Jane Austen. Dzieła Zebrane. Tom 1 - Jane Austen - ebook

Jane Austen. Dzieła Zebrane. Tom 1 ebook

Jane Austen

0,0
110,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór powieści Jane Austen, jednej z największych pisarek wszech czasów. Rozważna i romantyczna, Emma, Opactwo Northanger.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1429

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozważna i romantyczna

Rozdział I

Rodzina Dash­wo­odów miesz­kała w Sus­sex od dawna. Ich mają­tek był duży, a rezy­den­cja znaj­do­wała się w Nor­land Park, w jego cen­tral­nej czę­ści, gdzie od poko­leń wie­dli żywot nobliwy, zasłu­gu­jąc w pełni na sza­cu­nek, jakim cie­szyli się wśród sąsia­dów. Ostat­nim wła­ści­cie­lem majątku był stary kawa­ler, który dożył sędzi­wego wieku, przez wiele lat mając za jedyną towa­rzyszkę życia sio­strę doglą­da­jącą jego gospo­dar­stwa. Kiedy zmarła – na dzie­sięć lat przed nim – w domu zaszły wiel­kie zmiany. Aby zre­kom­pen­so­wać sobie tę stratę, wła­ści­ciel majątku zapro­sił bowiem do sie­bie pana Henry’ego Dash­wo­oda – bra­tanka, który miał odzie­dzi­czyć po nim Nor­land zgod­nie z pra­wem oraz wolą wła­ści­ciela. Star­szy pan żył odtąd wygod­nie, cie­sząc się towa­rzy­stwem bra­tanka, jego żony i dzieci. Z cza­sem jego przy­wią­za­nie do krew­nych rosło. Pan i pani Dash­wood dbali o niego nad­zwy­czaj tro­skli­wie, kie­ru­jąc się przy tym nie wyra­cho­wa­niem, ale szczerą dobro­cią, która naka­zy­wała im zapew­nić stry­jowi wszelką opiekę, jakiej wyma­gał jego wiek; zaś obec­ność rado­snych, żywych dzieci doda­wała barw jego egzy­sten­cji.

Pan Henry Dash­wood miał syna z poprzed­niego mał­żeń­stwa, zaś obecna jego mał­żonka obda­rzyła go trzema cór­kami. Syn, roz­ważny i doj­rzały młody czło­wiek, roz­po­rzą­dzał dużym mająt­kiem – z chwilą doj­ścia do peł­no­let­no­ści przy­pa­dła mu połowa for­tuny jego zmar­łej matki. Wstę­pu­jąc nie­długo póź­niej w zwią­zek mał­żeń­ski, wzbo­ga­cił się tym bar­dziej. Nie dbał więc o Nor­land tak dalece jak jego sio­stry; ich mają­tek, nie licząc tego, co mogłyby dostać, gdyby ich ojciec został spad­ko­biercą posia­dło­ści stryja, był bowiem bar­dzo skromny. Ich matka nie posia­dała niczego, ojciec zaś dys­po­no­wał sumą zale­d­wie sied­miu tysięcy fun­tów; pozo­stała część for­tuny jego pierw­szej żony została zapi­sana synowi, z zastrze­że­niem pro­cen­tów przy­pa­da­ją­cych doży­wot­nio na wdowca po zmar­łej.

Wresz­cie star­szy pan zmarł, a jego ostat­nia wola przy­czy­niła spad­ko­bier­com tyleż samo rado­ści, co roz­cza­ro­wa­nia. Nie oka­zał się wpraw­dzie tak nie­spra­wie­dliwy ani tak nie­wdzięczny, by pozba­wić bra­tanka majątku, pozo­sta­wił mu go jed­nak na warun­kach, które uczy­niły spa­dek dużo mniej war­to­ścio­wym. Pan Dash­wood liczył na zapis bar­dziej dla żony i córek niż dla sie­bie czy syna; tym­cza­sem oka­zało się, że mają­tek ma przy­paść temu wła­śnie synowi, po któ­rym miał go odzie­dzi­czyć jego syn, pod­ów­czas czte­ro­letni, przy czym posta­no­wie­nia testa­mentu unie­moż­li­wiały spad­ko­biercy zabez­pie­cze­nie losu tych, które były mu naj­droż­sze, a które najbar­dziej potrze­bo­wały wspar­cia, czy to przez zacią­gnię­cie długu, czy przez sprze­daż choćby czę­ści cen­nych lasów. Całość zabez­pie­czono na korzyść dziecka, które odwie­dza­jąc Nor­land z rzadka wraz z rodzi­cami, zdo­łało zdo­być serce sędzi­wego krew­niaka w spo­sób wła­ściwy dzie­ciom dwu- lub trzy­let­nim: nie­po­rad­nym gawo­rze­niem, upo­rem w sta­wia­niu na swoim, figlami i mnó­stwem hałasu – wszystko to prze­wa­żyło nad tro­skli­wo­ścią, jaką oka­zy­wały mu przez lata żona bra­tanka i jej córki. Sta­rzec nie chciał jed­nak oka­zać się nie­wdzięczny, i w dowód przy­wią­za­nia dla każ­dej z trzech dziew­cząt pozo­sta­wił im po tysiąc fun­tów.

Pan Dash­wood był zrazu sro­dze roz­cza­ro­wany; będąc jed­nak z natury pogod­nym opty­mi­stą, zakła­dał, że może pożyć jesz­cze wiele lat, zaś roz­ważne gospo­da­ro­wa­nie pozwoli mu z pew­no­ścią nie tylko pomno­żyć nie­małe dochody z majątku, ale i odło­żyć z nich znaczną kwotę. Jed­nak posia­dłość, którą objął po tak dłu­gim ocze­ki­wa­niu, pozo­stała w jego rękach zale­d­wie przez rok. Tylko o tyle prze­żył bowiem swego stryja, zaś wdo­wie i cór­kom pozo­sta­wił jedy­nie dzie­sięć tysięcy fun­tów, wli­cza­jąc w to ostat­nie zapisy.

Wie­dząc, że zostało mu nie­wiele życia, pan Dash­wood posłał po swego syna i zakli­nał go z całą mocą, na jaką było go stać w cho­ro­bie, by zadbał o inte­resy maco­chy i sióstr przy­rod­nich.

Pan John Dash­wood, choć mniej uczu­ciowy niż reszta rodziny, zda­wał się jed­nak poru­szony oko­licz­no­ściami i żar­li­wo­ścią tej prośby, przy­rzekł więc, że zrobi wszystko, co zdoła, aby zapew­nić krew­niacz­kom wygodne życie. Ojciec uspo­koił się, sły­sząc tę dekla­ra­cję, zaś pan John Dash­wood bez­zwłocz­nie jął roz­wa­żać, w jakim stop­niu jego dzia­ła­nia w tej spra­wie powi­nien ogra­ni­czyć zdrowy roz­są­dek.

Mło­dzie­niec ten nie miał złego cha­rak­teru – o ile można okre­ślić tak czło­wieka raczej oschłego i sku­pio­nego na sobie – sumien­ność i obo­wiąz­ko­wość zyskały mu powszechny sza­cu­nek. Być może, gdyby oże­nił się z kobietą o mil­szym cha­rak­te­rze, cie­szyłby się sza­cun­kiem tym więk­szym, a może i sam prze­ja­wiałby sym­pa­tycz­niej­sze cechy; zawarł bowiem mał­żeń­stwo jako czło­wiek bar­dzo młody i ogrom­nie zako­chany w swej wybrance. Pani Joh­nowa Dash­wood była jed­nak niczym kary­ka­tura swego męża, jesz­cze bar­dziej od niego samo­lubna i ogra­ni­czona.

Skła­da­jąc ojcu wia­domą obiet­nicę, w duchu obie­cał sobie, że powięk­szy mają­tek sióstr, ofia­ru­jąc każ­dej z nich po tysiąc fun­tów. Był prze­ko­nany, że stać go na taki gest. Per­spek­tywa powięk­sze­nia rocz­nego dochodu, jaki mu przy­padł po matce, o cztery tysiące fun­tów rocz­nie ogrzała mu serce i wzmo­gła jego szczo­drość. Tak, poda­ruje im trzy tysiące – to piękna i szczo­dra decy­zja! Dzięki tej kwo­cie będą żyły dostat­nio i wygod­nie. Trzy tysiące fun­tów! Mógł sobie pozwo­lić na wyda­nie takiej kwoty, nie odczu­wa­jąc tego zbyt­nio. Myślał o tym przez cały dzień, a potem przez wiele kolej­nych dni, i nie żało­wał pod­ję­tej decy­zji.

Zale­d­wie pogrzeb jej teścia dobiegł końca, pani Joh­nowa Dash­wood przy­była z dziec­kiem i służbą do majątku, nie uprze­dza­jąc teścio­wej. Nikt nie mógł zakwe­stio­no­wać jej prawa do przy­jazdu – dom nale­żał wszak do jej męża od chwili, gdy jego ojciec zszedł z tego świata. Jed­nak nie­de­li­kat­ność tego postępku, w dodatku wobec kogoś, kto zna­lazł się w tak trud­nej sytu­acji, byłaby nie­miła nawet oso­bie o prze­cięt­nej wraż­li­wo­ści. Tym­cza­sem star­sza pani Dash­wood była ogrom­nie czuła na punk­cie honoru i miała usposo­bienie tak roman­tyczne, że wszelką nie­uprzej­mość brała sobie głę­boko do serca. Rodzina ni­gdy nie prze­pa­dała za wybranką Johna, choć dotych­czas nie miała ona oka­zji dowieść, jak dalece potrafi zlek­ce­wa­żyć uczu­cia i wygodę innych, gdy jest jej to na rękę.

Star­sza pani Dash­wood odczuła to lek­ce­wa­że­nie tak bole­śnie, i powzięła do syno­wej tak ogromną nie­chęć, że była zde­cy­do­wana opu­ścić dom na stałe, i zro­bi­łaby to, gdyby nie per­swa­zja naj­star­szej z córek, która zdo­łała prze­ko­nać ją do zmiany decy­zji, jak i gorąca miłość do wszyst­kich trzech dziew­cząt, nie chciała bowiem nara­żać ich na ochło­dze­nie sto­sun­ków z bra­tem.

Naj­star­sza z nich – Ele­onora, któ­rej argu­menty oka­zały się tak prze­ko­nu­jące – choć zale­d­wie dzie­więt­na­sto­let­nia, była osóbką mądrą i powścią­gliwą w osą­dach, dzięki czemu nie­raz potra­fiła powstrzy­mać matkę przed pochop­nym dzia­ła­niem, które nie­wąt­pli­wie mia­łoby opła­kane skutki. Miała przy tym bar­dzo dobre serce, była ser­deczna i szczera w uczu­ciach, umiała jed­nak nad nimi pano­wać. Pod tym wzglę­dem jej matka mogła wiele się od niej nauczyć, zaś jedna z sióstr nie roko­wała nawet i takiej nadziei.

Pod wie­loma wzglę­dami Marian­nie nie bra­ko­wało cnót Ele­onory. Była roz­ważna i inte­li­gentna, dzia­łała jed­nak zbyt pochop­nie i nie znała umiaru w rado­ści ani w roz­pa­czy. Była szczo­dra, miła w obej­ściu, inte­re­su­jąca w roz­mo­wie; nie można też było z pew­no­ścią okre­ślić jej mia­nem nie­śmia­łej. Cecho­wało ją także ude­rza­jące podo­bień­stwo do matki.

Ele­onora myślała o nad­mier­nej egzal­ta­cji sio­stry z nie­po­ko­jem, panią Dash­wood napa­wała ona jed­nak rado­ścią i dumą. Teraz matka i Marianna wspól­nie pogrą­żyły się w gwał­tow­nej roz­pa­czy. Prze­jęte począt­kowo nie­prze­par­tym żalem, gdy przy­gasł, zaczęły pod­sy­cać go w sobie nawza­jem wciąż na nowo, bez końca. Odda­wały mu się cał­ko­wi­cie, szu­ka­jąc coraz to nowych powo­dów do smutku i znaj­du­jąc je w każ­dej, nawet naj­bar­dziej nie­win­nej uwa­dze, zde­cy­do­wane już ni­gdy nie pozwo­lić się pocie­szyć. Ele­onora rów­nież cier­piała głę­boko; nie zatra­cała jed­nak w bólu zdol­no­ści dzia­ła­nia. Potra­fiła zdo­być się na roz­mowę z bra­tem, powi­tała bra­tową po jej przy­jeź­dzie i trak­to­wała ją z nale­ży­tym sza­cun­kiem; zdo­łała także nakło­nić matkę do przy­ję­cia podob­nej postawy.

Trze­cia z sióstr, Mał­go­rzata, była pogod­nym i uprzej­mym dziew­czę­ciem; jed­nak roman­ty­zmu nie rów­no­wa­żył w jej przy­padku roz­są­dek wła­ściwy Marian­nie. Miała lat trzy­na­ście i nic nie wska­zy­wało na to, by miała dorów­nać sio­strom pod wzglę­dem przy­mio­tów cha­rak­teru, osią­gnąw­szy ich wiek.

Rozdział II

Pani Fanny Dash­wood, mał­żonka Johna, wpro­wa­dziła się do Nor­land jako pra­wo­wita wła­ści­cielka majątku, zaś jej teściowa i bra­towe zostały zde­gra­do­wane do roli gości. Trak­to­wała je jed­nak z mil­czącą uprzej­mo­ścią, zaś jej mąż oka­zy­wał im ser­decz­ność na tyle, na ile potra­fił żywić cie­płe uczu­cia wobec kogo­kol­wiek poza sobą samym, wła­sną żoną i synem. Nale­gał sta­now­czo, by czuły się w Nor­land jak u sie­bie, a ponie­waż pani Dash­wood nie miała innego wyj­ścia, jak tylko pozo­stać we dwo­rze do czasu, gdy znaj­dzie dla sie­bie odpo­wiedni dom w oko­licy, pro­po­zy­cja ta została przy­jęta.

Dal­sza egzy­sten­cja w miej­scu, gdzie wszystko przy­po­mi­nało jej minione szczę­ście, była jak naj­bar­dziej po jej myśli. W daw­nych, lep­szych cza­sach była znana z weso­łego cha­rak­teru, jak i umie­jęt­no­ści ufnego i pogod­nego spo­glą­da­nia w przy­szłość, co samo w sobie jest rado­ścią. Jed­nakże tak samo jak nie­gdyś rado­ści dziś odda­wała się roz­pa­czy, i nic nie mogło jej pocie­szyć, tak jak daw­niej żaden smu­tek nie był w sta­nie zepsuć jej nastroju.

Pani Joh­nowa Dash­wood nie pochwa­lała w naj­mniej­szym stop­niu pla­nów swego męża wobec jego sióstr. Zda­wało jej się, że uszczu­ple­nie for­tuny należ­nej jej naj­droż­szemu syn­kowi o całe trzy tysiące fun­tów strąci go w prze­paść ubó­stwa. Bła­gała więc mał­żonka, by jesz­cze raz prze­my­ślał tę kwe­stię. Jak będzie mógł spoj­rzeć sobie w oczy, jeśli obra­buje wła­sne dziecko, w dodatku jedyne dziecko, z tak ogrom­nej kwoty? Panny Dash­wood zaś, jedy­nie jego sio­stry przy­rod­nie, co ona sama uzna­wała za żadne pokre­wień­stwo, nie powinny rościć sobie prawa do aż tak wiel­kiej szczo­dro­ści brata. Każdy prze­cież wie, że dzieci tego samego męż­czy­zny, pocho­dzące z róż­nych mał­żeństw, nie żywią do sie­bie cie­płych uczuć, dla­czego więc miałby ruj­no­wać sie­bie i swego bied­nego, małego synka, odda­jąc wszyst­kie pie­nią­dze sio­strom przy­rod­nim?

– Taka była ostat­nia prośba mego ojca – odparł jej mąż. – Chciał, abym pomógł wdo­wie i sie­ro­tom po nim.

– Śmiem twier­dzić, że twój ojciec nie wie­dział, co mówi. Z pew­no­ścią już wtedy maja­czył. Gdyby był przy zdro­wych zmy­słach, przez myśl by mu nie prze­szło bła­gać cię, abyś ode­brał wła­snemu dziecku połowę jego majątku.

– Nie wymie­nił kon­kret­nej sumy, droga Fanny. Popro­sił tylko ogól­nie, abym im pomógł i uczy­nił ich życie łatwiej­szym, niż on sam był w sta­nie to zro­bić. Być może powi­nien był pozo­sta­wić tę kwe­stię wyłącz­nie mojemu sumie­niu. Nie przy­pusz­czał chyba, że pozwolę, aby stała im się krzywda. Ponie­waż jed­nak doma­gał się przy­rze­cze­nia, musia­łem mu je dać; tak w każ­dym razie wów­czas uzna­łem. Obiet­nica została zatem zło­żona i musi zostać speł­niona. Należy zro­bić coś dla nich, kiedy opusz­czą Nor­land, żeby urzą­dzić się w nowym domu.

– No cóż, zatem zróbmy coś dla nich; jed­nak to „coś” nie musi ozna­czać trzech tysięcy fun­tów. Zważ – dodała – że kiedy raz roz­sta­niesz się z pie­niędzmi, ni­gdy ich już nie zoba­czysz. Twoje sio­stry wyjdą za mąż i pie­nią­dze prze­padną. Ach, gdyby można było odzy­skać je dla naszego bied­nego maleń­stwa…

– No cóż, oczy­wi­ście – odparł jej mąż ponuro – to z pew­no­ścią zro­bi­łoby wielką róż­nicę. Być może przyj­dzie czas, gdy Harry będzie żało­wał, że roz­sta­li­śmy się z tak ogromną sumą. Gdyby, na przy­kład, zało­żył liczną rodzinę, z pew­no­ścią oka­za­łaby się nader przy­datna.

– Co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści.

– Być może byłoby zatem lepiej dla wszyst­kich, gdyby zmniej­szyć tę sumę o połowę. Pięć­set fun­tów i tak zwięk­szy znacz­nie ich stan posia­da­nia!

– I to jesz­cze jak! Żaden brat nie zro­biłby choćby połowy tego dla swo­ich sióstr, nawet gdyby to były jego praw­dziwe sio­stry! Te zaś są tylko sio­strami przy­rod­nimi! Ty jed­nak jesteś tak hojny!

– Nie chcę zro­bić niczego nie­go­dzi­wego – powie­dział. – W takich przy­pad­kach lepiej zro­bić zbyt wiele niż zbyt mało. Nikt nie może w każ­dym razie pomy­śleć, że nie zro­bi­łem dla nich dość dużo; nawet one nie mogłyby ocze­ki­wać wię­cej.

– Nikt nie wie, czego mogłyby ocze­ki­wać – odparła jego żona – ale nie mówimy tu o ich ocze­ki­wa­niach. Pyta­nie brzmi, na co możesz sobie pozwo­lić.

– Oczy­wi­ście; myślę więc, że mogę pozwo­lić sobie na to, aby dać im po pięć­set fun­tów. Nawet gdyby nic ode mnie nie dostały, każ­dej z nich przy­pad­nie około trzech tysięcy fun­tów z chwilą śmierci ich matki. To bar­dzo przy­zwo­ita sumka dla mło­dej kobiety.

– Z pew­no­ścią przy­zwo­ita; kiedy tak o tym myślę, wydaje mi się, że być może nie ocze­kują niczego wię­cej. Będą miały dzie­sięć tysięcy fun­tów do podziału. Jeżeli wyjdą za mąż, ich przy­szłość będzie zabez­pie­czona, jeśli zaś nie, mogą cał­kiem wygod­nie żyć z pro­cen­tów od tych dzie­się­ciu tysięcy.

– Masz cał­ko­witą rację; wobec tego nie wiem, czy w takim razie nie lepiej byłoby wes­przeć w tej chwili ich matkę. Może na przy­kład dać jej doży­wot­nią rentę? Moje sio­stry także by na tym sko­rzy­stały. Sto fun­tów rocz­nie z pew­no­ścią wystar­czy­łoby im aż nadto.

Żona jed­nak zawa­hała się zamiast mu przy­kla­snąć.

– Bez wąt­pie­nia – rze­kła – lep­sze to, niż oddać od razu tysiąc pięć­set fun­tów. Jeśli jed­nak pani Dash­wood pożyje jesz­cze pięt­na­ście lat, będziemy na tym stratni.

– Pięt­na­ście lat! Moja droga Fanny, ona nie prze­żyje i połowy tego.

– Zapewne nie; można jed­nak zauwa­żyć, że ludzie żyją w nie­skoń­czo­ność, gdy ktoś im płaci rentę, ona zaś jest krzepka i zdrowa, a do tego ledwo po czter­dzie­stce. Renta to poważna sprawa; trzeba ją pła­cić co roku i nie ma spo­sobu, by tego unik­nąć. Nie zda­jesz sobie sprawy, co chcesz zro­bić. Ja nato­miast wiem, jak kło­po­tliwe bywają renty. Moja matka latami bory­kała się z obo­wiąz­kiem wypła­ca­nia renty trzem zgrzy­bia­łym star­com, słu­żą­cym mego ojca, który zapi­sał im doży­wo­cie w testa­men­cie, i nie wyobra­żasz sobie, jak się z tym męczyła. Renty trzeba było wypła­cać dwa razy do roku; już samo dostar­cza­nie ich do adre­sa­tów nastrę­czało trud­no­ści. Potem przy­szła wia­do­mość, że jeden z nich umarł, po czym oka­zało się, że nic takiego się nie zda­rzyło. Matka miała tego naj­zu­peł­niej dosyć. Mówiła, że nie może czuć się panią wła­snych docho­dów, na które nało­żono takie obcią­że­nia; źle to świad­czy o moim ojcu, w prze­ciw­nym razie bowiem pie­nią­dze zna­la­złyby się w wyłącz­nej dys­po­zy­cji matki bez jakich­kol­wiek ogra­ni­czeń. Ja nato­miast nabra­łam przez to wszystko wiel­kiej nie­chęci do rent doży­wot­nich i za żadne skarby świata nie zwią­za­ła­bym sobie rąk ich wypła­ca­niem.

– Z pew­no­ścią – przy­znał pan Dash­wood – taki coroczny dre­naż przy­cho­dów to nic przy­jem­nego. Twoja matka traf­nie to okre­śliła: czło­wiek prze­staje być panem wła­snych pie­nię­dzy. Zwią­za­nie się obo­wiąz­kiem regu­lar­nych wypłat to nic pożą­da­nego; to by nam ode­brało całą nie­za­leż­ność.

– Bez wąt­pie­nia; a przy tym nikt by ci nawet nie podzię­ko­wał. Uzna­łyby, że są zabez­pie­czone, że zro­bi­łeś to, co do cie­bie należy, i że nie muszą być ci wdzięczne. Na twoim miej­scu pozo­sta­wi­ła­bym sobie cał­ko­witą swo­bodę wyboru. Nie przy­ję­ła­bym żad­nych corocz­nych zobo­wią­zań. W nie­któ­rych latach wyda­nie choćby setki, a nawet pięć­dzie­się­ciu fun­tów może oka­zać się trudne.

– Z pew­no­ścią masz rację, moja droga, lepiej będzie nie wikłać się w rentę; to, co im z wła­snej woli ofia­ruję od czasu do czasu, pomoże im na pewno bar­dziej niż coroczna renta, gdyby bowiem miały gwa­ran­cję wyż­szych docho­dów, zachę­ci­łoby je to nie­po­trzeb­nie do życia na wyż­szej sto­pie, zaś z koń­cem roku nie byłyby bogat­sze i o sześć pen­sów. Bez wąt­pie­nia tak będzie naj­le­piej. Jeśli od czasu do czasu poda­ruję im po pięć­dzie­siąt fun­tów, pozwoli im to nie mar­twić się ni­gdy o pie­nią­dze, a mnie wypeł­nić nale­ży­cie obiet­nicę daną ojcu; tak przy­naj­mniej sądzę.

– Z pew­no­ścią tak. Prawdę mówiąc, jestem prze­ko­nana, że twój ojciec w ogóle nie chciał, żebyś dawał im pie­nią­dze. Myślę, że mówiąc o wspar­ciu, miał na myśli to, czego można od cie­bie ocze­ki­wać w gra­ni­cach roz­sądku; na przy­kład, abyś pomógł im zna­leźć wygodny, nie­duży domek, prze­nieść się doń ze wszyst­kimi rze­czami, abyś posy­łał im pre­zenty: ryby, dzi­czy­znę i inne spe­cjały, sto­sow­nie do pory roku. Dała­bym głowę, że nie mógł mieć na myśli nic innego; byłoby to zaiste dziwne, wręcz nie­roz­sądne, gdyby było ina­czej. Pomyśl tylko, drogi mężu, jak wygod­nie twoja maco­cha i jej córki mogłyby żyć z odse­tek od sied­miu tysięcy fun­tów, nie licząc tysiąca na każdą z dziew­cząt, co daje im pięć­dzie­siąt fun­tów rocz­nie; oczy­wi­ście, mogą z tego pła­cić matce za swoje utrzy­ma­nie. Razem będą miały pięć­set fun­tów rocz­nie, a po cóż wię­cej czte­rem kobie­tom? Mogą prze­cież żyć bar­dzo tanio! Nie będą pono­siły pra­wie żad­nych kosz­tów. Bez powozu, bez koni, bez nad­miaru służby, bo nie będą także bywały w towa­rzy­stwie, a więc ich wydatki będą bar­dzo niskie! Pomyśl tylko, jak to się dobrze składa! Pięć­set fun­tów rocz­nie! Trudno sobie wyobra­zić, na co mia­łyby wydać choćby połowę tej sumy; dawać im wię­cej to absurd. Już prę­dzej to one będą mogły dać coś tobie.

– Doprawdy – powie­dział pan Dash­wood – sądzę, że masz zupełną rację. Mój ojciec z pew­no­ścią myślał wła­śnie tak, jak mówisz. Teraz dosko­nale to rozu­miem i wypeł­nię swoje obo­wiązki, oka­zu­jąc im pomoc i ser­decz­ność, tak jak to przed­sta­wi­łaś. Kiedy maco­cha prze­nie­sie się do wła­snego domu, będę jej słu­żył wspar­ciem w urzą­dze­niu się. Z pew­no­ścią przyda jej się wów­czas jakiś pre­zent, może coś z mebli.

– Z pew­no­ścią – odparła pani Joh­nowa Dash­wood. – Musisz jed­nak pamię­tać o jed­nej rze­czy. Kiedy twoi rodzice prze­pro­wa­dzili się do Nor­land, meble ze Stan­hill wpraw­dzie sprze­dano, jed­nak cała por­ce­lana, sre­bra sto­łowe i obrusy oca­lały, teraz zaś przy­pa­dły twej maco­sze. Wynika z tego, że gdy znaj­dzie nowy dom, będzie mogła w pełni go sobie urzą­dzić.

– To rze­czy­wi­ście zmie­nia postać rze­czy. Istot­nie, cóż za dro­go­cenny spa­dek! A prze­cież przy­naj­mniej część tych nakryć dosko­nale by nam się tutaj przy­dała.

– Wła­śnie, a jej zastawa śnia­da­niowa jest dużo ład­niej­sza niż kom­plet, który mamy na wypo­sa­że­niu. O wiele za ładna, moim zda­niem, jak na miej­sce, na które one będą mogły sobie teraz pozwo­lić. No ale tak już jest. Twój ojciec myślał tylko o nich. Muszę to powie­dzieć: nie jesteś mu winien szcze­gól­nej wdzięcz­no­ści ani też nie musisz tak bar­dzo trosz­czyć się o wypeł­nie­nie jego woli; wiemy dosko­nale, że gdyby mógł, zosta­wiłby im nie­mal wszystko.

To był argu­ment nie do odpar­cia. Pod jego wpły­wem pan Dash­wood nie wahał się dłu­żej z pod­ję­ciem decy­zji, stwier­dza­jąc, że nie tylko nie jest konieczne, ale byłoby wręcz cał­ko­wi­cie nie­sto­sowne, gdyby udzie­lił wdo­wie i sie­ro­tom po swym ojcu jakie­go­kol­wiek wspar­cia ponad sąsiedzką pomoc, jak pora­dziła mu żona.

Rozdział III

Pani Dash­wood pozo­stała w Nor­land przez kilka kolej­nych mie­sięcy, co nie ozna­cza, że widok zna­jo­mych miejsc prze­stał budzić w niej gwał­towne wzru­sze­nia. Gdy bowiem otrzą­snęła się nieco z roz­pa­czy, a jej umysł stał się zdolny do cze­go­kol­wiek poza melan­cho­lij­nym snu­ciem wspo­mnień, nie mogła docze­kać się wyjazdu i nie usta­wała w wysił­kach, by zna­leźć odpo­wiedni dom w pobliżu Nor­land – bowiem osie­dle­nie się daleko od uko­cha­nych zakąt­ków było ponad jej siły. W pobliżu nie było jed­nak sie­dziby, którą uzna­łaby za dość wygodną, a która zara­zem speł­nia­łaby wyma­ga­nia jej naj­star­szej córki, ta bowiem, kie­ru­jąc się zdro­wym roz­sąd­kiem, odrzu­ciła już kilka domów zbyt oka­za­łych jej zda­niem jak na ich moż­li­wo­ści, choć matka nie podzie­lała jej opi­nii.

Pani Dash­wood wie­działa od męża o uro­czy­stej obiet­nicy, jaką zło­żył mu syn, zapew­nia­jąc ojcu spo­kój w ostat­nich godzi­nach życia. Wie­rzyła w szcze­rość jego inten­cji rów­nie mocno jak on sam, i z zado­wo­le­niem uznała, że los jej córek zosta­nie zabez­pie­czony; co do niej samej, była pewna, że bez trudu utrzyma się za odsetki od kwoty sied­miu tysięcy fun­tów. Obiet­nica pasierba cie­szyła ją rów­nież jako dowód jego dobroci i wyrzu­cała sobie sro­dze nie­spra­wie­dli­wość żywio­nego wcze­śniej prze­ko­na­nia, że młody czło­wiek jest nie­zdolny do oka­za­nia szczo­dro­ści. Jego tro­skli­wość wobec niej samej i sióstr przy­rod­nich utwier­dziła ją w mnie­ma­niu, że pasierb dba solen­nie o ich dobro, i przez długi czas żyła wiarą w szcze­rość jego inten­cji.

Nie­chęć, jaką żywiła od początku zna­jo­mo­ści dla syno­wej, wzro­sła znacz­nie z cza­sem, gdy poznała lepiej nie­miłe cechy jej cha­rak­teru, miesz­ka­jąc z nią przez pół roku pod jed­nym dachem. Być może nie­chęć ta prze­wa­ży­łaby nad uprzej­mo­ścią i uczu­ciami mat­czy­nymi, spra­wia­jąc, że obie panie uzna­łyby dal­sze prze­by­wa­nie razem za nie­moż­liwe, gdyby nie pewna szcze­gólna oko­licz­ność, która zda­niem pani Dash­wood uza­sad­niała w pełni prze­dłu­żony pobyt jej córek w Nor­land.

Oko­licz­no­ścią tą stała się bliż­sza zna­jo­mość pomię­dzy naj­star­szą z córek i bra­tem pani Joh­no­wej Dash­wood – uprzej­mym i miłym mło­dym czło­wie­kiem, któ­rego przed­sta­wiono dziew­czę­tom nie­ba­wem po przy­jeź­dzie jego sio­stry do Nor­land, a który od tej pory spę­dzał w posia­dło­ści więk­szość czasu.

Nie­jedna matka zachę­ca­łaby zapewne córkę do zacie­śnie­nia tej zna­jo­mo­ści ze wzglę­dów czy­sto mate­rial­nych, ponie­waż Edward Fer­rars był naj­star­szym synem nie­ży­ją­cego już boga­cza; nie­jedna zaś sta­ra­łaby się zapewne zapo­biec zbli­że­niu mło­dych z ostroż­no­ści, ponie­waż z wyjąt­kiem nie­wiel­kiej sumki, cała jego for­tuna była uza­leż­niona od woli jego matki. Pani Dash­wood nie miała jed­nak na wzglę­dzie żad­nej z tych kwe­stii. Wystar­czało jej w zupeł­no­ści, że młody czło­wiek wydaje się miły, że kocha jej córkę, a Ele­onora odwza­jem­nia jego uczu­cie. Zało­że­nie, że róż­nica w sta­nie mająt­ko­wym powinna roz­dzie­lić zadu­rzoną w sobie młodą parę, którą łączy podo­bień­stwo cha­rak­te­rów, było jej cał­ko­wi­cie obce, a myśl, że kto­kol­wiek, kto poznał Ele­onorę, mógłby nie uznać jej zalet, nawet nie zaświ­tała w jej gło­wie.

Edward Fer­rars nie prze­ko­nał jej do sie­bie szcze­gól­nym uro­kiem czy zale­tami cha­rak­teru. Nie był przy­stojny, a z jego spo­so­bem bycia trzeba było się oswoić, aby móc uznać go za przy­jemny. Był zbyt nie­śmiały, by umieć poka­zać się z korzyst­nej strony, kiedy jed­nak prze­ła­mał wro­dzoną wsty­dli­wość, znać było, że ma otwarte i czułe serce. Miał też wro­dzoną inte­li­gen­cję, wyćwi­czoną dzięki solid­nej edu­ka­cji. Nie posia­dał jed­nak ani zdol­no­ści, ani pre­dys­po­zy­cji, które pozwo­li­łyby mu speł­nić ocze­ki­wa­nia matki i sio­stry, chcą­cych za wszelką cenę, aby się wyróż­nił, choć nie miały poję­cia, w jakim cha­rak­te­rze. Chciały jedy­nie, aby w taki czy inny spo­sób został ważną figurą. Matka życzyła sobie, by zain­te­re­so­wał się poli­tyką, dostał się do par­la­mentu lub nawią­zał bliż­szą zna­jo­mość z jakimś mężem stanu. Pani Joh­nowa Dash­wood miała podobne ocze­ki­wa­nia; tym­cza­sem jed­nak, dopóki się one nie speł­nią, byłaby zado­wo­lona, widząc brata na koźle ele­ganc­kiego powozu. Edward nie zdra­dzał jed­nak zain­te­re­so­wa­nia mężami stanu ani powo­zami. Chciał jedy­nie cie­szyć się zaci­szem domo­wych pie­le­szy i spo­koj­nym życiem. Na szczę­ście miał też młod­szego brata, który oka­zał się bar­dziej obie­cu­jący.

Edward prze­miesz­kał w domu kilka tygo­dni, zanim pani Dash­wood zwró­ciła na niego uwagę; była bowiem tak pochło­nięta roz­pa­czą, że nie zauwa­żała tego, co działo się wokół. Począt­kowo dostrze­gła jedy­nie, że jest cichy i skromny, co wzbu­dziło jej sym­pa­tię. Nie prze­szka­dzał jej w roz­pa­mię­ty­wa­niu smutku, pró­bu­jąc nawią­zać z nią roz­mowę. Po raz pierw­szy zyskał jej bacz­niej­szą uwagę i apro­batę, gdy pew­nego dnia Ele­onora wspo­mniała, jak bar­dzo Edward różni się od sio­stry. Stwier­dze­nie to spra­wiło, że jej matka natych­miast nabrała do niego sym­pa­tii.

– Wystar­czy – rze­kła – powie­dzieć, że nie jest taki jak Fanny. To może świad­czyć jedy­nie na jego korzyść. Już czuję, że go kocham.

– Przy­pusz­czam, że go polu­bisz – odrze­kła Ele­onora – gdy nieco lepiej go poznasz.

– Polu­bię? – odparła jej matka z uśmie­chem. – Kiedy ktoś budzi moją apro­batę, obda­rzam go miło­ścią.

– Może go mama sza­no­wać.

– Do tej pory nie nauczy­łam się oddzie­lać sza­cunku od miło­ści.

Pani Dash­wood zadała sobie więc trud bliż­szego pozna­nia Edwarda. Jej ujmu­jący spo­sób bycia spra­wił, że młody czło­wiek szybko wyzbył się rezerwy. Od razu poznała się na jego zale­tach, czemu sprzy­jało być może prze­ko­na­nie co do wzglę­dów, jakie żywił dla Ele­onory. Była jed­nak prze­ko­nana, że ma dobry cha­rak­ter, i nawet jego powścią­gli­wość, sprzeczna z wszel­kimi jej wyobra­że­niami o manie­rach mło­dych męż­czyzn, nie wyda­wała się nudna, jeśli poznało się jego gorące serce i ser­deczne uspo­so­bie­nie.

Dostrze­gł­szy nie­ba­wem pewne oznaki świad­czące o jego uczu­ciu wobec Ele­onory, uznała łączący ich zwią­zek za poważny i ocze­ki­wała rychłych oświad­czyn i ślubu.

– Za kilka mie­sięcy, moja droga Marianno – mówiła – Ele­onora z pew­no­ścią ułoży sobie życie. Będziemy za nią tęsk­nić, ale będzie szczę­śliwa.

– Och! Mamu­siu, co my bez niej zro­bimy?

– To nie będzie prze­cież praw­dziwa roz­łąka, kocha­nie. Będziemy miesz­kać o kilka mil od sie­bie i widy­wać się codzien­nie przez całą resztę życia. A ty zyskasz brata, praw­dzi­wego, kocha­ją­cego brata. O sercu Edwarda mam jak naj­lep­sze zda­nie. Wyglą­dasz jed­nak na smutną, Marianno, czy nie pochwa­lasz wyboru swo­jej sio­stry?

– Być może – odrze­kła Marianna – wydaje mi się on nieco zaska­ku­jący. Edward jest bar­dzo miły i kocham go ogrom­nie. A jed­nak… To nie jest młody czło­wiek, który… cze­goś mu brak. Jest nie­po­zorny… bra­kuje mu gra­cji, jakiej ocze­ki­wa­ła­bym po mło­dzieńcu, który zyskałby poważne zain­te­re­so­wa­nie mej sio­stry. W jego oczach bra­kuje tego ducha, tego ognia, który zna­mio­nuje zara­zem cnotę i inte­li­gen­cję. Poza tym, mamo, oba­wiam się, że brak mu gustu. Muzyka nie budzi jego zain­te­re­so­wa­nia, a rysunki Ele­onory – wpraw­dzie je chwali, ale nie darzy ich zachwy­tem czło­wieka, który potra­fiłby doce­nić ich war­tość. Nie­trudno zauwa­żyć, że choć czę­sto przy­gląda się jej w trak­cie ryso­wa­nia, w rze­czy­wi­sto­ści nie ma o tym poję­cia. Podzi­wia jej rysunki jak czło­wiek zako­chany, a nie jak znawca przed­miotu. Co do mnie, te cechy muszą łączyć się ze sobą, jeśli mia­ła­bym być zado­wo­lona. Nie potra­fi­ła­bym zna­leźć szczę­ścia u boku męż­czy­zny, któ­rego gust nie byłby pod każ­dym wzglę­dem zbieżny z moim. Musi znać wszyst­kie moje uczu­cia; zachwy­cać się tymi samymi książ­kami, tą samą muzyką. Och, mamo! Jak mono­ton­nie i drę­two Edward czy­tał nam wczo­raj wie­czo­rem! Współ­czu­łam mojej sio­strze z całego serca. Zno­siła to jed­nak z takim spo­ko­jem, jakby niczego nie zauwa­żyła. Ledwo mogłam usie­dzieć na miej­scu. Słu­chać tych pięk­nych wer­sów, które tyle­kroć poru­szały moją duszę, wyma­wia­nych z takim nie­prze­nik­nio­nym spo­ko­jem, z taką strasz­liwą obo­jęt­no­ścią!

– Z pew­no­ścią lepiej poszłoby mu czy­ta­nie prozy. Tak wła­śnie wczo­raj pomy­śla­łam; ale ty oczy­wi­ście musia­łaś dać mu Cow­pera.

– Ależ, mamo, skoro nawet Cow­per nie wzbu­dził w nim emo­cji!… Cóż, musimy się pogo­dzić z tym, że są różne upodo­ba­nia. Ele­onora nie jest tak uczu­ciowa jak ja, a więc być może nie zwraca na to uwagi i będzie z nim szczę­śliwa. Ja mia­ła­bym jed­nak zła­mane serce, gdy­bym go kochała, i usły­sza­ła­bym, jak czyta, nie wkła­da­jąc w to ani odro­biny serca. Im wię­cej wiem o świe­cie, mamo, tym bar­dziej jestem prze­ko­nana, że ni­gdy nie znajdę męż­czy­zny, któ­rego mogła­bym praw­dzi­wie poko­chać. Ocze­kuję tak wiele! Musiałby mieć wszyst­kie zalety Edwarda, zara­zem zaś urok oso­bi­sty i maniery zdo­biące jego dobroć w każdy moż­liwy spo­sób.

– Pamię­taj, kocha­nie, że nie masz jesz­cze sie­dem­na­stu lat. Za wcze­śnie, żeby tra­cić nadzieję, że znaj­dziesz swego wybranka. Dla­czego mia­ła­byś mieć mniej szczę­ścia niż twoja matka? Niech tylko pod jed­nym wzglę­dem twój los będzie odmienny od tego, który stał się moim udzia­łem!

Rozdział IV

– Jaka szkoda, Ele­onoro – powie­działa Marianna – że Edward nie prze­pada za rysun­kiem.

– Nie prze­pada za rysun­kiem? – powtó­rzyła Ele­onora. – Dla­czego tak sądzisz? Rze­czy­wi­ście, on sam nie rysuje, czer­pie jed­nak ogromną przy­jem­ność z obser­wo­wa­nia, jak robią to inni, i zapew­niam cię, że nie bra­kuje mu natu­ral­nego pociągu do ryso­wa­nia, choć nie miał ni­gdy oka­zji dosko­na­lić się w tym wzglę­dzie. Gdyby kie­dy­kol­wiek uczył się ryso­wać, jestem pewna, że robiłby to dosko­nale. Nie wie­rzy wła­snym osą­dom w takich kwe­stiach do tego stop­nia, że nie lubi wyda­wać opi­nii o rysun­kach; ma jed­nak natu­ral­nie dobry gust i ceni pro­stotę, a to wystar­czy w zupeł­no­ści, by mógł kie­ro­wać się oso­bi­stą oceną.

Marianna zamil­kła, oba­wia­jąc się, że powie coś, co może zabrzmieć obraź­li­wie; jed­nak opi­sany przez Ele­onorę spo­sób wyra­ża­nia apro­baty dla cudzych rysun­ków wydał jej się zbyt daleki od ener­gicz­nego zachwytu, który jej zda­niem zasłu­gi­wał na miano gustu. Choć jed­nak uśmie­chała się w duchu na myśl o tej pomyłce, ślepa lojal­ność wobec Edwarda, która kazała Ele­ono­rze mówić o nim w taki spo­sób, budziła jej sza­cu­nek.

– Mam nadzieję, Marianno – cią­gnęła Ele­onora – że nie uwa­żasz go za czło­wieka pozba­wio­nego gustu. Myślę, że zapewne nie, ponie­waż zacho­wu­jesz się wobec niego ser­decz­nie, a gdyby taka była twoja opi­nia, jestem pewna, że nie zdo­by­ła­byś się wobec niego na uprzej­mość.

Marianna nie wie­działa, co powie­dzieć. Nie chciała ura­zić uczuć sio­stry, ale też nie chciała wyra­żać opi­nii sprzecz­nej ze swo­imi prze­ko­na­niami. Wresz­cie odparła:

– Nie obraź się, Ele­onoro, jeśli moja opi­nia o nim nie dorów­nuje two­jemu prze­świad­cze­niu o jego zale­tach. Nie mia­łam tak wielu jak ty oka­zji, aby oce­nić szcze­gó­łowo przy­mioty jego umy­słu i upodo­ba­nia; jestem jed­nak bez­względ­nie prze­ko­nana o jego dobroci i roz­sądku. To naj­zac­niej­szy i naj­mil­szy czło­wiek, jakiego kie­dy­kol­wiek pozna­łam.

– Jestem pewna – odparła Ele­onora z uśmie­chem – że nawet naj­wier­niej­szy przy­ja­ciel Edwarda byłby zado­wo­lony, sły­sząc taką o nim opi­nię. Nie mogła­byś wyra­zić się o nim bar­dziej cie­pło.

Marianna ucie­szyła się, widząc, jak łatwo udało jej się zado­wo­lić sio­strę.

– Jeśli cho­dzi o jego roz­są­dek i dobroć – kon­ty­nu­owała Ele­onora – przy­pusz­czam, że nikt, kto widy­wał go na tyle czę­sto, by wdać się z nim w swo­bodną roz­mowę, nie mógłby w nie wąt­pić. Jego zalety umy­słowe, jak i zasady, któ­rym jest wierny, prze­sła­nia jedy­nie nie­śmia­łość, która spra­wia, że zbyt czę­sto nie zabiera głosu. Znasz go jed­nak dość dobrze, by przy­znać mu posia­da­nie tych zalet. Co do zaś tych przy­mio­tów jego umy­słu, które jak się wyra­zi­łaś, są ci mniej znane, ja mia­łam oka­zję, aby się z nimi zapo­znać. Tak się zło­żyło, że spę­dzi­li­śmy razem sporo czasu, kiedy ty, czuła i kocha­jąca córka, byłaś bez reszty zajęta naszą matką. Widy­wa­łam go czę­sto, pozna­łam dobrze jego opi­nie na temat lite­ra­tury, upodo­ba­nia i gusta; mogę zatem powie­dzieć, że ma umysł świa­tły, czy­ta­nie ksią­żek spra­wia mu nie­zwy­kłą przy­jem­ność, jego wyobraź­nia jest żywa, spo­strze­że­nia – prawe i rze­telne, zaś gust jego jest deli­katny i czy­sty. Jego zdol­no­ści pod każ­dym wzglę­dem zyskują przy bliż­szym pozna­niu, podob­nie jak jego maniery i postać. Na pierw­szy rzut oka z pew­no­ścią nie robi wiel­kiego wra­że­nia; trudno też nazwać go przy­stoj­nym, może poza spoj­rze­niem jego oczu, w któ­rych odzwier­cie­dla się dobroć jego duszy i sło­dycz cha­rak­teru. Obec­nie znam go tak dobrze, że wydaje mi się praw­dzi­wie przy­stojny, a w każ­dym razie – pra­wie. Co na to powiesz, Marianno?

– Z pew­no­ścią, Ele­onoro, jeśli dotąd nie dostrze­głam, że jest przy­stojny, z pew­no­ścią nie­długo się to sta­nie. Skoro tylko powiesz mi, że mam kochać go jak brata, prze­stanę dostrze­gać nie­do­sko­na­ło­ści jego urody, podob­nie jak nie dostrze­gam ich już w jego sercu.

Ele­onora zanie­po­ko­iła się tym oświad­cze­niem, żału­jąc żar­li­wo­ści, z jaką wypo­wia­dała się o Edwar­dzie. Czuła, że ma o nim bar­dzo wyso­kie mnie­ma­nie. Wie­rzyła, że to uczu­cie jest odwza­jem­nione; musiała jed­nak zdo­być w tym wzglę­dzie więk­szą pew­ność, aby ucie­szyło ją wyra­żone przez Mariannę prze­ko­na­nie, że tak jest w isto­cie. Wie­działa, że Marianna, jak i jej matka, od przy­pusz­czeń prze­cho­dzą płyn­nym kro­kiem do nie­za­chwia­nego prze­ko­na­nia – że w ich przy­padku życzyć sobie cze­goś ozna­czało mieć na to nadzieję, a mieć nadzieję – ocze­ki­wać, że zosta­nie speł­niona. Spró­bo­wała nakre­ślić swo­jej sio­strze praw­dziwy obraz sytu­acji.

– Nie pró­buję zaprze­czać – rze­kła – że mam o nim bar­dzo dobrą opi­nię… że ogrom­nie go cenię i lubię.

Marianna wydała okrzyk obu­rze­nia.

– Cenisz go! Lubisz! Ty nie masz serca! Ach! Jesz­cze gorzej! Ty wsty­dzisz się mówić o swo­ich uczu­ciach. Jeśli uży­jesz tych słów jesz­cze raz, po pro­stu wyjdę z pokoju.

Ele­onora nie zdo­łała powstrzy­mać śmie­chu.

– Wybacz – odparła – i pamię­taj, że nie chcia­łam cię ura­zić, mówiąc tak powścią­gli­wie o moich uczu­ciach. Możesz być pewna, że są sil­niej­sze, niż to zade­kla­ro­wa­łam; krótko mówiąc, możesz uwie­rzyć, że są tak mocne, jak uza­sad­niają to jego zalety, jak i podej­rze­nie… nadzieja na jego wza­jem­ność. Nie możesz jed­nak posu­wać się dalej. Nie mam żad­nej pew­no­ści co do jego uczuć wobec mnie. Chwi­lami wąt­pię w ich siłę; a dopóki nie zyskam pew­no­ści, nie możesz się dzi­wić, że nie chcę umac­niać się we wła­snym uczu­ciu, nazy­wa­jąc je lub wie­rząc, że jest ono czymś wię­cej, niż jest w isto­cie. W głębi serca nie mam nie­mal żad­nych wąt­pli­wo­ści co do jego sto­sunku do mnie. Są jed­nak inne względy oprócz jego skłon­no­ści ku mnie, które należy tu wziąć pod uwagę. Bar­dzo daleko mu do nie­za­leż­no­ści. Nie wiemy, jaka jest naprawdę jego matka; sądząc jed­nak ze wzmia­nek o jej zacho­wa­niu i opi­niach, jakie wygła­sza Fanny, zapewne nie zdo­ła­ły­by­śmy jej polu­bić; i raczej nie mylę się, sądząc, że Edward zdaje sobie sprawę z olbrzy­mich trud­no­ści, jakie poja­wią się na jego dro­dze, jeśli zde­cy­duje się poślu­bić kobietę nie­po­sia­da­jącą wiel­kiej for­tuny i zna­ko­mi­tego pocho­dze­nia.

Marianna była zdu­miona, stwier­dziw­szy, jak dalece wyobraź­nia jej samej i matki wykro­czyła poza rze­czy­wi­stość.

– A więc nie jeste­ście zarę­czeni! – rze­kła. – Jed­nak z pew­no­ścią nie­ba­wem to nastąpi. Z tego opóź­nie­nia zaś płyną dwie korzy­ści. Po pierw­sze, nie stracę cię nie­ba­wem; po dru­gie, Edward będzie miał szansę dosko­na­lić swe upodo­ba­nia w two­jej ulu­bio­nej dzie­dzi­nie, co z pew­no­ścią jest warun­kiem koniecz­nym waszego przy­szłego szczę­ścia. Ach! Gdyby twój geniusz podzia­łał na niego na tyle, żeby sam zaczął ryso­wać, jakież to byłoby wspa­niałe!

Zwie­rze­nia, jakie poczy­niła Ele­onora sio­strze, były szczere. Nie mogła uwa­żać wza­jem­no­ści Edwarda za tak pewną, jak bez­sporną zda­wała się ona Marian­nie. Zda­rzało mu się popa­dać w melan­cho­lię, która zda­wała się świad­czyć o obo­jęt­no­ści, a w każ­dym razie o kru­cho­ści jego uczuć. Gdyby wąt­pił w jej przy­wią­za­nie, mógł być z tego powodu co naj­wy­żej nie­spo­kojny. Nie popa­dałby nato­miast tak czę­sto w przy­gnę­bie­nie. Bar­dziej praw­do­po­dobną przy­czyną mogła być jego zależ­ność od matki, która nie pozwa­lała mu iść za gło­sem serca. Ele­onora wie­działa, że matka nie ma zamiaru pozwo­lić mu na zało­że­nie w przy­szło­ści wła­snej rodziny, o ile syn nie zrobi kariery zgod­nie z jej życze­niem. Mając tę wie­dzę, Ele­onora nie mogła unik­nąć nie­po­koju. Daleka była od uzna­nia wza­jem­no­ści uczuć Edwarda za pew­nik, jak to uczy­niły jej matka i sio­stra. Prze­ciw­nie – im wię­cej czasu spę­dzali razem, tym bar­dziej wza­jem­ność ta jawiła jej się jako wąt­pliwa; nie­kiedy zaś, przez kilka bole­snych minut, czuła nie­złomną pew­ność, że nie łączy ich nic oprócz przy­jaźni.

Gdzie­kol­wiek jed­nak prze­bie­gały gra­nice ich zaży­ło­ści, była ona na tyle widoczna, że zauwa­żyła ją sio­stra Edwarda – wyraź­nie zanie­po­ko­jona tym sta­nem rze­czy, zaczęła oka­zy­wać jesz­cze więk­szą niż zwy­kle nie­uprzej­mość. Korzy­sta­jąc z pierw­szej oka­zji, jaka się nada­rzyła, uczy­niła teścio­wej afront, opo­wia­da­jąc roz­wle­kle o ogrom­nych ocze­ki­wa­niach pani Fer­rars wobec obu jej synów, któ­rzy mają za zada­nie dobrze się oże­nić, jak i o nie­bez­pie­czeń­stwach czy­ha­ją­cych na młode kobiety, które mogłyby pod­jąć próbę ich „zła­pa­nia”; pani Dash­wood nie mogła w tej sytu­acji uda­wać nie­świa­do­mo­ści, nie zdo­łała jed­nak rów­nież zacho­wać spo­koju. Udzie­liła syno­wej odpo­wie­dzi, z któ­rej jej złość łatwo dała się wyczy­tać, i natych­miast opu­ściła pokój, posta­na­wia­jąc, że bez względu na nie­wy­godę lub koszt nagłej prze­pro­wadzki Ele­onora nie może spę­dzić ani tygo­dnia dłu­żej w domu, w któ­rym nara­żona jest na podobne insy­nu­acje.

W tym sta­nie ducha ode­brała dostar­czony wła­śnie list, któ­rego treść dosko­nale zbie­gła się w cza­sie z jej potrze­bami. Była to oferta wynajmu nie­wiel­kiego domku na bar­dzo dobrych warun­kach; domek nale­żał do krew­nego pani Dash­wood, zamoż­nego wła­ści­ciela ziem­skiego z hrab­stwa Devon. List dżen­tel­mena utrzy­many był w tonie przy­ja­ciel­skim i wyra­żał chęć pomocy. Jego autor wie­dział, że krew­niaczka poszu­kuje miesz­ka­nia, i choć mógł zaofe­ro­wać jej jedy­nie wiej­ski domek, zapew­nił ją, że zrobi wszystko, co uzna ona za konieczne, jeśli takie roz­wią­za­nie ją zado­woli. Poda­jąc szcze­góły na temat domu i ogrodu, jego wła­ści­ciel naci­skał, aby pani Dash­wood przy­je­chała wraz z cór­kami do Bar­ton Park, gdzie znaj­do­wała się jego posia­dłość, aby obej­rzeć poło­żony w tej samej para­fii Bar­ton Cot­tage i oce­nić, czy dom będzie jej odpo­wia­dał, czy też wymaga wpro­wa­dze­nia jakich­kol­wiek udo­god­nień. Wyda­wało się, że naprawdę mu na tym zależy, a cały list był napi­sany w tonie tak życz­li­wym, że spra­wił nie­wąt­pliwą przy­jem­ność adre­satce, zwłasz­cza że nad­szedł w momen­cie, gdy cier­piała z powodu zim­nego i nie­czu­łego zacho­wa­nia bliż­szych jej prze­cież krew­nia­ków. Nie potrze­bo­wała czasu do namy­słu ani nie zada­wała pytań. Pod­jęła posta­no­wie­nie, zanim zdą­żyła prze­czy­tać list do końca. Poło­że­nie Bar­ton w odda­lo­nym od Sus­sex hrab­stwie Devon, które jesz­cze kilka godzin wcze­śniej skło­ni­łoby ją, aby porzu­cić myśl o prze­pro­wadzce, choćby nowe miej­sce zamiesz­ka­nia miało nie­zli­czone zalety, teraz stało się klu­czo­wym argu­men­tem za prze­no­si­nami. Wyjazd z Nor­land prze­stał być w jej oczach złym roz­wią­za­niem; stał się bło­go­sła­wień­stwem w porów­na­niu z gościną w domu syno­wej, a rozsta­nie na zawsze z uko­cha­nym miej­scem jawiło się jako mniej bole­sne niż koniecz­ność zamiesz­ki­wa­nia w nim w cza­sie, gdy jego panią była ta kobieta. Bez­zwłocz­nie odpi­sała sir Joh­nowi Mid­dle­to­nowi, dzię­ku­jąc mu za życz­li­wość i przyj­mu­jąc pro­po­zy­cję, potem zaś pospie­szyła poka­zać oba listy cór­kom, aby zyskać ich apro­batę przed wysła­niem odpo­wie­dzi.

Ele­onora zawsze była zda­nia, że lepiej dla nich byłoby osie­dlić się w pew­nej odle­gło­ści od Nor­land niż w naj­bliż­szej oko­licy. Nie mogła więc teraz opo­no­wać prze­ciwko pla­no­wa­nym przez matkę prze­no­si­nom do hrab­stwa Devon. Ponadto, jak wyni­kało z opisu sir Johna, dom był nie­zwy­kle skromny, a czynsz tak nie­wielki, że i koszt nie mógł sta­no­wić argu­mentu prze­ciwko temu pro­jek­towi. Dla­tego też, choć obec­nie Ele­onora wzdra­gała się zamiesz­kać tak daleko od Nor­land, nie pod­jęła żad­nej próby prze­ko­na­nia matki do odrzu­ce­nia tej pro­po­zy­cji.

Rozdział V

Gdy tylko wysłano odpo­wiedź, pani Dash­wood nie odmó­wiła sobie przy­jem­no­ści powia­do­mie­nia pasierba i syno­wej, że oto zna­la­zła dom i nie będzie korzy­stać z ich gościny dłu­żej, niż to konieczne, by przy­go­to­wać się do prze­pro­wadzki. Przy­jęli tę wia­do­mość ze zdu­mie­niem. Pani Joh­nowa Dash­wood nie ode­zwała się ani sło­wem, jej mąż nato­miast wyra­ził uprzej­mie nadzieję, że panie ulo­kują się w pobliżu Nor­land. Maco­cha odparła z satys­fak­cją, że prze­no­szą się do hrab­stwa Devon. Sły­sząc tę wia­do­mość, Edward obró­cił się ku niej gwał­tow­nie, i gło­sem peł­nym zdu­mie­nia i tro­ski, co nie było dla niej zasko­cze­niem, powtó­rzył: – Do hrab­stwa Devon! Doprawdy? Tak daleko! A do któ­rej jego czę­ści? – Pani Dash­wood udzie­liła mu tej infor­ma­cji. Dom znaj­do­wał się w odle­gło­ści czte­rech mil na pół­noc od Exe­ter.

– To tylko wiej­ski domek – dodała – mam jed­nak nadzieję przyj­mo­wać tam licz­nych przy­ja­ciół. Bez trudu będzie można dobu­do­wać pokój albo dwa; jeśli zaś moi bli­scy nie uznają trudu podróży za zbyt wielki, gosz­cze­nie ich nie będzie żad­nym kło­po­tem dla mnie.

Na zakoń­cze­nie bar­dzo uprzej­mie zapro­siła pań­stwa Dash­wood, aby odwie­dzili ją w Bar­ton, i to samo zapro­sze­nie skie­ro­wała do Edwarda, zmie­nia­jąc przy tym ton na jesz­cze mil­szy. Choć ostat­nia roz­mowa z synową utwier­dziła ją w pra­gnie­niu wypro­wa­dze­nia się z Nor­land naj­szyb­ciej, jak będzie to moż­liwe, decy­zja ta nie wpły­nęła ani o jotę na jej sta­no­wi­sko w spra­wie, która dała jej impuls do prze­pro­wadzki. Nie miała zamiaru roz­dzie­lać Edwarda i Ele­onory; chciała też poka­zać pani Joh­no­wej Dash­wood, kie­ru­jąc tak zna­czące zapro­sze­nie do jej brata, jak dalece lek­ce­waży sobie jej dez­apro­batę dla związku dwojga mło­dych.

Pan John Dash­wood powta­rzał bez końca, jak bar­dzo mu przy­kro, że maco­cha zde­cy­do­wała się przy­jąć pro­po­zy­cję zamiesz­ka­nia tak daleko od Nor­land, co unie­moż­liwi mu pomoc w prze­wie­zie­niu mebli. Istot­nie czuł się z tego powodu nie­zręcz­nie, ponie­waż ozna­czało to, że nie wypełni nawet tego cząst­ko­wego obo­wiązku, który wziął na sie­bie w związku ze zło­żoną ojcu obiet­nicą – meble wysłano bowiem drogą mor­ską. W kufrach zna­la­zły się głów­nie obrusy, pościel, nakry­cia sto­łowe, por­ce­lana i książki, a także zgrabne pia­nino, nale­żące do Marianny. Pani Fanny Dash­wood nad­zo­ro­wała zała­du­nek, wzdy­cha­jąc, nie mogła bowiem prze­bo­leć, że mając tak niski dochód w porów­na­niu z jej wła­snym, teściowa będzie miała u sie­bie takie ładne rze­czy.

Dom został wyna­jęty na rok; był już ume­blo­wany i gotów do zamiesz­ka­nia. Warunki umowy uzgod­niono bez trudu, wystar­czyło więc wyeks­pe­dio­wać z Nor­land resztę sprzę­tów i usta­lić liczbę przy­szłych słu­żą­cych przed wyru­sze­niem na zachód, a ponie­waż wszystko, na czym jej zale­żało, pani Dash­wood robiła bar­dzo szybko, uwi­nęła się z tymi spra­wami bez zwłoki. Pozo­sta­wione jej przez męża konie sprze­dała nie­długo po jego śmierci, teraz zaś, za radą naj­star­szej córki, zde­cy­do­wała, że pozbę­dzie się także powozu. Mając na uwa­dze wygodę wła­sną i dzieci, gdyby miała samo­dziel­nie podej­mo­wać decy­zję, zatrzy­ma­łaby go, zwy­cię­żył jed­nak roz­są­dek Ele­onory. Ta ostat­nia nakło­niła rów­nież matkę, by spo­śród służby w Nor­land zabrać jedy­nie dwie poko­jowe i jed­nego słu­żą­cego.

Dwoje z nich wyru­szyło od razu do hrab­stwa Devon, aby przy­go­to­wać dom na przy­ję­cie pani Dash­wood, ponie­waż ta nie znała lady Mid­dle­ton, naj­pierw wolała udać się więc do sie­bie, a potem dopiero odwie­dzić ją w Bar­ton Park. Sir John opi­sał dom w liście tak szcze­gó­łowo, że nie czuła potrzeby oglą­da­nia go, zanim osią­dzie w nim jako gospo­dyni. Pra­gnie­nie, by jak naj­szyb­ciej opu­ścić Nor­land, było spo­tę­go­wane zacho­wa­niem syno­wej, która wyraź­nie cie­szyła się z pla­no­wa­nego wyjazdu maco­chy; radość tę pró­bo­wała ukryć, dość ozię­ble pro­po­nu­jąc opóź­nie­nie podróży. Poja­wiła się też spo­sob­ność, by pasierb speł­nił daną ojcu obiet­nicę. Ponie­waż nie dopeł­nił tego obo­wiązku, przej­mu­jąc mają­tek, wyjazd maco­chy wyda­wał się dawać naj­lep­szą po temu spo­sob­ność. Dość szybko jed­nak pani Dash­wood stra­ciła nadzieję, że uzy­ska cokol­wiek, a z ogól­nego tonu roz­mowy z nim wywnio­sko­wała, że całe jego wspar­cie ogra­ni­czy się do pokry­cia kosz­tów pół­rocz­nego utrzy­ma­nia jej samej i dziew­cząt w Nor­land. Tak czę­sto mówił bowiem o rosną­cych kosz­tach utrzy­ma­nia majątku i nie­ustan­nych wydat­kach, na jakie nara­żony jest męż­czy­zna o jego pozy­cji, że wyda­wało się raczej, iż chęt­niej popro­siłby o mate­rialne wspar­cie, niż byłby skłonny go udzie­lić.

W ciągu zale­d­wie kilku tygo­dni od daty otrzy­ma­nia pierw­szego listu sir Johna Mid­dle­tona, dom został przy­go­to­wany na tyle, że pani Dash­wood i jej córki mogły roz­po­cząć podróż.

Przy poże­gna­niu z uko­cha­nym domem polały się liczne łzy.

– Dro­gie, dro­gie Nor­land! – powie­działa Marianna, wędru­jąc samot­nie po domu ostat­niego wie­czoru przed wyjaz­dem. – Kiedy też prze­stanę za tobą tęsk­nić! Kiedy poczuję się jak w domu w jakim­kol­wiek innym miej­scu na ziemi! O szczę­śliwy domu, gdy­byś wie­dział, jak cier­pię, patrząc na cie­bie teraz z tego miej­sca, z któ­rego być może już ni­gdy cię nie zoba­czę! I wy, kochane drzewa! Wy się jed­nak nie zmie­ni­cie. Nawet jeden liść, ani jedna gałązka nie uschnie z powodu naszego wyjazdu, choć nam nie będzie już dane cie­szyć się waszym wido­kiem! Nie. pozo­sta­nie­cie tutaj, nie­zmienne, nie­świa­dome rado­ści i smut­ków, któ­rych jeste­ście przy­czyną, obo­jętne na to, kto spa­ce­ruje w cie­niu waszych koron. Ale kto tu zosta­nie, żeby się wami cie­szyć?

Rozdział VI

Pierw­sza część podróży upły­nęła w nastroju zbyt melan­cho­lij­nym, by można było okre­ślić ją ina­czej niż jako męczącą i nie­przy­jemną. Gdy jed­nak etap ten dobie­gał końca, nie­chęć ustą­piła miej­sca cie­ka­wo­ści tej kra­iny, w któ­rej miały obec­nie zamiesz­kać, a widok doliny Bar­ton napeł­nił ich serca rado­ścią. Zie­mia była tu żyzna, pokryta przez gęste lasy i liczne pastwi­ska. Poko­naw­szy ponad milę krętą drogą, dotarły do swego domu. Znaj­do­wał się przed nim jedy­nie nie­wielki traw­nik z ogro­dze­niem, w któ­rym wid­niała zgrabna, drew­niana furtka.

Bar­ton Cot­tage, choć nie­wielki, oka­zał się wygodny i dobrze urzą­dzony, nie przy­po­mi­nał jed­nak typo­wej wiej­skiej posia­dło­ści – miał syme­tryczny kształt, dach pokryty był dachówką, okien­nice nie zostały poma­lo­wane na zie­lono, a ścian nie opla­tał wicio­krzew. Wąskie przej­ście pro­wa­dziło przez dom wprost do ukry­tego za nim ogrodu. Po każ­dej stro­nie wej­ścia znaj­do­wała się bawial­nia o powierzchni około szes­na­stu stóp kwa­dra­to­wych; za nimi mie­ściły się pomiesz­cze­nia gospo­dar­cze oraz schody. Pozo­stałą część domu zaj­mo­wały cztery sypial­nie poło­żone na pię­trze oraz dwa poko­iki na man­sar­dzie. Dom zbu­do­wano nie­dawno i był w dobrym sta­nie. W porów­na­niu z Nor­land był istot­nie ubogi i nie­wielki! – jed­nak łzy, wywo­łane wspo­mnie­niem poprzed­niej sie­dziby, kiedy panie wcho­dziły do środka, szybko wyschły. Rado­sne powi­ta­nie słu­żą­cych pod­nio­sło je na duchu, przy tym zaś każda z nich sta­rała się ukryć smu­tek ze względu na pozo­stałe. Był bar­dzo wcze­sny wrze­sień, pano­wała piękna pogoda, dla­tego dom pre­zen­to­wał się korzyst­nie, pierw­sze wra­że­nie mogło więc dać począ­tek wie­lo­let­niemu przy­wią­za­niu.

Był też dobrze usy­tu­owany. Tuż za nim wyra­stały wyso­kie wzgó­rza, oka­la­jące go rów­nież dość bli­sko po bokach. Nie­które grzbiety były nagie, inne zaś poro­śnięte lasem lub pokryte polami upraw­nymi. Wio­ska Bar­ton, poło­żona na jed­nym ze zbo­czy, pre­zen­to­wała się malow­ni­czo i była widoczna z okien domu. Od frontu roz­po­ście­rał się widok na roz­le­głą dolinę i poło­żone za nią tereny wiej­skie. Wzgó­rza ota­cza­jące domek zamy­kały dolinę na jed­nym jej końcu; wąski prze­smyk pomię­dzy naj­bar­dziej stro­mymi zbo­czami dawał począ­tek kolej­nej doli­nie, noszą­cej odmienną nazwę i bie­gną­cej w innym kie­runku.

Ume­blo­wa­nie domu oka­zało się cał­ko­wi­cie zado­wa­la­jące, jak­kol­wiek dotych­cza­sowy styl życia pani Dash­wood przy­zwy­czaił ją do sprzę­tów, które nale­żało doku­pić. Fakt ten był dla niej jed­nak tylko źró­dłem rado­ści, miała bowiem nie­zbędne fun­du­sze, co pozwa­lało jej wzbo­ga­cić wypo­sa­że­nie domu i nadać wnę­trzom ele­gan­cji.

– Jeśli cho­dzi o sam dom – powie­działa – jest nie­wąt­pli­wie zbyt mały dla naszej rodziny; na razie urzą­dzimy się tu jed­nak jak naj­wy­god­niej, ponie­waż pora roku jest zbyt późna, by myśleć teraz o pra­cach budow­la­nych. Być może na wio­snę, jeśli będę mieć dość pie­nię­dzy, a mam nadzieję, że tak wła­śnie będzie, pomy­ślimy o budo­wie. Obie tutej­sze bawial­nie są zbyt małe na podej­mo­wa­nie gości, któ­rych chcia­ła­bym tu widzieć jak naj­czę­ściej; myślę też o połą­cze­niu jed­nej z nich z kory­ta­rzem i może z czę­ścią dru­giej, a wów­czas pozo­stałą część tej dru­giej można prze­zna­czyć na wej­ście; do tego da się łatwo dobu­do­wać salo­nik z sypial­nią i man­sardą ponad nim. Powstałby w ten spo­sób zupeł­nie wygodny domek. Chcia­ła­bym wpraw­dzie, żeby schody były ład­niej­sze. Nie można jed­nak wyma­gać zbyt wiele, przy­pusz­czam zresztą, że dość łatwo dałoby się je posze­rzyć. Zoba­czymy, ile będę miała pie­nię­dzy na wio­snę, i sto­sow­nie do tego zapla­nu­jemy prze­róbki.

Tym­cza­sem, dopóki nie dało się prze­pro­wa­dzić remontu z docho­dów kobiety mają­cej wszyst­kiego pięć­set fun­tów rocz­nie, która w dodatku nie przy­wy­kła do oszczę­dza­nia, uznały roz­sąd­nie, że zado­wolą się domem w jego obec­nej postaci, i każda z nich przy­stą­piła do ukła­da­nia swo­ich rze­czy, ksią­żek i innych dro­bia­zgów, by poczuć praw­dzi­wie domową atmos­ferę. Pia­nino Marianny zostało roz­pa­ko­wane i usta­wione we wła­ści­wym miej­scu, zaś rysunki Ele­onory ozdo­biły ściany bawialni.

W tych zaję­ciach nie­długo po śnia­da­niu następ­nego dnia prze­szko­dziła im wizyta wła­ści­ciela pose­sji, który posta­no­wił powi­tać je w Bar­ton oraz zapew­nić, że mogą korzy­stać bez ogra­ni­czeń z wszel­kich udo­god­nień ofe­ro­wa­nych przez jego wła­sny dom i ogród, o ile cze­go­kol­wiek im bra­kuje. Sir John Mid­dle­ton był przy­stoj­nym męż­czy­zną około czter­dziestki. Skła­dał wpraw­dzie daw­niej wizyty w Stan­hill, było to jed­nak na tyle dawno, że mło­dziut­kie kuzynki go nie pamię­tały. Miał pogodną, dobro­duszną twarz i maniery tak przy­ja­zne, jak wska­zy­wałby ton jego listu. Robił wra­że­nie szcze­rze ucie­szo­nego z przy­jazdu krew­nia­czek i istot­nie trosz­czył się, aby niczego im nie zabra­kło. Wie­lo­krot­nie pod­kre­ślał także, że zależy mu ogrom­nie na utrzy­my­wa­niu jak naj­ści­ślej­szych sto­sun­ków z rodziną, i nale­gał tak usil­nie, aby przy­cho­dziły do Bar­ton Park na obiady codzien­nie, dopóki bar­dziej się nie zado­mo­wią, że choć prze­kra­czał nie­kiedy gra­nice uprzej­mo­ści, nie­po­dobna było obra­zić się na niego. Jego ser­decz­ność wyra­żała się nie tylko sło­wami; zale­d­wie w godzinę po jego odej­ściu z dworu przy­słano kosz pełen warzyw i owo­ców, póź­niej­szym popo­łu­dniem zaś kolejny poda­rek w postaci por­cji dzi­czy­zny. Sir John nale­gał także, aby wolno mu było prze­ka­zy­wać wszyst­kie przy­cho­dzące do pań, jak i prze­zna­czone do wysła­nia listy, a także oświad­czył, że nie odmówi sobie przy­jem­no­ści prze­sła­nia im codzien­nie gazet.

Lady Mid­dle­ton nato­miast prze­ka­zała im za pośred­nic­twem męża nie­zwy­kle uprzejmy liścik, wyra­ża­jąc chęć odwie­dze­nia pani Dash­wood, gdy tylko otrzyma wia­do­mość, że nie sprawi tym gospo­dyni kło­potu. Ponie­waż od razu udzie­lono jej rów­nie grzecz­nej odpo­wie­dzi, wizyta zapo­znaw­cza odbyła się już następ­nego dnia.

Były, rzecz jasna, ogrom­nie cie­kawe osoby, od któ­rej zale­żało wszak w dużej mie­rze, jak ułoży się ich pobyt w Bar­ton, i nie zawio­dły się, oka­zała się bowiem praw­dzi­wie ele­gancką damą. Lady Mid­dle­ton miała dwa­dzie­ścia sześć, może dwa­dzie­ścia sie­dem lat, ładną twarz, była wysoka i smu­kła, a jej ruchy były pełne gra­cji. Zacho­wy­wała się też dużo wytwor­niej niż jej mąż. Bra­ko­wało jej nato­miast jego cie­pła i szcze­rej ser­decz­no­ści; wizyta zaś była na tyle długa, aby pierw­szy zachwyt nieco ostygł, wyda­wało się bowiem, że za zasłoną nie­na­gan­nych manier kryje się osoba powścią­gliwa, chłodna, która ogra­ni­cza się do zada­wa­nia banal­nych pytań i wygła­sza­nia uwag nie­ma­ją­cych w sobie nic odkryw­czego.

Kon­wer­sa­cja toczyła się jed­nak żywo, ponie­waż sir John był bar­dzo roz­mowny, zaś lady Mid­dle­ton wzięła ze sobą roz­trop­nie swoje naj­star­sze dziecko – chłop­czyka około sze­ścio­let­niego, dzięki czemu panie mogły zain­te­re­so­wać się, ile ma lat i jak ma na imię, zająć się podzi­wia­niem jego urody, a także zada­wać mu pyta­nia, na które odpo­wia­dała matka, pod­czas gdy dziecko cho­wało się za nią ze spusz­czoną główką – ku wiel­kiemu zdu­mie­niu lady Mid­dle­ton, która zapew­niała obec­nych, że w domu chło­piec nie jest tak nie­śmiały, ale prze­ciw­nie, czyni zawsze wiele hałasu. Dziecko spraw­dza się dosko­nale jako ele­ment każ­dej for­mal­nej wizyty, dostar­cza­jąc tematu do roz­mów. W tym wypadku całe dzie­sięć minut zajęło towa­rzy­stwu usta­le­nie, czy chło­piec jest podobny bar­dziej do ojca, czy też do matki, i pod jakimi wzglę­dami, przy czym każdy zapre­zen­to­wał, rzecz jasna, odmienną opi­nię i dzi­wił się wielce poglą­dom pozo­sta­łych.

Wszystko wska­zy­wało na to, że panie Dash­wood będą mogły nie­ba­wem omó­wić przy­mioty także pozo­sta­łych dzieci pań­stwa Mid­dle­ton, ponie­waż sir John nie chciał opu­ścić domu, nie uzy­skaw­szy uprzed­nio obiet­nicy, że naza­jutrz panie przyjmą zapro­sze­nie do dworu na obiad.

Rozdział VII

Posia­dłość Bar­ton Park była poło­żona około pół mili od domku. Panie prze­jeż­dżały obok niej, jadąc przez dolinę, była jed­nak zasło­nięta przed ich wzro­kiem przez zbo­cze wzgó­rza. Dom był duży i piękny; widać było, że Mid­dle­to­no­wie są ludźmi zara­zem gościn­nymi i ele­ganc­kimi. To pierw­sze było z pew­no­ścią zasługą sir Johna, dru­gie zaś – jego żony. Przy­ja­ciele gościli u nich nie­mal zawsze, a sąsia­dów przyj­mo­wali czę­ściej niż kto­kol­wiek inny w oko­licy. Oboje potrze­bo­wali tego do szczę­ścia; choć róż­nili się bar­dzo tem­pe­ra­men­tem i zacho­wa­niem, byli zara­zem oso­bli­wie podobni do sie­bie nawza­jem pod wzglę­dem cał­ko­wi­tego braku talen­tów i upodo­bań, które dawa­łyby im zaję­cie, nie­zwią­za­nych z obo­wiąz­kami towa­rzy­skimi. Sir John był myśli­wym, lady Mid­dle­ton zaś była matką. On polo­wał i strze­lał, ona bawiła dzieci; innych zajęć nie znali. Lady Mid­dle­ton miała nad mężem tę prze­wagę, że zaj­mo­wać się dziećmi mogła przez okrą­gły rok, on zaś mógł upra­wiać swe hobby wyłącz­nie w trak­cie sezonu. Bogate życie towa­rzy­skie w domu i poza nim wyna­gra­dzało im jed­nak wszel­kie braki w cha­rak­te­rze i wykształ­ce­niu, pozwa­la­jąc mężowi dobrze się bawić i zacho­wać dobry humor, żonie zaś pre­zen­to­wać na szer­szym forum swe nie­na­ganne wycho­wa­nie.

Lady Mid­dle­ton szczy­ciła się ele­gan­cją wyda­wa­nych przy­jęć, jak i wystroju domu, co dawało jej naj­więk­sze zado­wo­le­nie w życiu towa­rzy­skim. Sir John cie­szył się przede wszyst­kim dobrym towa­rzy­stwem. Uwiel­biał ota­czać się mło­dymi ludźmi – im wię­cej robili hałasu, tym więk­sza była jego radość. Oko­liczna mło­dzież darzyła go praw­dzi­wym uwiel­bie­niem, ponie­waż latem nie­stru­dze­nie orga­ni­zo­wał pik­niki, zimą zaś urzą­dzał bale wystar­cza­jąco liczne, by spro­stać ocze­ki­wa­niom wszyst­kich, nie licząc pięt­na­sto­let­nich panien o nie­na­sy­co­nych w tej mate­rii ape­ty­tach.

Poja­wie­nie się nowej rodziny w oko­licy było dla niego zawsze rado­snym wyda­rze­niem; był też zachwy­cony nowymi miesz­kan­kami domku w Bar­ton, które sam doń spro­wa­dził. Panny Dash­wood były młode, ładne i bez­pre­ten­sjo­nalne. To wystar­czyło, by patrzył na nie przy­chyl­nym okiem, był bowiem zda­nia, że natu­ral­ność to jedyna cecha, jakiej potrzeba ład­nej i mło­dej dziew­czy­nie, by przy­mioty jej umy­słu stały się rów­nie widoczne jak uroda. Ser­deczny i przy­ja­ciel­ski z natury, z rado­ścią przy­szedł z pomocą tym, któ­rych sytu­acja ule­gła nie­szczę­śli­wej odmia­nie. Jako czło­wiek dobro­tliwy, cie­szył się, mogąc oka­zać ser­decz­ność kuzyn­kom; był też zado­wo­lony, umiesz­cza­jąc w swym domku wyłącz­nie kobiety, ponie­waż była to roz­tropna decy­zja myśli­wego. Myśliwi bowiem cenią wyłącz­nie tych przed­sta­wi­cieli wła­snej płci, któ­rzy także polują, a zapra­sza­nie kon­ku­ren­tów do wła­snego rewiru nie wydaje się roz­sąd­nym posu­nię­ciem.

Sir John ser­decz­nie powi­tał panią Dash­wood i jej córki w drzwiach Bar­ton Park, a pro­wa­dząc je do bawialni, wyra­żał – podob­nie jak poprzed­niego dnia – skru­chę, że nie udało mu się zapro­sić na spo­tka­nie z nimi żad­nych mło­dych ludzi. Jedy­nym oprócz niego męż­czy­zną w Bar­ton Park był pewien przy­ja­ciel, któ­rego panny miały poznać nieco póź­niej; nie był jed­nak, nie­stety, ani szcze­gól­nie młody, ani też zbyt­nio wesoły.

Wyra­ził nadzieję, że kuzynki wyba­czą mu brak licz­niej­szego towa­rzy­stwa, i zapew­nił, że taka sytu­acja wię­cej się nie powtó­rzy. Odwie­dził tego ranka kilka rodzin w oko­licy w nadziei, że zdoła kogoś zapro­sić, ponie­waż jed­nak nastała wła­śnie peł­nia, wszy­scy mieli już liczne zobo­wią­za­nia towa­rzy­skie1. Na szczę­ście, zale­d­wie przed godziną zaje­chała do Bar­ton jego teściowa – osoba nie­zwy­kle miła i wesoła, liczył więc, że młode damy nie będą zbyt­nio się nudzić. Panny Dash­wood, podob­nie jak ich matka, były cał­ko­wi­cie zado­wo­lone, mając za towa­rzy­stwo jedy­nie dwie obce osoby, i nie pra­gnęły nikogo wię­cej pozna­wać.

Pani Jen­nings, matka lady Mid­dle­ton, była pogodną, wesołą, pulchną star­szą panią, która mówiła dużo, wyda­wała się nad­zwy­czaj zado­wo­lona z życia i dość nie­okrze­sana. Wciąż sypała żar­tami i wybu­chała śmie­chem, a zanim obiad dobiegł końca, zdą­żyła wygło­sić wiele dyk­te­ry­jek na temat mężów i kochan­ków; wyra­ziła nadzieję, że panny nie pozo­sta­wiły serc w hrab­stwie Sus­sex, i uda­wała, że dostrzega, jak się czer­wie­nią. Marianna czuła się nie­zręcz­nie z powodu sio­stry, popa­try­wała więc na Ele­onorę, spraw­dza­jąc, jak znosi te ataki z otwar­to­ścią, która bolała Ele­onorę dużo bar­dziej niż nie­wy­bredne żarty pani Jen­nings.

Puł­kow­nik Bran­don, przy­ja­ciel sir Johna, na pierw­szy rzut oka nada­wał się na przy­ja­ciela gospo­da­rza nie bar­dziej niż lady Mid­dle­ton na jego żonę, a pani Jen­nings na matkę tejże żony. Był mil­czący i posępny. Wyglą­dał jed­nak sym­pa­tycz­nie, jak­kol­wiek Marianna i Mał­go­rzata były zda­nia, że jest kla­sycz­nym sta­rym kawa­le­rem, prze­kro­czył już bowiem trzy­dzie­sty piąty rok życia; choć jed­nak nie­spe­cjal­nie przy­stojny, miał inte­li­gentną twarz i zacho­wy­wał się, jak przy­stało na praw­dzi­wego dżen­tel­mena.

Żadna ze zgro­ma­dzo­nych osób nie wydała się pan­nom Dash­wood szcze­gól­nie inte­re­su­jąca, jed­nak zimna nija­kość lady Mid­dle­ton czy­niła tak przy­kre wra­że­nie, że w porów­na­niu z nią mil­czący puł­kow­nik Bran­don, a nawet hała­śliwi sir John i jego teściowa zyski­wali na walo­rach towa­rzy­skich. Lady Mid­dle­ton wyda­wała się przy­jem­nie poru­szona wyłącz­nie, gdy po obie­dzie do jadalni weszła hała­śliwie czwórka jej dzieci, które cią­gnęły ją za rękawy i za suk­nię oraz prze­ry­wały wszel­kie roz­mowy doro­słych z wyjąt­kiem tych, które doty­czyły ich bez­po­śred­nio.

Wie­czo­rem, gdy odkryto muzy­kal­ność Marianny, popro­szono ją, aby zagrała. Instru­ment został więc otwarty, wszy­scy usa­do­wili się w ocze­ki­wa­niu, a Marianna, która pięk­nie śpie­wała, ura­czyła zebra­nych wyko­na­niem więk­szo­ści pie­śni, któ­rych nuty lady Mid­dle­ton przy­wio­zła ze sobą w posagu, a które praw­do­po­dob­nie leżały na pia­ni­nie od tam­tej pory, zwa­żyw­szy, że z chwilą wyj­ścia za mąż ich wła­ści­cielka zre­zy­gno­wała z gry i śpiewu, choć jak twier­dziła jej matka, grała kie­dyś doprawdy dosko­nale i była wielką miło­śniczką muzyki.

Występ Marianny spo­tkał się z grom­kim aplau­zem. Sir John wyra­żał gło­śno zachwyt po każ­dej pie­śni, choć gdy Marianna śpie­wała, toczył rów­nie gło­śne roz­mowy. Lady Mid­dle­ton wie­lo­krot­nie przy­wo­ły­wała go do porządku, wyra­żała zdzi­wie­nie, jak można nie dać się bez reszty pochło­nąć muzyce, następ­nie jed­nak popro­siła Mariannę o wyko­na­nie pie­śni, którą ta wła­śnie skoń­czyła. Jedy­nie puł­kow­nik Bran­don słu­chał śpiewu z uwagą i bez słowa. Marianna ode­brała jego sku­pie­nie jako kom­ple­ment, co spra­wiło, że poczuła do niego pewien sza­cu­nek w odróż­nie­niu do pozo­sta­łych, któ­rych brak gustu muzycz­nego uznała za godny poli­to­wa­nia. Przy­jem­ność, z jaką słu­chał muzyki, nie była może eks­ta­tyczną rado­ścią zbli­żoną do tej, jaką sama odczu­wała, oka­zała się jed­nak warta doce­nie­nia w kon­tra­ście z prze­raź­liwą obo­jęt­no­ścią pozo­sta­łych; Marianna zaś miała dość roz­sądku, by uznać, że męż­czy­zna trzy­dzie­sto­pię­cio­letni może mieć już za sobą wiel­kie unie­sie­nia, jak i zdol­ność do prze­ży­wa­nia eufo­rii. Uznała zatem, że na przy­szłość będzie brać pod uwagę w swych osą­dach pode­szły wiek puł­kow­nika, jak wyma­gają tego względy czło­wie­czeń­stwa.

Rozdział VIII

Pani Jen­nings była wdową z dostat­nią rentą doży­wot­nią. Miała tylko dwie córki, które wydała dobrze za mąż, teraz zaś, nie mając nic innego do roboty, mogła spo­koj­nie zająć się swa­ta­niem całej reszty świata. Wkła­dała w to ogrom­nie dużo serca i wysiłku, nie tra­cąc ni­gdy oka­zji, by prze­po­wie­dzieć wesele wśród zna­jo­mej mło­dzieży. Z pio­ru­nu­jącą szyb­ko­ścią wykry­wała wszel­kie prze­jawy uczuć, cie­sząc się nie­po­mier­nie, gdy udało jej się wywo­łać rumie­niec na twa­rzy mło­dej damy, snu­jąc insy­nu­acje na temat wra­że­nia, jakie zro­biła ona na tym czy innym mło­dzieńcu; wni­kli­wość ta dopro­wa­dziła ją nie­ba­wem po przy­jeź­dzie do Bar­ton do wnio­sku, że puł­kow­nik Bran­don zako­chał się bez pamięci w Marian­nie Dash­wood. Zaczęła coś podej­rze­wać już pierw­szego wie­czoru, gdy słu­chał tak uważ­nie jej śpiewu; kiedy zaś Mid­dle­to­no­wie zło­żyli w domku rewi­zytę, i sytu­acja się powtó­rzyła, pani Jen­nings utwier­dziła się w swym prze­ko­na­niu. Tak wła­śnie musiało być. Była tego pewna. Byłby to zresztą dosko­nały zwią­zek, zwa­żyw­szy, że on był bogaty, a ona piękna. Pani Jen­nings czy­niła zabiegi, by oże­nić puł­kow­nika od czasu, gdy go poznała za pośred­nic­twem sir Johna; zara­zem zaś nie­usta­jąco roz­glą­dała się za dobrymi mężami dla wszyst­kich ład­nych dziew­cząt.

Ona sama czer­pała z tego nie­wąt­pliwą korzyść, jaką była moż­li­wość snu­cia nie­ustan­nych żar­tów. W Bar­ton Park naśmie­wała się z puł­kow­nika, w Bar­ton Cot­tage zaś z Marianny. Puł­kow­nik przyj­mo­wał zapewne te pokpi­wa­nia obo­jęt­nie, przy­naj­mniej tak długo, dopóki doty­czyły wyłącz­nie jego samego, Marianna nato­miast począt­kowo nie była w sta­nie zro­zu­mieć, o co cho­dzi, kiedy zaś wresz­cie to pojęła, nie wie­działa, czy powinna skwi­to­wać śmie­chem absur­dal­ność powzię­tych wobec niej podej­rzeń, czy też obra­zić się za imper­ty­nen­cję, uznała je bowiem za bez­duszną drwinę z pode­szłego wieku puł­kow­nika, jak i jego kawa­ler­skiego stanu.

Pani Dash­wood, która nie uwa­żała wszak męż­czy­zny o pięć lat od niej młod­szego za zgrzy­bia­łego starca, jakim się on wyda­wał młódce, pró­bo­wała tłu­ma­czyć panią Jen­nings, dowo­dząc, że z pew­no­ścią nie chciała zakpić z jego wieku.

– W każ­dym razie, mamo, nie możesz zaprze­czyć absur­dal­no­ści tego oskar­że­nia, nawet jeśli jesteś zda­nia, że nie zostało sfor­mu­ło­wane w złej wie­rze. Puł­kow­nik Bran­don jest z pew­no­ścią młod­szy od pani Jen­nings, jest jed­nak wystar­cza­jąco doj­rzały, by mógł być moim ojcem, a jeśli nawet daw­niej miał w sobie dość życia, żeby się zako­chać, z pew­no­ścią ma takie unie­sie­nia już dawno za sobą. To śmieszne! W jaki spo­sób czło­wiek może zabez­pie­czyć się przed takim nie­wcze­snym poczu­ciem humoru, skoro nie chro­nią go przed nim wiek i znie­do­łęż­nie­nie?

– Znie­do­łęż­nie­nie? – zawo­łała Ele­onora. – Nazy­wasz puł­kow­nika Bran­dona nie­do­łęż­nym? Rozu­miem, że wydaje ci się dużo star­szy niż choćby mamie, ale nie zamie­rzasz chyba wma­wiać sobie, że nie jest w pełni sprawny?

– Nie sły­sza­łaś, jak narze­kał na reu­ma­tyzm? A czyż nie jest to naj­bar­dziej powszechne scho­rze­nie pode­szłego wieku?

– Moje naj­droż­sze dziecko – powie­działa matka ze śmie­chem. – W takim razie żyjesz chyba w nie­ustan­nym stra­chu, że i ja zejdę zaraz z tego świata; zapewne wydaje ci się cudem, że dotrwa­łam do sędzi­wego wieku lat czter­dzie­stu.

– Nie chcesz mnie zro­zu­mieć, mamo. Wiem dosko­nale, że puł­kow­nik Bran­don nie osią­gnął jesz­cze takiego wieku, by przy­ja­ciele musieli oba­wiać się, że lada chwila umrze. Może pożyć jesz­cze i ze dwie dekady. Nie­mniej jed­nak trzy­dzie­ści pięć lat to nie jest wiek na zawie­ra­nie mał­żeń­stwa.

– Być może – rze­kła Ele­onora – męż­czy­zna trzy­dzie­sto­pię­cio­letni i sie­dem­na­sto­latka nie powinni myśleć o zawar­ciu ze sobą związku mał­żeń­skiego. Gdyby jed­nak zda­rzyło się tak, że kobieta w wieku lat dwu­dzie­stu sied­miu byłaby panną, nie sądzę, aby fakt, że puł­kow­nik Bran­don ma lat trzy­dzie­ści pięć mógł sta­no­wić argu­ment prze­ciwko ich mał­żeń­stwu.

– Kobieta, która ma lat dwa­dzie­ścia sie­dem – odparła Marianna po chwili mil­cze­nia – nie może mieć nadziei, że wzbu­dzi w kimś miłość, a jeśli jej dom jest mały, a for­tuna skromna, przy­pusz­czam, że może zgo­dzić się zostać czy­jąś pie­lę­gniarką w zamian za dostat­nie i bez­pieczne życie w mał­żeń­stwie. Gdyby więc puł­kow­nik oświad­czył się takiej kobie­cie, nie byłoby w tym nic nie­sto­sow­nego. Byłby to kon­trakt zawarty dla obo­pól­nej korzy­ści, a w tym nie ma prze­cież nic złego. W moich oczach jed­nak nie byłoby to mał­żeń­stwo. Byłaby to jedy­nie umowa han­dlowa, w któ­rej każda ze stron czer­pie zyski kosz­tem dru­giej.

– Wiem, że nie zdo­łam cię prze­ko­nać – odparła Ele­onora – że kobieta w wieku lat dwu­dzie­stu sie­dem mogłaby obda­rzyć męż­czy­znę trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niego uczu­ciem na tyle zbli­żo­nym do miło­ści, by chcieć w nim szu­kać towa­rzy­sza życia. Muszę jed­nak zapro­te­sto­wać, sły­sząc, jak ska­zu­jesz puł­kow­nika Bran­dona i jego ewen­tu­alną żonę na życie w izbie cho­rych tylko dla­tego, że zda­rzyło mu się wczo­raj wspo­mnieć (a dzień był wyjąt­kowo zimny i wil­gotny), że odczuwa lekki ból reu­ma­tyczny w ramie­niu.

– Mówił jed­nak coś o fla­ne­lo­wych pod­ko­szul­kach – odpa­ro­wała Marianna – dla mnie zaś fla­ne­lowy pod­ko­szu­lek wiąże się nie­ro­ze­rwal­nie z bólem, skur­czami, reu­ma­ty­zmem i wszel­kimi dole­gli­wo­ściami ludzi sta­rych i znie­do­łęż­nia­łych.

– Gdyby zapadł na silną gorączkę, nie trak­to­wa­ła­byś go tak lek­ce­wa­żąco. Przy­znaj się, Marianno, czy nie uwa­żasz przy­pad­kiem wypie­ków, zapad­nię­tych oczu i pulsu przy­spie­szo­nego od gorączki za pocią­ga­jące?

Nie­długo potem, gdy Ele­onora wyszła z pokoju, Marianna zwró­ciła się do matki.

– Mamo – rze­kła – skoro już mówimy o cho­ro­bach, muszę ci się zwie­rzyć, że drę­czy mnie pewien nie­po­kój. Jestem pewna, że Edward Fer­rars zacho­ro­wał. Od naszego przy­jazdu minęły pra­wie dwa tygo­dnie, a on nie przy­je­chał. To zna­czy, że musiał zapaść na jakąś poważną dole­gli­wość. Cóż innego mogłoby go zatrzy­mać tyle czasu w Nor­land?

– Czyż­byś spo­dzie­wała się go tutaj szyb­ciej? – spy­tała pani Dash­wood. – Ja nie mia­łam takich ocze­ki­wań. Prze­ciw­nie, jeśli w ogóle odczu­wam nie­po­kój z tym zwią­zany, to raczej na myśl o roz­mo­wie, którą odby­łam z nim przed naszym wyjaz­dem. Wydało mi się, że nie­zbyt chęt­nie przy­jął moje zapro­sze­nie do Bar­ton. Czy Ele­onora się go tu spo­dziewa?

– Nie roz­ma­wia­łam z nią o tym, ale jestem pewna, że tak.

– Wydaje mi się, że się mylisz. Kiedy powie­dzia­łam jej wczo­raj, że musimy zro­bić nowy ruszt do kominka w sypialni gościn­nej, odparła, że nie ma z tym pośpie­chu, zwa­żyw­szy że naj­pew­niej w tym pokoju jesz­cze przez jakiś czas nikt nie będzie miesz­kał.

– Coś takiego! Cóż to może zna­czyć? Choć, jak się nad tym zasta­no­wić, ci dwoje zacho­wują się cał­kiem nie­zro­zu­miale! Żegnali się ze sobą tak chłodno, tak spo­koj­nie! A jaka sztywna była ich ostat­nia roz­mowa! Przy poże­gna­niu Edward nie zro­bił żad­nej róż­nicy pomię­dzy mną a Ele­onorą: po pro­stu życzył nam wszyst­kiego dobrego jak kocha­jący brat. Dwu­krot­nie zosta­wi­łam ich samych tego ostat­niego poranka i za każ­dym razem Edward umyśl­nie wycho­dził za mną z pokoju. Ele­onora zaś, w prze­ci­wień­stwie do mnie, nie uro­niła ani jed­nej łzy, pozo­sta­wia­jąc za sobą Nor­land i Edwarda. Na­dal jest zresztą tak opa­no­wana. Czy widzia­łaś, żeby była przy­gnę­biona lub pogrą­żona w melan­cho­lii? Kiedy ostat­nio uni­kała towa­rzy­stwa, wyda­wała się nie­spo­kojna lub nie­za­do­wo­lona, że znaj­duje się wśród ludzi?

Rozdział IX

Panie Dash­wood urzą­dziły się w Bar­ton zupeł­nie wygod­nie. Dom i ogród oraz całe oto­cze­nie zda­wały im się teraz zna­jome, a zwy­kłe zaję­cia dnia codzien­nego, które nada­wały nie­gdyś Nor­land połowę uroku, zostały pod­jęte na nowo z dużo więk­szym entu­zja­zmem niż kie­dy­kol­wiek w daw­nym domu już po śmierci ojca. Sir John Mid­dle­ton, który przez pierw­sze dwa tygo­dnie odwie­dzał je codzien­nie, a który nie zwykł zaprzą­tać sobie głowy domo­wymi obo­wiąz­kami, nie potra­fił ukryć zdu­mie­nia, widząc je wciąż czymś zajęte.

Z wyjąt­kiem miesz­kań­ców Bar­ton Park panie rzadko mie­wały gości; mimo że sir John nale­gał, aby zaczęły wię­cej bywać w miej­sco­wym towa­rzy­stwie, i nie­ustan­nie zapew­niał, że jego powóz jest zawsze do ich dys­po­zy­cji, nie­za­leżny duch pani Dash­wood odniósł zwy­cię­stwo nad potrzebą bywa­nia wraz z cór­kami i była zde­cy­do­wana odma­wiać odwie­dzin u któ­rej­kol­wiek rodziny, do któ­rej nie dało się dotrzeć pie­chotą. W zasięgu spa­ceru znaj­do­wały się nie­liczne domy, nie do wszyst­kich zaś można było udać się z wizytą. Około pół mili od domku, w wąskiej i krę­tej doli­nie Allen­ham, wybie­ga­ją­cej z doliny Bar­ton, jak to już zostało tutaj opi­sane, pod­czas jed­nego ze spa­ce­rów dziew­częta odkryły starą, sza­cowną posia­dłość, która ze względu na pewne podo­bień­stwo do Nor­land pobu­dziła ich wyobraź­nię i skło­niła do odwie­dzin. Jak się jed­nak dowie­działy, roz­py­tu­jąc w oko­licy, wła­ści­cielka – star­sza dama o nie­na­gan­nej opi­nii – była sła­bego zdro­wia i dla­tego ni­gdy nie opusz­czała domu.

Oko­lica aż pro­siła się jed­nak o spa­cery. Wyso­kie pagórki, któ­rych zarys było widać z domku przez nie­mal każde okno, zachę­ca­jące, by wejść na szczyt i zaczerp­nąć świe­żego powie­trza, dawały wytchnie­nie, gdy dno doliny pokry­wało się bło­tem; pew­nego pamięt­nego poranka, po dwóch dniach spę­dzo­nych w domu z powodu nie­ustan­nego desz­czu, Marianna i Mał­go­rzata udały się w stronę jed­nego ze wzgórz, zwie­dzione sła­bym bla­skiem słońca prze­zie­ra­ją­cego przez chmury. Matka i naj­star­sza sio­stra nie wyka­zały zain­te­re­so­wa­nia odmianą pogody na tyle, by porzu­cić ołówki, szki­cow­nik i książki, mimo zapew­nień Marianny, że dzień zapo­wiada się piękny, a wiatr roz­wieje gro­ma­dzące się nad wzgó­rzami chmury; osta­tecz­nie więc dwie młod­sze panny wybrały się na prze­chadzkę same.

Wesoło pięły się pod górę, cie­sząc się wido­kiem każ­dego skrawka błę­kit­nego nieba, a kiedy w twa­rze ude­rzył im podmuch połu­dniowo-zachod­niego wia­tru, nie mogły odża­ło­wać, że matka i Ele­onora nie zechciały doświad­czyć wraz z nimi tego roz­kosz­nego uczu­cia.

– Czy ist­nieje na ziemi więk­sze szczę­ście? – wołała Marianna. – Mał­go­rzato, zróbmy sobie co naj­mniej dwu­go­dzinny spa­cer.

Mał­go­rzata zgo­dziła się i ruszyły pod wiatr, opie­ra­jąc mu się ze śmie­chem, gdy nagle chmury nagro­ma­dziły się nad ich gło­wami i spadł gwał­towny deszcz. Zdzi­wione i roz­cza­ro­wane musiały pogo­dzić się z koniecz­no­ścią powrotu, w pobliżu nie było bowiem żad­nego schro­nie­nia. Pocie­szała je jedy­nie myśl, że będą mogły zbiec pędem ze stro­mego zbo­cza wprost pod furtkę swego ogrodu, co w zaist­nia­łej sytu­acji wyda­wało się słusz­nym roz­wią­za­niem.

Ruszyły więc. Począt­kowo Marianna bie­gła szyb­ciej, wystar­czył jed­nak jeden fał­szywy krok, by nagle runęła na zie­mię – tym­cza­sem Mał­go­rzata, nie mogąc się zatrzy­mać, przebie­gła obok sio­stry i bez­piecz­nie dotarła na dół.

W chwili gdy zda­rzył się wypa­dek, o kilka jar­dów od Marianny znaj­do­wał się dżen­tel­men ze strzelbą, obska­ki­wany przez dwa wyżły, który zmie­rzał wła­śnie w stronę szczytu. Upu­ścił strzelbę i ruszył jej na ratu­nek. Pod­nio­sła się sama, jed­nak pod­czas upadku skrę­ciła kostkę i nie była w sta­nie ustać na nogach. Dżen­tel­men zaofe­ro­wał pomoc, uzna­jąc zaś, że koniecz­ność sytu­acji musi wziąć górę nad panień­ską skrom­no­ścią, wziął ją czym prę­dzej w ramiona i zniósł ze wzgó­rza. Prze­szedł przez furtkę, któ­rej nie zamknęła za sobą Mał­go­rzata, do ogrodu, a następ­nie wniósł ją do domu, gdzie wła­śnie dotarła rów­nież naj­młod­sza z sióstr, i wypu­ścił ją z objęć usa­dziw­szy ją bez­piecz­nie w fotelu w salo­nie.

Ele­onora i matka wstały, zdzi­wione tym wtar­gnię­ciem; obie patrzyły na nie­zna­nego męż­czy­znę, zaś ich wzrok wyra­żał zara­zem zdu­mie­nie i sekretny podziw zarówno dla jego nie­na­gan­nego wyglądu, jak i manier, gdyż prze­pro­sił zaraz za naj­ście, stresz­cza­jąc zara­zem jego przy­czynę, a mówił tak szcze­rze i wyra­żał się tak ele­gancko, że jego nie­zwy­kle przy­stojna twarz nabie­rała dodat­ko­wego uroku dzięki tonowi głosu i eks­pre­sji mimiki. Choćby zresztą był brzyd­kim i sta­rym pro­sta­kiem, pani Dash­wood z pew­no­ścią oka­za­łaby mu wdzięcz­ność i uprzej­mość w obli­czu pomocy, jakiej udzie­lił jej dziecku; jed­nak jego mło­dość, uroda i ele­gan­cja budziły w niej tym żyw­sze uczu­cia.

Dzię­ko­wała mu w nie­skoń­czo­ność, a wresz­cie z wła­ści­wym sobie wdzię­kiem zapro­siła go, by usiadł. Odmó­wił jed­nak, tłu­ma­cząc się, że jest zbyt brudny i mokry. Pani Dash­wood nale­gała więc gorąco, aby wyja­wił jej, komu tyle zawdzię­cza. Odparł, że nazywa się Wil­lo­ughby, obec­nie zaś mieszka w Allen­ham; wyra­ził też nadzieję, że jutro będzie mu wolno zja­wić się z wizytą, aby dowie­dzieć się, jak się miewa panna Dash­wood. Skwa­pli­wie udzie­lono mu na to zezwo­le­nia, po czym wyszedł, zni­ka­jąc tajem­ni­czo wśród strug ulew­nego desz­czu.

Jego męska uroda i nad­zwy­czajne maniery stały się przed­mio­tem zachwytu wszyst­kich pań, zaś oko­licz­no­ści, w jakich iście po rycer­sku wyba­wił Mariannę z kło­potu – tema­tem ogól­nych żar­tów.

Marianna nie obej­rzała go tak dobrze jak pozo­stałe panie, ponie­waż zaże­no­wana i spło­niona sta­rała się nie patrzeć na niego, kiedy wszedł do domu. Widziała jed­nak na tyle dużo, by dołą­czyć do ogól­nych zachwy­tów z wła­ściwą sobie żar­li­wo­ścią. Jego wygląd i maniery nasu­wały Marian­nie na myśl jej wyma­rzo­nego boha­tera, a śmia­łość, z jaką bez­ce­re­mo­nial­nie wniósł ją do domu, zdra­dzała pręd­kość myśli i zde­cy­do­wa­nie w dzia­ła­niu, co wydało jej się szcze­gól­nie pocią­ga­jące. Wszystko, co go doty­czyło, zda­wało się inte­re­su­jące. Miał dobre nazwi­sko, miesz­kał w ich ulu­bio­nej wsi, a do tego Marianna doszła nie­ba­wem do wnio­sku, że ze wszyst­kich męskich ubio­rów naj­bar­dziej twa­rzowa jest kurtka myśliw­ska. Puściła wodze wyobraźni i pogrą­żyła się w nader przy­jem­nych roz­my­śla­niach, zapo­mi­na­jąc cał­kiem o bólu skrę­co­nej kostki.

Sir John zja­wił się natych­miast, gdy pogoda popra­wiła się chwi­lowo na tyle, by umoż­li­wić mu wyj­ście z domu; zre­la­cjo­no­wano mu wypa­dek Marianny, po czym nie­cier­pli­wie dopy­ty­wano, czy zna dżen­tel­mena o nazwi­sku Wil­lo­ughby miesz­ka­ją­cego w Allen­ham.

– Wil­lo­ughby! – zawo­łał sir John. – Coś podob­nego! Przy­je­chał na wieś? To dobra wia­do­mość. Pojadę tam jutro i zapro­szę go na obiad w czwar­tek.

– A zatem to zna­jomy? – spy­tała pani Dash­wood.

– Zna­jomy! Oczy­wi­ście, że zna­jomy. Przy­jeż­dża tu co roku.

– Jaki jest ten młody czło­wiek?

– Naj­lep­szy na świe­cie, zapew­niam panią. Dosko­nały z niego strze­lec, a przy tym jeden z naj­lep­szych jeźdź­ców w Anglii.

– To wszystko, co może pan o nim powie­dzieć? – zawo­łała Marianna z obu­rze­niem. – Jaki się zdaje przy bliż­szym pozna­niu? Do czego dąży w życiu, jakie ma talenty, uzdol­nie­nia?

Sir John oka­zał pewne zasko­cze­nie.

– Na mą duszę – rzekł. – Nie wiem o nim zbyt wiele, jeśli o to cho­dzi. Jest jed­nak przy­jem­nym, pogod­nym czło­wie­kiem i ma naj­ład­niej­szą czarną wyżlicę, jaką widzia­łem w życiu. Czy mu dziś towa­rzy­szyła?