukochanym miejscem jawiło się jako mniej bolesne niż konieczność zamieszkiwania w nim w czasie, gdy jego panią była ta kobieta. Bezzwłocznie odpisała sir Johnowi Middletonowi, dziękując mu za życzliwość i przyjmując propozycję, potem zaś pospieszyła pokazać oba listy córkom, aby zyskać ich aprobatę przed wysłaniem odpowiedzi.
Eleonora zawsze była zdania, że lepiej dla nich byłoby osiedlić się w pewnej odległości od Norland niż w najbliższej okolicy. Nie mogła więc teraz oponować przeciwko planowanym przez matkę przenosinom do hrabstwa Devon. Ponadto, jak wynikało z opisu sir Johna, dom był niezwykle skromny, a czynsz tak niewielki, że i koszt nie mógł stanowić argumentu przeciwko temu projektowi. Dlatego też, choć obecnie Eleonora wzdragała się zamieszkać tak daleko od Norland, nie podjęła żadnej próby przekonania matki do odrzucenia tej propozycji.
Gdy tylko wysłano odpowiedź, pani Dashwood nie odmówiła sobie przyjemności powiadomienia pasierba i synowej, że oto znalazła dom i nie będzie korzystać z ich gościny dłużej, niż to konieczne, by przygotować się do przeprowadzki. Przyjęli tę wiadomość ze zdumieniem. Pani Johnowa Dashwood nie odezwała się ani słowem, jej mąż natomiast wyraził uprzejmie nadzieję, że panie ulokują się w pobliżu Norland. Macocha odparła z satysfakcją, że przenoszą się do hrabstwa Devon. Słysząc tę wiadomość, Edward obrócił się ku niej gwałtownie, i głosem pełnym zdumienia i troski, co nie było dla niej zaskoczeniem, powtórzył: – Do hrabstwa Devon! Doprawdy? Tak daleko! A do której jego części? – Pani Dashwood udzieliła mu tej informacji. Dom znajdował się w odległości czterech mil na północ od Exeter.
– To tylko wiejski domek – dodała – mam jednak nadzieję przyjmować tam licznych przyjaciół. Bez trudu będzie można dobudować pokój albo dwa; jeśli zaś moi bliscy nie uznają trudu podróży za zbyt wielki, goszczenie ich nie będzie żadnym kłopotem dla mnie.
Na zakończenie bardzo uprzejmie zaprosiła państwa Dashwood, aby odwiedzili ją w Barton, i to samo zaproszenie skierowała do Edwarda, zmieniając przy tym ton na jeszcze milszy. Choć ostatnia rozmowa z synową utwierdziła ją w pragnieniu wyprowadzenia się z Norland najszybciej, jak będzie to możliwe, decyzja ta nie wpłynęła ani o jotę na jej stanowisko w sprawie, która dała jej impuls do przeprowadzki. Nie miała zamiaru rozdzielać Edwarda i Eleonory; chciała też pokazać pani Johnowej Dashwood, kierując tak znaczące zaproszenie do jej brata, jak dalece lekceważy sobie jej dezaprobatę dla związku dwojga młodych.
Pan John Dashwood powtarzał bez końca, jak bardzo mu przykro, że macocha zdecydowała się przyjąć propozycję zamieszkania tak daleko od Norland, co uniemożliwi mu pomoc w przewiezieniu mebli. Istotnie czuł się z tego powodu niezręcznie, ponieważ oznaczało to, że nie wypełni nawet tego cząstkowego obowiązku, który wziął na siebie w związku ze złożoną ojcu obietnicą – meble wysłano bowiem drogą morską. W kufrach znalazły się głównie obrusy, pościel, nakrycia stołowe, porcelana i książki, a także zgrabne pianino, należące do Marianny. Pani Fanny Dashwood nadzorowała załadunek, wzdychając, nie mogła bowiem przeboleć, że mając tak niski dochód w porównaniu z jej własnym, teściowa będzie miała u siebie takie ładne rzeczy.
Dom został wynajęty na rok; był już umeblowany i gotów do zamieszkania. Warunki umowy uzgodniono bez trudu, wystarczyło więc wyekspediować z Norland resztę sprzętów i ustalić liczbę przyszłych służących przed wyruszeniem na zachód, a ponieważ wszystko, na czym jej zależało, pani Dashwood robiła bardzo szybko, uwinęła się z tymi sprawami bez zwłoki. Pozostawione jej przez męża konie sprzedała niedługo po jego śmierci, teraz zaś, za radą najstarszej córki, zdecydowała, że pozbędzie się także powozu. Mając na uwadze wygodę własną i dzieci, gdyby miała samodzielnie podejmować decyzję, zatrzymałaby go, zwyciężył jednak rozsądek Eleonory. Ta ostatnia nakłoniła również matkę, by spośród służby w Norland zabrać jedynie dwie pokojowe i jednego służącego.
Dwoje z nich wyruszyło od razu do hrabstwa Devon, aby przygotować dom na przyjęcie pani Dashwood, ponieważ ta nie znała lady Middleton, najpierw wolała udać się więc do siebie, a potem dopiero odwiedzić ją w Barton Park. Sir John opisał dom w liście tak szczegółowo, że nie czuła potrzeby oglądania go, zanim osiądzie w nim jako gospodyni. Pragnienie, by jak najszybciej opuścić Norland, było spotęgowane zachowaniem synowej, która wyraźnie cieszyła się z planowanego wyjazdu macochy; radość tę próbowała ukryć, dość ozięble proponując opóźnienie podróży. Pojawiła się też sposobność, by pasierb spełnił daną ojcu obietnicę. Ponieważ nie dopełnił tego obowiązku, przejmując majątek, wyjazd macochy wydawał się dawać najlepszą po temu sposobność. Dość szybko jednak pani Dashwood straciła nadzieję, że uzyska cokolwiek, a z ogólnego tonu rozmowy z nim wywnioskowała, że całe jego wsparcie ograniczy się do pokrycia kosztów półrocznego utrzymania jej samej i dziewcząt w Norland. Tak często mówił bowiem o rosnących kosztach utrzymania majątku i nieustannych wydatkach, na jakie narażony jest mężczyzna o jego pozycji, że wydawało się raczej, iż chętniej poprosiłby o materialne wsparcie, niż byłby skłonny go udzielić.
W ciągu zaledwie kilku tygodni od daty otrzymania pierwszego listu sir Johna Middletona, dom został przygotowany na tyle, że pani Dashwood i jej córki mogły rozpocząć podróż.
Przy pożegnaniu z ukochanym domem polały się liczne łzy.
– Drogie, drogie Norland! – powiedziała Marianna, wędrując samotnie po domu ostatniego wieczoru przed wyjazdem. – Kiedy też przestanę za tobą tęsknić! Kiedy poczuję się jak w domu w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi! O szczęśliwy domu, gdybyś wiedział, jak cierpię, patrząc na ciebie teraz z tego miejsca, z którego być może już nigdy cię nie zobaczę! I wy, kochane drzewa! Wy się jednak nie zmienicie. Nawet jeden liść, ani jedna gałązka nie uschnie z powodu naszego wyjazdu, choć nam nie będzie już dane cieszyć się waszym widokiem! Nie. pozostaniecie tutaj, niezmienne, nieświadome radości i smutków, których jesteście przyczyną, obojętne na to, kto spaceruje w cieniu waszych koron. Ale kto tu zostanie, żeby się wami cieszyć?
Pierwsza część podróży upłynęła w nastroju zbyt melancholijnym, by można było określić ją inaczej niż jako męczącą i nieprzyjemną. Gdy jednak etap ten dobiegał końca, niechęć ustąpiła miejsca ciekawości tej krainy, w której miały obecnie zamieszkać, a widok doliny Barton napełnił ich serca radością. Ziemia była tu żyzna, pokryta przez gęste lasy i liczne pastwiska. Pokonawszy ponad milę krętą drogą, dotarły do swego domu. Znajdował się przed nim jedynie niewielki trawnik z ogrodzeniem, w którym widniała zgrabna, drewniana furtka.
Barton Cottage, choć niewielki, okazał się wygodny i dobrze urządzony, nie przypominał jednak typowej wiejskiej posiadłości – miał symetryczny kształt, dach pokryty był dachówką, okiennice nie zostały pomalowane na zielono, a ścian nie oplatał wiciokrzew. Wąskie przejście prowadziło przez dom wprost do ukrytego za nim ogrodu. Po każdej stronie wejścia znajdowała się bawialnia o powierzchni około szesnastu stóp kwadratowych; za nimi mieściły się pomieszczenia gospodarcze oraz schody. Pozostałą część domu zajmowały cztery sypialnie położone na piętrze oraz dwa pokoiki na mansardzie. Dom zbudowano niedawno i był w dobrym stanie. W porównaniu z Norland był istotnie ubogi i niewielki! – jednak łzy, wywołane wspomnieniem poprzedniej siedziby, kiedy panie wchodziły do środka, szybko wyschły. Radosne powitanie służących podniosło je na duchu, przy tym zaś każda z nich starała się ukryć smutek ze względu na pozostałe. Był bardzo wczesny wrzesień, panowała piękna pogoda, dlatego dom prezentował się korzystnie, pierwsze wrażenie mogło więc dać początek wieloletniemu przywiązaniu.
Był też dobrze usytuowany. Tuż za nim wyrastały wysokie wzgórza, okalające go również dość blisko po bokach. Niektóre grzbiety były nagie, inne zaś porośnięte lasem lub pokryte polami uprawnymi. Wioska Barton, położona na jednym ze zboczy, prezentowała się malowniczo i była widoczna z okien domu. Od frontu rozpościerał się widok na rozległą dolinę i położone za nią tereny wiejskie. Wzgórza otaczające domek zamykały dolinę na jednym jej końcu; wąski przesmyk pomiędzy najbardziej stromymi zboczami dawał początek kolejnej dolinie, noszącej odmienną nazwę i biegnącej w innym kierunku.
Umeblowanie domu okazało się całkowicie zadowalające, jakkolwiek dotychczasowy styl życia pani Dashwood przyzwyczaił ją do sprzętów, które należało dokupić. Fakt ten był dla niej jednak tylko źródłem radości, miała bowiem niezbędne fundusze, co pozwalało jej wzbogacić wyposażenie domu i nadać wnętrzom elegancji.
– Jeśli chodzi o sam dom – powiedziała – jest niewątpliwie zbyt mały dla naszej rodziny; na razie urządzimy się tu jednak jak najwygodniej, ponieważ pora roku jest zbyt późna, by myśleć teraz o pracach budowlanych. Być może na wiosnę, jeśli będę mieć dość pieniędzy, a mam nadzieję, że tak właśnie będzie, pomyślimy o budowie. Obie tutejsze bawialnie są zbyt małe na podejmowanie gości, których chciałabym tu widzieć jak najczęściej; myślę też o połączeniu jednej z nich z korytarzem i może z częścią drugiej, a wówczas pozostałą część tej drugiej można przeznaczyć na wejście; do tego da się łatwo dobudować salonik z sypialnią i mansardą ponad nim. Powstałby w ten sposób zupełnie wygodny domek. Chciałabym wprawdzie, żeby schody były ładniejsze. Nie można jednak wymagać zbyt wiele, przypuszczam zresztą, że dość łatwo dałoby się je poszerzyć. Zobaczymy, ile będę miała pieniędzy na wiosnę, i stosownie do tego zaplanujemy przeróbki.
Tymczasem, dopóki nie dało się przeprowadzić remontu z dochodów kobiety mającej wszystkiego pięćset funtów rocznie, która w dodatku nie przywykła do oszczędzania, uznały rozsądnie, że zadowolą się domem w jego obecnej postaci, i każda z nich przystąpiła do układania swoich rzeczy, książek i innych drobiazgów, by poczuć prawdziwie domową atmosferę. Pianino Marianny zostało rozpakowane i ustawione we właściwym miejscu, zaś rysunki Eleonory ozdobiły ściany bawialni.
W tych zajęciach niedługo po śniadaniu następnego dnia przeszkodziła im wizyta właściciela posesji, który postanowił powitać je w Barton oraz zapewnić, że mogą korzystać bez ograniczeń z wszelkich udogodnień oferowanych przez jego własny dom i ogród, o ile czegokolwiek im brakuje. Sir John Middleton był przystojnym mężczyzną około czterdziestki. Składał wprawdzie dawniej wizyty w Stanhill, było to jednak na tyle dawno, że młodziutkie kuzynki go nie pamiętały. Miał pogodną, dobroduszną twarz i maniery tak przyjazne, jak wskazywałby ton jego listu. Robił wrażenie szczerze ucieszonego z przyjazdu krewniaczek i istotnie troszczył się, aby niczego im nie zabrakło. Wielokrotnie podkreślał także, że zależy mu ogromnie na utrzymywaniu jak najściślejszych stosunków z rodziną, i nalegał tak usilnie, aby przychodziły do Barton Park na obiady codziennie, dopóki bardziej się nie zadomowią, że choć przekraczał niekiedy granice uprzejmości, niepodobna było obrazić się na niego. Jego serdeczność wyrażała się nie tylko słowami; zaledwie w godzinę po jego odejściu z dworu przysłano kosz pełen warzyw i owoców, późniejszym popołudniem zaś kolejny podarek w postaci porcji dziczyzny. Sir John nalegał także, aby wolno mu było przekazywać wszystkie przychodzące do pań, jak i przeznaczone do wysłania listy, a także oświadczył, że nie odmówi sobie przyjemności przesłania im codziennie gazet.
Lady Middleton natomiast przekazała im za pośrednictwem męża niezwykle uprzejmy liścik, wyrażając chęć odwiedzenia pani Dashwood, gdy tylko otrzyma wiadomość, że nie sprawi tym gospodyni kłopotu. Ponieważ od razu udzielono jej równie grzecznej odpowiedzi, wizyta zapoznawcza odbyła się już następnego dnia.
Były, rzecz jasna, ogromnie ciekawe osoby, od której zależało wszak w dużej mierze, jak ułoży się ich pobyt w Barton, i nie zawiodły się, okazała się bowiem prawdziwie elegancką damą. Lady Middleton miała dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem lat, ładną twarz, była wysoka i smukła, a jej ruchy były pełne gracji. Zachowywała się też dużo wytworniej niż jej mąż. Brakowało jej natomiast jego ciepła i szczerej serdeczności; wizyta zaś była na tyle długa, aby pierwszy zachwyt nieco ostygł, wydawało się bowiem, że za zasłoną nienagannych manier kryje się osoba powściągliwa, chłodna, która ogranicza się do zadawania banalnych pytań i wygłaszania uwag niemających w sobie nic odkrywczego.
Konwersacja toczyła się jednak żywo, ponieważ sir John był bardzo rozmowny, zaś lady Middleton wzięła ze sobą roztropnie swoje najstarsze dziecko – chłopczyka około sześcioletniego, dzięki czemu panie mogły zainteresować się, ile ma lat i jak ma na imię, zająć się podziwianiem jego urody, a także zadawać mu pytania, na które odpowiadała matka, podczas gdy dziecko chowało się za nią ze spuszczoną główką – ku wielkiemu zdumieniu lady Middleton, która zapewniała obecnych, że w domu chłopiec nie jest tak nieśmiały, ale przeciwnie, czyni zawsze wiele hałasu. Dziecko sprawdza się doskonale jako element każdej formalnej wizyty, dostarczając tematu do rozmów. W tym wypadku całe dziesięć minut zajęło towarzystwu ustalenie, czy chłopiec jest podobny bardziej do ojca, czy też do matki, i pod jakimi względami, przy czym każdy zaprezentował, rzecz jasna, odmienną opinię i dziwił się wielce poglądom pozostałych.
Wszystko wskazywało na to, że panie Dashwood będą mogły niebawem omówić przymioty także pozostałych dzieci państwa Middleton, ponieważ sir John nie chciał opuścić domu, nie uzyskawszy uprzednio obietnicy, że nazajutrz panie przyjmą zaproszenie do dworu na obiad.
Posiadłość Barton Park była położona około pół mili od domku. Panie przejeżdżały obok niej, jadąc przez dolinę, była jednak zasłonięta przed ich wzrokiem przez zbocze wzgórza. Dom był duży i piękny; widać było, że Middletonowie są ludźmi zarazem gościnnymi i eleganckimi. To pierwsze było z pewnością zasługą sir Johna, drugie zaś – jego żony. Przyjaciele gościli u nich niemal zawsze, a sąsiadów przyjmowali częściej niż ktokolwiek inny w okolicy. Oboje potrzebowali tego do szczęścia; choć różnili się bardzo temperamentem i zachowaniem, byli zarazem osobliwie podobni do siebie nawzajem pod względem całkowitego braku talentów i upodobań, które dawałyby im zajęcie, niezwiązanych z obowiązkami towarzyskimi. Sir John był myśliwym, lady Middleton zaś była matką. On polował i strzelał, ona bawiła dzieci; innych zajęć nie znali. Lady Middleton miała nad mężem tę przewagę, że zajmować się dziećmi mogła przez okrągły rok, on zaś mógł uprawiać swe hobby wyłącznie w trakcie sezonu. Bogate życie towarzyskie w domu i poza nim wynagradzało im jednak wszelkie braki w charakterze i wykształceniu, pozwalając mężowi dobrze się bawić i zachować dobry humor, żonie zaś prezentować na szerszym forum swe nienaganne wychowanie.
Lady Middleton szczyciła się elegancją wydawanych przyjęć, jak i wystroju domu, co dawało jej największe zadowolenie w życiu towarzyskim. Sir John cieszył się przede wszystkim dobrym towarzystwem. Uwielbiał otaczać się młodymi ludźmi – im więcej robili hałasu, tym większa była jego radość. Okoliczna młodzież darzyła go prawdziwym uwielbieniem, ponieważ latem niestrudzenie organizował pikniki, zimą zaś urządzał bale wystarczająco liczne, by sprostać oczekiwaniom wszystkich, nie licząc piętnastoletnich panien o nienasyconych w tej materii apetytach.
Pojawienie się nowej rodziny w okolicy było dla niego zawsze radosnym wydarzeniem; był też zachwycony nowymi mieszkankami domku w Barton, które sam doń sprowadził. Panny Dashwood były młode, ładne i bezpretensjonalne. To wystarczyło, by patrzył na nie przychylnym okiem, był bowiem zdania, że naturalność to jedyna cecha, jakiej potrzeba ładnej i młodej dziewczynie, by przymioty jej umysłu stały się równie widoczne jak uroda. Serdeczny i przyjacielski z natury, z radością przyszedł z pomocą tym, których sytuacja uległa nieszczęśliwej odmianie. Jako człowiek dobrotliwy, cieszył się, mogąc okazać serdeczność kuzynkom; był też zadowolony, umieszczając w swym domku wyłącznie kobiety, ponieważ była to roztropna decyzja myśliwego. Myśliwi bowiem cenią wyłącznie tych przedstawicieli własnej płci, którzy także polują, a zapraszanie konkurentów do własnego rewiru nie wydaje się rozsądnym posunięciem.
Sir John serdecznie powitał panią Dashwood i jej córki w drzwiach Barton Park, a prowadząc je do bawialni, wyrażał – podobnie jak poprzedniego dnia – skruchę, że nie udało mu się zaprosić na spotkanie z nimi żadnych młodych ludzi. Jedynym oprócz niego mężczyzną w Barton Park był pewien przyjaciel, którego panny miały poznać nieco później; nie był jednak, niestety, ani szczególnie młody, ani też zbytnio wesoły.
Wyraził nadzieję, że kuzynki wybaczą mu brak liczniejszego towarzystwa, i zapewnił, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy. Odwiedził tego ranka kilka rodzin w okolicy w nadziei, że zdoła kogoś zaprosić, ponieważ jednak nastała właśnie pełnia, wszyscy mieli już liczne zobowiązania towarzyskie1. Na szczęście, zaledwie przed godziną zajechała do Barton jego teściowa – osoba niezwykle miła i wesoła, liczył więc, że młode damy nie będą zbytnio się nudzić. Panny Dashwood, podobnie jak ich matka, były całkowicie zadowolone, mając za towarzystwo jedynie dwie obce osoby, i nie pragnęły nikogo więcej poznawać.
Pani Jennings, matka lady Middleton, była pogodną, wesołą, pulchną starszą panią, która mówiła dużo, wydawała się nadzwyczaj zadowolona z życia i dość nieokrzesana. Wciąż sypała żartami i wybuchała śmiechem, a zanim obiad dobiegł końca, zdążyła wygłosić wiele dykteryjek na temat mężów i kochanków; wyraziła nadzieję, że panny nie pozostawiły serc w hrabstwie Sussex, i udawała, że dostrzega, jak się czerwienią. Marianna czuła się niezręcznie z powodu siostry, popatrywała więc na Eleonorę, sprawdzając, jak znosi te ataki z otwartością, która bolała Eleonorę dużo bardziej niż niewybredne żarty pani Jennings.
Pułkownik Brandon, przyjaciel sir Johna, na pierwszy rzut oka nadawał się na przyjaciela gospodarza nie bardziej niż lady Middleton na jego żonę, a pani Jennings na matkę tejże żony. Był milczący i posępny. Wyglądał jednak sympatycznie, jakkolwiek Marianna i Małgorzata były zdania, że jest klasycznym starym kawalerem, przekroczył już bowiem trzydziesty piąty rok życia; choć jednak niespecjalnie przystojny, miał inteligentną twarz i zachowywał się, jak przystało na prawdziwego dżentelmena.
Żadna ze zgromadzonych osób nie wydała się pannom Dashwood szczególnie interesująca, jednak zimna nijakość lady Middleton czyniła tak przykre wrażenie, że w porównaniu z nią milczący pułkownik Brandon, a nawet hałaśliwi sir John i jego teściowa zyskiwali na walorach towarzyskich. Lady Middleton wydawała się przyjemnie poruszona wyłącznie, gdy po obiedzie do jadalni weszła hałaśliwie czwórka jej dzieci, które ciągnęły ją za rękawy i za suknię oraz przerywały wszelkie rozmowy dorosłych z wyjątkiem tych, które dotyczyły ich bezpośrednio.
Wieczorem, gdy odkryto muzykalność Marianny, poproszono ją, aby zagrała. Instrument został więc otwarty, wszyscy usadowili się w oczekiwaniu, a Marianna, która pięknie śpiewała, uraczyła zebranych wykonaniem większości pieśni, których nuty lady Middleton przywiozła ze sobą w posagu, a które prawdopodobnie leżały na pianinie od tamtej pory, zważywszy, że z chwilą wyjścia za mąż ich właścicielka zrezygnowała z gry i śpiewu, choć jak twierdziła jej matka, grała kiedyś doprawdy doskonale i była wielką miłośniczką muzyki.
Występ Marianny spotkał się z gromkim aplauzem. Sir John wyrażał głośno zachwyt po każdej pieśni, choć gdy Marianna śpiewała, toczył równie głośne rozmowy. Lady Middleton wielokrotnie przywoływała go do porządku, wyrażała zdziwienie, jak można nie dać się bez reszty pochłonąć muzyce, następnie jednak poprosiła Mariannę o wykonanie pieśni, którą ta właśnie skończyła. Jedynie pułkownik Brandon słuchał śpiewu z uwagą i bez słowa. Marianna odebrała jego skupienie jako komplement, co sprawiło, że poczuła do niego pewien szacunek w odróżnieniu do pozostałych, których brak gustu muzycznego uznała za godny politowania. Przyjemność, z jaką słuchał muzyki, nie była może ekstatyczną radością zbliżoną do tej, jaką sama odczuwała, okazała się jednak warta docenienia w kontraście z przeraźliwą obojętnością pozostałych; Marianna zaś miała dość rozsądku, by uznać, że mężczyzna trzydziestopięcioletni może mieć już za sobą wielkie uniesienia, jak i zdolność do przeżywania euforii. Uznała zatem, że na przyszłość będzie brać pod uwagę w swych osądach podeszły wiek pułkownika, jak wymagają tego względy człowieczeństwa.
Pani Jennings była wdową z dostatnią rentą dożywotnią. Miała tylko dwie córki, które wydała dobrze za mąż, teraz zaś, nie mając nic innego do roboty, mogła spokojnie zająć się swataniem całej reszty świata. Wkładała w to ogromnie dużo serca i wysiłku, nie tracąc nigdy okazji, by przepowiedzieć wesele wśród znajomej młodzieży. Z piorunującą szybkością wykrywała wszelkie przejawy uczuć, ciesząc się niepomiernie, gdy udało jej się wywołać rumieniec na twarzy młodej damy, snując insynuacje na temat wrażenia, jakie zrobiła ona na tym czy innym młodzieńcu; wnikliwość ta doprowadziła ją niebawem po przyjeździe do Barton do wniosku, że pułkownik Brandon zakochał się bez pamięci w Mariannie Dashwood. Zaczęła coś podejrzewać już pierwszego wieczoru, gdy słuchał tak uważnie jej śpiewu; kiedy zaś Middletonowie złożyli w domku rewizytę, i sytuacja się powtórzyła, pani Jennings utwierdziła się w swym przekonaniu. Tak właśnie musiało być. Była tego pewna. Byłby to zresztą doskonały związek, zważywszy, że on był bogaty, a ona piękna. Pani Jennings czyniła zabiegi, by ożenić pułkownika od czasu, gdy go poznała za pośrednictwem sir Johna; zarazem zaś nieustająco rozglądała się za dobrymi mężami dla wszystkich ładnych dziewcząt.
Ona sama czerpała z tego niewątpliwą korzyść, jaką była możliwość snucia nieustannych żartów. W Barton Park naśmiewała się z pułkownika, w Barton Cottage zaś z Marianny. Pułkownik przyjmował zapewne te pokpiwania obojętnie, przynajmniej tak długo, dopóki dotyczyły wyłącznie jego samego, Marianna natomiast początkowo nie była w stanie zrozumieć, o co chodzi, kiedy zaś wreszcie to pojęła, nie wiedziała, czy powinna skwitować śmiechem absurdalność powziętych wobec niej podejrzeń, czy też obrazić się za impertynencję, uznała je bowiem za bezduszną drwinę z podeszłego wieku pułkownika, jak i jego kawalerskiego stanu.
Pani Dashwood, która nie uważała wszak mężczyzny o pięć lat od niej młodszego za zgrzybiałego starca, jakim się on wydawał młódce, próbowała tłumaczyć panią Jennings, dowodząc, że z pewnością nie chciała zakpić z jego wieku.
– W każdym razie, mamo, nie możesz zaprzeczyć absurdalności tego oskarżenia, nawet jeśli jesteś zdania, że nie zostało sformułowane w złej wierze. Pułkownik Brandon jest z pewnością młodszy od pani Jennings, jest jednak wystarczająco dojrzały, by mógł być moim ojcem, a jeśli nawet dawniej miał w sobie dość życia, żeby się zakochać, z pewnością ma takie uniesienia już dawno za sobą. To śmieszne! W jaki sposób człowiek może zabezpieczyć się przed takim niewczesnym poczuciem humoru, skoro nie chronią go przed nim wiek i zniedołężnienie?
– Zniedołężnienie? – zawołała Eleonora. – Nazywasz pułkownika Brandona niedołężnym? Rozumiem, że wydaje ci się dużo starszy niż choćby mamie, ale nie zamierzasz chyba wmawiać sobie, że nie jest w pełni sprawny?
– Nie słyszałaś, jak narzekał na reumatyzm? A czyż nie jest to najbardziej powszechne schorzenie podeszłego wieku?
– Moje najdroższe dziecko – powiedziała matka ze śmiechem. – W takim razie żyjesz chyba w nieustannym strachu, że i ja zejdę zaraz z tego świata; zapewne wydaje ci się cudem, że dotrwałam do sędziwego wieku lat czterdziestu.
– Nie chcesz mnie zrozumieć, mamo. Wiem doskonale, że pułkownik Brandon nie osiągnął jeszcze takiego wieku, by przyjaciele musieli obawiać się, że lada chwila umrze. Może pożyć jeszcze i ze dwie dekady. Niemniej jednak trzydzieści pięć lat to nie jest wiek na zawieranie małżeństwa.
– Być może – rzekła Eleonora – mężczyzna trzydziestopięcioletni i siedemnastolatka nie powinni myśleć o zawarciu ze sobą związku małżeńskiego. Gdyby jednak zdarzyło się tak, że kobieta w wieku lat dwudziestu siedmiu byłaby panną, nie sądzę, aby fakt, że pułkownik Brandon ma lat trzydzieści pięć mógł stanowić argument przeciwko ich małżeństwu.
– Kobieta, która ma lat dwadzieścia siedem – odparła Marianna po chwili milczenia – nie może mieć nadziei, że wzbudzi w kimś miłość, a jeśli jej dom jest mały, a fortuna skromna, przypuszczam, że może zgodzić się zostać czyjąś pielęgniarką w zamian za dostatnie i bezpieczne życie w małżeństwie. Gdyby więc pułkownik oświadczył się takiej kobiecie, nie byłoby w tym nic niestosownego. Byłby to kontrakt zawarty dla obopólnej korzyści, a w tym nie ma przecież nic złego. W moich oczach jednak nie byłoby to małżeństwo. Byłaby to jedynie umowa handlowa, w której każda ze stron czerpie zyski kosztem drugiej.
– Wiem, że nie zdołam cię przekonać – odparła Eleonora – że kobieta w wieku lat dwudziestu siedem mogłaby obdarzyć mężczyznę trzydziestopięcioletniego uczuciem na tyle zbliżonym do miłości, by chcieć w nim szukać towarzysza życia. Muszę jednak zaprotestować, słysząc, jak skazujesz pułkownika Brandona i jego ewentualną żonę na życie w izbie chorych tylko dlatego, że zdarzyło mu się wczoraj wspomnieć (a dzień był wyjątkowo zimny i wilgotny), że odczuwa lekki ból reumatyczny w ramieniu.
– Mówił jednak coś o flanelowych podkoszulkach – odparowała Marianna – dla mnie zaś flanelowy podkoszulek wiąże się nierozerwalnie z bólem, skurczami, reumatyzmem i wszelkimi dolegliwościami ludzi starych i zniedołężniałych.
– Gdyby zapadł na silną gorączkę, nie traktowałabyś go tak lekceważąco. Przyznaj się, Marianno, czy nie uważasz przypadkiem wypieków, zapadniętych oczu i pulsu przyspieszonego od gorączki za pociągające?
Niedługo potem, gdy Eleonora wyszła z pokoju, Marianna zwróciła się do matki.
– Mamo – rzekła – skoro już mówimy o chorobach, muszę ci się zwierzyć, że dręczy mnie pewien niepokój. Jestem pewna, że Edward Ferrars zachorował. Od naszego przyjazdu minęły prawie dwa tygodnie, a on nie przyjechał. To znaczy, że musiał zapaść na jakąś poważną dolegliwość. Cóż innego mogłoby go zatrzymać tyle czasu w Norland?
– Czyżbyś spodziewała się go tutaj szybciej? – spytała pani Dashwood. – Ja nie miałam takich oczekiwań. Przeciwnie, jeśli w ogóle odczuwam niepokój z tym związany, to raczej na myśl o rozmowie, którą odbyłam z nim przed naszym wyjazdem. Wydało mi się, że niezbyt chętnie przyjął moje zaproszenie do Barton. Czy Eleonora się go tu spodziewa?
– Nie rozmawiałam z nią o tym, ale jestem pewna, że tak.
– Wydaje mi się, że się mylisz. Kiedy powiedziałam jej wczoraj, że musimy zrobić nowy ruszt do kominka w sypialni gościnnej, odparła, że nie ma z tym pośpiechu, zważywszy że najpewniej w tym pokoju jeszcze przez jakiś czas nikt nie będzie mieszkał.
– Coś takiego! Cóż to może znaczyć? Choć, jak się nad tym zastanowić, ci dwoje zachowują się całkiem niezrozumiale! Żegnali się ze sobą tak chłodno, tak spokojnie! A jaka sztywna była ich ostatnia rozmowa! Przy pożegnaniu Edward nie zrobił żadnej różnicy pomiędzy mną a Eleonorą: po prostu życzył nam wszystkiego dobrego jak kochający brat. Dwukrotnie zostawiłam ich samych tego ostatniego poranka i za każdym razem Edward umyślnie wychodził za mną z pokoju. Eleonora zaś, w przeciwieństwie do mnie, nie uroniła ani jednej łzy, pozostawiając za sobą Norland i Edwarda. Nadal jest zresztą tak opanowana. Czy widziałaś, żeby była przygnębiona lub pogrążona w melancholii? Kiedy ostatnio unikała towarzystwa, wydawała się niespokojna lub niezadowolona, że znajduje się wśród ludzi?
Panie Dashwood urządziły się w Barton zupełnie wygodnie. Dom i ogród oraz całe otoczenie zdawały im się teraz znajome, a zwykłe zajęcia dnia codziennego, które nadawały niegdyś Norland połowę uroku, zostały podjęte na nowo z dużo większym entuzjazmem niż kiedykolwiek w dawnym domu już po śmierci ojca. Sir John Middleton, który przez pierwsze dwa tygodnie odwiedzał je codziennie, a który nie zwykł zaprzątać sobie głowy domowymi obowiązkami, nie potrafił ukryć zdumienia, widząc je wciąż czymś zajęte.
Z wyjątkiem mieszkańców Barton Park panie rzadko miewały gości; mimo że sir John nalegał, aby zaczęły więcej bywać w miejscowym towarzystwie, i nieustannie zapewniał, że jego powóz jest zawsze do ich dyspozycji, niezależny duch pani Dashwood odniósł zwycięstwo nad potrzebą bywania wraz z córkami i była zdecydowana odmawiać odwiedzin u którejkolwiek rodziny, do której nie dało się dotrzeć piechotą. W zasięgu spaceru znajdowały się nieliczne domy, nie do wszystkich zaś można było udać się z wizytą. Około pół mili od domku, w wąskiej i krętej dolinie Allenham, wybiegającej z doliny Barton, jak to już zostało tutaj opisane, podczas jednego ze spacerów dziewczęta odkryły starą, szacowną posiadłość, która ze względu na pewne podobieństwo do Norland pobudziła ich wyobraźnię i skłoniła do odwiedzin. Jak się jednak dowiedziały, rozpytując w okolicy, właścicielka – starsza dama o nienagannej opinii – była słabego zdrowia i dlatego nigdy nie opuszczała domu.
Okolica aż prosiła się jednak o spacery. Wysokie pagórki, których zarys było widać z domku przez niemal każde okno, zachęcające, by wejść na szczyt i zaczerpnąć świeżego powietrza, dawały wytchnienie, gdy dno doliny pokrywało się błotem; pewnego pamiętnego poranka, po dwóch dniach spędzonych w domu z powodu nieustannego deszczu, Marianna i Małgorzata udały się w stronę jednego ze wzgórz, zwiedzione słabym blaskiem słońca przezierającego przez chmury. Matka i najstarsza siostra nie wykazały zainteresowania odmianą pogody na tyle, by porzucić ołówki, szkicownik i książki, mimo zapewnień Marianny, że dzień zapowiada się piękny, a wiatr rozwieje gromadzące się nad wzgórzami chmury; ostatecznie więc dwie młodsze panny wybrały się na przechadzkę same.
Wesoło pięły się pod górę, ciesząc się widokiem każdego skrawka błękitnego nieba, a kiedy w twarze uderzył im podmuch południowo-zachodniego wiatru, nie mogły odżałować, że matka i Eleonora nie zechciały doświadczyć wraz z nimi tego rozkosznego uczucia.
– Czy istnieje na ziemi większe szczęście? – wołała Marianna. – Małgorzato, zróbmy sobie co najmniej dwugodzinny spacer.
Małgorzata zgodziła się i ruszyły pod wiatr, opierając mu się ze śmiechem, gdy nagle chmury nagromadziły się nad ich głowami i spadł gwałtowny deszcz. Zdziwione i rozczarowane musiały pogodzić się z koniecznością powrotu, w pobliżu nie było bowiem żadnego schronienia. Pocieszała je jedynie myśl, że będą mogły zbiec pędem ze stromego zbocza wprost pod furtkę swego ogrodu, co w zaistniałej sytuacji wydawało się słusznym rozwiązaniem.
Ruszyły więc. Początkowo Marianna biegła szybciej, wystarczył jednak jeden fałszywy krok, by nagle runęła na ziemię – tymczasem Małgorzata, nie mogąc się zatrzymać, przebiegła obok siostry i bezpiecznie dotarła na dół.
W chwili gdy zdarzył się wypadek, o kilka jardów od Marianny znajdował się dżentelmen ze strzelbą, obskakiwany przez dwa wyżły, który zmierzał właśnie w stronę szczytu. Upuścił strzelbę i ruszył jej na ratunek. Podniosła się sama, jednak podczas upadku skręciła kostkę i nie była w stanie ustać na nogach. Dżentelmen zaoferował pomoc, uznając zaś, że konieczność sytuacji musi wziąć górę nad panieńską skromnością, wziął ją czym prędzej w ramiona i zniósł ze wzgórza. Przeszedł przez furtkę, której nie zamknęła za sobą Małgorzata, do ogrodu, a następnie wniósł ją do domu, gdzie właśnie dotarła również najmłodsza z sióstr, i wypuścił ją z objęć usadziwszy ją bezpiecznie w fotelu w salonie.
Eleonora i matka wstały, zdziwione tym wtargnięciem; obie patrzyły na nieznanego mężczyznę, zaś ich wzrok wyrażał zarazem zdumienie i sekretny podziw zarówno dla jego nienagannego wyglądu, jak i manier, gdyż przeprosił zaraz za najście, streszczając zarazem jego przyczynę, a mówił tak szczerze i wyrażał się tak elegancko, że jego niezwykle przystojna twarz nabierała dodatkowego uroku dzięki tonowi głosu i ekspresji mimiki. Choćby zresztą był brzydkim i starym prostakiem, pani Dashwood z pewnością okazałaby mu wdzięczność i uprzejmość w obliczu pomocy, jakiej udzielił jej dziecku; jednak jego młodość, uroda i elegancja budziły w niej tym żywsze uczucia.
Dziękowała mu w nieskończoność, a wreszcie z właściwym sobie wdziękiem zaprosiła go, by usiadł. Odmówił jednak, tłumacząc się, że jest zbyt brudny i mokry. Pani Dashwood nalegała więc gorąco, aby wyjawił jej, komu tyle zawdzięcza. Odparł, że nazywa się Willoughby, obecnie zaś mieszka w Allenham; wyraził też nadzieję, że jutro będzie mu wolno zjawić się z wizytą, aby dowiedzieć się, jak się miewa panna Dashwood. Skwapliwie udzielono mu na to zezwolenia, po czym wyszedł, znikając tajemniczo wśród strug ulewnego deszczu.
Jego męska uroda i nadzwyczajne maniery stały się przedmiotem zachwytu wszystkich pań, zaś okoliczności, w jakich iście po rycersku wybawił Mariannę z kłopotu – tematem ogólnych żartów.
Marianna nie obejrzała go tak dobrze jak pozostałe panie, ponieważ zażenowana i spłoniona starała się nie patrzeć na niego, kiedy wszedł do domu. Widziała jednak na tyle dużo, by dołączyć do ogólnych zachwytów z właściwą sobie żarliwością. Jego wygląd i maniery nasuwały Mariannie na myśl jej wymarzonego bohatera, a śmiałość, z jaką bezceremonialnie wniósł ją do domu, zdradzała prędkość myśli i zdecydowanie w działaniu, co wydało jej się szczególnie pociągające. Wszystko, co go dotyczyło, zdawało się interesujące. Miał dobre nazwisko, mieszkał w ich ulubionej wsi, a do tego Marianna doszła niebawem do wniosku, że ze wszystkich męskich ubiorów najbardziej twarzowa jest kurtka myśliwska. Puściła wodze wyobraźni i pogrążyła się w nader przyjemnych rozmyślaniach, zapominając całkiem o bólu skręconej kostki.
Sir John zjawił się natychmiast, gdy pogoda poprawiła się chwilowo na tyle, by umożliwić mu wyjście z domu; zrelacjonowano mu wypadek Marianny, po czym niecierpliwie dopytywano, czy zna dżentelmena o nazwisku Willoughby mieszkającego w Allenham.
– Willoughby! – zawołał sir John. – Coś podobnego! Przyjechał na wieś? To dobra wiadomość. Pojadę tam jutro i zaproszę go na obiad w czwartek.
– A zatem to znajomy? – spytała pani Dashwood.
– Znajomy! Oczywiście, że znajomy. Przyjeżdża tu co roku.
– Jaki jest ten młody człowiek?
– Najlepszy na świecie, zapewniam panią. Doskonały z niego strzelec, a przy tym jeden z najlepszych jeźdźców w Anglii.
– To wszystko, co może pan o nim powiedzieć? – zawołała Marianna z oburzeniem. – Jaki się zdaje przy bliższym poznaniu? Do czego dąży w życiu, jakie ma talenty, uzdolnienia?
Sir John okazał pewne zaskoczenie.
– Na mą duszę – rzekł. – Nie wiem o nim zbyt wiele, jeśli o to chodzi. Jest jednak przyjemnym, pogodnym człowiekiem i ma najładniejszą czarną wyżlicę, jaką widziałem w życiu. Czy mu dziś towarzyszyła?