Jestem twoją córką - Anna Karpińska - ebook + audiobook + książka

Jestem twoją córką ebook

Anna Karpińska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jesteśmy gotowi na to, że zatajona prawda odmieni nasze życie?

Testament Sambora Jeremy wywołuje rodzinne trzęsienie ziemi. Zmarły - oprócz trojga dorosłych dzieci z legalną żoną - miał córkę, którą postanowił uwzględnić w ostatniej woli. Niełatwo ją odnaleźć, a kiedy rodzeństwo trafia na jej trop, powiązania rodzinne okazują się bardziej skomplikowane, niż mogło się wydawać. Na jaw wychodzą skrywane tajemnice, które mogą poróżnić bohaterów. Nic nie jest oczywiste… Czy Weronika, córka z prawego łoża, i Dobrosława, ta druga, nieoczekiwanie powołana do spadku, odnajdą się w tej sytuacji? Czy zaakceptują przeszłość i odkryją drogę do porozumienia? Anna Karpińska - jak zawsze w swoich książkach - prowadzi obie bohaterki przez gąszcz wątpliwości, emocji i zdarzeń, które wpływają na ich życie. I trzyma czytelnika w napięciu do ostatniego rozdziału.

Anna Karpińska- autorka poczytnych książek obyczajowych, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę. Dziesięć lat temu porzuciła dotychczasowe życie zawodowe, całkowicie oddając się pisaniu powieści. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. "Nie wyobrażam sobie życia bez moich bohaterów, ale tworzę dla czytelników. To ich zainteresowanie stanowi dla mnie źródło satysfakcji i motywuje do pracy”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 363

Oceny
4,6 (153 oceny)
105
35
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Całkiem niezła

Jak byście zareagowali na wieść o tym, że posiadacie przyrodnie rodzeństwo? Przyjęlibyście ich z otwartymi ramionami, podejrzliwością, a może wrogością? Przed takim dylematem Anna Karpińska stawia bohaterów swojej najnowszej powieści "Jestem Twoją córką". Testament Sambora Jaremy wywołuje trzęsienie ziemi w rodzinie zmarłego, gdy do spadku powołana zostaje córka z nieprawego łoża. Podczas prób jej odnalezienia, na jaw wychodzą skrywane latami tajemnice, które poróżnią bohaterów. Tu nic nie jest oczywiste... Czy rodzeństwo zaakceptuje przeszłość i odkryje drogę do porozumienia? Odpowiadając na pytanie, zadane na początku, odpowiem, że wiele zależy od postawy i postępowania drugiej strony, ale najbliższe prawdy będzie stwierdzenie, że tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Sprawy podziału spadku zawsze budzą duże emocje. Wie to każdy, kto się z nimi zetknął. Ale czy zawsze muszą dzielić ludzi? Rodzina to siła czy raczej balast? Tutaj rodzinne tajemnice stały się wstępem do wcią...
10
Kingak1989

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i poruszająca historia
00
Boste24

Z braku laku…

Nie dobrnęłam nawet do połowy
00
Dorota447

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna.
00

Popularność




Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcia na okładce

© Sandra Cunningham | Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Charitonow

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-735-8

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Prolog

Weronika

styczeń 2019 r.

Tato zmarł tydzień po sylwestrze, zaskoczywszy wszystkich swoim odejściem. Zarówno rodzinę, przyjaciół, jak i pracowników firmy, którą przejął po swoim teściu, a moim dziadku. Pozostawił w żałobie również kolegów z uczelni. Mimo prowadzenia biznesu nigdy nie porzucił pracy naukowej, będącej jego drugą pasją, i konsekwentnie pokonywał kolejne szczeble kariery naukowej. „Odszedł wybitny profesor chemii, który rozsławił imię uniwersytetu, a swoimi osiągnięciami przyczynił się do jego rozwoju”, przeczytałam w nekrologu będącym laurką dla profesora Sambora Jaremy, mojego ojca.

Dla mnie jednak i moich braci, Krzesimira i Jędrzeja, był najlepszym tatą, człowiekiem, na którego zawsze mogliśmy liczyć, chociaż rozliczne obowiązki nie pozwalały nam spędzać ze sobą tyle czasu, ile byśmy chcieli. Ale wbrew ogólnie panującej modzie na rozluźnianie rodzinnych więzów nasza familia należała do wyjątkowo zgranych. Wszyscy mieszkaliśmy w tym samym mieście i celebrowaliśmy nasze rocznice, spędzając również wspólnie święta.

Sześć lat temu opłakiwaliśmy mamę i wspieraliśmy tatę po jej stracie. Całe życie byli sobie wierni i oddani dzieciom, wykształcili całą naszą trójkę i nie szczędzili grosza, kiedy nadszedł czas na usamodzielnianie się. Osiem lat starszy ode mnie Krzesimir podjął pracę w firmie taty i zamieszkał w domu po dziadkach sąsiadującym z naszą rodzinną posesją, a wraz z nim jego żona Daria i wówczas pierwszy syn Rysiu, do którego wkrótce dołączył Misiek, a siedem lat później Majka.

Jędrzej, nasz rodzinny obieżyświat, też dostał swoje – dwupokojowe mieszkanko na nieodległym osiedlu. Postanowił urządzić je w stylu loftowym, wziąwszy mnie na konsultantkę, a nawet na projektantkę łamaną przez kierownika budowy.

– Siostra, przecież prowadzisz galerię sztuki, więc chyba zadanie cię nie przerośnie? – zapytał, drukując bilety do Frankfurtu, z którego kolejne loty prowadziły w stronę Somalii. Wybierał się tam, by „spróbować czegoś nowego” i napisać o tym reportaż.

Uśmiechałam się z powątpiewaniem, czy znajdzie wydawcę, a jeżeli tak, to czy honorarium pokryje koszt przelotu w obie strony, ale znałam swojego brata i nie dyskutowałam. Nikt ani nic nie było w stanie powstrzymać go przed kolejnym wyjazdem.

– Niczym się nie martw. – Zobowiązałam się przygotować mu odlotowy loft. Tym bardziej że z przyjemnością podejmowałam nowe wyzwania. – Ale pamiętaj, następnym razem zabierasz mnie ze sobą! – ostrzegłam nie po raz pierwszy, a on jak zwykle gorliwie przyklasnął.

– Siostra, kiedy tylko zechcesz – odparł, kłaniając się teatralnie. – Upchnij tylko gdzieś Jasia – wspomniał mojego dwuletniego synka – i w drogę!

Żartowaliśmy, ale echo naszych rozmów dudniło w duszy. Też miałam ochotę na wyjazdy, nie tylko wakacyjne. Marzyłam o innym świetle, innych krajobrazach, o twarzach, które mogłabym fotografować. Ale na razie musiałam odłożyć plany na dalszą przyszłość. Kilkuletnie dzieci wymagały opieki, a galeria, którą prowadziłam z Anielą, moją przyjaciółką, wymagała pańskiego oka.

W naszym tandemie to Aniela studiowała sztuki piękne. Ja byłam absolwentką socjologii, którą wybrałam bez głębszego namysłu. Jak się okazało po studiach, z pracą było krucho, więc Aniela zaproponowała mi otwarcie niewielkiego sklepiku z obrazami i rękodziełem. W naszym mieście nie brakowało artystów, którzy chętnie wystawiali u nas swoje dzieła, a tato zobowiązał się płacić czynsz, dopóki nie staniemy na nogi. Tym sposobem zyskałam własną zawodową przystań, miłą kanciapkę na starówce i doborowe towarzystwo Anieli. A że czasami gnało w świat?

Z marzeń nie zwierzałam się mężowi. Paweł, informatyczna mrówka, dużo pracował, również dla firmy ojca, a dziecko było małe. W głębi duszy wiedziałam jednak, że kiedyś na wszystko przyjdzie czas.

Porzuciłam zamiar wyremontowania własnej kuchni w mieszkaniu, które kilka lat temu kupili nam rodzice, i przy wsparciu Anieli urządziłam Jędrzejowi przytulny azyl. Nie mogłam się doczekać jego powrotu i podziwu dla mojego dzieła.

Wyprawa zajęła mu trochę czasu. Tak dużo, że mama zdążyła zachorować; droga do śmierci zajęła jej niecałe dwa miesiące. Mimo telefonów i komunikatorów nie udało się nam namierzyć brata, który, jak się później okazało, przemierzał amazońską dżunglę pozbawiony zasięgu i trwał w niewiedzy, podczas gdy nasza mama żegnała się ze światem, pragnąc przytulić syna po raz ostatni.

Byłam na niego wściekła. Ocierałam łzy na cmentarzu, nie tylko z powodu odejścia mamy, ale i nieobecności brata. W myślach wyzywałam go od egoistów i samolubów. Szykowałam ciężkie działa na jego przyjazd.

I jak zwykle jedno słowo przeprosin, kiedy przyjechał kilka dni po pogrzebie mamy, nieskrywana skrucha i żal rozkleiły moje serce. Wybaczyłam.

Tamtego wieczoru upiliśmy się jak norki. Łkaliśmy z tęsknoty za dzieciństwem, użalaliśmy się nad sobą, alkohol potęgował emocje. Zamroczeni niemal nie usłyszeliśmy dzwonka do drzwi.

– Spodziewasz się kogoś? – Nagle otrzeźwiałam.

– Nie. To pewnie sąsiad. Przycisz muzykę – poprosił Jędrzej i poszedł do przedpokoju otworzyć.

W drzwiach stanął Krzesimir.

W pierwszym momencie wpadłam w popłoch. Nasz starszy brat zawsze był correct i zapewne pojawił się, by wytknąć nam niestosowność popijawy w obliczu śmierci mamy. Nieco spięta przyjęłam jego nieoczekiwany uścisk, ale po chwili zobaczyłam flaszkę wódki, którą postawił na stole.

Nieporadnie rozejrzał się wokół, szukając, jak się miało okazać, barku. Nierozeznany w nowym wystroju w końcu go znalazł i sięgnął po trzy kieliszki do wódki.

– Nie mogłem usiedzieć w domu. Za mamę, żeby jej tam – polał i spojrzał w górę – było dobrze.

Ostatnie słowo rozmyło się we łzach.

Nie tylko jego, naszych również. Stanęliśmy spleceni ramionami, ledwie panując nad emocjami.

Mama znalazła się w lepszym ze światów, jak sądzą niektórzy, a my wciąż tkwiliśmy w miejscu i próbowaliśmy złapać oddech. Nawet nam się udało. Zamówiliśmy pizzę i każdy próbował podnieść na duchu każdego.

Nie wiem, jak wróciłam do domu, ale Janek już spał. Paweł doprowadził mnie do łóżka.

Następnego dnia miałam wyrzuty sumienia z powodu balangi, ale w moim sercu zapanował względny spokój i narodził się plan działania. Musiałam zająć się tatą, który stracił na śmierci mamy najwięcej – wieloletnie małżeństwo, zawsze zgodne i bez skazy. Wzór cnót i okazywanej sobie miłości. Obserwowałam siebie i Paw­ła, więc zdawałam sobie sprawę, jak wielki lej pozostawił po sobie wybuch bomby w życiu taty. Trzymał się dobrze, ale wiedziałam, że cierpi. Musiałam być silna dla niego i bardzo się starałam, chociaż wizyty w rodzinnym domu, a już szczególnie w kuchni, która wciąż pachniała mamą, a każdy sprzęt ją przypominał, nie należały do najprzyjemniejszych. Chociaż nie wyobrażałam sobie przy ojcu innej kobiety, nie raz w akcie desperacji, widząc jego przygnębienie, miałam na końcu języka radę, by znalazł sobie partnerkę.

Uciekł w pracę i znalazł ukojenie. I zapewne właśnie ona, dawkowana bez umiaru, go zabiła. Skończyło się niespodziewanym zawałem serca.

Chcieliśmy skromnego pogrzebu, w gronie najbliższej rodziny, ale się nie udało – profesor Sambor Jarema musiał być pochowany w glorii i chwale. Przystaliśmy na prośbę rektora i pozwoliliśmy uniwersytetowi oddać tacie należny hołd, zachowując dla siebie intymność stypy, na której spotkałam się z braćmi, rodziną Krzeska (bo Jędrzej wciąż był singlem), ciotką Konstancją, bliźniaczą siostrą mamy. Przybył brat taty, wuj Waldemar z żoną, ciotką Marią, najbliższy przyjaciel ojca, a jednocześnie jego prawnik, czyli wuj Marian. Zaprosiłam też Anielę z Leszkiem, a Krzesimir swoich przyjaciół, Anetę i Marka, których dobrze znałam.

Po tym, jak sześć lat wcześniej przeżyłam pogrzeb mamy, myślałam, że nic gorszego nie może mnie spotkać. A jednak życie potrafi nas niemiło zaskakiwać. Kolejne dni bez taty raniły. Łapałam się na tym, żeby do niego zadzwonić, ale jego już nie było.

Nie miałam siły, by wykasować z listy kontaktów numer telefonu, który tak często wybierałam, czasami nawet nie zwracając uwagi na porę dnia. Tata zawsze odbierał, bez względu na grafik zajęć. Nieraz słyszałam, jak przerywa ważne spotkanie, bym mogła przekazać mu jakąś bzdurę.

Dla niego kontakt ze mną był ważny. Byłam jego kochaną córeczką.

I tak się czułam.

Teraz telefon zamilkł na zawsze.

Po stypie wuj Marian poprosił naszą trójkę o spotkanie na osobności. Usiedliśmy w bibliotece taty i zamieniliśmy się w słuch.

– Zapraszam was do notariusza – powiedział. – W najbliższy wtorek o godzinie jedenastej. – Podał nam adres kancelarii na starówce. – Wasz ojciec zostawił testament, z którym będziecie mogli się zapoznać.

Spojrzeliśmy po sobie zdezorientowani. Krzesimir, najbardziej z nas odpowiedzialny, wyraził zdziwienie.

– Nie rozumiem. Po co testament?

Wuj Marian potarł czoło, jak zwykle, kiedy był zdenerwowany.

– Zapraszam na spotkanie u notariusza – powtórzył. – Zabierzcie z sobą panią Konstancję, której, o ile wiem, też coś zapisał. Nic więcej nie powiem.

Pozostawił nas w zadziwieniu i niepewności. Przykry to czas, kiedy żałobę wypiera myśl o spadku.

Wątpliwościami podzieliłam się z mężem.

– Pawełku, o co tu może chodzić? Dlaczego tato spisał testament?

– Nie mam pojęcia. – Mój informatyk oderwał się od komputera. – Może chciał przeznaczyć jakieś środki na cele charytatywne? Albo ukrywał przed nami kochankę?

– Jak możesz stroić sobie żarty w takich okolicznościach?! – zawołałam. Nie pozwoliłam na obłaskawienie przytulankami. – Idę spać – rzuciłam i wściekła na Pawła wybrałam kierunek łazienka.

Długo nie mogłam zasnąć, zastanawiając się nad słowami męża i tłumiąc niepokój. Krzesek słusznie pytał. Dlaczego tato zrobił swoim prawowitym spadkobiercom taki numer?

Na wizytę u notariusza włożyłam granatowy taliowany kostium i białą bluzkę. Czułam się jak maturzystka, ale okazja wymagała schludnego wyglądu i pokory. Powtarzałam sobie w duchu, że cokolwiek się wydarzy, zachowam kamienną twarz i przyjmę wolę taty. Jeśli chciał przeznaczyć część majątku na dobroczynność, nie będę mieć nic przeciwko.

Uzbrojona w kostium, koszulę i złoty łańcuszek z serduszkiem, który dostałam od rodziców na osiemnastkę, stawiłam się przed kancelarią.

Zastałam tam Krzesimira i Jędrzeja. Starszy brat był wyraźnie zdenerwowany, młodszy popalał papierosa, przytupując i rozcierając ramiona w obronie przed mrozem, który tego właśnie dnia postanowił przypuścić atak.

Weszliśmy do środka, gdzie dołączyliśmy do ciotki Konstancji.

Sekretarka dopełniła formalności: imię, nazwisko, PESEL, adres, i znaleźliśmy się w wyłożonym ciemnym drewnem gabinecie z ogromnym dębowym biurkiem, za którym zasiadał poważny pan.

Przyznam, że poczułam się niepewnie. Nie potrafiłam pojąć, dlaczego teraz siedzę przed obcym człowiekiem, który ma nam obwieścić wolę taty. Przecież to tato powinien nas z nią zapoznać.

Głos notariusza przywołał mnie do rzeczywistości. A potem usłyszałam treść testamentu.

Temu to, temu to, tej to.

Znużona tyradą ocknęłam się, kiedy padło nieznane mi nazwisko.

– Przekazuję przedsiębiorstwo w równych częściach moim dzieciom: Krzesimirowi, Jędrzejowi i Weronice, a pozostałe składniki majątku w równych częściach: Krzesimirowi, Jędrzejowi, Weronice i mojej córce Dobrosławie Kuszewskiej.

Spojrzeliśmy zdezorientowani. To nie może być prawda. Jakiej córce?

Notariusz mówił coś jeszcze o zapisie windykacyjnym dotyczącym firmy, ale nie mogłam się skupić na jego słowach. Usłyszałam jedynie, że zgodnie z tym zapisem wszyscy troje staliśmy się właścicielami Fabryki Syntezy.

Nie miałam pojęcia, czym to będzie skutkować, ponieważ w mojej głowie huczała wyłącznie myśl o drugiej córce mojego ojca.

Część pierwsza

Marta i Blanka

Rozdział 1

Marta

1987 r., koniec września

Będziemy rodzić – usłyszałam decyzję lekarza, na którą czekałam na patologii ciąży już kilka długich dni. Nie przyniosła oczekiwanej ulgi, za to wzbudziła lęk z powodu nieuchronności.

Byłam już dwa tygodnie po terminie, niemal przyzwyczajona do codziennych badań, bezskutecznego jak do tej pory wywoływania skurczów porodowych, do życia na oddziale. Z jednej strony chciałam zakończyć przedłużającą się ciążę, pozbyć się ogromnego brzucha i sprawdzić, czy po dwóch synach powitam na świecie dziewczynkę, z drugiej jednak z każdym dniem narastał lęk przed porodem. Dwa poprzednie pozostawiły po sobie trudne wspomnienia. Nie należałam do kobiet, którym los pozwalał rodzić lekko, i nie spodziewałam się radykalnej odmiany.

– To już, panie doktorze? Dlaczego? Czy z dzieckiem jest coś nie w porządku? – zadawałam pytanie za pytaniem w czasie, gdy pielęgniarka odłączała mnie od detektora tętna płodu.

Instynktownie broniłam się przed zimnymi ścianami porodówki. Wyłożone niebieskimi kafelkami przypominały wnętrze sklepu mięsnego, a nieprzyjazny „samolot”, do którego dziesięć lat temu, w trakcie narodzin Krzesimira, przywiązano mi nogi rzemiennymi pasami, budził nieopisany lęk.

– Nie będziecie mnie krępować? Czy doktor Gasiński jest na oddziale? – dopytywałam nerwowo, mając nadzieję ujrzeć przy sobie znajomego ginekologa.

– Proszę się nie martwić, będzie pani miała opiekę. Wszyscy lekarze są na oddziale.

Chwała Bogu, że moje kolejne dziecko miało przyjść na świat w dzień, a nie w nocy, kiedy można liczyć wyłącznie na lekarza dyżurnego.

Przerażona dopiero po chwili zauważyłam, że skurcze przybierają na sile. Leżałam, próbując nie narzekać, jednak w pewnym momencie musiałam poprosić o pomoc.

– Jest mi niedobrze, będę wymiotować – wymamrotałam.

Ledwie zdążyłam wcelować w podaną mi przez siostrę nerkę.

– Jadła pani. – Bardziej stwierdziła niżeli zapytała, ocierając mi twarz mokrym ręcznikiem.

– Śniadanie – wyszeptałam i ponownie dałam upust torsjom. – Bardzo boli.

– Może na drugim boku będzie lepiej?

Bezskutecznie szukałam lepszej pozycji. Nieuchronne nadchodziło z siłą wodospadu, dosłownie i w przenośni. Kiedy chlusnęły wody płodowe, położna popędziła po lekarza, a kiedy wróciła, podeszła do mnie ze strzykawką.

– Dam pani zastrzyk znieczulający, tylko proszę nic nie mówić lekarzowi. Będzie mniej boleć.

– Co chce pani mi podać? – zapytałam z niepokojem.

– Dolargan.

– Jestem uczulona.

Z wrażenia pielęgniarka usiadła na krześle.

– Jak dobrze, że pani mówi… Mogłam zrobić ogromną krzywdę pani i dziecku. Proszę nie wspominać lekarzowi.

Rozmowę przerwał nam potężny skurcz, który nadszedł znienacka. A kiedy doszłam po nim do siebie, przy fotelu stało już kilku lekarzy. Nie uszło mojej uwagi, że dzieje się coś złego, jednak porażona kolejnym skurczem nie miałam siły dopytywać. Chciałam, żeby już było po wszystkim.

Minęło kilkanaście minut i poczułam ulgę. Moje dziec­ko krzyczało głośno, więc żyło.

– Ma pani córkę. – Doktor Gasiński podniósł spory pulpecik i zaprezentował mi jego pupę.

– Co z nią? Jest zdrowa? – wykrztusiłam głosem zniekształconym przez łzy.

– Wszystko dobrze – odparł po wstępnym badaniu. – Dziewięć punktów. Jeden odjęliśmy z powodu lekkiego zasinienia.

Później dowiedziałam się, że Weronika, bo tak mimo sprzeciwów Sambora chciałam jej dać na imię, urodziła się w zielonych wodach. Na szczęście dla nas skurcze nadeszły w porę. Szczęśliwa odsuwałam od siebie myśl o potencjalnej tragedii.

Półtoragodzinne szycie było już niemal przyjemnością. Miałam upragnioną córeczkę, której istnienie było jeszcze tajemnicą dla mojego męża. Miał się dowiedzieć o drugiej po południu, bo na tę godzinę umówiliśmy się w szpitalu.

– Przyjdź po obiedzie – prosiłam Sambora dzień wcześniej. – I nie dzwoń do mnie wieczorem.

Mimo zaleceń pielęgniarek, żeby chodzić i pobudzać skurcze, byłam tak ociężała, że z trudem toczyłam się do łazienki ulokowanej na końcu korytarza. Wycieczki do telefonu przy pokoju sióstr stanowiły problem.

O chłopców byłam spokojna. Pozostawali pod opieką moich rodziców, a właściwie mamy, ponieważ ojciec z Samborem całymi dniami potrafili nie wychodzić z firmy. A do tego mój mąż nie zrezygnował z pracy na uczelni i habilitacji. Rozumiałam, że także jego kariera naukowa przekłada się na sukces firmy założonej przez mojego tatę, ale liczne zajęcia wymiatały go z domu na wiele godzin.

– Zrezygnuję, kiedy tato przejdzie na emeryturę i będę musiał sam pociągnąć ten biznes. – Sambor miał plan, a ja zgadzałam się z nim w całej rozciągłości.

Tandem obu panów sprawdzał się doskonale. A że obaj nie mieli czasu na nic oprócz pracy? Obie z mamą zdążyłyśmy przywyknąć, chociaż ona, nauczona dłuższym doświadczeniem, była bardziej wyrozumiała dla pracoholizmu męża.

Usiłowałam jej dorównać, ale nagle pojawił się Maciej. Facet, o którym jak najszybciej pragnęłam zapomnieć. Zwłaszcza teraz, kiedy na świat przyszła Weronika.

Wylądowałam na sali poporodowej, z pięcioma innymi kobietami. Cztery wyglądały bardzo młodo. I fakt, kiedy dyskretnie zerknęłam na zawieszone na łóżkach karty pacjenta, poczułam się stara. Trzydziestoczterolatka wśród nastoletnich młodzieżówek i mam, które ledwie przekroczyły dwudziestkę. Na szczęście naprzeciwko mnie, przy zlewie i lampie, której nie wyłączałyśmy na noc, by ustrzec się przed karaluchami, leżała moja rówieśniczka.

– Marta Jarema. – Wyciągnęłam do niej dłoń następnego dnia, kiedy zabrano nam dzieci po karmieniu.

– Blanka Kuszewska. – Oddała mi uścisk, rzuciwszy przenikliwe spojrzenie.

Zerknęłam, czy przypadkiem mleko nie poplamiło mi szlafroka, ale wszystko było w porządku.

Próbowałam nawiązać rozmowę, ale moja sąsiadka wymówiła się zmęczeniem. Uszanowałam tę powściągliwość, tym bardziej że pielęgniarka wywołała mnie z sali.

– Pani Jarema, ma pani gościa. Przyszedł mąż.

Z trudem wyszłam z oddziału na szpitalny korytarz i wpadłam w ramiona Sambora.

– Już wiem! Dzielnie się spisałaś, kochanie – przywitał mnie, odłożywszy na bok bukiet kwiatów. – Wiem, że nie mogę ich zostawić, więc tylko na pokaz, ale przyniosłem ci pomarańcze, mandarynki i szynkę. Pewnie kiepsko tu karmią. Kiedy zobaczę małą?

Zrobiłam mu niespodziankę. Pielęgniarka zgodziła się przynieść Weronikę i pokazać ojcu przez niewielkie okienko.

– Śliczna! Wypisz wymaluj Dobrusia.

– Sambor, proszę… Wybrałeś już imiona dla Krzesimira i Jędrzeja. Przecież wiesz, jak zależy mi na Weronice. – Spróbowałam babskiego szantażu.

Wiedziałam, że nie pójdzie łatwo, ale liczyłam na sprzyjające okoliczności. W końcu byłam zaledwie kilka godzin po porodzie, słaba, wymęczona i prosząca.

Nie odmówił.

– Dobrze. Skoro aż tak ci zależy, niech będzie Weronika. Dobrze się czujesz?

Czułam się wspaniale. Niedaleko leżała nakarmiona mała, dostałam rysunki od chłopców, a mój mąż zaakceptował imię dla córeczki. Pełnia szczęścia.

– Ale ty chyba jesteś zmęczony? – Dostrzegłam cienie pod oczami Sambora.

Był twardym facetem, który nigdy nie użalał się nad sobą. Ale tym razem w jego zamyślonym spojrzeniu mignął cień niepokoju.

– Coś nie tak w firmie?

– Absolutnie nie. Wszystko w jak najlepszym porządku. – Powrócił do mnie duchem. – Kiedy wychodzicie?

Sądziłam, że wypiszą nas następnego dnia, ale lekarze musieli zatrzymać małą z powodu wysokiego poziomu bilirubiny i podejrzenia żółtaczki poporodowej. Przez kolejne trzy dni towarzyszyła mi obawa o zdrowie córeczki i potencjalną transfuzję. Aż wreszcie w trakcie porannego obchodu dostałyśmy upragnioną wiadomość o powrocie do domu.

Blanka została wypisana dwa dni wcześniej. Zagadywałam do niej w przerwach między karmieniami, ale nie była specjalnie rozmowna. Może dlatego, że nikt jej nie odwiedzał?

– Jak pani da córeczce na imię? – Zdobyłam się na intymne pytanie, którego natychmiast pożałowałam.

– Jeszcze nie wiem – ucięła ostro Blanka. – Musimy się zastanowić.

A więc jednak miała kogoś, z kim zamierzała podjąć decyzję.

Zniknęła z sali, kiedy byłam w łazience, a jej miejsce zajęła kolejna szczęśliwa mama.

Przez jakiś czas ta mało rozmowna kobieta, z której oczu wyzierała tęsknota, zaprzątała moje myśli. Ale z chwilą powrotu do domu z małym zawiniątkiem, z naszą wspaniałą Wercią, zapomniałam i o sali poporodowej, i o jej mieszkankach, stając w szranki z noworodkiem i jego potrzebami. Czekał już pokój dla naszej córeczki, czekała chętna do pomocy mama.

Wykonałam dobrą robotę, sprowadziwszy na świat kolejne z trójki naszych wspaniałych dzieci.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI