110,00 zł
Zbiór powieści Jane Austen, jednej z największych pisarek wszech czasów, w nowych tłumaczeniach. Duma i uprzedzenie, Mansfield Park, Perswazje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1439
Powszechnie znana prawda głosi, że zamożnemu kawalerowi do pełni szczęścia brakuje tylko żony.
I choć w chwili, gdy mężczyzna taki po raz pierwszy pojawia się w okolicy, mieszkańcy nie wiedzą nic zgoła o jego uczuciach czy poglądach, przekonanie to jest w nich zakorzenione tak głęboko, że każda z miejscowych rodzin anektuje go w myślach bez wahania dla jednej ze swych niezamężnych córek.
– Mój drogi mężu – rzekła pewnego dnia pani Bennet. – Czyś słyszał, że nareszcie wydzierżawiono Netherfield Park?
Pan Bennet zaprzeczył.
– Otóż właśnie to nastąpiło – odparła jego żona. – Pani Long dopiero co tu była i zdała mi pełną relację.
Pan Bennet nie odpowiedział.
– Nie chcesz dowiedzieć się, kim jest dzierżawca? – zawołała żona niecierpliwie.
– Ty chcesz mi powiedzieć, ja zaś nie sprzeciwiam się, byś to zrobiła.
To wystarczyło pani Bennet.
– A więc, mój drogi, wyobraź sobie, pani Long twierdzi, że w Netherfield ma zamieszkać pewien młody, majętny mężczyzna z północnej Anglii; przyjechał w poniedziałek powozem z czwórką koni, by obejrzeć posiadłość, i był nią tak zachwycony, że od razu uzgodnił warunki z panem Morrisem; ma się wprowadzić przed Świętym Michałem1, a część służby przyjedzie jeszcze w tym tygodniu2.
– Jakże się nazywa?
– Bingley.
– Żonaty czy też kawaler?
– Ach! Mój drogi, z pewnością kawaler! A w dodatku zamożny; cztery lub pięć tysięcy funtów rocznie. Cóż za szczęście dla naszych dziewcząt!
– Doprawdy? A cóż one mają z tym wspólnego?
– Mój drogi – wykrzyknęła żona – jakiś ty męczący! Przecież to jasne, że się z którąś z nich ożeni.
– Czyżby miał zamiar osiąść tu właśnie w tym celu?
– Zamiar! Co za nonsens, jak możesz tak mówić! Ależ jest bardzo prawdopodobne, że może się zakochać w jednej z nich, dlatego musisz go odwiedzić, gdy tylko się tu zjawi.
– Nie widzę powodu. Możesz, moja duszko, pojechać do niego z dziewczętami lub mogą jechać same, co zapewne jest lepszym pomysłem; jesteś równie piękna jak one, mogłabyś więc skraść jego serce.
– Mój drogi, pochlebiasz mi. Z pewnością byłam kiedyś ładna, ale dziś z pewnością niczym się już nie wyróżniam. Kobieta, która ma pięć dorosłych córek, nie ma czasu zachwycać się własną urodą.
– Wielu takim kobietom nie pozostało dość urody, by miały czym się zachwycać.
– Ale mój drogi, koniecznie musisz odwiedzić pana Bingleya, gdy zostanie naszym sąsiadem.
– Doprawdy zbyt wiele ode mnie wymagasz.
– Ależ pomyśl o córkach. Wyobraź sobie tylko, jaka byłaby to dla jednej z nich kariera. Sir William i lady Lucas są gotowi z tego właśnie powodu złożyć mu wizytę, choć jak wiesz, zwykle nie odwiedzają nowo przybyłych. Doprawdy musisz się do niego wybrać, inaczej bowiem my nie będziemy mogły tego zrobić3.
– Z pewnością masz zbyt wiele skrupułów. Jestem pewny, że pan Bingley przyjmie was z radością, ja zaś napiszę do niego z zapewnieniem, że może śmiało liczyć na moją zgodę, bez względu na to, którą z naszych dziewcząt zdecyduje się poślubić; choć na pewno dorzucę słówko na rzecz mojej małej Lizzy.
– Wolałabym, żebyś tego nie robił. Lizzy nie jest w niczym lepsza od pozostałych; przy tym jest mniej urodziwa od Jane i nie tak pogodna jak Lydia. Ty jednak zawsze ją faworyzujesz.
– Po prawdzie żadną z nich nie ma się co chwalić – odparł mąż. – Wszystkie są głupiutkie i brak im wiedzy, jak to dziewczętom; Lizzy jest jednak bystrzejsza niż jej siostry.
– Mężu, jak możesz mówić tak o własnych dzieciach? Ty po prostu uwielbiasz mnie dręczyć. Wcale cię nie obchodzi stan moich biednych nerwów.
– I tu się mylisz, moja droga. Twoje nerwy wcale nie są mi obojętne. Są dla mnie niczym starzy przyjaciele. Od ponad dwudziestu lat słucham, jak się nad nimi rozczulasz.
– Och, ty nie wiesz nawet, jak cierpię.
– Mam jednak nadzieję, że to cierpienie przeminie, a ty będziesz żyć długo, witając w sąsiedztwie kolejnych młodzieńców wartych cztery tysiące funtów rocznie.
– Na nic nam się to nie zda, skoro ty nie będziesz ich odwiedzał.
– Przyrzekam ci, moja kochana, że gdy ich liczba sięgnie dwudziestu, odwiedzę wszystkich.
Pan Bennet reprezentował tak złożoną mieszankę bystrego umysłu, sarkastycznego humoru, uprzedzeń i kaprysów, że dwadzieścia trzy lata nie wystarczyły żonie, by go zrozumieć. Jej umysł był o wiele prostszy. Nie grzeszyła rozumem ani wiedzą, temperament zaś miała nierówny. Gdy była z czegoś niezadowolona, od razu zaczynała uskarżać się na nerwy. Celem jej życia było wydać córki za mąż, radość zaś czerpała ze spotkań towarzyskich i ploteczek.
Pan Bennet stał się jednym z pierwszych gości pana Charlesa Bingleya w jego nowym domu. W istocie od początku miał zamiar go odwiedzić, choć do ostatka zapewniał żonę, że tego nie uczyni, następnie zaś nie wspomniał o swej wizycie aż do wieczora.
Dowiedziano się o niej w sposób następujący.
Patrząc, jak jego druga z rzędu córka obszywa kapelusz, nagle zwrócił się do niej:
– Mam nadzieję, że ten kapelusz spodoba się panu Bingleyowi, Lizzy.
– Nie dowiemy się, jakie upodobania ma pan Bingley – odparła jej matka kwaśno – ponieważ nie będzie nam dane go odwiedzić.
– Zapominasz, mamo – rzekła Elizabeth – że będziemy widywać go u innych, a pani Long od dawna obiecuje nam go przedstawić.
– Nie wierzę, że pani Long to zrobi. Sama ma dwie siostrzenice. To egoistka i hipokrytka, a ja mam o niej jak najgorsze zdanie.
– Ja również – wtrącił pan Bennet – i cieszę się, że nie polegasz na jej obietnicach.
Pani Bennet powstrzymała się od odpowiedzi; nie mogąc jednak opanować nerwów, zaczęła besztać jedną ze swych córek.
– Na miłość boską, Kitty, przestań tak kasłać! Miej litość dla moich nerwów. Rozrywasz je na strzępy.
– Kitty kaszle zupełnie nieopanowanie – orzekł jej ojciec. – W najgorzej wybranych chwilach.
– Nie kaszlę dla przyjemności – odparowała Kitty wojowniczo.
– Kiedy mamy najbliższy bal, Lizzy?
– Od jutra za dwa tygodnie.
– Ach, tak! – wykrzyknęła jej matka. – A pani Long wróci dopiero dzień wcześniej, co oznacza, że nie będzie mogła nam go przedstawić, ponieważ sama wcześniej go nie pozna.
– W takim razie, moja droga, być może zyskasz przewagę nad swoją przyjaciółką, ponieważ to ty będziesz mogła przedstawić jej pana Bingleya.
– To niemożliwe, mężu, jakżebym mogła, skoro sama go nie znam; jak możesz żartować ze mnie tak okrutnie?
– Twoja powściągliwość jest godna pochwały. Istotnie, dwa tygodnie znajomości to bardzo niewiele. Trudno po takim czasie powiedzieć, że zna się człowieka. Jeśli jednak my nie ośmielimy się jej go przedstawić, zrobi to ktoś inny. Pani Long i jej siostrzenice muszą także dostać szansę; gdybyś ty im jej odmówiła, miałyby powód do obmowy, dlatego sam się tym zajmę.
Dziewczęta wpatrywały się w ojca. Pani Bennet powtarzała jedynie:
– Bzdury, bzdury!
– Cóż mają znaczyć te okrzyki? – zawołał pan Bennet. – Czy chcesz podważyć nimi sens istnienia zasad nawiązywania znajomości? W takim razie nie mogę się z tobą zgodzić. Co ty nam powiesz, Mary? Jesteś wszak młodą damą o dociekliwym umyśle, czytasz mądre książki i robisz z nich notatki.
Mary bezskutecznie szukała właściwej odpowiedzi.
– Podczas, gdy Mary myśli – ciągnął ojciec – powróćmy do pana Bingleya.
– Mam już zupełnie dość pana Bingleya! – zawołała jego małżonka.
– Przykro mi to słyszeć; dlaczego mnie o tym nie uprzedziłaś? Gdybym to wiedział dziś rano, z pewnością nie złożyłbym mu był wizyty. Jakże to nieszczęśliwie się składa; skoro bowiem już to zrobiłem, nie możemy wycofać się z tej znajomości.
Zdumienie wszystkich pań było tak bezbrzeżne, jak na to właśnie liczył. Pani Bennet jednak, choć w pierwszej chwili najbardziej zaskoczona, gdy pierwszy wybuch radości ucichł, oznajmiła natychmiast, że od początku się tego spodziewała.
– Jakże ci jestem wdzięczna, mój najdroższy! Ależ wiedziałam, że wreszcie cię przekonam. Byłam pewna, że kochasz swe dziewczęta zbyt mocno, by zlekceważyć taką szansę dla nich. Tak się cieszę! I cóż za świetny żart, że poszedłeś tam dziś rano i nie szepnąłeś o tym ani słówka aż do tej pory!
– No cóż, Kitty, teraz możesz już kasłać do woli – rzekł pan Bennet i wyszedł z pokoju, by odpocząć nieco od burzliwej zmienności nastrojów żony.
– Jakiego wspaniałego ojca macie, dziewczynki! – oznajmiła matka, gdy zamknęły się za nim drzwi. – Nie wiem, jak kiedykolwiek zdołacie odpłacić mu za jego dobroć; ja również, skoro już o tym mówimy. Mogę was zapewnić, że dla stadła w naszym wieku zawieranie wciąż nowych znajomości to nic przyjemnego; dla was jednak zrobilibyśmy wszystko. Lydio, kochana moja, choć jesteś najmłodsza, nie wątpię, że pan Bingley zatańczy z tobą na najbliższym balu.
– Och! – odparła Lydia nieustraszenie. – Wcale się nie boję! Choć jestem najmłodsza, to jednak najwyższa.
Pozostała część wieczoru upłynęła im na rozważaniach, po jakim czasie pan Bingley złoży panu Bennetowi rewizytę, i na dociekaniach, czy powinny zaprosić go wówczas na obiad4.
Niekończących się pytań, którymi pani Bennet, przy pomocy wszystkich pięciu córek, zasypywała męża, nie było dość, aby uzyskać zadowalający opis pana Bingleya. Przypuszczały szturm na różne sposoby – dociekając wprost, podsuwając domysły lub snując przypuszczenia, on jednak unikał zręcznie wszelkich pułapek, i wreszcie musiały zdać się na wywiad z drugiej ręki, czyli na sąsiadkę, lady Lucas. Sprawozdanie wypadło nadzwyczaj pomyślnie. Sir William był wprost zachwycony. Opisywał pana Bingleya jako dość młodego, niezwykle przystojnego, nadzwyczaj uprzejmego, a co najlepsze, żywiącego szczery zamiar pojawienia się na najbliższym balu wraz z dużym towarzystwem. Była to doprawdy wspaniała wiadomość! Od upodobania do tańca zaledwie krok do kochliwości, co budziło nadzieję, że pan Bingley ma prawdziwie czułe serce.
– Jeśli tylko jedna z moich córek osiądzie szczęśliwie w Netherfield – rzekła pani Bennet do męża – a pozostałe znajdą równie dobre partie, nie będę życzyć sobie niczego więcej.
Po kilku dniach pan Bingley odwiedził pana Benneta i spędził z nim około dziesięciu minut w bibliotece. Żywił przy tym nadzieję, że uda mu się poznać młode damy, o których urodzie słyszał tak wiele, jednak został przyjęty jedynie przez ich ojca. Panie miały nieco więcej szczęścia – z okna na piętrze mogły bowiem podziwiać jego błękitny surdut, jak i czarnego konia, którego dosiadał.
Niebawem wysłano do Netherfield zaproszenie na obiad, i pani Bennet już planowała, jakie potrawy poda, by dać dowód swoim talentom gospodyni, gdy nadeszła odpowiedź, wskazująca niezbicie, że wizyta ulegnie opóźnieniu. Pan Bingley musiał nazajutrz udać się do miasta, a więc nie będzie mógł cieszyć się zaszczytem przyjęcia zaproszenia, etc., etc. Pani Bennet uczuła silne wzburzenie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jakie to sprawy mógł mieć do załatwienia w mieście nowy sąsiad tak rychło po przyjeździe do Hertfordshire, i zaczęła obawiać się, że będzie wciąż jeździł to tu, to tam, nie zagrzewając miejsca w Netherfield, gdzie powinien wszak osiąść na dobre. Lady Lucas uśmierzyła nieco jej niepokój, snując domysły, że być może pan Bingley udał się do Londynu, by przywieźć ze sobą większe towarzystwo na nadchodzący bal, niebawem zaś nadeszła wieść, że istotnie ma do niego przyjechać z tej okazji dwanaście pań i siedmiu dżentelmenów. Dziewczęta zmartwiły się bardzo tak dużą liczbą dam; na dzień przed balem pojawiła się jednak pocieszająca wiadomość, że z Londynu przyjechało ich jedynie sześć – pięć sióstr gospodarza i jego kuzynka. Kiedy zaś weszły do sali balowej, przekonały się, że nowo przybyłych jest zaledwie pięcioro – pan Bingley, jego dwie siostry, mąż starszej z nich i jeszcze jeden młody człowiek.
Pan Bingley okazał się przystojny i uprzejmy; miał miłą twarz i pełen prostoty sposób bycia, pozbawiony afektacji. Jego siostrom nie brakowało urody, ubrane zaś były modnie. Szwagier, pan Hurst, mógł jedynie z daleka udawać dżentelmena, natomiast przyjaciel pana Bingleya, niejaki pan Darcy, przyciągał uwagę wysoką, szczupłą sylwetką, regularnością rysów, jak i przymiotem, o którym wieść obiegła całą salę już w pięć minut po jego nadejściu, a mianowicie, dochodem w wysokości dziesięciu tysięcy funtów rocznie. Panowie natychmiast uznali, że świetny z niego chłop, panie orzekły, iż jest znacznie przystojniejszy od pana Bingleya, wszyscy zaś przez pół wieczoru popatrywali na niego z zachwytem – aż do chwili, gdy przekonano się, że brak mu dobrego wychowania, przez co stracił względy w oczach towarzystwa. Był bowiem tak dumny, wywyższał się nad innych tak dalece i okazywał im tak silną dezaprobatę, że nawet ogromna posiadłość w Derbyshire nie uchroniła go przed opinią, że twarz ma nieprzyjemną, wręcz odpychającą, i nie warto nawet porównywać go z przyjacielem.
Pan Bingley szybko zaznajomił się ze wszystkimi lokalnymi osobistościami, a był przy tym żywy i bezpośredni, wziął udział we wszystkich tańcach, następnie zaś wyraził wielki żal, że bal kończy się tak wcześnie, i wspomniał, że zamyśla urządzić zabawę taneczną w Netherfield. Bez dwóch zdań, nie brakowało mu zalet. Cóż za kontrast z jego przyjacielem! Pan Darcy zatańczył jedynie raz z panną Hurst i raz z panną Bingley, odmówił zawarcia znajomości z jakąkolwiek inną damą, zaś resztę wieczoru spędził na przechadzkach po sali i kilku krótkich rozmowach, ale wyłącznie z osobami, z którymi przyszedł na bal. Opinia na jego temat ugruntowała się więc tym prędzej. Uznano, że na całym świecie nie ma bardziej zarozumiałego i niesympatycznego gbura; wszyscy też wyrażali nadzieję, że już nigdy nie zjawi się w okolicy. Wśród najzagorzalszych krytyków pana Darcy’ego znalazła się pani Bennet – oprócz ogólnej dezaprobaty wobec jego zachowania, zapałała do niego szczególną niechęcią, gdyż ubliżył jednej z jej córek.
Z powodu niedostatecznej liczby obecnych na balu panów Elizabeth Bennet była zmuszona przesiedzieć na kanapie dwa tańce. Tymczasem pan Darcy stanął dość blisko niej, aby mogła słyszeć jego rozmowę z panem Bingleyem, który zrezygnował na kilka minut z zabawy, by namówić przyjaciela, aby dołączył do tańczących.
– Doprawdy, Darcy – zwrócił się do niego. – Musisz zatańczyć. Nie mogę patrzeć, jak bezsensownie sterczysz tutaj całkiem sam. Taniec z pewnością dobrze by ci zrobił.
– Nie mam zamiaru. Dobrze wiesz, że tego nie znoszę; mogę tańczyć jedynie z kimś, kogo znam doskonale. W zaistniałych okolicznościach byłoby to dla mnie torturą. Twoje siostry mają już partnerów, a na tej sali nie ma ani jednej kobiety, z którą mógłbym zatańczyć z przyjemnością.
– Co za szczęście, że nie jestem tak wybredny jak ty! – rzucił pan Bingley. – Na honor, nigdy dotąd nie spotkałem tak wielu miłych panien jak dzisiejszego wieczoru, a niektóre z nich wydają się niezwykle urodziwe.
– Ty tańczysz z jedyną ładną dziewczyną na tej sali – odparł pan Darcy, przyglądając się najstarszej pannie Bennet.
– Ach! To najpiękniejsza istota, jaką widziałem w życiu! Ale tuż za tobą siedzi jedna z jej sióstr, także bardzo ładna, jak również nader miła. Pozwól, że poproszę moją partnerkę, aby ci ją przedstawiła.
– O kim mówisz? – odwrócił się i omiótł spojrzeniem Elizabeth, a gdy to zauważyła, przeniósł wzrok na przyjaciela i rzekł chłodno: – Wygląda znośnie, ale nie jest dość ładna, bym się na nią skusił; zresztą nie jestem w nastroju, by nadskakiwać młodym damom, które zostały zlekceważone przez innych dżentelmenów. Wracaj lepiej do swojej partnerki, by podziwiać jej piękny uśmiech, zamiast tracić tu czas ze mną.
Pan Bingley posłuchał tej rady. Pan Darcy odszedł, zaś Elizabeth pozostała na swoim miejscu, wzburzona uczuciami dalekimi od przyjaznych. Mimo to z emfazą opowiedziała następnie o tym zdarzeniu przyjaciółkom; miała bowiem żywe, wesołe usposobienie i chętnie szukała okazji do żartów.
Wieczór upływał przyjemnie wszystkim członkom rodziny. Pani Bennet patrzyła z zadowoleniem, jak towarzystwo z Netherfield zachwyca się jej najstarszą latoroślą. Pan Bingley zatańczył z nią dwukrotnie, a jego siostry wyraźnie ją wyróżniały. Jane była z tego tak samo zadowolona jak jej matka, choć wyrażała radość subtelniej. Elizabeth cieszyła się wraz z nią. Mary słyszała, jak chwalono ją przed panną Bingley jako najzdolniejszą pannę w sąsiedztwie, zaś Catherine i Lydii nie brakowało partnerów do tańca, co wystarczyło, aby obie uznały wieczór za udany. Dlatego też w dobrych nastrojach wróciły do Longbourn – wioski, w której Bennetowie uważani byli za najszacowniejszą rodzinę wśród mieszkańców. Pan Bennet nie spał jeszcze, gdy wróciły. Podczas lektury książek zwykle zapominał o upływie czasu, tym razem zaś czekał na relację o przebiegu wieczoru, z którym wiązano wszak ogromne nadzieje. Po cichu liczył, że jego małżonka rozczaruje się panem Bingleyem; rychło okazało się jednak, że stało się zupełnie inaczej.
– Ach! Mój drogi! – zawołała, wchodząc do pokoju. – Cóż za uroczy wieczór, jaki wspaniały bal! Żałuję jedynie, że cię tam nie było. Wszyscy wprost zachwycali się naszą Jane. Prześcigali się w komplementach, a pan Bingley uznał ją za piękność i zatańczył z nią dwukrotnie! Tylko pomyśl, mój kochany; zatańczył z nią dwukrotnie! I była jedyną panną, którą poprosił do tańca po raz drugi. Najpierw zatańczył z panną Lucas. Nie wiem, doprawdy, jak to wytrzymał! Wcale mu się nie podobała, zresztą nie dziwi mnie to wcale; potem zaś dostrzegł Jane, która akurat tańczyła, i był nią zauroczony. Zaczął o nią rozpytywać, zostali sobie przedstawieni, a potem poprosił ją o dwa kolejne tańce. Potem zatańczył dwa razy z panną King; później, również dwa razy, z Marią Lucas, następnie znów dwukrotnie tańczył z Jane, a potem były dwa tańce z Lizzy, zaś boulangera…5
– Gdyby miał dla mnie choć cień współczucia – wykrzyknął jej mąż niecierpliwie – nie zatańczyłby nawet połowy tego! Na litość boską, przestań opowiadać mi, z kim tańczył pan Bingley. Że też nie skręcił kostki przed balem!
– Ach, mój drogi, on mi się naprawdę podoba. Jest taki przystojny! A jego siostry są wprost urocze. Nigdy w życiu nie widziałam elegantszych strojów. Moim zdaniem koronka przy sukni pani Hurst…
W tejże chwili ponownie jej przerwano. Pan Bennet nie chciał słyszeć ani słowa więcej na temat strojów. Jego żona była więc zmuszona szukać innego tematu. Z wielkim rozgoryczeniem oraz pewną przesadą opowiedziała mu o oburzającej nieuprzejmości pana Darcy’ego.
– Mogę cię jednak zapewnić – dodała – że Lizzy niewiele na tym straci, że mu się nie spodobała; to wyjątkowo nieprzyjemny, wprost okropny człowiek, któremu nie warto się podobać. Ta jego duma i zarozumiałość były po prostu nie do wytrzymania! Chodził to tu, to tam, taki zadowolony z siebie! A nie jest dość przystojny, by zasługiwać choćby na jeden taniec! Żałuję, że cię nie było z nami, mój najdroższy, i nie mogłeś poczęstować go ciętą ripostą. Znielubiłam go na amen.
Kiedy Jane i Elizabeth znalazły się same, ta pierwsza, dotąd powściągliwa w pochwałach na temat pana Bingleya, wyznała siostrze, jak bardzo w istocie jej się spodobał.
– Jest akurat taki, jaki powinien być każdy młody człowiek – rzekła – rozsądny, pogodny, o żywym usposobieniu; nigdy dotąd nie spotkałam równie miłego młodzieńca: jest tak bezpośredni, choć maniery ma przy tym wprost nieskazitelne!
– Jest również przystojny – odparła Elizabeth – a jeśli to możliwe, młody człowiek powinien spełniać także ten warunek. Jest zatem doskonały pod każdym względem.
– Pochlebił mi niezwykle, prosząc mnie drugi raz do tańca. Nie oczekiwałam takiego komplementu.
– Czyżby? Ja nie byłam zdziwiona. Dzieli nas jednak ogromna różnica. Komplementy są dla ciebie zawsze zaskoczeniem, dla mnie zaś: przeciwnie. Cóż w tym dziwnego, że zatańczył z tobą dwukrotnie? Musiał z pewnością dostrzec, że jesteś pięć razy ładniejsza od wszystkich pozostałych dam. Z pewnością nie poprosił cię do tańca jedynie z uprzejmości. Tak czy siak rzeczywiście nie mam mu nic do zarzucenia. Jeśli chodzi o mnie, możesz się nim zachwycać. Podobali ci się dotąd panowie o wiele głupsi od niego.
– Moja droga Lizzy!
– Och, wiesz przecież, że zbyt łatwo obdarzasz sympatią ludzi. W nikim nie widzisz wad. Cały świat jawi ci się jako dobry i miły. Nigdy w życiu nie powiedziałaś o nikim złego słowa.
– Staram się nie osądzać innych zbyt szybko, ale zawsze mówię to, co myślę.
– Wiem o tym i tego właśnie w tobie nie rozumiem. Nie brak ci rozsądku, a jednak nie dostrzegasz ludzkich przywar i głupoty! Wielu jest takich, którzy udają szczerość, to powszechne. Ale szczerość prawdziwa, pozbawiona ostentacji – szczera sympatia wobec ludzi, która wyzwala w nich najlepsze cechy – to twoja osobista wizytówka. Jak mi się zdaje, polubiłaś także siostry pana Bingleya? Nie są tak dobrze wychowane jak on.
– Z pewnością nie robią dobrego pierwszego wrażenia. Przy dłuższej rozmowie okazują się jednak bardzo miłe. Panna Bingley ma zamieszkać z bratem, by prowadzić mu dom; byłabym wielce zdziwiona, gdybyśmy nie znalazły w niej uroczej sąsiadki.
Elizabeth słuchała w milczeniu, nieprzekonana; zachowanie nowych znajomych podczas balu nie wzbudziło jej sympatii. Była bystrzejszą obserwatorką niż jej siostra i nie miała tak łagodnego charakteru jak ona; rzeczone damy nie okazały jej też żadnej serdeczności, co mogłoby wpłynąć na jej osąd, nie spotkały się więc z jej aprobatą. W istocie, nie brakowało im wytworności, a gdy wszystko szło po ich myśli, zachowywały uprzejmość i potrafiły robić najlepsze wrażenie, zarazem jednak cechowała je duma i zarozumiałość. Były dość ładne, ukończyły jedną z najlepszych prywatnych szkół w Londynie, posiadały fortunę w wysokości dwudziestu tysięcy funtów; żyły ponad stan i zadawały się z ludźmi równymi im rangą, dlatego też były zdania, że mają wszelkie powody, by myśleć dobrze o sobie, a źle o innych. Pochodziły z szanowanej rodziny z północnej Anglii i okoliczność ta wyryła się w ich świadomości dużo głębiej niż fakt, że zarówno one, jak i ich brat zawdzięczali fortunę talentom handlowym przodków.
Pan Bingley odziedziczył majątek wart niemal sto tysięcy funtów po ojcu, który miał zamiar kupić jakąś posiadłość, jednak nie zdążył tego za życia uczynić. Także i syn snuł podobne plany i niekiedy zdawało się, że jest o krok od decyzji, by na stałe osiąść w swych rodzinnych stronach – teraz jednak miał do dyspozycji piękny dom i grunty, gdzie mógł bez przeszkód urządzać polowania, a ci, którzy zdążyli poznać jego niefrasobliwość, przypuszczali, że być może zostanie na dobre w Netherfield, pozostawiając troskę o nabycie własnego dworu kolejnym pokoleniom.
Siostry życzyłyby sobie ogromnie, by kupił własną rezydencję6; skoro jednak wynajął Netherfield, panna Bingley nie miała nic przeciwko temu, by z nim zamieszkać – podobnie jak pani Hurst, której mąż mógł szczycić się raczej prezencją niż majątkiem, pragnęła więc traktować dom brata jak własny, przynajmniej wtedy, gdy jej to odpowiadało. Pan Bingley przypadkowo otrzymał ofertę wynajmu Netherfield House niecałe dwa lata po osiągnięciu pełnoletności. Przyjechał więc, by go obejrzeć, i już po pół godzinie uznał, że najważniejsze pomieszczenia w domu budzą jego aprobatę, podobnie jak słowa pochwały głoszone przez właściciela; bezzwłocznie więc zawarł z nim umowę.
Pan Darcy, mimo dzielącej obu dżentelmenów całkowitej odmienności charakterów, był od lat jego wypróbowanym przyjacielem. Darcy lubił Bingleya za jego bezpośredniość, otwartość i łagodność, choć sam miał zupełnie inne usposobienie, z czego zresztą wydawał się zadowolony. Bingley ufał wprost bezgranicznie w przyjaźń Darcy’ego i ogromnie liczył się z jego zdaniem. Pod względem bystrości umysłu ten drugi przewyższał pierwszego. Choć Bingleyowi niczego nie brakowało, Darcy górował nad nim inteligencją. Był przy tym opryskliwy, wyniosły, powściągliwy i wybredny, a jego maniery, choć wytworne, były zarazem odpychające. Pod tym względem przyjaciel miał nad nim ogromną przewagę. Bingley zyskiwał sympatię wszędzie, gdzie się pojawił; Darcy nieustannie obrażał wszystkich dookoła.
Rozmowa na temat towarzystwa zgromadzonego w Meryton oddawała doskonale usposobienie każdego z nich. Bingley był zdania, że nigdy wcześniej nie spotkał milszych ludzi i piękniejszych panien; wszyscy byli wobec niego niezwykle uprzejmi i serdeczni. Nikt nie dbał nadmiernie o zachowanie form, nie zachowywał się sztywno i ze wszystkimi udało mu się szybko zawrzeć znajomość, zaś panna Bennet jawiła mu się jako najcudowniejszy z aniołów. Darcy natomiast widział tych samych ludzi jako niezbyt urodziwych i nieumiejących nadążać za modą; nikt z nich nie wzbudził jego zainteresowania, nikt też nie okazał mu względów ani serdeczności. Panna Bennet wydała mu się ładna, uznał jednak, że zbyt często się uśmiecha.
Pani Louisa Hurst i jej siostra Carolina Bingley były tego samego zdania – ogólnie jednak im się spodobała. Polubiły ją i uznawszy, że jest urocza, zadeklarowały chęć bliższego jej poznania. Skoro zaś siostry orzekły w ten sposób, brat uznał, że ma pełne prawo zachwycać się panną Bennet, ile tylko mu się żywnie podoba.
Opodal Longbourn mieszkała rodzina szczególnie bliska państwu Bennetom. Sir William Lucas zajmował się uprzednio handlem w Meryton, gdzie dorobił się niezgorszej fortuny, następnie zaś, jako burmistrz, wygłosił mowę na cześć króla, która przyniosła mu tytuł szlachecki. Zaszczyt ten uczynił na nim zgoła zbyt duże wrażenie. Zniechęcił się bowiem do dotychczasowej pracy, jak i do małego miasteczka, w którym mieszkał; porzucił więc jedno i drugie, po czym osiedlił się wraz z rodziną w domu położonym w odległości około jednej mili od Meryton, który nazwał swoim nazwiskiem. Wyrzekłszy się trudów prowadzenia handlu, mógł tu do woli rozmyślać o własnej ważności i szlifować swe talenty towarzyskie. Choć jego ranga wzrosła, nie zaczął się wywyższać – przeciwnie, okazywał atencję wszystkim. Z natury łagodny, przyjazny i uczynny, podczas pobytu na dworze królewskim nabrał także wytworności.
Lady Lucas była kobietą niezwykle dobroduszną, lecz pozbawioną zmysłu gospodarności, przez co pani Bennet nie ceniła jej zbytnio jako sąsiadki. Para ta miała kilkoro dzieci. Najstarsza córka – inteligentna panna, licząca sobie około dwudziestu siedmiu lat – była najbliższą przyjaciółką Elizabeth.
Było jasne, że panny Bennet i panny Lucas muszą spotkać się, by wymienić wrażenia na temat balu, a zatem już następnego ranka te ostatnie pojawiły się w Longbourn.
– Dla ciebie, Charlotto, wieczór zaczął się doprawdy doskonale – rzekła pani Bennet uprzejmie do panny Lucas. – To ciebie pan Bingley poprosił do pierwszego tańca.
– Tak, ale wydaje mi się, że taniec z drugą partnerką sprawił mu więcej przyjemności.
– Ach, chodzi ci o Jane; wszak tańczył z nią dwukrotnie. Istotnie, wyglądało na to, że mu się spodobała. W rzeczy samej, wydaje mi się, że tak właśnie było… coś niecoś o tym słyszałam…. ale nie wiem dokładnie… coś o panu Robinsonie.
– Być może słyszała pani o rozmowie pana Bingleya i Robinsona; chyba wspominałam o tym? Pan Robinson zapytał, jak mu się podoba towarzystwo w Meryton, i czy nie sądzi, że na sali znajduje się wiele pięknych kobiet, i którą z nich uważa za najładniejszą. Na co natychmiast padła odpowiedź na to ostatnie pytanie: „Och, najstarsza z panien Bennet, bez wątpienia, każdy z pewnością odpowiedziałby tak samo”.
– Doprawdy! No cóż, bardzo zdecydowana opinia… wygląda na to… ale jeszcze może być i tak, że nic z tego nie będzie.
– To, co ja słyszałam, podoba mi się bardziej niż słowa, które doszły do ciebie, Elizo – rzekła Charlotte. – Pan Darcy, w przeciwieństwie do jego przyjaciela, nie ma nic mądrego do powiedzenia, czyż nie? Biedna Lizzie! Zostać uznaną za zaledwie „znośną”!
– Bardzo cię proszę, nie kładź jej aby do głowy, żeby przejęła się tym, jak ją potraktował. Ten człowiek jest tak nieprzyjemny, że zyskać jego sympatię byłoby nieszczęściem. Pani Long mówiła mi wczoraj, że siedział obok niej przez pół godziny, i ani razu nie otworzył ust.
– Czy jest mama tego pewna? Czy to nie pomyłka? – spytała Jane. – Z pewnością sama widziałam, jak pan Darcy z nią rozmawiał.
– Tak! Bo zapytała go wreszcie, jak mu się podoba w Netherfield, a więc musiał odpowiedzieć; dodała jednak, że wyglądał przy tym na zeźlonego, że się do niego odezwała.
– Panna Bingley mówiła mi – rzekła Jane – że nigdy się wiele nie odzywa do nikogo, z wyjątkiem osób zaprzyjaźnionych. W stosunku do nich zachowuje się całkiem uprzejmie.
– Nie wierzę w ani jedno słowo, moja droga. Gdyby był uprzejmy, rozmawiałby z panią Long. Ale domyślam się, jak to z nim jest. Wszyscy mówią, że to niezwykle dumny człowiek; z pewnością usłyszał gdzieś, że pani Long nie trzyma powozu, a na bal przyjechała wynajętą dorożką.
– Nie mam do niego pretensji o to, że nie rozmawiał z panią Long – stwierdziła panna Lucas. – Powinien był jednak zatańczyć z Elizą.
– Przy następnej okazji, Lizzy – rzekła matka do córki – na twoim miejscu nie zatańczyłabym z nim nawet jeden raz.
– Przypuszczam, że mogę mamie obiecać, że nigdy z nim nie zatańczę.
– Jeśli o mnie chodzi – powiedziała panna Lucas – jego duma nie wydaje mi się bardzo obraźliwa, ponieważ widzę dla niej uzasadnienie. Trudno się dziwić, że młody człowiek z takiej rodziny, z taką fortuną, któremu wszystko sprzyja, ma o sobie wysokie mniemanie. Jeśli mogę tak powiedzieć, on ma prawo być dumny.
– Masz całkowitą rację – odparła Elizabeth – i bez trudu wybaczyłabym mu jego dumę, gdyby nie uraził mojej.
– Duma – zauważyła Mary, zawsze przekonana o głębi swych przemyśleń – jest, jak mi się zdaje, grzechem bardzo często spotykanym. Wszystko, co dotąd przeczytałam, upewnia mnie, że wręcz nadzwyczaj rozpowszechnionym; że natura ludzka jest nań wyjątkowo podatna, a zatem bardzo niewielu z nas nie chełpi się nigdy taką czy inną zaletą, prawdziwą czy wyobrażoną. Próżność i duma to dwie różne rzeczy, choć używamy tych słów zamiennie. Można być dumnym, nie będąc przy tym próżnym. Duma tyczy się tego, co sami o sobie myślimy, próżność zaś tego, jak chcielibyśmy być widziani przez innych.
– Gdybym ja był tak bogaty, jak pan Darcy – zawołał młody Lucas, który przyjechał w odwiedziny wraz z siostrami – dumę miałbym sobie za nic. Trzymałbym sforę psów gończych i wypijał co dzień butelkę wina.
– W takim razie piłbyś dużo więcej, niż powinieneś – orzekła pani Bennet – gdybym to zobaczyła, natychmiast zabrałabym ci butelkę.
Chłopak sprzeciwił się temu, pani Bennet obstawała przy swoim, twierdząc, że tak właśnie by zrobiła, i tak spierali się aż do końca wizyty.
Panie z Longbourn odwiedziły Netherfield po niedługim czasie. Wkrótce, zgodnie z obyczajem, złożono im więc rewizytę. Ujmujące zachowanie panny Bennet zyskało jej znów większą sympatię pani Hurst i panny Bingley; i choć matkę dziewcząt uznano za nieznośną, a młodsze siostry za niewarte rozmowy, to obie panie pałały chęcią zawarcia bliższej znajomości z dwójką najstarszych dziewcząt. Jane była tym zachwycona, Elizabeth jednak dostrzegała ich wyniosłe zachowanie, także wobec swojej siostry, i nie potrafiła ich polubić; szczególnie że była przekonana, iż wysilają się na uprzejmość jedynie z powodu sympatii, którą obdarzył najstarszą pannę Bennet ich brat. Przy każdym spotkaniu okazywał jej względy, Elizabeth zaś widziała wyraźnie, że Jane, której pan Bingley spodobał się od pierwszego wejrzenia, jest na najlepszej drodze, by zakochać się w nim na dobre. Z radością konstatowała przy tym, że zauroczenie siostry nie jest widoczne dla świata, ponieważ Jane łączyła dużą uczuciowość ze spokojnym, pogodnym usposobieniem, które chroniło ją przed podejrzeniami niedyskretnych bliźnich. Uczyniła takie spostrzeżenie w rozmowie z panną Lucas.
– Być może dobrze jest zachować taką powściągliwość – odparła Charlotte – ale niekiedy staje się to przekleństwem. Jeśli kobieta ukrywa swój afekt równie zręcznie przed tym, którego nim obdarzyła, może przegapić okazję, by go usidlić; a wtedy świadomość, że świat się o niczym nie dowie, jest dla niej marnym pocieszeniem. Prawie każde uczucie niesie za sobą tyleż wdzięczności, co próżności, i lepiej nie pozostawiać go własnemu losowi. Każdy potrafi zrobić pierwszy krok, wystarczy, że ktoś nam się trochę spodoba, niewielu jednak umie pokochać prawdziwie, nie otrzymując sygnałów świadczących o wzajemności. W dziewięciu przypadkach na dziesięć kobieta powinna pokazywać po sobie więcej uczuć goszczących w jej sercu niż mniej. Bingleyowi z pewnością podoba się twoja siostra, ale bez żadnej zachęty z jej strony być może skończy się na samej sympatii.
– Ależ ona zachęca go na tyle, na ile pozwala jej natura. Jeśli nawet ja widzę, jak bardzo jej na nim zależy, musiałby być doprawdy prostakiem, żeby tego nie dostrzec.
– Pamiętaj, Elizo, że on nie zna usposobienia Jane tak dobrze jak ty.
– Ale jeśli kobieta sprzyja mężczyźnie i nie wysila się zbytnio, by to ukryć, on przecież powinien się tego domyślić.
– Być może jeśli spędza z nią dość czasu. Jednak choć Bingley i Jane widują się często, to nie spędzają wówczas wielu wspólnych godzin; zawsze też towarzyszy im duża, mieszana kompania, dlatego nie mogą poświęcić się bez reszty rozmowie. Jane powinna więc robić jak najlepszy użytek z każdej chwili, w której jego uwaga skupiona jest na niej. Kiedy już będzie go pewna, znajdzie dość czasu, by zakochać się w nim tak mocno, jak zechce.
– To dobry plan – odparła Elizabeth – dla panny, która myśli tylko o tym, żeby dobrze wyjść za mąż; gdybym chciała za wszelką cenę zdobyć bogatego męża, albo też męża w ogóle, skorzystałabym z twojej rady. Jane jednak nie myśli w ten sposób; ona nie działa z premedytacją. Być może sama nawet nie jest jeszcze pewna, jak dalece jest nim zainteresowana, ani nie zastanawia się, czy to rozsądne. Zna go przecież tak krótko. Zatańczyła z nim cztery razy w Meryton; potem widziała go przez jeden ranek w jego własnej posiadłości, a potem czterokrotnie jadła w jego towarzystwie obiad. To doprawdy zbyt mało, by mogła dobrze go poznać.
– Owszem, gdy tak to przedstawiasz. Gdyby istotnie jedynie jadła z nim obiad, mogłaby jedynie dowiedzieć się, czy ma dobry apetyt; pamiętaj jednak, że oznacza to wspólnie spędzone cztery wieczory, a w takim czasie można zdziałać doprawdy bardzo wiele.
– Tak, cztery wieczory to z pewnością dość czasu, by stwierdzić, że oboje wolą grać w oczko7 niż w komersa8; jeśli jednak chodzi o istotne przymioty, sądzę, że dowiedzieli się o sobie nawzajem raczej niewiele.
– Cóż – podsumowała Charlotte – z całego serca życzę Jane szczęścia. Gdyby miała wyjść za niego za mąż choćby jutro, myślę, że ma takie same szanse być szczęśliwą, jak gdyby studiowała jego wady i zalety przez cały rok. Szczęście w małżeństwie jest wyłącznie kwestią przypadku. Jeśli ludzie poznają się dobrze przed ślubem, a nawet jeśli łączą ich podobieństwa, nie sprawia to, że są razem szczęśliwsi. Zdążą jeszcze oboje zmienić się na tyle, by przysporzyło im to zgryzoty; dlatego też lepiej wiedzieć jak najmniej o skazach charakteru człowieka, z którym mamy spędzić resztę życia.
– Rozśmieszasz mnie, Charlotte; ale nie masz racji. Sama to wiesz, i wiesz także, że i ty nie postąpiłabyś w ten sposób.
Zajęta obserwowaniem względów, jakie pan Bingley okazywał jej starszej siostrze, Elizabeth nie zauważyła nawet, że jego przyjaciel zaczął obdarzać ją zainteresowaniem. Pan Darcy początkowo nie chciał nawet przyznać, że jest ładna; patrzył na nią bez zachwytu podczas balu, a gdy się później spotkali, spoglądał na nią jedynie po to, by ją krytykować. Jednak im bardziej zawzięcie dowodził sobie i swym przyjaciołom, że rysy Elizabeth pozbawione są wszelkiego uroku, tym bardziej przekonywał się, jak silne wrażenie czyni na nim inteligentne spojrzenie jej ciemnych oczu. Temu odkryciu towarzyszyły inne, równie przerażające. Choć obserwując ją, wychwycił niejeden defekt jej figury, której daleko było do perfekcyjnej symetrii, zarazem był zmuszony przyznać, że jest drobna i zwinna; i choć był zdania, że nie jest dość wyrobiona towarzysko, by odnaleźć się w wielkim świecie, nie potrafił oprzeć się jej bezpretensjonalnej wesołości. Elizabeth nie miała o tym pojęcia; był dla niej jedynie człowiekiem, który pokazał się od jak najgorszej strony, ją zaś uznał za nie dość ładną, by choć raz z nią zatańczyć.
On tymczasem nabrał chęci, by poznać ją lepiej, i chcąc uczynić pierwszy krok ku nawiązaniu rozmowy, zaczął przysłuchiwać się konwersacji, w której brała właśnie udział. Nie umknęło to uwadze Elizabeth. Miało to miejsce u sir Williama Lucasa, gdzie zgromadziło się liczne towarzystwo.
– Co też myśli sobie pan Darcy – powiedziała do Charlotte – podsłuchując moją rozmowę z pułkownikiem Forsterem?
– Na to pytanie może ci odpowiedzieć jedynie on sam.
– Jeśli zrobi to ponownie, nie omieszkam dać mu do zrozumienia, że przejrzałam jego zamiary. Szuka wszędzie okazji do drwin, jeśli więc czym prędzej sama nie rzucę mu wyzwania, niebawem dojdzie do tego, że zacznę się go lękać.
Pan Darcy podszedł do nich po chwili i choć nie zdradzał chęci rozpoczęcia pogawędki, panna Lucas jęła namawiać przyjaciółkę, by spełniła swoje groźby, co natychmiast sprowokowało Elizabeth do działania. Odwróciła się więc i rzekła:
– Czy nie sądzi pan, panie Darcy, że użyłam wyjątkowo zręcznych słów, nagabując pułkownika Forstera, aby wydał dla nas bal w Meryton?
– Z pewnością tryskała pani przy tym energią; na ten temat jednak damy zawsze rozprawiają z ożywieniem.
– Nie jest pan dla nas łaskawy.
– Niebawem to ona będzie nagabywana – rzekła panna Lucas. – Mam zamiar otworzyć pianino, Elizo, a wiesz, co to oznacza.
– Doprawdy dziwna z ciebie przyjaciółka! Zawsze upierasz się, abym śpiewała i grała przed wszystkimi! Gdyby moja próżność skupiała się na muzyce, byłabyś doprawdy bezcenna; lecz w mojej sytuacji wolałabym nie zasiadać przed tymi, którzy mają z pewnością zwyczaj słuchać najlepszych wykonawców.
Panna Lucas nalegała jednak, Elizabeth uległa więc wreszcie.
– No cóż, jak trzeba, to trzeba. – Rzuciła jednak panu Darcy’emu mroczne spojrzenie, po czym dodała: – Jak mówi stare przysłowie, które wszyscy tu obecni oczywiście znają: „Nie wsadzaj nosa do cudzego prosa”; a zatem idę wsadzić swój nos w nuty.
Jej występ, choć z pewnością daleki od doskonałego, był przyjemny dla ucha. Po jednym czy dwóch utworach, zanim zdążyła odpowiedzieć na prośby o kolejną pieśń, przy pianinie skwapliwie zastąpiła ją Mary – jako brzydkie kaczątko w rodzinie pracowała bowiem ciężko, zdobywając wiedzę i umiejętności, i zawsze gotowa była się nimi pochwalić.
Mary brakowało talentu, jak i gustu, zaś próżność, nakazująca jej uczyć się pilnie, czyniła ją zarazem pedantyczną i zarozumiałą w stopniu, który byłby nieznośny nawet u osoby o znacznie większych osiągnięciach. Elizabeth słuchano dużo chętniej, była bowiem swobodna i bezpretensjonalna, mimo że nie grała nawet w połowie tak dobrze jak jej młodsza siostra. Choć Mary zagrała długi i trudny utwór, zdołała zdobyć uznanie publiczności dopiero dzięki skocznym pieśniom szkockim i irlandzkim, o które prosiły ją młodsze siostry. Gdy im uległa, puściły się w pląsy z młodymi Lucasami, po chwili zaś dołączyło do nich ochoczo kilku oficerów.
Pan Darcy stał w pobliżu, milczącym potępieniem dając do zrozumienia, co myśli o takim sposobie spędzania wieczoru, wykluczającym wszak możliwość rozmowy. Zatopił się w myślach tak dalece, że nie zauważył nawet, że podszedł do niego sir William, który po chwili zwrócił się do niego:
– Jakże wspaniale bawią się ci młodzi ludzie, czyż nie, panie Darcy! Nie ma wszak lepszej rzeczy niż taniec. Osobiście jestem zdania, że to najstosowniejsza rozrywka dla wytwornego towarzystwa.
– Z pewnością, sir; ma też tę zaletę, że kochają go również towarzystwa mniej wytworne, i to na całym świecie. Każdy dzikus potrafi tańczyć.
Sir William skwitował tę uwagę uśmiechem.
– Pański przyjaciel radzi sobie z tą sztuką doskonale – dodał po krótkiej pauzie, kiedy spostrzegł, że Bingley dołączył do zabawy. – Nie wątpię, że i pan jest nie mniej od niego utalentowany.
– Jestem pewny, że w Meryton widział pan, jak tańczę, sir.
– Istotnie, i widok ten sprawił mi doprawdy ogromną przyjemność. Czy bywa pan często na tańcach w St. James9?
– Nigdy, sir.
– Czy nie sądzi pan, że wnętrza tego przybytku tworzą idealną scenerię dla tańca?
– Staram się nigdy nie tańczyć w żadnym przybytku, gdy tylko mogę tego uniknąć.
– Domyślam się, że masz pan dom w Londynie?
Pan Darcy przytaknął.
– Sam myślałem kiedyś, by się tam przenieść; ogromnie przepadam za bywaniem w najlepszym towarzystwie. Nie byłem jednak pewien, czy pani Lucas będzie się tam dobrze czuła.
Umilkł na chwilę w nadziei, że doczeka się odpowiedzi, jego towarzysz jednak ani myślał mu jej udzielić. W tejże chwili przeszła obok nich Elizabeth, sir William więc, chcąc wykazać się wobec niej galanterią, zawołał:
– Moja droga panno Elizo, dlaczego pani nie tańczy? Panie Darcy, pozwolę sobie zaprezentować panu tę oto młodą damę, która wspaniale tańczy. Nie może pan przecież odmówić takiej piękności.
Ujął jej dłoń i próbował podać ją panu Darcy’emu, który choć niezwykle tym zaskoczony, nie okazał niechęci; Elizabeth jednak natychmiast cofnęła rękę i zwróciła się do sir Williama ze wzburzeniem:
– Doprawdy, sir, nie mam najmniejszego zamiaru tańczyć. Proszę tylko nie myśleć, że skierowałam się w tę stronę w poszukiwaniu partnera.
Pan Darcy z ogromną powagą prosił, aby uczyniła mu ten honor, ale na próżno. Elizabeth była nieugięta i również sir William nie wskórał niczego, próbując nakłonić ją do zmiany zdania.
– Tańczy pani tak pięknie, panno Elizo, że okrucieństwem z pani strony jest odmawiać mi tego widoku; i choć obecny tu dżentelmen nie przepada za tą rozrywką, z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, by jej poświęcić pół godzinki.
– Pan Darcy to wcielenie uprzejmości – powiedziała Elizabeth z uśmiechem.
– Istotnie, istotnie, jednak patrząc na panią, droga panno Elizo, doprawdy trudno mu się dziwić: któż bowiem oparłby się takiej partnerce?
Elizabeth rzuciła mu szelmowski uśmiech i się odwróciła. Jej upór bynajmniej nie zraził młodzieńca – przeciwnie, wzbudziła w nim tym większą sympatię. Po chwili podeszła do niego panna Bingley.
– Założę się, że uda mi się zgadnąć, o czym pan tak rozmyślasz.
– Jestem pewien, że nie.
– Z pewnością wyobrażasz pan sobie właśnie, jak okropnie byłoby częściej spędzać wieczory w ten sposób w takim towarzystwie; podzielam tę opinię. Jestem rozdrażniona jak nigdy! Ten brak smaku, a w dodatku ten hałas. I ci ludzie, tak miałcy, a tak przekonani o tym, jacy są ważni! Z przyjemnością dowiem się, jakie pan ma do nich zastrzeżenia!
– Pani przypuszczenia są całkowicie błędne, zapewniam panią. Myślałem właśnie o czymś dużo milszym. Zajmowały mnie bowiem rozważania nad ogromną przyjemnością, jaką można odczuwać, podziwiając piękne oczy ładnej kobiety.
Panna Bingley utkwiła w nim wzrok, nalegając, by wyjawił, która z obecnych dam miała szczęście zainspirować go do tej refleksji. Pan Darcy odparł nieustraszenie:
– Panna Elizabeth Bennet.
– Panna Elizabeth Bennet! – zawołała panna Bingley. – Zadziwia mnie pan. Od kiedy to stała się pańską faworytką? I kiedy też będę mogła złożyć panu powinszowania?
– Spodziewałem się tego właśnie pytania. Wyobraźnia dam jest niezwykle prędka: przeskakuje od admiracji do miłości, a od miłości do małżeństwa w jednej krótkiej chwili. Wiedziałem, że będzie pani chciała mi winszować.
– No cóż, jeśli mówi pan poważnie, rozumiem, że sprawa jest już postanowiona. Będzie pan miał doprawdy uroczą teściową; nie wątpię też, że będzie każdą wolną chwilę spędzała z wami w Pemberley.
Słuchał z całkowitą obojętnością, gdy zabawiała się wygłaszaniem podobnych uwag przez dłuższy czas; jego spokój przekonał ją ostatecznie, że nie ma czego się obawiać, nie szczędziła więc sobie komentarzy.
Majątek pana Benneta, wart dwa tysiące funtów rocznie, na nieszczęście jego córek miał przypaść z braku męskiego potomka dalekiemu krewnemu. Pani Bennet miała wprawdzie dość, by zaspokoić własne potrzeby, jednak zdecydowanie zbyt mało, by zrekompensować ubóstwo małżonka. Jej ojciec, który był adwokatem10 w Meryton, pozostawił jej cztery tysiące funtów.
Siostra pani Bennet wyszła za mąż za niejakiego pana Phillipsa, kancelistę ojca, który został jego następcą, brat zaś osiedlił się w Londynie i był szanowanym kupcem.
Wioska Longbourn była położona zaledwie o milę od Meryton, a zatem w odległości niezwykle dogodnej dla młodych dam, które ulegały pokusie odwiedzenia ciotki, wstępując po drodze do modystki. Szczególnie dwie najmłodsze latorośle, Catherine i Lydia, bywały u ciotki często; w przeciwieństwie do starszych sióstr nie grzeszyły mądrością i gdy nie nadarzyła im się lepsza rozrywka, spacer do Meryton traktowały wręcz jak konieczne uatrakcyjnienie godzin poranka, dające im zarazem pożywkę dla wieczornych ploteczek; choćby na wsi nie działo się nic ciekawego, zawsze przynosiły od ciotki takie czy inne wieści. Tym razem okazały się one wyjątkowo radosne, w okolicy bowiem pojawił się regiment rezerwistów, który miał pozostać na zimę w Meryton, obranym na kwaterę główną11.
Wizyty u pani Phillips stały się więc źródłem najbardziej pasjonujących informacji. Każdego dnia panny dowiadywały się więcej o oficerach, poznając ich nazwiska i koneksje rodzinne. Niebawem wykryły też, gdzie mieszkają, a wkrótce zaczęły nawiązywać z nimi znajomości. Pan Phillips odwiedził ich wszystkich po kolei, otwierając przed siostrzenicami wrota do nieznanego dotąd raju. Nie mówiły o niczym innym, tylko o oficerach; fortuna pana Bingleya, budząca poruszenie ich matki, zdawała im się niczym w porównaniu z czerwienią mundurów.
Słuchając przez cały ranek ich wynurzeń na ten temat, pan Bennet stwierdził wreszcie chłodno:
– Sądząc po sposobie, w jaki się wyrażacie, jesteście dwiema najgłupszymi pannami w tym kraju. Już od jakiegoś czasu podejrzewałem, że tak jest, ale teraz zyskałem pewność.
Catherine zamilkła, zbita z tropu; Lydia jednak z doskonałą obojętnością rozwodziła się dalej nad zaletami kapitana Cartera, wyrażając nadzieję, że zobaczy go tego dnia, ponieważ nazajutrz miał wyruszyć do Londynu.
– Doprawdy, mój drogi, zadziwia mnie – odezwała się pani Bennet – że tak pochopnie nazywasz własne dzieci głupimi. Gdybym to ja miała wyrazić lekceważenie wobec czyichś dzieci, z pewnością nie obrałabym za cel swoich własnych.
– Skoro moje dzieci są niemądre, to ja przynajmniej powinienem mieć tego świadomość.
– Owszem, ale tak się składa, że żadnej z naszych córek nie brakuje rozumu.
– Pozostaje mi mieć nadzieję, że tylko w tej jednej sprawie się nie zgadzamy. Sądziłem dotąd, że jesteśmy pod każdym względem jednomyślni, muszę jednak ci się sprzeciwić, ponieważ uważam nasze dwie najmłodsze córki za wyjątkowo nierozgarnięte.
– Mój drogi panie Bennet, nie możesz spodziewać się, że dziewczęta będą tak rozsądne jak ich ojciec i matka. Gdy osiągną nasz wiek, jak mniemam, nie będą zaprzątać sobie głów oficerami bardziej niż my w tej chwili. Pamiętam, że i mnie podobały się niegdyś szalenie czerwone wojskowe kurtki; i gdyby przystojny, młody oficer z dochodem pięciu, sześciu tysięcy rocznie poprosił o rękę którąś z dziewczynek, na pewno bym mu jej nie odmówiła. Uważam też, że pułkownik Forster wyglądał wspaniale w mundurze u sir Williama zeszłego wieczoru.
– Mamo – zawołała Lydia – ciocia mówi, że pułkownik Forster i kapitan Carter nie odwiedzają już panny Watson tak często, jak to czynili zaraz po przyjeździe; natomiast widuje ich ona bardzo często w bibliotece Clarke’ów12.
Pani Bennet nie zdążyła odpowiedzieć, w tej bowiem chwili wszedł posłaniec z liścikiem do panny Bennet; przysłano go z Netherfield, a służący miał zaczekać na odpowiedź. Oczy pani Bennet zalśniły; kiedy córka czytała list, co i rusz przerywała jej okrzykami:
– No więc, Jane, od kogo ten list? O co chodzi? Co piszą? Doprawdy, Jane, czytaj szybciej, i mów; pospiesz się, moja kochana.
– To od panny Bingley – odparła Jane, po czym przeczytała list na głos.
Moja droga przyjaciółko,
Jeśli nie okażesz dość serca, by zjeść dziś obiad z Louisą i ze mną, obawiam się, że znienawidzimy się nawzajem na resztę życia, bowiem dzień spędzony razem przez dwie kobiety bez dodatkowego towarzystwa może zakończyć się wyłącznie kłótnią. Przyjedź najszybciej, jak zdołasz, po otrzymaniu tego listu. Mój brat i pozostali panowie będą dziś jedli obiad z oficerami. Twoja na zawsze,
Caroline Bingley
– Z oficerami! – zawołała Lydia. – Ciekawe, dlaczego ciotka nam o tym nie wspomniała?
– Wyjechali! – rzekła pani Bennet z żalem. – To doprawdy nieszczęśliwie się składa.
– Czy mogę wziąć powóz? – spytała Jane.
– Nie, moja droga, lepiej pojedź wierzchem, ponieważ wygląda na to, że będzie padało; a w takim wypadku będziesz zmuszona zostać na noc.
– To byłby świetny plan – odezwała się Elizabeth – gdyby miała mama pewność, że nie zaoferują jej własnego powozu na powrót do domu.
– Ależ panowie z pewnością zabrali się do Meryton dwukółką pana Bingleya, zaś Hurstowie nie mają koni.
– Wolałabym jechać powozem.
– Ależ, moja droga, ojciec z pewnością nie może ci użyczyć koni. Są potrzebne w polu, panie Bennet, czyż nie?
– Są tam potrzebne o wiele częściej, niż mogę je tam posyłać.
– Jeśli jednak poślesz je tam dziś – stwierdziła Elizabeth – mama będzie z tego powodu z pewnością zadowolona.
Tą uwagą wymusiła na ojcu przyznanie, że konie będą zajęte. Jane musiała więc jechać wierzchem, zaś matka odprowadziła ją do drzwi, wyrażając przy tym nadzieję, że pogoda zaraz się popsuje. Jej oczekiwania spełniły się; zaledwie Jane zdążyła odjechać, lunął rzęsisty deszcz. Dziewczęta niepokoiły się o siostrę, matka jednak była zachwycona. Deszcz padał nieprzerwanie przez cały wieczór; nie ulegało wątpliwości, że Jane nie będzie mogła wrócić do domu.
– Doprawdy miałam dobry pomysł! – powtarzała pani Bennet, jak gdyby przypisywała sobie zasługę sprowadzenia deszczu. Jednak dopiero następnego ranka przekonała się, jak dalece jej plan się powiódł. Kiedy rodzina wstawała od śniadania, służący z Netherfield przyniósł liścik adresowany do Elizabeth:
Najdroższa Lizzy,
czuję się dziś fatalnie, co, jak mniemam, należy przypisywać temu, iż przemokłam wczoraj do suchej nitki. Moje drogie przyjaciółki nie chcą nawet słyszeć o moim powrocie, dopóki nie wydobrzeję. Nalegają także, aby zbadał mnie pan Jones – nie obawiaj się więc, jeśli usłyszysz, że był u mnie – nic poważnego mi nie dolega, z wyjątkiem bólu gardła i głowy. Twoja na zawsze, etc.
– No cóż, moja duszko – rzekł pan Bennet, gdy Elizabeth odczytała list na głos. – Jeśli twoja córka zapadnie na poważną chorobę… jeśli umrze, niewątpliwie będzie to dla nas pocieszeniem, że próbowała usidlić pana Bingleya, i to na twoje polecenie.
– Ach! Nie obawiam się wcale, że umrze. Nikt nie umiera z powodu drobnego przeziębienia. Na pewno będzie miała troskliwą opiekę. A dopóki tam jest, wszystko układa się tak, jak powinno. Jeśli mogę wziąć powóz, może pojadę do niej.
Elizabeth, bardzo niespokojna o siostrę, chciała koniecznie jechać z matką, okazało się jednak, że powozu nie będzie. Nie była amazonką, pozostała jej więc tylko piesza wędrówka. Oznajmiła swój zamiar.
– Nie opowiadaj głupstw – zawołała jej matka – nawet o tym nie myśl, wszędzie pełno błota! Nim dotrzesz na miejsce, nie będziesz mogła pokazać się ludziom na oczy.
– Będę mogła pokazać się Jane, a tylko o to mi chodzi.
– Czy mam to rozumieć jako wskazówkę, Lizzy – odezwał się ojciec – abym posłał po konie?
– Ależ nie, ojcze, nie chcę uniknąć spaceru. To żadna odległość dla kogoś, kto ma przed sobą jasny cel; zaledwie trzy mile. Wrócę przed obiadem.
– Podziwiam twoją dobroć – stwierdziła Mary – ale każdym porywem serca powinien kierować rozsądek; a w mojej opinii wysiłek powinien być zawsze proporcjonalny do potrzeby.
– Odprowadzimy cię aż do Meryton – oznajmiły Catherine i Lydia.
Elizabeth przystała na to, i trzy młode damy wspólnie ruszyły w drogę.
– Jeśli się pospieszymy – rzekła Lydia po drodze – być może zdążymy zobaczyć się z kapitanem Carterem przed jego odjazdem.
W Meryton rozstały się – młodsze pospieszyły do mieszkania żony jednego z oficerów, Elizabeth poszła zaś sama dalej, przecinając pola szybkim marszem, przeskakując przełazy w ogrodzeniach i omijając kałuże. Szła szybko, niecierpliwie, a gdy wreszcie w oddali zamajaczyła sylwetka domu, miała obolałe łydki, brudne pończochy i twarz spoconą z wysiłku.
Wprowadzono ją do jadalni, gdzie zgromadzili się wszyscy oprócz Jane, a jej przybycie wywołało ogromne zdziwienie. Pani Hurst i panna Bingley nie mogły pojąć, jak to się stało, że przeszła trzy mile tak wcześnie rano, przy takim błocie, a w dodatku całkiem sama! Elizabeth wyczuła, że jej nagłe pojawienie się wcale ich nie ucieszyło. Przyjęły ją jednak bardzo grzecznie, a ich brat okazał jej nie tylko uprzejmość – był serdeczny i w dobrym humorze. Pan Darcy mówił niewiele, zaś pan Hurst nie odzywał się wcale. W duszy tego pierwszego toczyła się walka pomiędzy zachwytem nad promiennością cery, którą Elizabeth zawdzięczała porannej przechadzce, i zwątpieniem, jakim napawała go myśl, że przebyła samotnie tak długą drogę. Ten drugi myślał jedynie o swoim śniadaniu.
Wieści na temat stanu zdrowia Jane nie napawały optymizmem. Najstarsza panna Bennet spała źle, miała wysoką gorączkę i była zbyt słaba, by opuścić swój pokój. Elizabeth z zadowoleniem przyjęła propozycję, by od razu pójść do siostry. Jane, która nie zwróciła się do Bennetów wyłącznie z obawy, że niepotrzebnie ich wystraszy lub postawi w niezręcznej sytuacji, na jej widok nie posiadała się z radości. Nie miała jednak sił na dłuższą rozmowę i gdy panna Bingley pozostawiła je same, zdobyła się jedynie na to, by wyrazić wdzięczność wobec gospodarzy za ich troskliwą opiekę. Elizabeth w milczeniu zajęła się siostrą.
Po śniadaniu dołączyły do nich siostry pana Bingleya. Elizabeth poczuła przypływ ciepłych uczuć do nich, widząc, z jaką serdecznością odnoszą się do Jane. Następnie przyszedł medyk, który zbadał pacjentkę i orzekł, jak można było się spodziewać, że zapadła na silne przeziębienie i wymaga odpowiedniego leczenia. Zalecił, aby wróciła do łóżka, i obiecał sporządzić stosowne specyfiki. Jane zastosowała się do jego poleceń bez oporu, trapiona przez rosnącą gorączkę i dotkliwy ból głowy. Elizabeth nie odstępowała siostry na krok, a pozostałe damy również spędziły u niej większość dnia. Co prawda, po wyjeździe panów nie miały wiele do roboty.
Kiedy zegar wybił trzecią, Elizabeth uznała, że pora na nią, i z wielką niechęcią zaczęła się żegnać. Panna Bingley zaoferowała jej powóz, Elizabeth zaś wzbraniała się jedynie przez grzeczność. W istocie była gotowa przyjąć propozycję, jednak Jane zasmuciła się tak ogromnie na myśl o rozstaniu z siostrą, że pannie Bingley nie pozostało nic innego, jak zaproponować zamiast tego, aby Elizabeth pozostała w Netherfield. Panna Bennet przystała na to chętnie i z wdzięcznością, posłano więc służącego do Longbourn, aby powiadomił rodzinę o jej decyzji i przywiózł jej niezbędne na czas pobytu rzeczy.
O godzinie piątej panie domu poszły się przebrać, a o wpół do szóstej wezwano Elizabeth na obiad. Zasypywana uprzejmymi pytaniami o stan zdrowia Jane, skonstatowała z zadowoleniem, że najszczerzej zaniepokojony wydawał się pan Bingley, nie mogła jednak udzielić zebranym pokrzepiającej odpowiedzi. Jane nie czuła się ani odrobinę lepiej. Na te wieści obie panie powtórzyły po kilka razy, jak bardzo jest im przykro, jak okropną rzeczą są takie przeziębienia i jak bardzo same nie lubią być chore, potem zaś przestały zajmować się tą sprawą. Obojętność, z jaką zaczęły traktować Jane z chwilą, gdy zniknęła im z oczu, sprawiła, że Elizabeth na nowo poczuła do nich niechęć.
Ich brat natomiast był jedyną osobą w towarzystwie, o której myślała naprawdę życzliwie. Widać było wyraźnie, że martwi się o Jane, jej siostrze zaś okazywał ogromną uprzejmość, dzięki czemu przestała czuć się w Netherfield jak intruz, choć przypuszczała, że tak właśnie traktują ją pozostali. Oprócz gospodarza nikt właściwie nie poświęcał jej uwagi. Pannę Bingley i jej siostrę pochłaniała bez reszty rozmowa z panem Darcym, zaś pan Hurst, obok którego posadzono Elizabeth, był gnuśnym sybarytą, żyjącym jedynie po to, by jeść, pić i grać w karty, a gdy dowiedział się, że jego sąsiadka woli potrawy prostsze niż ragoût, uznał ją za niewartą dalszej konwersacji.
Gdy obiad dobiegł końca, wróciła do pokoju Jane, zaledwie jednak zamknęła za sobą drzwi, panna Bingley jęła zabawiać towarzystwo jej kosztem. Jej maniery uznała za nadzwyczaj złe – pomieszanie dumy i impertynencji; nie umiała rozmawiać, nie miała stylu ani urody. Pani Louisa Hurst przyznała jej całkowitą rację, dodając:
– Krótko mówiąc, nie ma w niej nic godnego uwagi, może oprócz tego, że świetny z niej piechur. Nigdy w życiu nie zapomnę, jak wyglądała dziś rano. Jak jakaś dzikuska!
– Istotnie, Louiso. Z trudem powstrzymywałam się od śmiechu. Cóż za nonsens, przyjść tutaj na piechotę! I dlaczegóż to musiała biegać po błocku? Bo jej siostra złapała katar! A te jej włosy, takie zmierzwione, rozwichrzone!
– Tak, i ta halka; mam nadzieję, że widziałaś jej halkę, na sześć cali unurzaną w błocie; i suknię, którą opuściła, żeby to ukryć, lecz na próżno.
– Być może twój opis jest trafny, Louiso – rzekł Bingley – ja jednak zupełnie tego wszystkiego nie zauważyłem. Przeciwnie, gdy panna Bennet weszła dziś rano do pokoju, wydała mi się wyjątkowo ładna. Nie zwróciłem najmniejszej uwagi na zabrudzoną halkę.
– Pan na pewno ją zauważył, panie Darcy – powiedziała panna Bingley – jestem przekonana, że nie chciałby pan, żeby pańska siostra zrobiła z siebie takie widowisko.
– Z pewnością nie.
– Wędrować trzy mile, czy cztery, a może i pięć, w błocie po kostki, a w dodatku sama! Całkiem sama! Co ona sobie myślała? Jak dla mnie, to demonstracja próżnej niezależności najgorszego sortu, zaiste plebejskiego lekceważenia dobrych obyczajów.
– Myślę, że to wyraz miłości do siostry, a to bardzo miłe – stwierdził Bingley.
– Obawiam się, panie Darcy – rzuciła panna Bingley półgłosem – że ta przygoda ostudziła nieco pańskie uwielbienie dla jej pięknych oczu.
– Przeciwnie – odparł – podjęty trud sprawił, że lśniły jeszcze piękniej.
Po tym wyznaniu nastąpiła chwila ciszy, po czym pani Hurst zaczęła znowu:
– Mam mnóstwo sympatii dla panny Jane Bennet. To naprawdę słodkie dziewczę, i z całego serca życzę jej, by znalazła dobrą partię. Jednak mając takich rodziców, obracając się w tak pospolitym towarzystwie, obawiam się, że ma na to niewielkie szanse.
– Mówiłyście chyba, że jej wuj jest adwokatem w Meryton.
– Tak; mają też drugiego wuja, który mieszka gdzieś w pobliżu Cheapside13.
– A to dopiero! – zawołała jej siostra, i obie zaczęły się śmiać na całe gardło.
– Choćby nawet całe Cheapside było pełne ich wujów – wykrzyknął Bingley – nie czyniłoby ich to ani odrobinę mniej sympatycznymi.
– Z pewnością jednak zmniejsza to znacząco ich szanse na poślubienie mężczyzn, którzy cokolwiek znaczą na tym świecie – odparł Darcy.
Na to Bingley nic nie odpowiedział, jego siostry jednak poparły Darcy’ego całym sercem i jeszcze przez dłuższą chwilę rozprawiały z upodobaniem o pospolitych krewnych swojej drogiej przyjaciółki.
Nie przeszkodziło im to jednak udać się następnie do jej pokoju wprost z jadalni i siedzieć z nią aż do chwili, gdy podano kawę. Jane nadal czuła się bardzo źle, a Elizabeth nie odstępowała jej nawet na krok aż do późnego wieczora; wreszcie z ulgą stwierdziła, że siostra zasnęła, po czym – raczej z poczucia obowiązku niż dla przyjemności – zdecydowała się wreszcie zejść na dół. W bawialni zastała towarzystwo zajęte grą w lanterloo14; natychmiast zaproszono ją do stolika, podejrzewając jednak, że stawki są wysokie15, odmówiła, zasłaniając się koniecznością rychłego powrotu do pokoju siostry; zeszła na dół tylko na chwilę, i chętnie odpocznie przy lekturze książki. Pan Hurst spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Woli pani książki od kart? – spytał. – To dość niezwykłe upodobanie.
– Panna Eliza Bennet – oznajmiła panna Bingley – nie cierpi kart. Jest zapamiętałą czytelniczką, nieceniącą sobie innych form rozrywki.
– Nie zasługuję ani na tę pochwałę, ani na naganę – odparła żywo Elizabeth – nie jestem molem książkowym i potrafię odnajdywać przyjemność w wielu rzeczach.
– Z pewnością odnajduje ją pani w opiekowaniu się siostrą – rzekł Bingley – i mam nadzieję, że już niebawem przyjemność ta przemieni się w prawdziwą radość, gdy stan jej zdrowia się poprawi.
Elizabeth podziękowała mu z całego serca, po czym podeszła do stolika, na którym leżało kilka książek. Pan Bingley natychmiast zaoferował, że przyniesie inne – cała jego biblioteka miała być do jej dyspozycji.
– Cóż, żałuję, że nie mam tu większego księgozbioru, zarówno ze względu na panią, jak i na siebie; jestem jednak leniwy i choć nie mam wielu ksiąg, nie wszystkie jeszcze przeczytałem.
Elizabeth zapewniła go, że wystarczy jej to, co znajduje się w pokoju.
– Jestem zdumiona – oznajmiła panna Bingley – że nasz ojciec pozostawił tak skromny zbiór. Jakże wspaniałą bibliotekę ma pan w Pemberley, panie Darcy!
– Nie może być inaczej – odparł. – Wszak gromadziły ją kolejne pokolenia.
– A potem i pan powiększył ją znacznie; przecież nieustannie kupuje pan książki.
– Nie wyobrażam sobie, że mógłbym zaniedbać rodzinny księgozbiór, zwłaszcza teraz, w tych czasach16.
– Zaniedbać! – Jestem przekonana, że nie zaniedbuje pan niczego, co mogłoby zwiększyć urok tej szlachetnej siedziby. Charlesie, gdy i ty zbudujesz dom, mam nadzieję, że będzie choć w połowie tak wspaniały jak Pemberley.
– Chciałbym, żeby tak się stało.
– Najlepiej będzie, jeśli kupisz jakąś posiadłość w pobliżu i potraktujesz Pemberley jako swego rodzaju wzór. Nie ma w całej Anglii piękniejszego hrabstwa niż Derbyshire.
– Z przyjemnością; kupiłbym nawet i samo Pemberley, gdyby Darcy mi je sprzedał.
– Rozważam jedynie różne możliwości, Charlesie.
– Doprawdy, Caroline, myślę, że łatwiej byłoby kupić Pemberley, niż je skopiować.
Elizabeth słuchała tej rozmowy z takim zainteresowaniem, że zapomniała o książce; po chwili odłożyła ją na bok, przysunęła się bliżej stolika karcianego i usiadła pomiędzy panem Bingleyem i jego starszą siostrą, by przyjrzeć się grze.
– Czy panna Darcy urosła bardzo od wiosny? – spytała panna Bingley. – Czy jest już mojego wzrostu?
– Wydaje mi się, że tak – odparł pan Darcy. – Jest mniej więcej tego wzrostu, co panna Elizabeth Bennet, a może nieco wyższa.
– Jakże chciałabym znowu ją zobaczyć! Zachwycająca dziewczyna. Ta twarz, te maniery! I jakież osiągnięcia w tak młodym wieku! A jak przepięknie gra na fortepianie.
– Nie mogę się nadziwić – powiedział Bingley – skąd wszystkie młode damy biorą dość cierpliwości, by tak starannie szlifować swe talenty.
– Wszystkie! – zawołała jego siostra. – Mój drogi Charlesie, co też masz na myśli?
– No tak, wszystkie, tak mi się zdaje. Malują stoliczki, haftują parawaniki, a na szydełku robią woreczki. Nie znam chyba żadnej panny, która by tego wszystkiego nie umiała, i jestem absolutnie pewien, że nigdy jeszcze nie opowiadano mi o żadnej z nich, nie wspominając już w pierwszym zdaniu o jej niezwykłych osiągnięciach.
– Istotnie – odezwał się Darcy – te „osiągnięcia”, które wymieniłeś, są aż nadto rozpowszechnione. Słowo to stosuje się do wielu dam, które nie osiągnęły w życiu nic ponad wyhaftowanie torebki czy parawanika17. Nie mogę się jednak zgodzić z twoim ogólnym osądem na temat pań. Przez całe swoje życie spotkałem może pół tuzina takich, które mogły istotnie poszczycić się życiowymi osiągnięciami.
– Ja również, jestem tego pewna – dodała panna Bingley.
– W takim razie – zauważyła Elizabeth – w pańskiej definicji „osiągnięć” musi się mieścić zaiste bardzo wiele.
– Owszem, tak właśnie jest.
– Och! Z pewnością! – zawołała jego najgorliwsza popleczniczka. – Nie można przecież darzyć szacunkiem kogoś, kto nie wyrasta znacznie powyżej przeciętnej. Kobieta musi znać się dobrze na muzyce, śpiewie, rysunku, tańcu, językach współczesnych, by warto było o niej mówić; oprócz tego musi przyciągać uwagę sposobem bycia, chodem, tonem głosu, tym, jak zwraca się do innych, mimiką twarzy… W przeciwnym razie słowo „osiągnięcia” będzie w jej przypadku przesadzone.
– Istotnie, musi posiadać wszystkie te cechy – podsumował Darcy – jednak do tej listy należy dodać jeszcze solidny umysł, ćwiczony regularnie codziennym czytaniem.
– Teraz już nie dziwię się, że spotkał pan jedynie pół tuzina wybitnych kobiet – odparła Elizabeth. – Powinnam raczej zastanawiać się, jakim cudem udało się panu poznać choć jedną.
– Czy jest pani aż tak surowa wobec własnej płci, by w to wątpić?
– Osobiście nigdy nie spotkałam takiej kobiety. Kobiety, która łączyłaby tyle zdolności, tak starannie pielęgnowanych, z gustem i elegancją, o jakich pan mówi.
Pani Hurst i panna Bingley zaprotestowały natychmiast przeciwko tak niesłusznie, ich zdaniem, wyrażonej wątpliwości, wołając, że znają mnóstwo kobiet, odpowiadających temu opisowi. Pan Hurst jednak przywołał je do porządku, narzekając gorzko, że nie patrzą zupełnie na to, co mają w kartach. Rozmowa uległa więc zakończeniu i Elizabeth niebawem opuściła bawialnię.
– Elizabeth Bennet – odezwała się panna Bingley, gdy tylko drzwi zamknęły się za wychodzącą – jest jedną z tych młodych dam, które próbują przypodobać się płci przeciwnej, umniejszając własnej; i jestem pewna, że w wielu przypadkach odnoszą pożądany skutek. Moim zdaniem jednak to godne pożałowania, niegodziwe zachowanie.
– Bez wątpienia – odparł Darcy, do którego głównie była skierowana ta uwaga. – Z pewnością wiele dam dopuszcza się niegodziwości, polując na ofiarę. Przebiegłość zaś zawsze jest nikczemna.
Panna Bingley, niezupełnie usatysfakcjonowana tą odpowiedzią, ciągnęła rozmowę dalej.
Elizabeth zeszła na dół ponownie na krótką chwilę, by poinformować towarzystwo, że jej siostra czuje się gorzej i nie może zostawić jej samej. Bingley zaczął nalegać, aby natychmiast posłano po pana Jonesa; jego siostry zaś, przekonane, że wiejski medyk nie może być wiele wart, proponowały, by posłać do miasta po jednego z najlepszych lekarzy. Elizabeth nie chciała o tym słyszeć, była natomiast skłonna przyjąć propozycję pana Bingleya. Ostatecznie uzgodniono, że należy posłać po pana Jonesa z samego rana, jeśli do tego czasu stan panny Bennet nie ulegnie znaczącej poprawie. Bingley był wyraźnie zaniepokojony; jego siostry twierdziły, że są zrozpaczone. Pocieszyły się jednak, śpiewając w duecie po kolacji, pan domu natomiast wezwał do siebie gospodynię i przykazał jej, aby chora dama i jej siostra zostały otoczone troskliwą opieką.
Elizabeth spędziła w pokoju siostry większość nocy, zaś rankiem przekonała się, że może odpowiedzieć w tonie mniej więcej zadowalającym na pytania o jej zdrowie, które pan Bingley przesłał przez służącą już o świcie, jak i na liściki dostarczone nieco później przez eleganckie pokojówki jego sióstr. Mimo to poprosiła, aby wysłano także list do Longbourn z prośbą, by matka odwiedziła Jane i sama oceniła jej stan. List wysłano natychmiast, a prośba Elizabeth została spełniona z nie mniejszym pośpiechem. Pani Bennet w towarzystwie dwóch najmłodszych córek dotarła do Netherfield niedługo po śniadaniu.
Gdyby stwierdziła, że życiu Jane istotnie coś zagraża, z pewnością byłaby niepocieszona; widząc jednak, że choroba ustępuje, nie miała ochoty pozwolić jej na zbyt szybkie wyzdrowienie, które wiązałoby się z pewnością nieuchronnie z wyjazdem z Netherfield. Nie słuchała więc próśb córki o przewiezienie jej do domu; zresztą medyk, który przyjechał mniej więcej w tym samym czasie, również zalecił jej pozostać na miejscu. Spędziwszy nieco czasu przy łóżku Jane, matka i trzy pozostałe córki udały się do jadalni na zaproszenie panny Bingley, by się z nią przywitać. Na ich widok pan Bingley wyraził nadzieję, że pani Bennet nie znalazła córki w stanie gorszym, niż się spodziewała.
– Owszem, sir – padła odpowiedź. – Jest zdecydowanie zbyt chora, by mogła podróżować. Pan Jones jest zdania, że nie powinna na razie wracać do domu. Będziemy więc zmuszeni jeszcze przez jakiś czas korzystać z pańskiej gościnności.
– Wracać! – zawołał Bingley. – Ależ nie ma o czym mówić. Jestem przekonany, że moja siostra nie będzie chciała nawet słyszeć o jej powrocie.
– Może być pani pewna – wycedziła panna Bennet z chłodną uprzejmością – że panna Bennet może liczyć na wszelkie możliwe względy tak długo, dopóki u nas pozostanie.
Pani Bennet nie posiadała się z wdzięczności.