Jane Austen. Dzieła Zebrane. Tom 2 - Jane Austen - ebook

Jane Austen. Dzieła Zebrane. Tom 2 ebook

Jane Austen

0,0
110,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór powieści Jane Austen, jednej z największych pisarek wszech czasów, w nowych tłumaczeniach. Duma i uprzedzenie, Mansfield Park, Perswazje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1439

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Duma i uprzedzenie

Rozdział I

Powszech­nie znana prawda głosi, że zamoż­nemu kawa­le­rowi do pełni szczę­ścia bra­kuje tylko żony.

I choć w chwili, gdy męż­czy­zna taki po raz pierw­szy poja­wia się w oko­licy, miesz­kańcy nie wie­dzą nic zgoła o jego uczu­ciach czy poglą­dach, prze­ko­na­nie to jest w nich zako­rze­nione tak głę­boko, że każda z miej­sco­wych rodzin anek­tuje go w myślach bez waha­nia dla jed­nej ze swych nie­za­męż­nych córek.

– Mój drogi mężu – rze­kła pew­nego dnia pani Ben­net. – Czyś sły­szał, że naresz­cie wydzier­ża­wiono Nether­field Park?

Pan Ben­net zaprze­czył.

– Otóż wła­śnie to nastą­piło – odparła jego żona. – Pani Long dopiero co tu była i zdała mi pełną rela­cję.

Pan Ben­net nie odpo­wie­dział.

– Nie chcesz dowie­dzieć się, kim jest dzier­żawca? – zawo­łała żona nie­cier­pli­wie.

– Ty chcesz mi powie­dzieć, ja zaś nie sprze­ci­wiam się, byś to zro­biła.

To wystar­czyło pani Ben­net.

– A więc, mój drogi, wyobraź sobie, pani Long twier­dzi, że w Nether­field ma zamiesz­kać pewien młody, majętny męż­czy­zna z pół­noc­nej Anglii; przy­je­chał w ponie­dzia­łek powo­zem z czwórką koni, by obej­rzeć posia­dłość, i był nią tak zachwy­cony, że od razu uzgod­nił warunki z panem Mor­ri­sem; ma się wpro­wa­dzić przed Świę­tym Micha­łem1, a część służby przy­je­dzie jesz­cze w tym tygo­dniu2.

– Jakże się nazywa?

– Bin­gley.

– Żonaty czy też kawa­ler?

– Ach! Mój drogi, z pew­no­ścią kawa­ler! A w dodatku zamożny; cztery lub pięć tysięcy fun­tów rocz­nie. Cóż za szczę­ście dla naszych dziew­cząt!

– Doprawdy? A cóż one mają z tym wspól­nego?

– Mój drogi – wykrzyk­nęła żona – jakiś ty męczący! Prze­cież to jasne, że się z któ­rąś z nich ożeni.

– Czyżby miał zamiar osiąść tu wła­śnie w tym celu?

– Zamiar! Co za non­sens, jak możesz tak mówić! Ależ jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że może się zako­chać w jed­nej z nich, dla­tego musisz go odwie­dzić, gdy tylko się tu zjawi.

– Nie widzę powodu. Możesz, moja duszko, poje­chać do niego z dziew­czę­tami lub mogą jechać same, co zapewne jest lep­szym pomy­słem; jesteś rów­nie piękna jak one, mogła­byś więc skraść jego serce.

– Mój drogi, pochle­biasz mi. Z pew­no­ścią byłam kie­dyś ładna, ale dziś z pew­no­ścią niczym się już nie wyróż­niam. Kobieta, która ma pięć doro­słych córek, nie ma czasu zachwy­cać się wła­sną urodą.

– Wielu takim kobie­tom nie pozo­stało dość urody, by miały czym się zachwy­cać.

– Ale mój drogi, koniecz­nie musisz odwie­dzić pana Bin­gleya, gdy zosta­nie naszym sąsia­dem.

– Doprawdy zbyt wiele ode mnie wyma­gasz.

– Ależ pomyśl o cór­kach. Wyobraź sobie tylko, jaka byłaby to dla jed­nej z nich kariera. Sir Wil­liam i lady Lucas są gotowi z tego wła­śnie powodu zło­żyć mu wizytę, choć jak wiesz, zwy­kle nie odwie­dzają nowo przy­by­łych. Doprawdy musisz się do niego wybrać, ina­czej bowiem my nie będziemy mogły tego zro­bić3.

– Z pew­no­ścią masz zbyt wiele skru­pu­łów. Jestem pewny, że pan Bin­gley przyj­mie was z rado­ścią, ja zaś napi­szę do niego z zapew­nie­niem, że może śmiało liczyć na moją zgodę, bez względu na to, którą z naszych dziew­cząt zde­cy­duje się poślu­bić; choć na pewno dorzucę słówko na rzecz mojej małej Lizzy.

– Wola­ła­bym, żebyś tego nie robił. Lizzy nie jest w niczym lep­sza od pozo­sta­łych; przy tym jest mniej uro­dziwa od Jane i nie tak pogodna jak Lydia. Ty jed­nak zawsze ją fawo­ry­zu­jesz.

– Po praw­dzie żadną z nich nie ma się co chwa­lić – odparł mąż. – Wszyst­kie są głu­piut­kie i brak im wie­dzy, jak to dziew­czę­tom; Lizzy jest jed­nak bystrzej­sza niż jej sio­stry.

– Mężu, jak możesz mówić tak o wła­snych dzie­ciach? Ty po pro­stu uwiel­biasz mnie drę­czyć. Wcale cię nie obcho­dzi stan moich bied­nych ner­wów.

– I tu się mylisz, moja droga. Twoje nerwy wcale nie są mi obo­jętne. Są dla mnie niczym sta­rzy przy­ja­ciele. Od ponad dwu­dzie­stu lat słu­cham, jak się nad nimi roz­czu­lasz.

– Och, ty nie wiesz nawet, jak cier­pię.

– Mam jed­nak nadzieję, że to cier­pie­nie prze­mi­nie, a ty będziesz żyć długo, wita­jąc w sąsiedz­twie kolej­nych mło­dzień­ców war­tych cztery tysiące fun­tów rocz­nie.

– Na nic nam się to nie zda, skoro ty nie będziesz ich odwie­dzał.

– Przy­rze­kam ci, moja kochana, że gdy ich liczba się­gnie dwu­dzie­stu, odwie­dzę wszyst­kich.

Pan Ben­net repre­zen­to­wał tak zło­żoną mie­szankę bystrego umy­słu, sar­ka­stycz­nego humoru, uprze­dzeń i kapry­sów, że dwa­dzie­ścia trzy lata nie wystar­czyły żonie, by go zro­zu­mieć. Jej umysł był o wiele prost­szy. Nie grze­szyła rozu­mem ani wie­dzą, tem­pe­ra­ment zaś miała nie­równy. Gdy była z cze­goś nie­za­do­wo­lona, od razu zaczy­nała uskar­żać się na nerwy. Celem jej życia było wydać córki za mąż, radość zaś czer­pała ze spo­tkań towa­rzy­skich i plo­te­czek.

Rozdział II

Pan Ben­net stał się jed­nym z pierw­szych gości pana Char­lesa Bin­gleya w jego nowym domu. W isto­cie od początku miał zamiar go odwie­dzić, choć do ostatka zapew­niał żonę, że tego nie uczyni, następ­nie zaś nie wspo­mniał o swej wizy­cie aż do wie­czora.

Dowie­dziano się o niej w spo­sób nastę­pu­jący.

Patrząc, jak jego druga z rzędu córka obszywa kape­lusz, nagle zwró­cił się do niej:

– Mam nadzieję, że ten kape­lusz spodoba się panu Bin­gley­owi, Lizzy.

– Nie dowiemy się, jakie upodo­ba­nia ma pan Bin­gley – odparła jej matka kwa­śno – ponie­waż nie będzie nam dane go odwie­dzić.

– Zapo­mi­nasz, mamo – rze­kła Eli­za­beth – że będziemy widy­wać go u innych, a pani Long od dawna obie­cuje nam go przed­sta­wić.

– Nie wie­rzę, że pani Long to zrobi. Sama ma dwie sio­strze­nice. To ego­istka i hipo­krytka, a ja mam o niej jak naj­gor­sze zda­nie.

– Ja rów­nież – wtrą­cił pan Ben­net – i cie­szę się, że nie pole­gasz na jej obiet­ni­cach.

Pani Ben­net powstrzy­mała się od odpo­wie­dzi; nie mogąc jed­nak opa­no­wać ner­wów, zaczęła besz­tać jedną ze swych córek.

– Na miłość boską, Kitty, prze­stań tak kasłać! Miej litość dla moich ner­wów. Roz­ry­wasz je na strzępy.

– Kitty kaszle zupeł­nie nie­opa­no­wa­nie – orzekł jej ojciec. – W naj­go­rzej wybra­nych chwi­lach.

– Nie kaszlę dla przy­jem­no­ści – odpa­ro­wała Kitty wojow­ni­czo.

– Kiedy mamy naj­bliż­szy bal, Lizzy?

– Od jutra za dwa tygo­dnie.

– Ach, tak! – wykrzyk­nęła jej matka. – A pani Long wróci dopiero dzień wcze­śniej, co ozna­cza, że nie będzie mogła nam go przed­sta­wić, ponie­waż sama wcze­śniej go nie pozna.

– W takim razie, moja droga, być może zyskasz prze­wagę nad swoją przy­ja­ciółką, ponie­waż to ty będziesz mogła przed­sta­wić jej pana Bin­gleya.

– To nie­moż­liwe, mężu, jak­że­bym mogła, skoro sama go nie znam; jak możesz żar­to­wać ze mnie tak okrut­nie?

– Twoja powścią­gli­wość jest godna pochwały. Istot­nie, dwa tygo­dnie zna­jo­mo­ści to bar­dzo nie­wiele. Trudno po takim cza­sie powie­dzieć, że zna się czło­wieka. Jeśli jed­nak my nie ośmie­limy się jej go przed­sta­wić, zrobi to ktoś inny. Pani Long i jej sio­strze­nice muszą także dostać szansę; gdy­byś ty im jej odmó­wiła, mia­łyby powód do obmowy, dla­tego sam się tym zajmę.

Dziew­częta wpa­try­wały się w ojca. Pani Ben­net powta­rzała jedy­nie:

– Bzdury, bzdury!

– Cóż mają zna­czyć te okrzyki? – zawo­łał pan Ben­net. – Czy chcesz pod­wa­żyć nimi sens ist­nie­nia zasad nawią­zy­wa­nia zna­jo­mo­ści? W takim razie nie mogę się z tobą zgo­dzić. Co ty nam powiesz, Mary? Jesteś wszak młodą damą o docie­kli­wym umy­śle, czy­tasz mądre książki i robisz z nich notatki.

Mary bez­sku­tecz­nie szu­kała wła­ści­wej odpo­wie­dzi.

– Pod­czas, gdy Mary myśli – cią­gnął ojciec – powróćmy do pana Bin­gleya.

– Mam już zupeł­nie dość pana Bin­gleya! – zawo­łała jego mał­żonka.

– Przy­kro mi to sły­szeć; dla­czego mnie o tym nie uprze­dzi­łaś? Gdy­bym to wie­dział dziś rano, z pew­no­ścią nie zło­żył­bym mu był wizyty. Jakże to nie­szczę­śli­wie się składa; skoro bowiem już to zro­bi­łem, nie możemy wyco­fać się z tej zna­jo­mo­ści.

Zdu­mie­nie wszyst­kich pań było tak bez­brzeżne, jak na to wła­śnie liczył. Pani Ben­net jed­nak, choć w pierw­szej chwili naj­bar­dziej zasko­czona, gdy pierw­szy wybuch rado­ści ucichł, oznaj­miła natych­miast, że od początku się tego spo­dzie­wała.

– Jakże ci jestem wdzięczna, mój naj­droż­szy! Ależ wie­dzia­łam, że wresz­cie cię prze­ko­nam. Byłam pewna, że kochasz swe dziew­częta zbyt mocno, by zlek­ce­wa­żyć taką szansę dla nich. Tak się cie­szę! I cóż za świetny żart, że posze­dłeś tam dziś rano i nie szep­ną­łeś o tym ani słówka aż do tej pory!

– No cóż, Kitty, teraz możesz już kasłać do woli – rzekł pan Ben­net i wyszedł z pokoju, by odpo­cząć nieco od burz­li­wej zmien­no­ści nastro­jów żony.

– Jakiego wspa­nia­łego ojca macie, dziew­czynki! – oznaj­miła matka, gdy zamknęły się za nim drzwi. – Nie wiem, jak kie­dy­kol­wiek zdo­ła­cie odpła­cić mu za jego dobroć; ja rów­nież, skoro już o tym mówimy. Mogę was zapew­nić, że dla sta­dła w naszym wieku zawie­ra­nie wciąż nowych zna­jo­mo­ści to nic przy­jem­nego; dla was jed­nak zro­bi­li­by­śmy wszystko. Lydio, kochana moja, choć jesteś naj­młod­sza, nie wąt­pię, że pan Bin­gley zatań­czy z tobą na naj­bliż­szym balu.

– Och! – odparła Lydia nie­ustra­sze­nie. – Wcale się nie boję! Choć jestem naj­młod­sza, to jed­nak naj­wyż­sza.

Pozo­stała część wie­czoru upły­nęła im na roz­wa­ża­niach, po jakim cza­sie pan Bin­gley złoży panu Ben­ne­towi rewi­zytę, i na docie­ka­niach, czy powinny zapro­sić go wów­czas na obiad4.

Rozdział III

Nie­koń­czą­cych się pytań, któ­rymi pani Ben­net, przy pomocy wszyst­kich pię­ciu córek, zasy­py­wała męża, nie było dość, aby uzy­skać zado­wa­la­jący opis pana Bin­gleya. Przy­pusz­czały szturm na różne spo­soby – docie­ka­jąc wprost, pod­su­wa­jąc domy­sły lub snu­jąc przy­pusz­cze­nia, on jed­nak uni­kał zręcz­nie wszel­kich puła­pek, i wresz­cie musiały zdać się na wywiad z dru­giej ręki, czyli na sąsiadkę, lady Lucas. Spra­woz­da­nie wypa­dło nad­zwy­czaj pomyśl­nie. Sir Wil­liam był wprost zachwy­cony. Opi­sy­wał pana Bin­gleya jako dość mło­dego, nie­zwy­kle przy­stoj­nego, nad­zwy­czaj uprzej­mego, a co naj­lep­sze, żywią­cego szczery zamiar poja­wie­nia się na naj­bliż­szym balu wraz z dużym towa­rzy­stwem. Była to doprawdy wspa­niała wia­do­mość! Od upodo­ba­nia do tańca zale­d­wie krok do kochli­wo­ści, co budziło nadzieję, że pan Bin­gley ma praw­dzi­wie czułe serce.

– Jeśli tylko jedna z moich córek osią­dzie szczę­śli­wie w Nether­field – rze­kła pani Ben­net do męża – a pozo­stałe znajdą rów­nie dobre par­tie, nie będę życzyć sobie niczego wię­cej.

Po kilku dniach pan Bin­gley odwie­dził pana Ben­neta i spę­dził z nim około dzie­się­ciu minut w biblio­tece. Żywił przy tym nadzieję, że uda mu się poznać młode damy, o któ­rych uro­dzie sły­szał tak wiele, jed­nak został przy­jęty jedy­nie przez ich ojca. Panie miały nieco wię­cej szczę­ścia – z okna na pię­trze mogły bowiem podzi­wiać jego błę­kitny sur­dut, jak i czar­nego konia, któ­rego dosia­dał.

Nie­ba­wem wysłano do Nether­field zapro­sze­nie na obiad, i pani Ben­net już pla­no­wała, jakie potrawy poda, by dać dowód swoim talen­tom gospo­dyni, gdy nade­szła odpo­wiedź, wska­zu­jąca nie­zbi­cie, że wizyta ule­gnie opóź­nie­niu. Pan Bin­gley musiał naza­jutrz udać się do mia­sta, a więc nie będzie mógł cie­szyć się zaszczy­tem przy­ję­cia zapro­sze­nia, etc., etc. Pani Ben­net uczuła silne wzbu­rze­nie. Nie potra­fiła sobie wyobra­zić, jakie to sprawy mógł mieć do zała­twie­nia w mie­ście nowy sąsiad tak rychło po przy­jeź­dzie do Hert­ford­shire, i zaczęła oba­wiać się, że będzie wciąż jeź­dził to tu, to tam, nie zagrze­wa­jąc miej­sca w Nether­field, gdzie powi­nien wszak osiąść na dobre. Lady Lucas uśmie­rzyła nieco jej nie­po­kój, snu­jąc domy­sły, że być może pan Bin­gley udał się do Lon­dynu, by przy­wieźć ze sobą więk­sze towa­rzy­stwo na nad­cho­dzący bal, nie­ba­wem zaś nade­szła wieść, że istot­nie ma do niego przy­je­chać z tej oka­zji dwa­na­ście pań i sied­miu dżen­tel­me­nów. Dziew­częta zmar­twiły się bar­dzo tak dużą liczbą dam; na dzień przed balem poja­wiła się jed­nak pocie­sza­jąca wia­do­mość, że z Lon­dynu przy­je­chało ich jedy­nie sześć – pięć sióstr gospo­da­rza i jego kuzynka. Kiedy zaś weszły do sali balo­wej, prze­ko­nały się, że nowo przy­by­łych jest zale­d­wie pię­cioro – pan Bin­gley, jego dwie sio­stry, mąż star­szej z nich i jesz­cze jeden młody czło­wiek.

Pan Bin­gley oka­zał się przy­stojny i uprzejmy; miał miłą twarz i pełen pro­stoty spo­sób bycia, pozba­wiony afek­ta­cji. Jego sio­strom nie bra­ko­wało urody, ubrane zaś były mod­nie. Szwa­gier, pan Hurst, mógł jedy­nie z daleka uda­wać dżen­tel­mena, nato­miast przy­ja­ciel pana Bin­gleya, nie­jaki pan Darcy, przy­cią­gał uwagę wysoką, szczu­płą syl­wetką, regu­lar­no­ścią rysów, jak i przy­mio­tem, o któ­rym wieść obie­gła całą salę już w pięć minut po jego nadej­ściu, a mia­no­wi­cie, docho­dem w wyso­ko­ści dzie­się­ciu tysięcy fun­tów rocz­nie. Pano­wie natych­miast uznali, że świetny z niego chłop, panie orze­kły, iż jest znacz­nie przy­stoj­niej­szy od pana Bin­gleya, wszy­scy zaś przez pół wie­czoru popa­try­wali na niego z zachwy­tem – aż do chwili, gdy prze­ko­nano się, że brak mu dobrego wycho­wa­nia, przez co stra­cił względy w oczach towa­rzy­stwa. Był bowiem tak dumny, wywyż­szał się nad innych tak dalece i oka­zy­wał im tak silną dez­apro­batę, że nawet ogromna posia­dłość w Der­by­shire nie uchro­niła go przed opi­nią, że twarz ma nie­przy­jemną, wręcz odpy­cha­jącą, i nie warto nawet porów­ny­wać go z przy­ja­cielem.

Pan Bin­gley szybko zazna­jo­mił się ze wszyst­kimi lokal­nymi oso­bi­sto­ściami, a był przy tym żywy i bez­po­średni, wziął udział we wszyst­kich tań­cach, następ­nie zaś wyra­ził wielki żal, że bal koń­czy się tak wcze­śnie, i wspo­mniał, że zamy­śla urzą­dzić zabawę taneczną w Nether­field. Bez dwóch zdań, nie bra­ko­wało mu zalet. Cóż za kon­trast z jego przy­ja­cie­lem! Pan Darcy zatań­czył jedy­nie raz z panną Hurst i raz z panną Bin­gley, odmó­wił zawar­cia zna­jo­mo­ści z jaką­kol­wiek inną damą, zaś resztę wie­czoru spę­dził na prze­chadz­kach po sali i kilku krót­kich roz­mo­wach, ale wyłącz­nie z oso­bami, z któ­rymi przy­szedł na bal. Opi­nia na jego temat ugrun­to­wała się więc tym prę­dzej. Uznano, że na całym świe­cie nie ma bar­dziej zaro­zu­mia­łego i nie­sym­pa­tycz­nego gbura; wszy­scy też wyra­żali nadzieję, że już ni­gdy nie zjawi się w oko­licy. Wśród naj­za­go­rzal­szych kry­ty­ków pana Darcy’ego zna­la­zła się pani Ben­net – oprócz ogól­nej dez­apro­baty wobec jego zacho­wa­nia, zapa­łała do niego szcze­gólną nie­chę­cią, gdyż ubli­żył jed­nej z jej córek.

Z powodu nie­do­sta­tecz­nej liczby obec­nych na balu panów Eli­za­beth Ben­net była zmu­szona prze­sie­dzieć na kana­pie dwa tańce. Tym­cza­sem pan Darcy sta­nął dość bli­sko niej, aby mogła sły­szeć jego roz­mowę z panem Bin­gleyem, który zre­zy­gno­wał na kilka minut z zabawy, by namó­wić przy­ja­ciela, aby dołą­czył do tań­czą­cych.

– Doprawdy, Darcy – zwró­cił się do niego. – Musisz zatań­czyć. Nie mogę patrzeć, jak bez­sen­sow­nie ster­czysz tutaj cał­kiem sam. Taniec z pew­no­ścią dobrze by ci zro­bił.

– Nie mam zamiaru. Dobrze wiesz, że tego nie zno­szę; mogę tań­czyć jedy­nie z kimś, kogo znam dosko­nale. W zaist­nia­łych oko­licz­no­ściach byłoby to dla mnie tor­turą. Twoje sio­stry mają już part­ne­rów, a na tej sali nie ma ani jed­nej kobiety, z którą mógł­bym zatań­czyć z przy­jem­no­ścią.

– Co za szczę­ście, że nie jestem tak wybredny jak ty! – rzu­cił pan Bin­gley. – Na honor, ni­gdy dotąd nie spo­tka­łem tak wielu miłych panien jak dzi­siej­szego wie­czoru, a nie­które z nich wydają się nie­zwy­kle uro­dziwe.

– Ty tań­czysz z jedyną ładną dziew­czyną na tej sali – odparł pan Darcy, przy­glą­da­jąc się naj­star­szej pan­nie Ben­net.

– Ach! To naj­pięk­niej­sza istota, jaką widzia­łem w życiu! Ale tuż za tobą sie­dzi jedna z jej sióstr, także bar­dzo ładna, jak rów­nież nader miła. Pozwól, że popro­szę moją part­nerkę, aby ci ją przed­sta­wiła.

– O kim mówisz? – odwró­cił się i omiótł spoj­rze­niem Eli­za­beth, a gdy to zauwa­żyła, prze­niósł wzrok na przy­ja­ciela i rzekł chłodno: – Wygląda zno­śnie, ale nie jest dość ładna, bym się na nią sku­sił; zresztą nie jestem w nastroju, by nad­ska­ki­wać mło­dym damom, które zostały zlek­ce­wa­żone przez innych dżen­tel­me­nów. Wra­caj lepiej do swo­jej part­nerki, by podzi­wiać jej piękny uśmiech, zamiast tra­cić tu czas ze mną.

Pan Bin­gley posłu­chał tej rady. Pan Darcy odszedł, zaś Eli­za­beth pozo­stała na swoim miej­scu, wzbu­rzona uczu­ciami dale­kimi od przy­ja­znych. Mimo to z emfazą opo­wie­działa następ­nie o tym zda­rze­niu przy­ja­ciół­kom; miała bowiem żywe, wesołe uspo­so­bie­nie i chęt­nie szu­kała oka­zji do żar­tów.

Wie­czór upły­wał przy­jem­nie wszyst­kim człon­kom rodziny. Pani Ben­net patrzyła z zado­wo­le­niem, jak towa­rzy­stwo z Nether­field zachwyca się jej naj­star­szą lato­ro­ślą. Pan Bin­gley zatań­czył z nią dwu­krot­nie, a jego sio­stry wyraź­nie ją wyróż­niały. Jane była z tego tak samo zado­wo­lona jak jej matka, choć wyra­żała radość sub­tel­niej. Eli­za­beth cie­szyła się wraz z nią. Mary sły­szała, jak chwa­lono ją przed panną Bin­gley jako naj­zdol­niej­szą pannę w sąsiedz­twie, zaś Cathe­rine i Lydii nie bra­ko­wało part­ne­rów do tańca, co wystar­czyło, aby obie uznały wie­czór za udany. Dla­tego też w dobrych nastro­jach wró­ciły do Long­bo­urn – wio­ski, w któ­rej Ben­netowie uwa­żani byli za naj­sza­cow­niej­szą rodzinę wśród miesz­kań­ców. Pan Ben­net nie spał jesz­cze, gdy wró­ciły. Pod­czas lek­tury ksią­żek zwy­kle zapo­mi­nał o upły­wie czasu, tym razem zaś cze­kał na rela­cję o prze­biegu wie­czoru, z któ­rym wią­zano wszak ogromne nadzieje. Po cichu liczył, że jego mał­żonka roz­cza­ruje się panem Bin­gleyem; rychło oka­zało się jed­nak, że stało się zupeł­nie ina­czej.

– Ach! Mój drogi! – zawo­łała, wcho­dząc do pokoju. – Cóż za uro­czy wie­czór, jaki wspa­niały bal! Żałuję jedy­nie, że cię tam nie było. Wszy­scy wprost zachwy­cali się naszą Jane. Prze­ści­gali się w kom­ple­men­tach, a pan Bin­gley uznał ją za pięk­ność i zatań­czył z nią dwu­krot­nie! Tylko pomyśl, mój kochany; zatań­czył z nią dwu­krot­nie! I była jedyną panną, którą popro­sił do tańca po raz drugi. Naj­pierw zatań­czył z panną Lucas. Nie wiem, doprawdy, jak to wytrzy­mał! Wcale mu się nie podo­bała, zresztą nie dziwi mnie to wcale; potem zaś dostrzegł Jane, która aku­rat tań­czyła, i był nią zauro­czony. Zaczął o nią roz­py­ty­wać, zostali sobie przed­sta­wieni, a potem popro­sił ją o dwa kolejne tańce. Potem zatań­czył dwa razy z panną King; póź­niej, rów­nież dwa razy, z Marią Lucas, następ­nie znów dwu­krot­nie tań­czył z Jane, a potem były dwa tańce z Lizzy, zaś boulan­gera…5

– Gdyby miał dla mnie choć cień współ­czu­cia – wykrzyk­nął jej mąż nie­cier­pli­wie – nie zatań­czyłby nawet połowy tego! Na litość boską, prze­stań opo­wia­dać mi, z kim tań­czył pan Bin­gley. Że też nie skrę­cił kostki przed balem!

– Ach, mój drogi, on mi się naprawdę podoba. Jest taki przy­stojny! A jego sio­stry są wprost uro­cze. Ni­gdy w życiu nie widzia­łam ele­gant­szych stro­jów. Moim zda­niem koronka przy sukni pani Hurst…

W tejże chwili ponow­nie jej prze­rwano. Pan Ben­net nie chciał sły­szeć ani słowa wię­cej na temat stro­jów. Jego żona była więc zmu­szona szu­kać innego tematu. Z wiel­kim roz­go­ry­cze­niem oraz pewną prze­sadą opo­wie­działa mu o obu­rza­ją­cej nie­uprzej­mo­ści pana Darcy’ego.

– Mogę cię jed­nak zapew­nić – dodała – że Lizzy nie­wiele na tym straci, że mu się nie spodo­bała; to wyjąt­kowo nie­przy­jemny, wprost okropny czło­wiek, któ­remu nie warto się podo­bać. Ta jego duma i zaro­zu­mia­łość były po pro­stu nie do wytrzy­ma­nia! Cho­dził to tu, to tam, taki zado­wo­lony z sie­bie! A nie jest dość przy­stojny, by zasłu­gi­wać choćby na jeden taniec! Żałuję, że cię nie było z nami, mój naj­droż­szy, i nie mogłeś poczę­sto­wać go ciętą ripo­stą. Znie­lu­bi­łam go na amen.

Rozdział IV

Kiedy Jane i Eli­za­beth zna­la­zły się same, ta pierw­sza, dotąd powścią­gliwa w pochwa­łach na temat pana Bin­gleya, wyznała sio­strze, jak bar­dzo w isto­cie jej się spodo­bał.

– Jest aku­rat taki, jaki powi­nien być każdy młody czło­wiek – rze­kła – roz­sądny, pogodny, o żywym uspo­so­bie­niu; ni­gdy dotąd nie spo­tka­łam rów­nie miłego mło­dzieńca: jest tak bez­po­średni, choć maniery ma przy tym wprost nie­ska­zi­telne!

– Jest rów­nież przy­stojny – odparła Eli­za­beth – a jeśli to moż­liwe, młody czło­wiek powi­nien speł­niać także ten waru­nek. Jest zatem dosko­nały pod każ­dym wzglę­dem.

– Pochle­bił mi nie­zwy­kle, pro­sząc mnie drugi raz do tańca. Nie ocze­ki­wa­łam takiego kom­ple­mentu.

– Czyżby? Ja nie byłam zdzi­wiona. Dzieli nas jed­nak ogromna róż­nica. Kom­ple­menty są dla cie­bie zawsze zasko­cze­niem, dla mnie zaś: prze­ciw­nie. Cóż w tym dziw­nego, że zatań­czył z tobą dwu­krot­nie? Musiał z pew­no­ścią dostrzec, że jesteś pięć razy ład­niej­sza od wszyst­kich pozo­sta­łych dam. Z pew­no­ścią nie popro­sił cię do tańca jedy­nie z uprzej­mo­ści. Tak czy siak rze­czy­wi­ście nie mam mu nic do zarzu­ce­nia. Jeśli cho­dzi o mnie, możesz się nim zachwy­cać. Podo­bali ci się dotąd pano­wie o wiele głupsi od niego.

– Moja droga Lizzy!

– Och, wiesz prze­cież, że zbyt łatwo obda­rzasz sym­pa­tią ludzi. W nikim nie widzisz wad. Cały świat jawi ci się jako dobry i miły. Ni­gdy w życiu nie powie­dzia­łaś o nikim złego słowa.

– Sta­ram się nie osą­dzać innych zbyt szybko, ale zawsze mówię to, co myślę.

– Wiem o tym i tego wła­śnie w tobie nie rozu­miem. Nie brak ci roz­sądku, a jed­nak nie dostrze­gasz ludz­kich przy­war i głu­poty! Wielu jest takich, któ­rzy udają szcze­rość, to powszechne. Ale szcze­rość praw­dziwa, pozba­wiona osten­ta­cji – szczera sym­pa­tia wobec ludzi, która wyzwala w nich naj­lep­sze cechy – to twoja oso­bi­sta wizy­tówka. Jak mi się zdaje, polu­bi­łaś także sio­stry pana Bin­gleya? Nie są tak dobrze wycho­wane jak on.

– Z pew­no­ścią nie robią dobrego pierw­szego wra­że­nia. Przy dłuż­szej roz­mo­wie oka­zują się jed­nak bar­dzo miłe. Panna Bin­gley ma zamiesz­kać z bra­tem, by pro­wa­dzić mu dom; była­bym wielce zdzi­wiona, gdy­by­śmy nie zna­la­zły w niej uro­czej sąsiadki.

Eli­za­beth słu­chała w mil­cze­niu, nie­prze­ko­nana; zacho­wa­nie nowych zna­jo­mych pod­czas balu nie wzbu­dziło jej sym­pa­tii. Była bystrzej­szą obser­wa­torką niż jej sio­stra i nie miała tak łagod­nego cha­rak­teru jak ona; rze­czone damy nie oka­zały jej też żad­nej ser­decz­no­ści, co mogłoby wpły­nąć na jej osąd, nie spo­tkały się więc z jej apro­batą. W isto­cie, nie bra­ko­wało im wytwor­no­ści, a gdy wszystko szło po ich myśli, zacho­wy­wały uprzej­mość i potra­fiły robić naj­lep­sze wra­że­nie, zara­zem jed­nak cecho­wała je duma i zaro­zu­mia­łość. Były dość ładne, ukoń­czyły jedną z naj­lep­szych pry­wat­nych szkół w Lon­dy­nie, posia­dały for­tunę w wyso­ko­ści dwu­dzie­stu tysięcy fun­tów; żyły ponad stan i zada­wały się z ludźmi rów­nymi im rangą, dla­tego też były zda­nia, że mają wszel­kie powody, by myśleć dobrze o sobie, a źle o innych. Pocho­dziły z sza­no­wa­nej rodziny z pół­noc­nej Anglii i oko­licz­ność ta wyryła się w ich świa­do­mo­ści dużo głę­biej niż fakt, że zarówno one, jak i ich brat zawdzię­czali for­tunę talen­tom han­dlo­wym przod­ków.

Pan Bin­gley odzie­dzi­czył mają­tek wart nie­mal sto tysięcy fun­tów po ojcu, który miał zamiar kupić jakąś posia­dłość, jed­nak nie zdą­żył tego za życia uczy­nić. Także i syn snuł podobne plany i nie­kiedy zda­wało się, że jest o krok od decy­zji, by na stałe osiąść w swych rodzin­nych stro­nach – teraz jed­nak miał do dys­po­zy­cji piękny dom i grunty, gdzie mógł bez prze­szkód urzą­dzać polo­wa­nia, a ci, któ­rzy zdą­żyli poznać jego nie­fra­so­bli­wość, przy­pusz­czali, że być może zosta­nie na dobre w Nether­field, pozo­sta­wia­jąc tro­skę o naby­cie wła­snego dworu kolej­nym poko­le­niom.

Sio­stry życzy­łyby sobie ogrom­nie, by kupił wła­sną rezy­den­cję6; skoro jed­nak wyna­jął Nether­field, panna Bin­gley nie miała nic prze­ciwko temu, by z nim zamiesz­kać – podob­nie jak pani Hurst, któ­rej mąż mógł szczy­cić się raczej pre­zen­cją niż mająt­kiem, pra­gnęła więc trak­to­wać dom brata jak wła­sny, przy­naj­mniej wtedy, gdy jej to odpo­wia­dało. Pan Bin­gley przy­pad­kowo otrzy­mał ofertę wynajmu Nether­field House nie­całe dwa lata po osią­gnię­ciu peł­no­let­no­ści. Przy­je­chał więc, by go obej­rzeć, i już po pół godzi­nie uznał, że naj­waż­niej­sze pomiesz­cze­nia w domu budzą jego apro­batę, podob­nie jak słowa pochwały gło­szone przez wła­ści­ciela; bez­zwłocz­nie więc zawarł z nim umowę.

Pan Darcy, mimo dzie­lą­cej obu dżen­tel­me­nów cał­ko­wi­tej odmien­no­ści cha­rak­te­rów, był od lat jego wypró­bo­wa­nym przy­ja­cie­lem. Darcy lubił Bin­gleya za jego bez­po­śred­niość, otwar­tość i łagod­ność, choć sam miał zupeł­nie inne uspo­so­bie­nie, z czego zresztą wyda­wał się zado­wo­lony. Bin­gley ufał wprost bez­gra­nicz­nie w przy­jaźń Darcy’ego i ogrom­nie liczył się z jego zda­niem. Pod wzglę­dem bystro­ści umy­słu ten drugi prze­wyż­szał pierw­szego. Choć Bin­gleyowi niczego nie bra­ko­wało, Darcy góro­wał nad nim inte­li­gen­cją. Był przy tym opry­skliwy, wynio­sły, powścią­gliwy i wybredny, a jego maniery, choć wytworne, były zara­zem odpy­cha­jące. Pod tym wzglę­dem przy­ja­ciel miał nad nim ogromną prze­wagę. Bin­gley zyski­wał sym­pa­tię wszę­dzie, gdzie się poja­wił; Darcy nie­ustan­nie obra­żał wszyst­kich dookoła.

Roz­mowa na temat towa­rzy­stwa zgro­ma­dzo­nego w Mery­ton odda­wała dosko­nale uspo­so­bie­nie każ­dego z nich. Bin­gley był zda­nia, że ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkał mil­szych ludzi i pięk­niej­szych panien; wszy­scy byli wobec niego nie­zwy­kle uprzejmi i ser­deczni. Nikt nie dbał nad­mier­nie o zacho­wa­nie form, nie zacho­wy­wał się sztywno i ze wszyst­kimi udało mu się szybko zawrzeć zna­jo­mość, zaś panna Ben­net jawiła mu się jako naj­cu­dow­niej­szy z anio­łów. Darcy nato­miast widział tych samych ludzi jako nie­zbyt uro­dzi­wych i nie­umie­ją­cych nadą­żać za modą; nikt z nich nie wzbu­dził jego zain­te­re­so­wa­nia, nikt też nie oka­zał mu wzglę­dów ani ser­decz­no­ści. Panna Ben­net wydała mu się ładna, uznał jed­nak, że zbyt czę­sto się uśmie­cha.

Pani Louisa Hurst i jej sio­stra Caro­lina Bin­gley były tego samego zda­nia – ogól­nie jed­nak im się spodo­bała. Polu­biły ją i uznaw­szy, że jest uro­cza, zade­kla­ro­wały chęć bliż­szego jej pozna­nia. Skoro zaś sio­stry orze­kły w ten spo­sób, brat uznał, że ma pełne prawo zachwy­cać się panną Ben­net, ile tylko mu się żyw­nie podoba.

Rozdział V

Opo­dal Long­bo­urn miesz­kała rodzina szcze­gól­nie bli­ska pań­stwu Ben­ne­tom. Sir Wil­liam Lucas zaj­mo­wał się uprzed­nio han­dlem w Mery­ton, gdzie doro­bił się nie­zgor­szej for­tuny, następ­nie zaś, jako bur­mistrz, wygło­sił mowę na cześć króla, która przy­nio­sła mu tytuł szla­checki. Zaszczyt ten uczy­nił na nim zgoła zbyt duże wra­że­nie. Znie­chę­cił się bowiem do dotych­cza­so­wej pracy, jak i do małego mia­steczka, w któ­rym miesz­kał; porzu­cił więc jedno i dru­gie, po czym osie­dlił się wraz z rodziną w domu poło­żo­nym w odle­gło­ści około jed­nej mili od Mery­ton, który nazwał swoim nazwi­skiem. Wyrze­kł­szy się tru­dów pro­wa­dze­nia han­dlu, mógł tu do woli roz­my­ślać o wła­snej waż­no­ści i szli­fo­wać swe talenty towa­rzy­skie. Choć jego ranga wzro­sła, nie zaczął się wywyż­szać – prze­ciw­nie, oka­zy­wał aten­cję wszyst­kim. Z natury łagodny, przy­ja­zny i uczynny, pod­czas pobytu na dwo­rze kró­lew­skim nabrał także wytwor­no­ści.

Lady Lucas była kobietą nie­zwy­kle dobro­duszną, lecz pozba­wioną zmy­słu gospo­dar­no­ści, przez co pani Ben­net nie ceniła jej zbyt­nio jako sąsiadki. Para ta miała kil­koro dzieci. Naj­star­sza córka – inte­li­gentna panna, licząca sobie około dwu­dzie­stu sied­miu lat – była naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Eli­za­beth.

Było jasne, że panny Ben­net i panny Lucas muszą spo­tkać się, by wymie­nić wra­że­nia na temat balu, a zatem już następ­nego ranka te ostat­nie poja­wiły się w Long­bo­urn.

– Dla cie­bie, Char­lotto, wie­czór zaczął się doprawdy dosko­nale – rze­kła pani Ben­net uprzej­mie do panny Lucas. – To cie­bie pan Bin­gley popro­sił do pierw­szego tańca.

– Tak, ale wydaje mi się, że taniec z drugą part­nerką spra­wił mu wię­cej przy­jem­no­ści.

– Ach, cho­dzi ci o Jane; wszak tań­czył z nią dwu­krot­nie. Istot­nie, wyglą­dało na to, że mu się spodo­bała. W rze­czy samej, wydaje mi się, że tak wła­śnie było… coś nie­coś o tym sły­sza­łam…. ale nie wiem dokład­nie… coś o panu Robin­so­nie.

– Być może sły­szała pani o roz­mo­wie pana Bin­gleya i Robin­sona; chyba wspo­mi­na­łam o tym? Pan Robin­son zapy­tał, jak mu się podoba towa­rzy­stwo w Mery­ton, i czy nie sądzi, że na sali znaj­duje się wiele pięk­nych kobiet, i którą z nich uważa za naj­ład­niej­szą. Na co natych­miast padła odpo­wiedź na to ostat­nie pyta­nie: „Och, naj­star­sza z panien Ben­net, bez wąt­pie­nia, każdy z pew­no­ścią odpo­wie­działby tak samo”.

– Doprawdy! No cóż, bar­dzo zde­cy­do­wana opi­nia… wygląda na to… ale jesz­cze może być i tak, że nic z tego nie będzie.

– To, co ja sły­sza­łam, podoba mi się bar­dziej niż słowa, które doszły do cie­bie, Elizo – rze­kła Char­lotte. – Pan Darcy, w prze­ci­wień­stwie do jego przy­ja­ciela, nie ma nic mądrego do powie­dze­nia, czyż nie? Biedna Liz­zie! Zostać uznaną za zale­d­wie „zno­śną”!

– Bar­dzo cię pro­szę, nie kładź jej aby do głowy, żeby prze­jęła się tym, jak ją potrak­to­wał. Ten czło­wiek jest tak nie­przy­jemny, że zyskać jego sym­pa­tię byłoby nie­szczę­ściem. Pani Long mówiła mi wczo­raj, że sie­dział obok niej przez pół godziny, i ani razu nie otwo­rzył ust.

– Czy jest mama tego pewna? Czy to nie pomyłka? – spy­tała Jane. – Z pew­no­ścią sama widzia­łam, jak pan Darcy z nią roz­ma­wiał.

– Tak! Bo zapy­tała go wresz­cie, jak mu się podoba w Nether­field, a więc musiał odpo­wie­dzieć; dodała jed­nak, że wyglą­dał przy tym na zeźlo­nego, że się do niego ode­zwała.

– Panna Bin­gley mówiła mi – rze­kła Jane – że ni­gdy się wiele nie odzywa do nikogo, z wyjąt­kiem osób zaprzy­jaź­nio­nych. W sto­sunku do nich zacho­wuje się cał­kiem uprzej­mie.

– Nie wie­rzę w ani jedno słowo, moja droga. Gdyby był uprzejmy, roz­ma­wiałby z panią Long. Ale domy­ślam się, jak to z nim jest. Wszy­scy mówią, że to nie­zwy­kle dumny czło­wiek; z pew­no­ścią usły­szał gdzieś, że pani Long nie trzyma powozu, a na bal przy­je­chała wyna­jętą dorożką.

– Nie mam do niego pre­ten­sji o to, że nie roz­ma­wiał z panią Long – stwier­dziła panna Lucas. – Powi­nien był jed­nak zatań­czyć z Elizą.

– Przy następ­nej oka­zji, Lizzy – rze­kła matka do córki – na twoim miej­scu nie zatań­czy­ła­bym z nim nawet jeden raz.

– Przy­pusz­czam, że mogę mamie obie­cać, że ni­gdy z nim nie zatań­czę.

– Jeśli o mnie cho­dzi – powie­działa panna Lucas – jego duma nie wydaje mi się bar­dzo obraź­liwa, ponie­waż widzę dla niej uza­sad­nie­nie. Trudno się dzi­wić, że młody czło­wiek z takiej rodziny, z taką for­tuną, któ­remu wszystko sprzyja, ma o sobie wyso­kie mnie­ma­nie. Jeśli mogę tak powie­dzieć, on ma prawo być dumny.

– Masz cał­ko­witą rację – odparła Eli­za­beth – i bez trudu wyba­czy­ła­bym mu jego dumę, gdyby nie ura­ził mojej.

– Duma – zauwa­żyła Mary, zawsze prze­ko­nana o głębi swych prze­my­śleń – jest, jak mi się zdaje, grze­chem bar­dzo czę­sto spo­ty­ka­nym. Wszystko, co dotąd prze­czy­ta­łam, upew­nia mnie, że wręcz nad­zwy­czaj roz­po­wszech­nio­nym; że natura ludzka jest nań wyjąt­kowo podatna, a zatem bar­dzo nie­wielu z nas nie chełpi się ni­gdy taką czy inną zaletą, praw­dziwą czy wyobra­żoną. Próż­ność i duma to dwie różne rze­czy, choć uży­wamy tych słów zamien­nie. Można być dum­nym, nie będąc przy tym próż­nym. Duma tyczy się tego, co sami o sobie myślimy, próż­ność zaś tego, jak chcie­li­by­śmy być widziani przez innych.

– Gdy­bym ja był tak bogaty, jak pan Darcy – zawo­łał młody Lucas, który przy­je­chał w odwie­dziny wraz z sio­strami – dumę miał­bym sobie za nic. Trzy­mał­bym sforę psów goń­czych i wypi­jał co dzień butelkę wina.

– W takim razie pił­byś dużo wię­cej, niż powi­nie­neś – orze­kła pani Ben­net – gdy­bym to zoba­czyła, natych­miast zabra­ła­bym ci butelkę.

Chło­pak sprze­ci­wił się temu, pani Ben­net obsta­wała przy swoim, twier­dząc, że tak wła­śnie by zro­biła, i tak spie­rali się aż do końca wizyty.

Rozdział VI

Panie z Long­bo­urn odwie­dziły Nether­field po nie­dłu­gim cza­sie. Wkrótce, zgod­nie z oby­cza­jem, zło­żono im więc rewi­zytę. Ujmu­jące zacho­wa­nie panny Ben­net zyskało jej znów więk­szą sym­pa­tię pani Hurst i panny Bin­gley; i choć matkę dziew­cząt uznano za nie­zno­śną, a młod­sze sio­stry za nie­warte roz­mowy, to obie panie pałały chę­cią zawar­cia bliż­szej zna­jo­mo­ści z dwójką naj­star­szych dziew­cząt. Jane była tym zachwy­cona, Eli­za­beth jed­nak dostrze­gała ich wynio­słe zacho­wa­nie, także wobec swo­jej sio­stry, i nie potra­fiła ich polu­bić; szcze­gól­nie że była prze­ko­nana, iż wysi­lają się na uprzej­mość jedy­nie z powodu sym­pa­tii, którą obda­rzył naj­star­szą pannę Ben­net ich brat. Przy każ­dym spo­tka­niu oka­zy­wał jej względy, Eli­za­beth zaś widziała wyraź­nie, że Jane, któ­rej pan Bin­gley spodo­bał się od pierw­szego wej­rze­nia, jest na naj­lep­szej dro­dze, by zako­chać się w nim na dobre. Z rado­ścią kon­sta­to­wała przy tym, że zauro­cze­nie sio­stry nie jest widoczne dla świata, ponie­waż Jane łączyła dużą uczu­cio­wość ze spo­koj­nym, pogod­nym uspo­so­bie­niem, które chro­niło ją przed podej­rze­niami nie­dy­skret­nych bliź­nich. Uczy­niła takie spo­strze­że­nie w roz­mo­wie z panną Lucas.

– Być może dobrze jest zacho­wać taką powścią­gli­wość – odparła Char­lotte – ale nie­kiedy staje się to prze­kleń­stwem. Jeśli kobieta ukrywa swój afekt rów­nie zręcz­nie przed tym, któ­rego nim obda­rzyła, może prze­ga­pić oka­zję, by go usi­dlić; a wtedy świa­do­mość, że świat się o niczym nie dowie, jest dla niej mar­nym pocie­sze­niem. Pra­wie każde uczu­cie nie­sie za sobą tyleż wdzięcz­no­ści, co próż­no­ści, i lepiej nie pozo­sta­wiać go wła­snemu losowi. Każdy potrafi zro­bić pierw­szy krok, wystar­czy, że ktoś nam się tro­chę spodoba, nie­wielu jed­nak umie poko­chać praw­dzi­wie, nie otrzy­mu­jąc sygna­łów świad­czą­cych o wza­jem­no­ści. W dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć kobieta powinna poka­zy­wać po sobie wię­cej uczuć gosz­czą­cych w jej sercu niż mniej. Bin­gley­owi z pew­no­ścią podoba się twoja sio­stra, ale bez żad­nej zachęty z jej strony być może skoń­czy się na samej sym­pa­tii.

– Ależ ona zachęca go na tyle, na ile pozwala jej natura. Jeśli nawet ja widzę, jak bar­dzo jej na nim zależy, musiałby być doprawdy pro­sta­kiem, żeby tego nie dostrzec.

– Pamię­taj, Elizo, że on nie zna uspo­so­bie­nia Jane tak dobrze jak ty.

– Ale jeśli kobieta sprzyja męż­czyź­nie i nie wysila się zbyt­nio, by to ukryć, on prze­cież powi­nien się tego domy­ślić.

– Być może jeśli spę­dza z nią dość czasu. Jed­nak choć Bin­gley i Jane widują się czę­sto, to nie spę­dzają wów­czas wielu wspól­nych godzin; zawsze też towa­rzy­szy im duża, mie­szana kom­pa­nia, dla­tego nie mogą poświę­cić się bez reszty roz­mo­wie. Jane powinna więc robić jak naj­lep­szy uży­tek z każ­dej chwili, w któ­rej jego uwaga sku­piona jest na niej. Kiedy już będzie go pewna, znaj­dzie dość czasu, by zako­chać się w nim tak mocno, jak zechce.

– To dobry plan – odparła Eli­za­beth – dla panny, która myśli tylko o tym, żeby dobrze wyjść za mąż; gdy­bym chciała za wszelką cenę zdo­być boga­tego męża, albo też męża w ogóle, sko­rzy­sta­ła­bym z two­jej rady. Jane jed­nak nie myśli w ten spo­sób; ona nie działa z pre­me­dy­ta­cją. Być może sama nawet nie jest jesz­cze pewna, jak dalece jest nim zain­te­re­so­wana, ani nie zasta­na­wia się, czy to roz­sądne. Zna go prze­cież tak krótko. Zatań­czyła z nim cztery razy w Mery­ton; potem widziała go przez jeden ranek w jego wła­snej posia­dło­ści, a potem czte­ro­krot­nie jadła w jego towa­rzy­stwie obiad. To doprawdy zbyt mało, by mogła dobrze go poznać.

– Ow­szem, gdy tak to przed­sta­wiasz. Gdyby istot­nie jedy­nie jadła z nim obiad, mogłaby jedy­nie dowie­dzieć się, czy ma dobry ape­tyt; pamię­taj jed­nak, że ozna­cza to wspól­nie spę­dzone cztery wie­czory, a w takim cza­sie można zdzia­łać doprawdy bar­dzo wiele.

– Tak, cztery wie­czory to z pew­no­ścią dość czasu, by stwier­dzić, że oboje wolą grać w oczko7 niż w komersa8; jeśli jed­nak cho­dzi o istotne przy­mioty, sądzę, że dowie­dzieli się o sobie nawza­jem raczej nie­wiele.

– Cóż – pod­su­mo­wała Char­lotte – z całego serca życzę Jane szczę­ścia. Gdyby miała wyjść za niego za mąż choćby jutro, myślę, że ma takie same szanse być szczę­śliwą, jak gdyby stu­dio­wała jego wady i zalety przez cały rok. Szczę­ście w mał­żeń­stwie jest wyłącz­nie kwe­stią przy­padku. Jeśli ludzie poznają się dobrze przed ślu­bem, a nawet jeśli łączą ich podo­bień­stwa, nie spra­wia to, że są razem szczę­śliwsi. Zdążą jesz­cze oboje zmie­nić się na tyle, by przy­spo­rzyło im to zgry­zoty; dla­tego też lepiej wie­dzieć jak naj­mniej o ska­zach cha­rak­teru czło­wieka, z któ­rym mamy spę­dzić resztę życia.

– Roz­śmie­szasz mnie, Char­lotte; ale nie masz racji. Sama to wiesz, i wiesz także, że i ty nie postą­pi­ła­byś w ten spo­sób.

Zajęta obser­wo­wa­niem wzglę­dów, jakie pan Bin­gley oka­zy­wał jej star­szej sio­strze, Eli­za­beth nie zauwa­żyła nawet, że jego przy­ja­ciel zaczął obda­rzać ją zain­te­re­so­wa­niem. Pan Darcy począt­kowo nie chciał nawet przy­znać, że jest ładna; patrzył na nią bez zachwytu pod­czas balu, a gdy się póź­niej spo­tkali, spo­glą­dał na nią jedy­nie po to, by ją kry­ty­ko­wać. Jed­nak im bar­dziej zawzię­cie dowo­dził sobie i swym przy­ja­cio­łom, że rysy Eli­za­beth pozba­wione są wszel­kiego uroku, tym bar­dziej prze­ko­ny­wał się, jak silne wra­że­nie czyni na nim inte­li­gentne spoj­rze­nie jej ciem­nych oczu. Temu odkry­ciu towa­rzy­szyły inne, rów­nie prze­ra­ża­jące. Choć obser­wu­jąc ją, wychwy­cił nie­je­den defekt jej figury, któ­rej daleko było do per­fek­cyj­nej syme­trii, zara­zem był zmu­szony przy­znać, że jest drobna i zwinna; i choć był zda­nia, że nie jest dość wyro­biona towa­rzy­sko, by odna­leźć się w wiel­kim świe­cie, nie potra­fił oprzeć się jej bez­pre­ten­sjo­nal­nej weso­ło­ści. Eli­za­beth nie miała o tym poję­cia; był dla niej jedy­nie czło­wie­kiem, który poka­zał się od jak naj­gor­szej strony, ją zaś uznał za nie dość ładną, by choć raz z nią zatań­czyć.

On tym­cza­sem nabrał chęci, by poznać ją lepiej, i chcąc uczy­nić pierw­szy krok ku nawią­za­niu roz­mowy, zaczął przy­słu­chi­wać się kon­wer­sa­cji, w któ­rej brała wła­śnie udział. Nie umknęło to uwa­dze Eli­za­beth. Miało to miej­sce u sir Wil­liama Lucasa, gdzie zgro­ma­dziło się liczne towa­rzy­stwo.

– Co też myśli sobie pan Darcy – powie­działa do Char­lotte – pod­słu­chu­jąc moją roz­mowę z puł­kow­ni­kiem For­ste­rem?

– Na to pyta­nie może ci odpo­wie­dzieć jedy­nie on sam.

– Jeśli zrobi to ponow­nie, nie omiesz­kam dać mu do zro­zu­mie­nia, że przej­rza­łam jego zamiary. Szuka wszę­dzie oka­zji do drwin, jeśli więc czym prę­dzej sama nie rzucę mu wyzwa­nia, nie­ba­wem doj­dzie do tego, że zacznę się go lękać.

Pan Darcy pod­szedł do nich po chwili i choć nie zdra­dzał chęci roz­po­czę­cia poga­wędki, panna Lucas jęła nama­wiać przy­ja­ciółkę, by speł­niła swoje groźby, co natych­miast spro­wo­ko­wało Eli­za­beth do dzia­ła­nia. Odwró­ciła się więc i rze­kła:

– Czy nie sądzi pan, panie Darcy, że uży­łam wyjąt­kowo zręcz­nych słów, naga­bu­jąc puł­kow­nika For­stera, aby wydał dla nas bal w Mery­ton?

– Z pew­no­ścią try­skała pani przy tym ener­gią; na ten temat jed­nak damy zawsze roz­pra­wiają z oży­wie­niem.

– Nie jest pan dla nas łaskawy.

– Nie­ba­wem to ona będzie naga­by­wana – rze­kła panna Lucas. – Mam zamiar otwo­rzyć pia­nino, Elizo, a wiesz, co to ozna­cza.

– Doprawdy dziwna z cie­bie przy­ja­ciółka! Zawsze upie­rasz się, abym śpie­wała i grała przed wszyst­kimi! Gdyby moja próż­ność sku­piała się na muzyce, była­byś doprawdy bez­cenna; lecz w mojej sytu­acji wola­ła­bym nie zasia­dać przed tymi, któ­rzy mają z pew­no­ścią zwy­czaj słu­chać naj­lep­szych wyko­naw­ców.

Panna Lucas nale­gała jed­nak, Eli­za­beth ule­gła więc wresz­cie.

– No cóż, jak trzeba, to trzeba. – Rzu­ciła jed­nak panu Darcy’emu mroczne spoj­rze­nie, po czym dodała: – Jak mówi stare przy­sło­wie, które wszy­scy tu obecni oczy­wi­ście znają: „Nie wsa­dzaj nosa do cudzego prosa”; a zatem idę wsa­dzić swój nos w nuty.

Jej występ, choć z pew­no­ścią daleki od dosko­na­łego, był przy­jemny dla ucha. Po jed­nym czy dwóch utwo­rach, zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć na prośby o kolejną pieśń, przy pia­ni­nie skwa­pli­wie zastą­piła ją Mary – jako brzyd­kie kaczątko w rodzi­nie pra­co­wała bowiem ciężko, zdo­by­wa­jąc wie­dzę i umie­jęt­no­ści, i zawsze gotowa była się nimi pochwa­lić.

Mary bra­ko­wało talentu, jak i gustu, zaś próż­ność, naka­zu­jąca jej uczyć się pil­nie, czy­niła ją zara­zem pedan­tyczną i zaro­zu­miałą w stop­niu, który byłby nie­zno­śny nawet u osoby o znacz­nie więk­szych osią­gnię­ciach. Eli­za­beth słu­chano dużo chęt­niej, była bowiem swo­bodna i bez­pre­ten­sjo­nalna, mimo że nie grała nawet w poło­wie tak dobrze jak jej młod­sza sio­stra. Choć Mary zagrała długi i trudny utwór, zdo­łała zdo­być uzna­nie publicz­no­ści dopiero dzięki skocz­nym pie­śniom szkoc­kim i irlandz­kim, o które pro­siły ją młod­sze sio­stry. Gdy im ule­gła, puściły się w pląsy z mło­dymi Luca­sami, po chwili zaś dołą­czyło do nich ocho­czo kilku ofi­ce­rów.

Pan Darcy stał w pobliżu, mil­czą­cym potę­pie­niem dając do zro­zu­mie­nia, co myśli o takim spo­so­bie spę­dza­nia wie­czoru, wyklu­cza­ją­cym wszak moż­li­wość roz­mowy. Zato­pił się w myślach tak dalece, że nie zauwa­żył nawet, że pod­szedł do niego sir Wil­liam, który po chwili zwró­cił się do niego:

– Jakże wspa­niale bawią się ci mło­dzi ludzie, czyż nie, panie Darcy! Nie ma wszak lep­szej rze­czy niż taniec. Oso­bi­ście jestem zda­nia, że to naj­sto­sow­niej­sza roz­rywka dla wytwor­nego towa­rzy­stwa.

– Z pew­no­ścią, sir; ma też tę zaletę, że kochają go rów­nież towa­rzy­stwa mniej wytworne, i to na całym świe­cie. Każdy dzi­kus potrafi tań­czyć.

Sir Wil­liam skwi­to­wał tę uwagę uśmie­chem.

– Pań­ski przy­ja­ciel radzi sobie z tą sztuką dosko­nale – dodał po krót­kiej pau­zie, kiedy spo­strzegł, że Bin­gley dołą­czył do zabawy. – Nie wąt­pię, że i pan jest nie mniej od niego uta­len­to­wany.

– Jestem pewny, że w Mery­ton widział pan, jak tań­czę, sir.

– Istot­nie, i widok ten spra­wił mi doprawdy ogromną przy­jem­ność. Czy bywa pan czę­sto na tań­cach w St. James9?

– Ni­gdy, sir.

– Czy nie sądzi pan, że wnę­trza tego przy­bytku two­rzą ide­alną sce­ne­rię dla tańca?

– Sta­ram się ni­gdy nie tań­czyć w żad­nym przy­bytku, gdy tylko mogę tego unik­nąć.

– Domy­ślam się, że masz pan dom w Lon­dy­nie?

Pan Darcy przy­tak­nął.

– Sam myśla­łem kie­dyś, by się tam prze­nieść; ogrom­nie prze­pa­dam za bywa­niem w naj­lep­szym towa­rzy­stwie. Nie byłem jed­nak pewien, czy pani Lucas będzie się tam dobrze czuła.

Umilkł na chwilę w nadziei, że doczeka się odpo­wie­dzi, jego towa­rzysz jed­nak ani myślał mu jej udzie­lić. W tejże chwili prze­szła obok nich Eli­za­beth, sir Wil­liam więc, chcąc wyka­zać się wobec niej galan­te­rią, zawo­łał:

– Moja droga panno Elizo, dla­czego pani nie tań­czy? Panie Darcy, pozwolę sobie zapre­zen­to­wać panu tę oto młodą damę, która wspa­niale tań­czy. Nie może pan prze­cież odmó­wić takiej pięk­no­ści.

Ujął jej dłoń i pró­bo­wał podać ją panu Darcy’emu, który choć nie­zwy­kle tym zasko­czony, nie oka­zał nie­chęci; Eli­za­beth jed­nak natych­miast cof­nęła rękę i zwró­ciła się do sir Wil­liama ze wzbu­rze­niem:

– Doprawdy, sir, nie mam naj­mniej­szego zamiaru tań­czyć. Pro­szę tylko nie myśleć, że skie­ro­wa­łam się w tę stronę w poszu­ki­wa­niu part­nera.

Pan Darcy z ogromną powagą pro­sił, aby uczy­niła mu ten honor, ale na próżno. Eli­za­beth była nie­ugięta i rów­nież sir Wil­liam nie wskó­rał niczego, pró­bu­jąc nakło­nić ją do zmiany zda­nia.

– Tań­czy pani tak pięk­nie, panno Elizo, że okru­cień­stwem z pani strony jest odma­wiać mi tego widoku; i choć obecny tu dżen­tel­men nie prze­pada za tą roz­rywką, z pew­no­ścią nie będzie miał nic prze­ciwko temu, by jej poświę­cić pół godzinki.

– Pan Darcy to wcie­le­nie uprzej­mo­ści – powie­działa Eli­za­beth z uśmie­chem.

– Istot­nie, istot­nie, jed­nak patrząc na panią, droga panno Elizo, doprawdy trudno mu się dzi­wić: któż bowiem oparłby się takiej part­nerce?

Eli­za­beth rzu­ciła mu szel­mow­ski uśmiech i się odwró­ciła. Jej upór by­naj­mniej nie zra­ził mło­dzieńca – prze­ciw­nie, wzbu­dziła w nim tym więk­szą sym­pa­tię. Po chwili pode­szła do niego panna Bin­gley.

– Założę się, że uda mi się zgad­nąć, o czym pan tak roz­my­ślasz.

– Jestem pewien, że nie.

– Z pew­no­ścią wyobra­żasz pan sobie wła­śnie, jak okrop­nie byłoby czę­ściej spę­dzać wie­czory w ten spo­sób w takim towa­rzy­stwie; podzie­lam tę opi­nię. Jestem roz­draż­niona jak ni­gdy! Ten brak smaku, a w dodatku ten hałas. I ci ludzie, tak miałcy, a tak prze­ko­nani o tym, jacy są ważni! Z przy­jem­no­ścią dowiem się, jakie pan ma do nich zastrze­że­nia!

– Pani przy­pusz­cze­nia są cał­ko­wi­cie błędne, zapew­niam panią. Myśla­łem wła­śnie o czymś dużo mil­szym. Zaj­mo­wały mnie bowiem roz­wa­ża­nia nad ogromną przy­jem­no­ścią, jaką można odczu­wać, podzi­wia­jąc piękne oczy ład­nej kobiety.

Panna Bin­gley utkwiła w nim wzrok, nale­ga­jąc, by wyja­wił, która z obec­nych dam miała szczę­ście zain­spi­ro­wać go do tej reflek­sji. Pan Darcy odparł nie­ustra­sze­nie:

– Panna Eli­za­beth Ben­net.

– Panna Eli­za­beth Ben­net! – zawo­łała panna Bin­gley. – Zadzi­wia mnie pan. Od kiedy to stała się pań­ską fawo­rytką? I kiedy też będę mogła zło­żyć panu powin­szo­wa­nia?

– Spo­dzie­wa­łem się tego wła­śnie pyta­nia. Wyobraź­nia dam jest nie­zwy­kle prędka: prze­ska­kuje od admi­ra­cji do miło­ści, a od miło­ści do mał­żeń­stwa w jed­nej krót­kiej chwili. Wie­dzia­łem, że będzie pani chciała mi win­szo­wać.

– No cóż, jeśli mówi pan poważ­nie, rozu­miem, że sprawa jest już posta­no­wiona. Będzie pan miał doprawdy uro­czą teściową; nie wąt­pię też, że będzie każdą wolną chwilę spę­dzała z wami w Pem­ber­ley.

Słu­chał z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią, gdy zaba­wiała się wygła­sza­niem podob­nych uwag przez dłuż­szy czas; jego spo­kój prze­ko­nał ją osta­tecz­nie, że nie ma czego się oba­wiać, nie szczę­dziła więc sobie komen­ta­rzy.

Rozdział VII

Mają­tek pana Ben­neta, wart dwa tysiące fun­tów rocz­nie, na nie­szczę­ście jego córek miał przy­paść z braku męskiego potomka dale­kiemu krew­nemu. Pani Ben­net miała wpraw­dzie dość, by zaspo­koić wła­sne potrzeby, jed­nak zde­cy­do­wa­nie zbyt mało, by zre­kom­pen­so­wać ubó­stwo mał­żonka. Jej ojciec, który był adwo­ka­tem10 w Mery­ton, pozo­sta­wił jej cztery tysiące fun­tów.

Sio­stra pani Ben­net wyszła za mąż za nie­ja­kiego pana Phil­lipsa, kan­ce­li­stę ojca, który został jego następcą, brat zaś osie­dlił się w Lon­dy­nie i był sza­no­wa­nym kup­cem.

Wio­ska Long­bo­urn była poło­żona zale­d­wie o milę od Mery­ton, a zatem w odle­gło­ści nie­zwy­kle dogod­nej dla mło­dych dam, które ule­gały poku­sie odwie­dze­nia ciotki, wstę­pu­jąc po dro­dze do modystki. Szcze­gól­nie dwie naj­młod­sze lato­ro­śle, Cathe­rine i Lydia, bywały u ciotki czę­sto; w prze­ci­wień­stwie do star­szych sióstr nie grze­szyły mądro­ścią i gdy nie nada­rzyła im się lep­sza roz­rywka, spa­cer do Mery­ton trak­to­wały wręcz jak konieczne uatrak­cyj­nie­nie godzin poranka, dające im zara­zem pożywkę dla wie­czor­nych plo­te­czek; choćby na wsi nie działo się nic cie­ka­wego, zawsze przy­no­siły od ciotki takie czy inne wie­ści. Tym razem oka­zały się one wyjąt­kowo rado­sne, w oko­licy bowiem poja­wił się regi­ment rezer­wi­stów, który miał pozo­stać na zimę w Mery­ton, obra­nym na kwa­terę główną11.

Wizyty u pani Phil­lips stały się więc źró­dłem naj­bar­dziej pasjo­nu­ją­cych infor­ma­cji. Każ­dego dnia panny dowia­dy­wały się wię­cej o ofi­ce­rach, pozna­jąc ich nazwi­ska i konek­sje rodzinne. Nie­ba­wem wykryły też, gdzie miesz­kają, a wkrótce zaczęły nawią­zy­wać z nimi zna­jo­mo­ści. Pan Phil­lips odwie­dził ich wszyst­kich po kolei, otwie­ra­jąc przed sio­strze­ni­cami wrota do nie­zna­nego dotąd raju. Nie mówiły o niczym innym, tylko o ofi­ce­rach; for­tuna pana Bin­gleya, budząca poru­sze­nie ich matki, zda­wała im się niczym w porów­na­niu z czer­wie­nią mun­du­rów.

Słu­cha­jąc przez cały ranek ich wynu­rzeń na ten temat, pan Ben­net stwier­dził wresz­cie chłodno:

– Sądząc po spo­so­bie, w jaki się wyra­ża­cie, jeste­ście dwiema naj­głup­szymi pan­nami w tym kraju. Już od jakie­goś czasu podej­rze­wa­łem, że tak jest, ale teraz zyska­łem pew­ność.

Cathe­rine zamil­kła, zbita z tropu; Lydia jed­nak z dosko­nałą obo­jęt­no­ścią roz­wo­dziła się dalej nad zale­tami kapi­tana Car­tera, wyra­ża­jąc nadzieję, że zoba­czy go tego dnia, ponie­waż naza­jutrz miał wyru­szyć do Lon­dynu.

– Doprawdy, mój drogi, zadzi­wia mnie – ode­zwała się pani Ben­net – że tak pochop­nie nazy­wasz wła­sne dzieci głu­pimi. Gdy­bym to ja miała wyra­zić lek­ce­wa­że­nie wobec czy­ichś dzieci, z pew­no­ścią nie obra­ła­bym za cel swo­ich wła­snych.

– Skoro moje dzieci są nie­mą­dre, to ja przy­naj­mniej powi­nie­nem mieć tego świa­do­mość.

– Ow­szem, ale tak się składa, że żad­nej z naszych córek nie bra­kuje rozumu.

– Pozo­staje mi mieć nadzieję, że tylko w tej jed­nej spra­wie się nie zga­dzamy. Sądzi­łem dotąd, że jeste­śmy pod każ­dym wzglę­dem jed­no­myślni, muszę jed­nak ci się sprze­ci­wić, ponie­waż uwa­żam nasze dwie naj­młod­sze córki za wyjąt­kowo nie­roz­gar­nięte.

– Mój drogi panie Ben­net, nie możesz spo­dzie­wać się, że dziew­częta będą tak roz­sądne jak ich ojciec i matka. Gdy osią­gną nasz wiek, jak mnie­mam, nie będą zaprzą­tać sobie głów ofi­ce­rami bar­dziej niż my w tej chwili. Pamię­tam, że i mnie podo­bały się nie­gdyś sza­le­nie czer­wone woj­skowe kurtki; i gdyby przy­stojny, młody ofi­cer z docho­dem pię­ciu, sze­ściu tysięcy rocz­nie popro­sił o rękę któ­rąś z dziew­czy­nek, na pewno bym mu jej nie odmó­wiła. Uwa­żam też, że puł­kow­nik For­ster wyglą­dał wspa­niale w mun­du­rze u sir Wil­liama zeszłego wie­czoru.

– Mamo – zawo­łała Lydia – cio­cia mówi, że puł­kow­nik For­ster i kapi­tan Car­ter nie odwie­dzają już panny Wat­son tak czę­sto, jak to czy­nili zaraz po przy­jeź­dzie; nato­miast widuje ich ona bar­dzo czę­sto w biblio­tece Clarke’ów12.

Pani Ben­net nie zdą­żyła odpo­wie­dzieć, w tej bowiem chwili wszedł posła­niec z liści­kiem do panny Ben­net; przy­słano go z Nether­field, a słu­żący miał zacze­kać na odpo­wiedź. Oczy pani Ben­net zalśniły; kiedy córka czy­tała list, co i rusz prze­ry­wała jej okrzy­kami:

– No więc, Jane, od kogo ten list? O co cho­dzi? Co piszą? Doprawdy, Jane, czy­taj szyb­ciej, i mów; pospiesz się, moja kochana.

– To od panny Bin­gley – odparła Jane, po czym prze­czy­tała list na głos.

Moja droga przy­ja­ciółko,

Jeśli nie oka­żesz dość serca, by zjeść dziś obiad z Louisą i ze mną, oba­wiam się, że znie­na­wi­dzimy się nawza­jem na resztę życia, bowiem dzień spę­dzony razem przez dwie kobiety bez dodat­ko­wego towa­rzy­stwa może zakoń­czyć się wyłącz­nie kłót­nią. Przy­jedź naj­szyb­ciej, jak zdo­łasz, po otrzy­ma­niu tego listu. Mój brat i pozo­stali pano­wie będą dziś jedli obiad z ofi­ce­rami. Twoja na zawsze,

Caro­line Bin­gley

– Z ofi­ce­rami! – zawo­łała Lydia. – Cie­kawe, dla­czego ciotka nam o tym nie wspo­mniała?

– Wyje­chali! – rze­kła pani Ben­net z żalem. – To doprawdy nie­szczę­śli­wie się składa.

– Czy mogę wziąć powóz? – spy­tała Jane.

– Nie, moja droga, lepiej pojedź wierz­chem, ponie­waż wygląda na to, że będzie padało; a w takim wypadku będziesz zmu­szona zostać na noc.

– To byłby świetny plan – ode­zwała się Eli­za­beth – gdyby miała mama pew­ność, że nie zaofe­rują jej wła­snego powozu na powrót do domu.

– Ależ pano­wie z pew­no­ścią zabrali się do Mery­ton dwu­kółką pana Bin­gleya, zaś Hur­sto­wie nie mają koni.

– Wola­ła­bym jechać powo­zem.

– Ależ, moja droga, ojciec z pew­no­ścią nie może ci uży­czyć koni. Są potrzebne w polu, panie Ben­net, czyż nie?

– Są tam potrzebne o wiele czę­ściej, niż mogę je tam posy­łać.

– Jeśli jed­nak poślesz je tam dziś – stwier­dziła Eli­za­beth – mama będzie z tego powodu z pew­no­ścią zado­wo­lona.

Tą uwagą wymu­siła na ojcu przy­zna­nie, że konie będą zajęte. Jane musiała więc jechać wierz­chem, zaś matka odpro­wa­dziła ją do drzwi, wyra­ża­jąc przy tym nadzieję, że pogoda zaraz się popsuje. Jej ocze­ki­wa­nia speł­niły się; zale­d­wie Jane zdą­żyła odje­chać, lunął rzę­si­sty deszcz. Dziew­częta nie­po­ko­iły się o sio­strę, matka jed­nak była zachwy­cona. Deszcz padał nie­prze­rwa­nie przez cały wie­czór; nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Jane nie będzie mogła wró­cić do domu.

– Doprawdy mia­łam dobry pomysł! – powta­rzała pani Ben­net, jak gdyby przy­pi­sy­wała sobie zasługę spro­wa­dze­nia desz­czu. Jed­nak dopiero następ­nego ranka prze­ko­nała się, jak dalece jej plan się powiódł. Kiedy rodzina wsta­wała od śnia­da­nia, słu­żący z Nether­field przy­niósł liścik adre­so­wany do Eli­za­beth:

Naj­droż­sza Lizzy,

czuję się dziś fatal­nie, co, jak mnie­mam, należy przy­pi­sy­wać temu, iż prze­mo­kłam wczo­raj do suchej nitki. Moje dro­gie przy­ja­ciółki nie chcą nawet sły­szeć o moim powro­cie, dopóki nie wydo­brzeję. Nale­gają także, aby zba­dał mnie pan Jones – nie oba­wiaj się więc, jeśli usły­szysz, że był u mnie – nic poważ­nego mi nie dolega, z wyjąt­kiem bólu gar­dła i głowy. Twoja na zawsze, etc.

– No cóż, moja duszko – rzekł pan Ben­net, gdy Eli­za­beth odczy­tała list na głos. – Jeśli twoja córka zapad­nie na poważną cho­robę… jeśli umrze, nie­wąt­pli­wie będzie to dla nas pocie­sze­niem, że pró­bo­wała usi­dlić pana Bin­gleya, i to na twoje pole­ce­nie.

– Ach! Nie oba­wiam się wcale, że umrze. Nikt nie umiera z powodu drob­nego prze­zię­bie­nia. Na pewno będzie miała tro­skliwą opiekę. A dopóki tam jest, wszystko układa się tak, jak powinno. Jeśli mogę wziąć powóz, może pojadę do niej.

Eli­za­beth, bar­dzo nie­spo­kojna o sio­strę, chciała koniecz­nie jechać z matką, oka­zało się jed­nak, że powozu nie będzie. Nie była ama­zonką, pozo­stała jej więc tylko pie­sza wędrówka. Oznaj­miła swój zamiar.

– Nie opo­wia­daj głupstw – zawo­łała jej matka – nawet o tym nie myśl, wszę­dzie pełno błota! Nim dotrzesz na miej­sce, nie będziesz mogła poka­zać się ludziom na oczy.

– Będę mogła poka­zać się Jane, a tylko o to mi cho­dzi.

– Czy mam to rozu­mieć jako wska­zówkę, Lizzy – ode­zwał się ojciec – abym posłał po konie?

– Ależ nie, ojcze, nie chcę unik­nąć spa­ceru. To żadna odle­głość dla kogoś, kto ma przed sobą jasny cel; zale­d­wie trzy mile. Wrócę przed obia­dem.

– Podzi­wiam twoją dobroć – stwier­dziła Mary – ale każ­dym pory­wem serca powi­nien kie­ro­wać roz­są­dek; a w mojej opi­nii wysi­łek powi­nien być zawsze pro­por­cjo­nalny do potrzeby.

– Odpro­wa­dzimy cię aż do Mery­ton – oznaj­miły Cathe­rine i Lydia.

Eli­za­beth przy­stała na to, i trzy młode damy wspól­nie ruszyły w drogę.

– Jeśli się pospie­szymy – rze­kła Lydia po dro­dze – być może zdą­żymy zoba­czyć się z kapi­ta­nem Car­te­rem przed jego odjaz­dem.

W Mery­ton roz­stały się – młod­sze pospie­szyły do miesz­ka­nia żony jed­nego z ofi­ce­rów, Eli­za­beth poszła zaś sama dalej, prze­ci­na­jąc pola szyb­kim mar­szem, prze­ska­ku­jąc prze­łazy w ogro­dze­niach i omi­ja­jąc kałuże. Szła szybko, nie­cier­pli­wie, a gdy wresz­cie w oddali zama­ja­czyła syl­wetka domu, miała obo­lałe łydki, brudne poń­czo­chy i twarz spo­coną z wysiłku.

Wpro­wa­dzono ją do jadalni, gdzie zgro­ma­dzili się wszy­scy oprócz Jane, a jej przy­by­cie wywo­łało ogromne zdzi­wie­nie. Pani Hurst i panna Bin­gley nie mogły pojąć, jak to się stało, że prze­szła trzy mile tak wcze­śnie rano, przy takim bło­cie, a w dodatku cał­kiem sama! Eli­za­beth wyczuła, że jej nagłe poja­wie­nie się wcale ich nie ucie­szyło. Przy­jęły ją jed­nak bar­dzo grzecz­nie, a ich brat oka­zał jej nie tylko uprzej­mość – był ser­deczny i w dobrym humo­rze. Pan Darcy mówił nie­wiele, zaś pan Hurst nie odzy­wał się wcale. W duszy tego pierw­szego toczyła się walka pomię­dzy zachwy­tem nad pro­mien­no­ścią cery, którą Eli­za­beth zawdzię­czała poran­nej prze­chadzce, i zwąt­pie­niem, jakim napa­wała go myśl, że prze­była samot­nie tak długą drogę. Ten drugi myślał jedy­nie o swoim śnia­da­niu.

Wie­ści na temat stanu zdro­wia Jane nie napa­wały opty­mi­zmem. Naj­star­sza panna Ben­net spała źle, miała wysoką gorączkę i była zbyt słaba, by opu­ścić swój pokój. Eli­za­beth z zado­wo­le­niem przy­jęła pro­po­zy­cję, by od razu pójść do sio­stry. Jane, która nie zwró­ciła się do Ben­netów wyłącz­nie z obawy, że nie­po­trzeb­nie ich wystra­szy lub postawi w nie­zręcz­nej sytu­acji, na jej widok nie posia­dała się z rado­ści. Nie miała jed­nak sił na dłuż­szą roz­mowę i gdy panna Bin­gley pozo­sta­wiła je same, zdo­była się jedy­nie na to, by wyra­zić wdzięcz­ność wobec gospo­da­rzy za ich tro­skliwą opiekę. Eli­za­beth w mil­cze­niu zajęła się sio­strą.

Po śnia­da­niu dołą­czyły do nich sio­stry pana Bin­gleya. Eli­za­beth poczuła przy­pływ cie­płych uczuć do nich, widząc, z jaką ser­decz­no­ścią odno­szą się do Jane. Następ­nie przy­szedł medyk, który zba­dał pacjentkę i orzekł, jak można było się spo­dzie­wać, że zapa­dła na silne prze­zię­bie­nie i wymaga odpo­wied­niego lecze­nia. Zale­cił, aby wró­ciła do łóżka, i obie­cał spo­rzą­dzić sto­sowne spe­cy­fiki. Jane zasto­so­wała się do jego pole­ceń bez oporu, tra­piona przez rosnącą gorączkę i dotkliwy ból głowy. Eli­za­beth nie odstę­po­wała sio­stry na krok, a pozo­stałe damy rów­nież spę­dziły u niej więk­szość dnia. Co prawda, po wyjeź­dzie panów nie miały wiele do roboty.

Kiedy zegar wybił trze­cią, Eli­za­beth uznała, że pora na nią, i z wielką nie­chę­cią zaczęła się żegnać. Panna Bin­gley zaofe­ro­wała jej powóz, Eli­za­beth zaś wzbra­niała się jedy­nie przez grzecz­ność. W isto­cie była gotowa przy­jąć pro­po­zy­cję, jed­nak Jane zasmu­ciła się tak ogrom­nie na myśl o roz­sta­niu z sio­strą, że pan­nie Bin­gley nie pozo­stało nic innego, jak zapro­po­no­wać zamiast tego, aby Eli­za­beth pozo­stała w Nether­field. Panna Ben­net przy­stała na to chęt­nie i z wdzięcz­no­ścią, posłano więc słu­żą­cego do Long­bo­urn, aby powia­do­mił rodzinę o jej decy­zji i przy­wiózł jej nie­zbędne na czas pobytu rze­czy.

Rozdział VIII

O godzi­nie pią­tej panie domu poszły się prze­brać, a o wpół do szó­stej wezwano Eli­za­beth na obiad. Zasy­py­wana uprzej­mymi pyta­niami o stan zdro­wia Jane, skon­sta­to­wała z zado­wo­le­niem, że naj­szcze­rzej zanie­po­ko­jony wyda­wał się pan Bin­gley, nie mogła jed­nak udzie­lić zebra­nym pokrze­pia­ją­cej odpo­wie­dzi. Jane nie czuła się ani odro­binę lepiej. Na te wie­ści obie panie powtó­rzyły po kilka razy, jak bar­dzo jest im przy­kro, jak okropną rze­czą są takie prze­zię­bie­nia i jak bar­dzo same nie lubią być chore, potem zaś prze­stały zaj­mo­wać się tą sprawą. Obo­jęt­ność, z jaką zaczęły trak­to­wać Jane z chwilą, gdy znik­nęła im z oczu, spra­wiła, że Eli­za­beth na nowo poczuła do nich nie­chęć.

Ich brat nato­miast był jedyną osobą w towa­rzy­stwie, o któ­rej myślała naprawdę życz­li­wie. Widać było wyraź­nie, że mar­twi się o Jane, jej sio­strze zaś oka­zy­wał ogromną uprzej­mość, dzięki czemu prze­stała czuć się w Nether­field jak intruz, choć przy­pusz­czała, że tak wła­śnie trak­tują ją pozo­stali. Oprócz gospo­da­rza nikt wła­ści­wie nie poświę­cał jej uwagi. Pannę Bin­gley i jej sio­strę pochła­niała bez reszty roz­mowa z panem Dar­cym, zaś pan Hurst, obok któ­rego posa­dzono Eli­za­beth, był gnu­śnym syba­rytą, żyją­cym jedy­nie po to, by jeść, pić i grać w karty, a gdy dowie­dział się, że jego sąsiadka woli potrawy prost­sze niż ragoût, uznał ją za nie­wartą dal­szej kon­wer­sa­cji.

Gdy obiad dobiegł końca, wró­ciła do pokoju Jane, zale­d­wie jed­nak zamknęła za sobą drzwi, panna Bin­gley jęła zaba­wiać towa­rzy­stwo jej kosz­tem. Jej maniery uznała za nad­zwy­czaj złe – pomie­sza­nie dumy i imper­ty­nen­cji; nie umiała roz­ma­wiać, nie miała stylu ani urody. Pani Louisa Hurst przy­znała jej cał­ko­witą rację, doda­jąc:

– Krótko mówiąc, nie ma w niej nic god­nego uwagi, może oprócz tego, że świetny z niej pie­chur. Ni­gdy w życiu nie zapo­mnę, jak wyglą­dała dziś rano. Jak jakaś dzi­ku­ska!

– Istot­nie, Louiso. Z tru­dem powstrzy­my­wa­łam się od śmie­chu. Cóż za non­sens, przyjść tutaj na pie­chotę! I dla­cze­góż to musiała bie­gać po błocku? Bo jej sio­stra zła­pała katar! A te jej włosy, takie zmierz­wione, roz­wi­chrzone!

– Tak, i ta halka; mam nadzieję, że widzia­łaś jej halkę, na sześć cali unu­rzaną w bło­cie; i suk­nię, którą opu­ściła, żeby to ukryć, lecz na próżno.

– Być może twój opis jest trafny, Louiso – rzekł Bin­gley – ja jed­nak zupeł­nie tego wszyst­kiego nie zauwa­ży­łem. Prze­ciw­nie, gdy panna Ben­net weszła dziś rano do pokoju, wydała mi się wyjąt­kowo ładna. Nie zwró­ci­łem naj­mniej­szej uwagi na zabru­dzoną halkę.

– Pan na pewno ją zauwa­żył, panie Darcy – powie­działa panna Bin­gley – jestem prze­ko­nana, że nie chciałby pan, żeby pań­ska sio­stra zro­biła z sie­bie takie wido­wi­sko.

– Z pew­no­ścią nie.

– Wędro­wać trzy mile, czy cztery, a może i pięć, w bło­cie po kostki, a w dodatku sama! Cał­kiem sama! Co ona sobie myślała? Jak dla mnie, to demon­stra­cja próż­nej nie­za­leż­no­ści naj­gor­szego sortu, zaiste ple­bej­skiego lek­ce­wa­że­nia dobrych oby­cza­jów.

– Myślę, że to wyraz miło­ści do sio­stry, a to bar­dzo miłe – stwier­dził Bin­gley.

– Oba­wiam się, panie Darcy – rzu­ciła panna Bin­gley pół­gło­sem – że ta przy­goda ostu­dziła nieco pań­skie uwiel­bie­nie dla jej pięk­nych oczu.

– Prze­ciw­nie – odparł – pod­jęty trud spra­wił, że lśniły jesz­cze pięk­niej.

Po tym wyzna­niu nastą­piła chwila ciszy, po czym pani Hurst zaczęła znowu:

– Mam mnó­stwo sym­pa­tii dla panny Jane Ben­net. To naprawdę słod­kie dziew­czę, i z całego serca życzę jej, by zna­la­zła dobrą par­tię. Jed­nak mając takich rodzi­ców, obra­ca­jąc się w tak pospo­li­tym towa­rzy­stwie, oba­wiam się, że ma na to nie­wiel­kie szanse.

– Mówi­ły­ście chyba, że jej wuj jest adwo­ka­tem w Mery­ton.

– Tak; mają też dru­giego wuja, który mieszka gdzieś w pobliżu Che­ap­side13.

– A to dopiero! – zawo­łała jej sio­stra, i obie zaczęły się śmiać na całe gar­dło.

– Choćby nawet całe Che­ap­side było pełne ich wujów – wykrzyk­nął Bin­gley – nie czy­ni­łoby ich to ani odro­binę mniej sym­pa­tycz­nymi.

– Z pew­no­ścią jed­nak zmniej­sza to zna­cząco ich szanse na poślu­bie­nie męż­czyzn, któ­rzy cokol­wiek zna­czą na tym świe­cie – odparł Darcy.

Na to Bin­gley nic nie odpo­wie­dział, jego sio­stry jed­nak poparły Darcy’ego całym ser­cem i jesz­cze przez dłuż­szą chwilę roz­pra­wiały z upodo­ba­niem o pospo­li­tych krew­nych swo­jej dro­giej przy­ja­ciółki.

Nie prze­szko­dziło im to jed­nak udać się następ­nie do jej pokoju wprost z jadalni i sie­dzieć z nią aż do chwili, gdy podano kawę. Jane na­dal czuła się bar­dzo źle, a Eli­za­beth nie odstę­po­wała jej nawet na krok aż do póź­nego wie­czora; wresz­cie z ulgą stwier­dziła, że sio­stra zasnęła, po czym – raczej z poczu­cia obo­wiązku niż dla przy­jem­no­ści – zde­cy­do­wała się wresz­cie zejść na dół. W bawialni zastała towa­rzy­stwo zajęte grą w lan­ter­loo14; natych­miast zapro­szono ją do sto­lika, podej­rze­wa­jąc jed­nak, że stawki są wyso­kie15, odmó­wiła, zasła­nia­jąc się koniecz­no­ścią rychłego powrotu do pokoju sio­stry; zeszła na dół tylko na chwilę, i chęt­nie odpocz­nie przy lek­tu­rze książki. Pan Hurst spoj­rzał na nią ze zdu­mie­niem.

– Woli pani książki od kart? – spy­tał. – To dość nie­zwy­kłe upodo­ba­nie.

– Panna Eliza Ben­net – oznaj­miła panna Bin­gley – nie cierpi kart. Jest zapa­mię­tałą czy­tel­niczką, nie­ce­niącą sobie innych form roz­rywki.

– Nie zasłu­guję ani na tę pochwałę, ani na naganę – odparła żywo Eli­za­beth – nie jestem molem książ­ko­wym i potra­fię odnaj­dy­wać przy­jem­ność w wielu rze­czach.

– Z pew­no­ścią odnaj­duje ją pani w opie­ko­wa­niu się sio­strą – rzekł Bin­gley – i mam nadzieję, że już nie­ba­wem przy­jem­ność ta prze­mieni się w praw­dziwą radość, gdy stan jej zdro­wia się poprawi.

Eli­za­beth podzię­ko­wała mu z całego serca, po czym pode­szła do sto­lika, na któ­rym leżało kilka ksią­żek. Pan Bin­gley natych­miast zaofe­ro­wał, że przy­nie­sie inne – cała jego biblio­teka miała być do jej dys­po­zy­cji.

– Cóż, żałuję, że nie mam tu więk­szego księ­go­zbioru, zarówno ze względu na panią, jak i na sie­bie; jestem jed­nak leniwy i choć nie mam wielu ksiąg, nie wszyst­kie jesz­cze prze­czy­ta­łem.

Eli­za­beth zapew­niła go, że wystar­czy jej to, co znaj­duje się w pokoju.

– Jestem zdu­miona – oznaj­miła panna Bin­gley – że nasz ojciec pozo­sta­wił tak skromny zbiór. Jakże wspa­niałą biblio­tekę ma pan w Pem­ber­ley, panie Darcy!

– Nie może być ina­czej – odparł. – Wszak gro­ma­dziły ją kolejne poko­le­nia.

– A potem i pan powięk­szył ją znacz­nie; prze­cież nie­ustan­nie kupuje pan książki.

– Nie wyobra­żam sobie, że mógł­bym zanie­dbać rodzinny księ­go­zbiór, zwłasz­cza teraz, w tych cza­sach16.

– Zanie­dbać! – Jestem prze­ko­nana, że nie zanie­dbuje pan niczego, co mogłoby zwięk­szyć urok tej szla­chet­nej sie­dziby. Char­le­sie, gdy i ty zbu­du­jesz dom, mam nadzieję, że będzie choć w poło­wie tak wspa­niały jak Pem­ber­ley.

– Chciał­bym, żeby tak się stało.

– Naj­le­piej będzie, jeśli kupisz jakąś posia­dłość w pobliżu i potrak­tu­jesz Pem­ber­ley jako swego rodzaju wzór. Nie ma w całej Anglii pięk­niej­szego hrab­stwa niż Der­by­shire.

– Z przy­jem­no­ścią; kupił­bym nawet i samo Pem­ber­ley, gdyby Darcy mi je sprze­dał.

– Roz­wa­żam jedy­nie różne moż­li­wo­ści, Char­le­sie.

– Doprawdy, Caro­line, myślę, że łatwiej byłoby kupić Pem­ber­ley, niż je sko­pio­wać.

Eli­za­beth słu­chała tej roz­mowy z takim zain­te­re­so­wa­niem, że zapo­mniała o książce; po chwili odło­żyła ją na bok, przy­su­nęła się bli­żej sto­lika kar­cia­nego i usia­dła pomię­dzy panem Bin­gleyem i jego star­szą sio­strą, by przyj­rzeć się grze.

– Czy panna Darcy uro­sła bar­dzo od wio­sny? – spy­tała panna Bin­gley. – Czy jest już mojego wzro­stu?

– Wydaje mi się, że tak – odparł pan Darcy. – Jest mniej wię­cej tego wzro­stu, co panna Eli­za­beth Ben­net, a może nieco wyż­sza.

– Jakże chcia­ła­bym znowu ją zoba­czyć! Zachwy­ca­jąca dziew­czyna. Ta twarz, te maniery! I jakież osią­gnię­cia w tak mło­dym wieku! A jak prze­pięk­nie gra na for­te­pia­nie.

– Nie mogę się nadzi­wić – powie­dział Bin­gley – skąd wszyst­kie młode damy biorą dość cier­pli­wo­ści, by tak sta­ran­nie szli­fo­wać swe talenty.

– Wszyst­kie! – zawo­łała jego sio­stra. – Mój drogi Char­le­sie, co też masz na myśli?

– No tak, wszyst­kie, tak mi się zdaje. Malują sto­liczki, haftują para­wa­niki, a na szy­dełku robią woreczki. Nie znam chyba żad­nej panny, która by tego wszyst­kiego nie umiała, i jestem abso­lut­nie pewien, że ni­gdy jesz­cze nie opo­wia­dano mi o żad­nej z nich, nie wspo­mi­na­jąc już w pierw­szym zda­niu o jej nie­zwy­kłych osią­gnię­ciach.

– Istot­nie – ode­zwał się Darcy – te „osią­gnię­cia”, które wymie­ni­łeś, są aż nadto roz­po­wszech­nione. Słowo to sto­suje się do wielu dam, które nie osią­gnęły w życiu nic ponad wyha­fto­wa­nie torebki czy para­wa­nika17. Nie mogę się jed­nak zgo­dzić z twoim ogól­nym osą­dem na temat pań. Przez całe swoje życie spo­tka­łem może pół tuzina takich, które mogły istot­nie poszczy­cić się życio­wymi osią­gnię­ciami.

– Ja rów­nież, jestem tego pewna – dodała panna Bin­gley.

– W takim razie – zauwa­żyła Eli­za­beth – w pań­skiej defi­ni­cji „osią­gnięć” musi się mie­ścić zaiste bar­dzo wiele.

– Ow­szem, tak wła­śnie jest.

– Och! Z pew­no­ścią! – zawo­łała jego naj­gor­liw­sza poplecz­niczka. – Nie można prze­cież darzyć sza­cun­kiem kogoś, kto nie wyra­sta znacz­nie powy­żej prze­cięt­nej. Kobieta musi znać się dobrze na muzyce, śpie­wie, rysunku, tańcu, języ­kach współ­cze­snych, by warto było o niej mówić; oprócz tego musi przy­cią­gać uwagę spo­so­bem bycia, cho­dem, tonem głosu, tym, jak zwraca się do innych, mimiką twa­rzy… W prze­ciw­nym razie słowo „osią­gnię­cia” będzie w jej przy­padku prze­sa­dzone.

– Istot­nie, musi posia­dać wszyst­kie te cechy – pod­su­mo­wał Darcy – jed­nak do tej listy należy dodać jesz­cze solidny umysł, ćwi­czony regu­lar­nie codzien­nym czy­ta­niem.

– Teraz już nie dzi­wię się, że spo­tkał pan jedy­nie pół tuzina wybit­nych kobiet – odparła Eli­za­beth. – Powin­nam raczej zasta­na­wiać się, jakim cudem udało się panu poznać choć jedną.

– Czy jest pani aż tak surowa wobec wła­snej płci, by w to wąt­pić?

– Oso­bi­ście ni­gdy nie spo­tka­łam takiej kobiety. Kobiety, która łączy­łaby tyle zdol­no­ści, tak sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nych, z gustem i ele­gan­cją, o jakich pan mówi.

Pani Hurst i panna Bin­gley zapro­te­sto­wały natych­miast prze­ciwko tak nie­słusz­nie, ich zda­niem, wyra­żo­nej wąt­pli­wo­ści, woła­jąc, że znają mnó­stwo kobiet, odpo­wia­da­ją­cych temu opi­sowi. Pan Hurst jed­nak przy­wo­łał je do porządku, narze­ka­jąc gorzko, że nie patrzą zupeł­nie na to, co mają w kar­tach. Roz­mowa ule­gła więc zakoń­cze­niu i Eli­za­beth nie­ba­wem opu­ściła bawial­nię.

– Eli­za­beth Ben­net – ode­zwała się panna Bin­gley, gdy tylko drzwi zamknęły się za wycho­dzącą – jest jedną z tych mło­dych dam, które pró­bują przy­po­do­bać się płci prze­ciw­nej, umniej­sza­jąc wła­snej; i jestem pewna, że w wielu przy­pad­kach odno­szą pożą­dany sku­tek. Moim zda­niem jed­nak to godne poża­ło­wa­nia, nie­go­dziwe zacho­wa­nie.

– Bez wąt­pie­nia – odparł Darcy, do któ­rego głów­nie była skie­ro­wana ta uwaga. – Z pew­no­ścią wiele dam dopusz­cza się nie­go­dzi­wo­ści, polu­jąc na ofiarę. Prze­bie­głość zaś zawsze jest nik­czemna.

Panna Bin­gley, nie­zu­peł­nie usa­tys­fak­cjo­no­wana tą odpo­wie­dzią, cią­gnęła roz­mowę dalej.

Eli­za­beth zeszła na dół ponow­nie na krótką chwilę, by poin­for­mo­wać towa­rzy­stwo, że jej sio­stra czuje się gorzej i nie może zosta­wić jej samej. Bin­gley zaczął nale­gać, aby natych­miast posłano po pana Jonesa; jego sio­stry zaś, prze­ko­nane, że wiej­ski medyk nie może być wiele wart, pro­po­no­wały, by posłać do mia­sta po jed­nego z naj­lep­szych leka­rzy. Eli­za­beth nie chciała o tym sły­szeć, była nato­miast skłonna przy­jąć pro­po­zy­cję pana Bin­gleya. Osta­tecz­nie uzgod­niono, że należy posłać po pana Jonesa z samego rana, jeśli do tego czasu stan panny Ben­net nie ule­gnie zna­czą­cej popra­wie. Bin­gley był wyraź­nie zanie­po­ko­jony; jego sio­stry twier­dziły, że są zroz­pa­czone. Pocie­szyły się jed­nak, śpie­wa­jąc w duecie po kola­cji, pan domu nato­miast wezwał do sie­bie gospo­dy­nię i przy­ka­zał jej, aby chora dama i jej sio­stra zostały oto­czone tro­skliwą opieką.

Rozdział IX

Eli­za­beth spę­dziła w pokoju sio­stry więk­szość nocy, zaś ran­kiem prze­ko­nała się, że może odpo­wie­dzieć w tonie mniej wię­cej zado­wa­la­ją­cym na pyta­nia o jej zdro­wie, które pan Bin­gley prze­słał przez słu­żącą już o świ­cie, jak i na liściki dostar­czone nieco póź­niej przez ele­ganc­kie poko­jówki jego sióstr. Mimo to popro­siła, aby wysłano także list do Long­bo­urn z prośbą, by matka odwie­dziła Jane i sama oce­niła jej stan. List wysłano natych­miast, a prośba Eli­za­beth została speł­niona z nie mniej­szym pośpie­chem. Pani Ben­net w towa­rzy­stwie dwóch naj­młod­szych córek dotarła do Nether­field nie­długo po śnia­da­niu.

Gdyby stwier­dziła, że życiu Jane istot­nie coś zagraża, z pew­no­ścią byłaby nie­po­cie­szona; widząc jed­nak, że cho­roba ustę­puje, nie miała ochoty pozwo­lić jej na zbyt szyb­kie wyzdro­wie­nie, które wią­za­łoby się z pew­no­ścią nie­uchron­nie z wyjaz­dem z Nether­field. Nie słu­chała więc próśb córki o prze­wie­zie­nie jej do domu; zresztą medyk, który przy­je­chał mniej wię­cej w tym samym cza­sie, rów­nież zale­cił jej pozo­stać na miej­scu. Spę­dziw­szy nieco czasu przy łóżku Jane, matka i trzy pozo­stałe córki udały się do jadalni na zapro­sze­nie panny Bin­gley, by się z nią przy­wi­tać. Na ich widok pan Bin­gley wyra­ził nadzieję, że pani Ben­net nie zna­la­zła córki w sta­nie gor­szym, niż się spo­dzie­wała.

– Ow­szem, sir – padła odpo­wiedź. – Jest zde­cy­do­wa­nie zbyt chora, by mogła podró­żo­wać. Pan Jones jest zda­nia, że nie powinna na razie wra­cać do domu. Będziemy więc zmu­szeni jesz­cze przez jakiś czas korzy­stać z pań­skiej gościn­no­ści.

– Wra­cać! – zawo­łał Bin­gley. – Ależ nie ma o czym mówić. Jestem prze­ko­nany, że moja sio­stra nie będzie chciała nawet sły­szeć o jej powro­cie.

– Może być pani pewna – wyce­dziła panna Ben­net z chłodną uprzej­mo­ścią – że panna Ben­net może liczyć na wszel­kie moż­liwe względy tak długo, dopóki u nas pozo­sta­nie.

Pani Ben­net nie posia­dała się z wdzięcz­no­ści.