Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem świat wali się na głowę i całkowicie odmienia nasze życie.
Julia, właścicielka dużej warszawskiej firmy PR-owej, prowadzi ustabilizowane życie samotnej trzydziestopięciolatki. Nieliczne wolne chwile, których nie poświęca pracy, spędza w swoim eleganckim apartamencie na Kabatach, na ogół sama, ponieważ kolejne związki z mężczyznami szybko się kończą. Pozornie szczęśliwe życie przerywa wypadek samochodowy, w którym giną jej rodzice. Julia musi zaopiekować się Klarą, młodszą „siostrą”, która naprawdę jest jej córką…
Jadąc zlikwidować rodzinny dom na Pojezierzu Brodnickim, sprzedany przez rodziców tuż przed ich tragiczną śmiercią, Julia będzie musiała stawić czoło demonom przeszłości i wyzwaniom przyszłości. Czy uda jej się ułożyć nowe relacje z Klarą? Czy prawda zawsze jest najważniejsza? Czy ludzie, których spotka na prowincji, zmienią coś w jej życiu?
Anna Karpińska – autorka poczytnych książek obyczajowych, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę. Dziesięć lat temu porzuciła dotychczasowe życie zawodowe, całkowicie oddając się pisaniu powieści. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. „Nie wyobrażam sobie życia bez moich bohaterów, ale tworzę dla czytelników. To ich zainteresowanie stanowi dla mnie źródło satysfakcji i motywuje do pracy”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2013
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie na okładce
© Karolina/Adobe Stock
© KWY/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Anna Sidorek
ISBN 978-83-8352-530-3
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Moim kochanym Dzieciakom
– Martusi, Agnieszce, Maciusiowi,
Jędrusiowi i Piotrusiowi
1.
To wszystko przez ciebie! – grzmiała Klara, nie licząc się ze słowami. – Gdyby nie ty, rodzice by żyli! – Zaniosła się płaczem. – Jesteś zła, jesteś potworem! Dobrze się teraz czujesz?
– Uspokój się.
Mijał właśnie miesiąc od tragicznej śmierci rodziców na krajowej „dziesiątce” z Brodnicy do Warszawy, a ja powoli wpadałam w rutynę w uśmierzaniu bólu Klary po stracie najbliższych nam osób. Ona raz po raz przechodziła, zawsze te same, fazy rozpaczy, począwszy od oskarżania mnie o ich śmierć, poprzez wybuchy nieutulonego żalu z powodu pustki, w jakiej się znalazła, na niespokojnym śnie na moich kolanach skończywszy. Nie starałam się już nawet tłumaczyć, dlaczego nie bywałam zbyt częstym gościem w rodzinnym domu w Zbicznie, który opuściłam, podejmując studia w Warszawie. Klara nie dawała mi szans na usprawiedliwienie – jej zdaniem – mojego kompletnego egoizmu z powodu urządzenia sobie życia w stolicy i prowadzenia dobrze prosperującej firmy. Nie akceptowała moich facetów, których nie było aż tylu, ilu sobie wyobrażała, nie tolerowała moich koleżanek i kolegów, w jej oczach pewnie tak samo głupich i nastawionych na karierę jak ja, dużo starsza siostra. W obliczu tragedii, w której, jak zapisano w policyjnym raporcie, „nastąpiło zderzenie czołowe dwóch samochodów osobowych, spowodowane nieprawidłowym manewrem wyprzedzania przez samochód osobowy (peugeot) jadący od strony Warszawy, w wyniku czego zginęły trzy osoby”, w tym w starej skodzie felicii nasi rodzice, moje relacje z Klarą stawały się coraz trudniejsze.
– Gdybyś bardziej interesowała się ich sprawami, nigdy by do tego nie doszło! – słyszałam po raz enty. – Gdyby mieli do ciebie zaufanie, powiedzieliby ci! Moglibyście to zrobić razem i nie musieliby jechać, żeby cię o wszystkim poinformować! Sama byś do nich przyjechała i nie byłoby tego wypadku!
– Klarciu, proszę… – Nie wystarczało mi sił na perswazję.
Tym bardziej że i mnie było ciężko, mimo że nie zawsze się z nimi zgadzałam, czego Klara nie zapomni mi chyba nigdy. Ale przecież nie było aż tak źle. Nie byłam wyrodną córką, a oni z pewnością nie byli złymi rodzicami. A że się kiedyś pogubiliśmy? Tylko dlaczego mama z tatą zapłacili za to tak wysoką cenę? Może to ja powinnam znaleźć się na ich miejscu…?
Odsunęłam głowę Klary na poduszkę. Westchnęła głęboko przez sen. Starłam z jej policzków łzy, nie mogąc powstrzymać swoich. Boże, dlaczego? Przecież w końcu wszystko by się jakoś ułożyło.
– No cześć, Danusiu. – Rozmyślania przerwał mi telefon od przyjaciółki. – Dobrze, jakoś tam się układa, Klara śpi. Jak zwykle to samo. Po prostu nie daje sobie rady, szuka winnych. Nie mów nic, ma rację, nie jestem… No wiesz, nie byłam córką idealną. Danka! Ja wiem, co chcesz powiedzieć, nieraz mi to klarowałaś. Po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby wszystko przemyśleć i, jak by to powiedzieć, zbadać. Danka, ja muszę pojechać do Zbiczna i trochę tam pobyć. Został mi miesiąc. Ten facet, który kupił dom od rodziców, dał im dwa miesiące na wyprowadzkę, a trzydzieści dni, które pozostały, zamierzam wykorzystać, rozumiesz? Tyle że nie mogę wziąć ze sobą małej, ma szkołę. W końcu za rok matura. Gdybyś mogła na nią zerknąć? Może przeprowadzisz się do niej z Klaudią? Byłoby cudownie, nie wiem tylko, czy Klara się zgodzi. Pogadam z nią, choć ostatnio jest nie do życia. Dana, dzięki za chęci i za to, że zajmiesz się firmą, chociaż powiem ci szczerze, że gówno mnie ostatnio obchodzi, jakie wyzwania zawodowe przyniesie mi kolejny dzień. Nie poznajesz mnie? Sama siebie nie poznaję. Przejdzie. Wiesz, w końcu nie co dzień traci się oboje rodziców. Wiem, mam się wziąć w garść, już się biorę. Pardon, Klara się rusza, pewnie zaraz się obudzi. Cześć Danusiu, dzięki.
– Mamuś! – Klarę wyrwało z letargu wspomnienie.
– To ja. – Przysiadłam na kanapie i przytuliłam ją do siebie. – Ciii… Wszystko będzie dobrze. Miałaś zły sen. – Kołysałam jak małą dziewczynkę.
– Śniła mi się mama. Siedziałam z nią na ganku, a ona mówiła, że musimy posadzić bratki, bo już czas. – Klara się rozpłakała. – Myślisz, że naprawdę już czas?
Nie miałam pomysłu, jak powstrzymać ten płacz.
– Na pewno. Już czas na sadzenie bratków, siostrzyczko. – Udało mi się opanować. – A może zrobimy kolację? Masz ochotę na grzanki?
Naprawdę próbowałam.
– Wiedziałam, że tobie w głowie tylko jedzenie! – Klara poderwała się z kanapy. – Może jeszcze zadzwoń do firmy, co? Przecież dzisiaj nie byłaś w pracy, a na pewno wydarzyło się coś ważnego. Stracisz jeszcze jakiegoś klienta albo coś!
– Klara! – zdenerwowałam się w końcu.
– Co?
– Przestań wreszcie użalać się nad sobą!
– Bo co? Bo mi każesz?!
– Bo cię proszę.
– Możesz sobie prosić! Czy ty sobie wyobrażasz, że jeżeli rodzice sprzedali Zbiczno, a ja nie mam już własnego domu i muszę mieszkać z tobą, będziesz mi mówiła, co mam robić? Nienawidzę cię! Nienawidzę!
Wybiegła z pokoju. A ja zostałam skamieniała na kanapie, boleśnie ugodzona ostrymi słowami Klary, oficjalnie córki moich rodziców, a tak naprawdę małej, niewinnej dziewczynki, którą urodziłam ponad siedemnaście lat temu i oddałam im na wychowanie.
Miała poznać prawdę za trzy miesiące, kiedy osiągnie pełnoletność. I dowie się, ale wyłącznie ode mnie.
Chwilowo wolałam nie myśleć, jak jej to przekażę.
2.
Wyruszyłam z Kabat wczesnym poniedziałkowym rankiem, żeby uniknąć korków w Dolinie Służewieckiej, tworzących się z niezmienną regularnością na drodze śpieszących do pracy warszawiaków. Z racji niemal dwudziestoletniego zasiedzenia mogłam się już chyba do nich zaliczać? Spełnił się sen dziewczyny z niewielkiego Zbiczna pod Brodnicą. Zdeterminowana marzeniem o zamieszkaniu w stolicy, nie dałam się przekonać rodzicom do studiowania w pobliskim Olsztynie. Wybrałam prawo na Uniwersytecie Warszawskim.
– Córciu, wiesz, że nie mamy zbyt dużych dochodów – próbowali mnie przekonywać. – W końcu z nauczycielskich pensji nie wystarczy na wiele. Warszawa jest droga.
– Będę pracowała, dorobię – szukałam rozwiązania. – A zresztą już postanowiłam. Jeżeli nawet się nie zgodzicie, to i tak niczego nie zmieni. Tylko w Warszawie jest i praca, i biznes!
Każda nasza rozmowa kończyła się tak samo. Wychodziłam wzburzona z pokoju.
– Teresko, daj spokój – słyszałam przez na wpół przymknięte drzwi argumenty ojca, który zazwyczaj stawał po mojej stronie. – Nie widzisz, że ona już podjęła decyzję? Przecież to nie koniec świata, niech idzie. Poradzimy sobie.
– Zawsze jej bronisz! – Mama mówiła podniesionym głosem, dzięki czemu dokładnie słyszałam każde słowo. – A nie wydaje ci się, że wtedy już zupełnie straci kontakt z Klarą? – wytaczała najcięższe działa.
– Naprawdę cię nie rozumiem, Tereso. – Ojciec zwracał się w ten sposób do mamy w stanie najwyższego wzburzenia. – Sama wybrałaś to rozwiązanie. Namówiłaś Julię i teraz nie odwracaj kota ogonem.
Dźwięk przesuwanego po podłodze krzesła oznaczał, że tato postanowił zakończyć rozmowę, wybierając się na spacer z Susłem. Nasz pies, nazwany tak z powodu upodobania do częstych drzemek, na dźwięk komendy „Chodź!” podrywał się na cztery łapy, gotów towarzyszyć panu, który nie wiadomo dlaczego znowu odczuwał potrzebę wyjścia na dwór i włożenia do ust białego patyczka zapalanego małym płomykiem. No cóż, sprawą psa nie jest rozumieć, a wykonać, co Suseł opanował do perfekcji, o ile komenda pochodziła od ojca. Panie były personelem do innych poruczeń, głównie związanych z napełnianiem miski i wyczesywaniem kleszczy z sierści. Oczywiście, nie licząc tej najmniejszej, która pojawiła się nieoczekiwanie kilka miesięcy temu, zresztą całkiem niepotrzebnie, bo od tej pory nie wolno mu było szczekać, kiedy miał ochotę, i wchodzić do domu z brudnymi łapami. Na szczęście od chwili jej przybycia pan zaczął często wychodzić na dwór i fundować pupilowi wycieczki po okolicy…
Dwupasmówkę do Płońska pokonałam tak szybko, że niemal udało mi się przeoczyć zjazd na Bydgoszcz. Jazda samochodem, zawsze tak przyjemna i odprężająca, po wypadku rodziców stała się zupełnie nowym doświadczeniem. Wjechałam na „dziesiątkę”… Jeszcze czterdzieści osiem kilometrów i minę miejsce, gdzie ten kretyn z peugeota nie wyrobił się przy wyprzedzaniu przed wysepką i znalazł się na pasie rodziców. Idiota, niech go szlag! Mimo że jechałam tędy już po raz trzeci, nie mogłam spokojnie myśleć. Bałwan, pieprzony przedstawiciel handlowy, miał gdzieś mandaty, byle szybciej dojechać i załatwić te swoje biznesy! Sprzedać, podpisać umowę, zdobyć kolejne zlecenie, wyrobić plan, a przedtem nażreć się w hotelu i może zabalować. Było ci to potrzebne, dupku?! Ledwie powstrzymałam łzy. Zmarnowałeś dwoje niewinnych ludzi i siebie przy okazji też. Byle minąć ten punkt! Sięgnęłam po fajkę i ze zdziwieniem zauważyłam, że jadę bez muzyki. Zapomniałam, że autko jest moim domem, miejscem rozmyślań, a muzyka kuracją odprężającą. Papierosy leżały jak zwykle w zasięgu ręki, gotowe zadymić przestronne, wygodne wnętrze ukochanego nissana qashqai, nazwanego przeze mnie pieszczotliwie „facetem”. Przynajmniej zawsze miałam go pod ręką: utrzymanka za sto pięćdziesiąt tysięcy, bordowego, muskularnego gościa, który zawsze robi, co chcę. Szybki, elegancki, dynamiczny i wierny, czekał w garażu, migał czerwonym oczkiem, kiedy do niego wsiadałam, gadał, pomagał mi cofać, parkować, dysponował radiem ze wszystkimi stacjami świata, podgrzewał lub schładzał. Stanowiliśmy jedność, czego nie można było powiedzieć o kolejnych miłościach mojego życia.
Minęłam czterdziesty ósmy kilometr od Siedlina. Zero śladu, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Poboczem wolniutko posuwał się rozklekotany traktor, z naprzeciwka ciągnęła kolumna wojskowych pojazdów z pilotem. Wyprzedziła mnie firmowa corsa z nadrukiem producenta lodów.
Jedź, jedź! – pomyślałam mimo woli. Gdybym chciała, nie miałbyś ze mną szans, szaraku. Jeszcze miesiąc temu pewnie byśmy się pościgali… A teraz powodzenia.
Z płytki z Sade sączyły się ciepłe tony spokojnej muzyki. A co tam! Zapaliłam kolejnego papierosa. Przystanęłam, podmalowałam usta, przygotowałam pudełko z miętówkami, zerknęłam, czy komórka nie odnotowała jakiegoś połączenia. Nikt nie dzwonił. Przypomniałam sobie o Klarze i z miejsca wybrałam jej numer.
– Klarusiu, to ja. – Na szczęście odebrała. Nie byłam pewna, czy uczyni mi ten zaszczyt. – Co u ciebie?
– Nic.
– Wstałaś już? – Nie traciłam nadziei na rozmowę.
– Leżę w łóżku. – Krótko i węzłowato.
– Nie czas szykować się do szkoły? – Zerknęłam na zegarek. Była ósma trzydzieści.
– Idę na jedenastą – usłyszałam znudzony ton. – Co się tak o mnie martwisz? Jesteś moją mamusią?
Udałam, że nie słyszę. Miałam ochotę krzyczeć. A gdybym była? A może jestem? Jeszcze nie teraz, uspokój się, dyscyplinowałam się w myślach. Przetrwamy trudne chwile i przyjdzie czas na wyjaśnienia. Zresztą tak zdecydowaliśmy podczas rodzinnej narady, gdy urodziłam małą. Że powiemy jej prawdę, gdy skończy osiemnaście lat. Teraz, zważywszy na okoliczności, byłam winna rodzicom dotrzymanie obietnicy. Tak przynajmniej myślałam dzisiaj. Muszę pomóc Klarze przetrwać tornado, nie dokładać rewelacji, nie jątrzyć. A poza tym potwornie się bałam. O siebie, o nią. O nas.
– Klarusiu…
– Nie mów do mnie „Klarusiu”! – Moja niemal dorosła córka zachowywała się jak zraniona jedenastolatka.
– Klara – poprawiłam się. – Zrozum, martwię się o ciebie. No wiesz, że zostawiam cię na tak długo… Naprawdę sobie poradzisz? Bo gdyby coś się działo…
– Wiem. Gdyby coś się działo, to mam dzwonić i przyjedziesz. – Była, jak zwykle, zniecierpliwiona.
– No właśnie.
– A pieniądze są w szufladzie, ciotka Danka czuwa i mam jeść, tak?
– Tak.
– No to cześć.
– Cześć.
Z ciężkim sercem dojechałam do Sierpca. Jeszcze niecała godzina i Brodnica, a potem znajome ścieżki do Zbiczna. Sprawdziłam, czy klucz do domu rodziców leży na swoim miejscu w schowku. Miał doczepiony breloczek z wieżą Eiffla, który przywiozłam im z Paryża (Boże, dlaczego ich nigdy tam nie zabrałam, chociaż byłam z Tomkiem, Michałem, Kacprem, Borysem?), turystyczną pamiątkę z turystycznych straganów dla zagonionych, zachwyconych, chłonących pępek świata tłumów, w wolnej chwili pakujących do torebek paryskie pamiątki dla mam, ojców, córek… Którzy mieli cieszyć się ich szczęściem, powodzeniem, tym, że dobrze układa im się w życiu, że mogą jeździć do Francji! Przecież wrócą, opowiedzą o wszystkim, pokażą zdjęcia, przywiozą breloczek. Bardzo ładny breloczek i trwały. Który przetrwa wszystko. Nawet śmierć.
Zatrzymałam się.
– Dobrze się pani czuje?
By dostrzec mężczyznę, który podszedł do mnie na stacji benzynowej, musiałam wytrzeć oczy.
– Wszystko w porządku. – Próbowałam się ogarnąć. – Dziękuję. Napiję się kawy – tłumaczyłam się.
– Może napijemy się razem?
Błysk w jego oku pozwalał spodziewać się klasycznego podrywu. Ale nie, mój panie, nie w tym momencie. Gdybym powiedziała ci o swoich problemach, zwiałbyś prędzej, niż się pojawiłeś. Rozumiem, widzisz całkiem fajną blondyneczkę przed czterdziestką, wyglądającą na trzydzieści dwa, wysiadającą z nissana qashqai nówki. Niezbyt długa spódniczka, szpilki, markowa torebka (akurat na tym się nie znasz), makijaż, mimo ciągle mokrych oczu, trwały, bo wykonany kosmetykami dobrej jakości. Cool babka, kto wie, może bizneswoman albo laska jakiegoś dzianego gościa? Może jakaś potrzebowska? Biznesmenki szukają młodszych, ty właśnie taki jesteś, a dziani faceci przeważnie już w latach, więc patrz wyżej. Warto spróbować.
– Przepraszam, dziękuję, nie. Śpieszę się. – Za kierownicą faceta poczułam się bezpiecznie.
A jeszcze niedawno… W końcu nie był taki zły. Elegancki, grzeczny, chce pomóc. Może i wypiłabym z nim kawę, dlaczego nie? Ale na razie koniec. Mam żałobę i nie mam ochoty.
Już za Brodnicą przypomniałam sobie, że powinnam zrobić zakupy. Lodówka u rodziców na pewno była pusta. Nie znajdę w niej ani skrawka maminego pasztetu, nie będzie pierogów, zrazów, szynki od Koniecznego. Może leżą w niej jeszcze zamrożone łupy z ogródka? Przecież latem jeszcze żyli, powinni coś pomrozić. Truskawki! Wiem, zrobię sobie truskawki ze śmietaną! Zapewne są. I jeszcze bigos, od świąt, od tych, których z nimi nie spędziłam, bo Borys przekonał mnie do wyjazdu na Bali. Cholerny dupek! Nie odzywałam się do niego od kilku dni. Co on sobie wyobraża? Że będziemy z Klarą po śmierci rodziców relaksować się z nim na Florydzie? Niczego nie rozumie! Wystarczy mi żal po Indonezji i przykrość z powodu nieobecności przy świątecznym stole. Boże, nie radzę sobie!
– Czy to wszystko dla pani? – Kasjerka z samoobsługowego, który namierzyłam na brodnickim rynku, zawróciwszy za miastem, spojrzała na zawartość koszyka.
– Tak. I jeszcze paczka papierosów. – Sięgnęłam po kartę.
– U nas tylko gotówka.
– No tak… Gdzie jest najbliższy bankomat? – Zorientowałam się, że nie mam pieniędzy.
– Przy banku spółdzielczym.
– A gdzie to jest?
– Widzę, że pani nie stąd – pozwoliła sobie na uwagę kasjerka. – Julka…?
Przyjrzałam się kobiecie dokładniej.
– Wieśka?! – Rozpoznałam twarz dobrej kumpeli ze szkoły.
– Przykro mi z powodu twoich rodziców… A w ogóle to super wyglądasz! – Kondolencje gładko przeszły w konwersację. – Na długo przyjechałaś?
– Na trochę. Spotkamy się? – Nie miałam pojęcia, skąd wzięło mi się to pytanie.
– Na razie leć do bankomatu, to parę metrów stąd, przy Kauflandzie, zaraz za rogiem. Pewnie, że się spotkamy! Będziesz w belfrówce? To znaczy u rodziców? – poprawiła się.
Dobrze wiedziałam, że cała wieś tak właśnie nazywa nasz dom.
– Mam taki zamiar. Wpadniesz?
– Pewnie! Leć po kasę, mam kolejkę.
Po raz pierwszy od wielu lat poczułam się jak u siebie. Brodnicki rynek, stara znajoma, społemowski koszyczek na zakupy w sklepie pod nowym szyldem „Polo Market”. I to powietrze.
– Facet, za chwilę będziemy w domu. W tym, do którego będziesz musiał dojechać polną drogą – zagadałam i pogłaskałam konsolę w kokpicie. – Jedziemy, mały. Jeszcze tylko dziesięć minut.
3.
Kwietniowe słońce z niezwykłą o tej porze roku mocą grzało przez tylną szybę. Kierowałam się na północ. Znajoma ulica Wczasowa, przejazd przez tory kolejowe kilka kilometrów dalej, Żmijewo, Żmijewko i za chwilę Zbiczno. Niemal z zamkniętymi oczami po raz enty pokonywana trasa z miasta na wieś, ze szkoły do domu. Nie mogłam sobie przypomnieć numeru autobusu wożącego mnie ongiś ze zdezelowanego przystanku do budy. Pewnie nie miał numeru, przecież to był pekaes… A może Wieśka mi przypomni, gdy się zobaczymy? Zaskoczyła mnie własna radość z planowanego spotkania z Barbie. Faktycznie, niezła była z niej kiedyś laska, ale dzisiaj niemal jej nie poznałam… Okej, teraz to Barbie XXL, pomyślałam złośliwie i natychmiast się skarciłam. Mimo woli spojrzałam w lusterko, z satysfakcją dostrzegając wypielęgnowaną twarz o wciąż regularnych, pozbawionych zmarszczek rysach. Dotknęłam ręką talii; nie miał prawa zagościć tam żaden wałeczek tłuszczu. W końcu po to regularnie katuję się na siłowni. A Wieśka chyba straciła kontrolę nad tuszą. Wygląda na to, że pozostanie na prowincji nie wyszło jej na dobre… A tak ją namawiałam na studia w Warszawie! Chciała skończyć handel zagraniczny. No i w pewnym sensie została w branży… Może jednak i ja się zmieniłam? W końcu Barbie nie od razu mnie poznała.
Nieprzyjemne wątpliwości rozwiał widok mojego domu (pomyślałam tak o nim po raz pierwszy od wielu lat), ale uświadomiłam sobie natychmiast, że posesja nie należy już do rodziny. Choć jako dobra znajoma właściciela biura nieruchomości i osoba, która nieraz zmieniała mieszkanie, doskonale rozumiałam, co oznacza transakcja kupna-sprzedaży, jako Julia ze Zbiczna nie mogłam zaakceptować takiego stanu rzeczy. Nie teraz. Dobrze, że rodzice wynegocjowali czas na wyprowadzkę, dzięki czemu dostałam w spadku miesiąc karencji. Ostatni miesiąc w belfrówce, raptem niecały kilometr od Zbiczna w kierunku jeziora Sosno… Droga do szkoły rowerem zajmowała mi niecałe siedem minut, niestety zimą często musiałam drałować na piechotę. Miałam czerwonego składaka, chociaż marzyłam o niebiesko-białym. W niewielkiej wiejskiej szkółce lekcje zawsze zaczynały się o ósmej, dlatego, czy tego chciałam czy nie, podczas codziennej marszruty miałam zapewnione towarzystwo obojga – mama uczyła polskiego, tata historii. Sytuacja uległa zmianie na lepsze, kiedy staliśmy się szczęśliwymi właścicielami czerwonego malucha, który wprawdzie bez przerwy miał kłopoty z rozrusznikiem, wskutek czego trzeba go było zapalać za pomoc kija, jednak zimą zapewniał komfort jazdy pod dachem. Stare dzieje…
Zaparkowałam przed zaniedbanym wejściem do budynku z czerwonej cegły, o tak dobrze mi znanych, nadszarpniętych zębem czasu masywnych drzwiach, nieudolnie restaurowanych przez tatę. Spod ostatniej bladozielonej warstwy farby wyzierały jej poprzedniczki, pamiętające odległe czasy: biele, szarości, przykurzone zielenie. Trzeba uczciwie przyznać, że tata bardziej znał się na książkach niż na malowaniu. Jako historyk od zawsze cieszył się poważaniem wśród uczniów. I chyba (przypomniałam sobie jak przez mgłę) pisał. Dlaczego nigdy niczego nie wydał?
– Witam panią. – Do rzeczywistości przywołał mnie męski głos. – Pozwoliłem sobie zaczekać tu na panią. – Nowy właściciel belfrówki schodził ze schodów, by się przywitać. – Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu?
– Nie tak się umawialiśmy, panie Witoldzie. – Nie podałam mu ręki. Odruch przeważył nad wyuczoną grzecznością – Zgodnie z umową mam miesiąc na przeprowadzkę i zamierzam go wykorzystać. Przyjechałam właśnie do rodzinnego domu i wolałabym, żeby mi nikt nie przeszkadzał…
Z zapamiętaniem wypakowywałam walizki z bagażnika, byle tylko nie patrzeć na nowego gospodarza, który na pierwszy rzut oka mógł się spodobać niejednej kobiecie. Zauważyłam to już dwa tygodnie temu, gdy przekazywał mi klucze, abym mogła przygotować rodziców do pogrzebu.
Przede mną stał wysoki, dobrze zbudowany, na oko czterdziestolatek, o spojrzeniu zdziwionego chłopca, nerwowo przygładzając ciemne włosy spięte w kucyk.
– Pomogę pani. – Widocznie uznał, że tak poszkodowanej przez los kobiecie należą się specjalne względy, bo zaproponował noszenie bagaży. Po krótkiej szarpaninie oddałam walizkę. – Nie będę przeszkadzał. Po prostu byłem w pobliżu i postanowiłem wpaść. Wyjadę jeszcze dzisiaj. Robespierre! – krzyknął na psa, który właśnie zaczął mnie obszczekiwać, wyskoczywszy z domu. – Proszę się go nie bać, jest łagodny.
Musiałam się uśmiechnąć. Robespierre był kalką Susła, naszego nieżyjącego od kilku lat poczciwego basseta.
– Dużo śpi? – Na szczęście dla pana Witolda rozmowa zeszła na psie obyczaje.
– Głównie w samochodzie. Ożywia się na widok kota, ale nie widziałem jeszcze, żeby któregoś dogonił. – Pieszczotliwie podrapał pupila po łbie.
– Mówił pan, że był w pobliżu… – zagadnęłam.
– Znajomi mają niedaleko domek letniskowy, nad Cichem. To znaczy, do jeziora jest kawałek, jakieś siedemset, osiemset metrów przez las – zaczął. – Zresztą, po co ja to pani opowiadam? Krótko mówiąc, wpadliśmy na weekend. A skoro już się tu znalazłem, poczekałem do poniedziałku. Możemy porozmawiać? Oczywiście, gdy już się pani rozlokuje.
Zbyt długo chodzę po świecie, by wierzyć w przypadkowe weekendy i spotkania „przy okazji”. Facet najwyraźniej miał do mnie jakiś interes, więc przed rozmową wzmogłam czujność. Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to prawdopodobnie w grę wchodzą pieniądze.
Kombinowałam, co może być nie tak. Rodzice sprzedali dom przez lokalną agencję, a mnie po raz któryś z rzędu zrobiło się przykro, że nie zwrócili się o pomoc do mnie. Próbowałam głęboko ukryć urazę, ale żeby i Klara o niczym nie wiedziała? Ukochana, rozpieszczona córeczka? Co oni zamierzali?
Pieniądze ze sprzedaży leżały bezpiecznie na koncie. Część rzeczy, przygotowanych do przeprowadzki, zajmowała już pudła.
Wstrząsnęłam się na wspomnienie szoku, jakiego doznałyśmy z Klarą, przyjeżdżając do domu po wypadku. Musiałam znaleźć dokumenty, ubrania, zorganizować pogrzeb. Niczego nie podejrzewając, włożyłam klucz do zamka; pokonał opór ze znanym mi chrzęstem. Wymacałam kontakt w ciemnym przedpokoju, prowadzącym w kierunku schodów, na pięterko. Maminy płaszcz wisiał na żeliwnym wieszaku, w kącie leżało psie posłanie. No właśnie! Gdzie jest kundel? Zupełnie zapomniałam o istnieniu Burasa, wielorasowego następcy Susła! Nieważne, że nigdy za nim nie przepadałam, a i on nie traktował mnie jak swojej pani. Zanim jednak zdążyłyśmy otworzyć drzwi do dużego pokoju, ktoś bez pukania nacisnął klamkę i w drzwiach wejściowych ujrzałam niezbyt schludnie wyglądającego starszego mężczyznę. Kilkudniowy zarost, drelichowy kitel, który dawno nie widział pralki. Spod daszka wytartej czapki wyłaniała się poorana zmarszczkami twarz z petem w zębach. Mężczyzna wpuścił do domu zapach świeżo nawiezionego pola. Między jego nogami przemknął i wparował do domu, nieznośnie szczekając, bury kundel. Odruchowo zakryłam torebką rajstopy i wycofałam się pod ścianę.
– Buras, Burasku! – ucieszyła się Klara na widok pędzącego ku niej szarego kłębka. – Dzień dobry, panie Wacławie. – Przywitała obdartusa ruchem ręki. Pies nie przestawał jej napastować.
– Pani Julia przyjechała… – Nasz gość zdjął czapkę i ukłonił się grzecznie. – Wiedziałem, bo psisko zaczęło się tak rzucać, że świat nie widział. Takie nieszczęście, pani Julio i Klarciu… Pani mnie pewnie nie poznaje – ciągnął. – Wojciechowski. Wacław Wojciechowski. Kłaniam się. – Z galanterią ucałował moją dłoń.
– Przepraszam. – Speszyłam się. Skąd ja powinnam go znać?
– Mało się ostatnio ruszam, a i pani też dawno nie widziałem. A mój Lesiu wyjechał kawał czasu temu do Niemiec i robi na warsztacie. Ani myśli wracać. Młodzi… – zadumał się.
Doznałam olśnienia! Przecież to nasz najbliższy sąsiad, a z jego wnukiem chodziłam do podstawówki! Do tej pory pamiętam, jak oberwałam od Lecha śnieżką z kamieniem w środku. Leczyłam oko przez dwa tygodnie. Wątpliwy sposób na zaloty.
– Jeszcze nie zdążyliśmy odżałować, że państwo sprzedali dom, a tu takie nieszczęście! – lamentował dziadek.
– O czym pan mówi? I nie stójmy tak, przejdźmy do pokoju. – Wskazałam na drzwi do salonu.
Zdjął buty.
To, co zobaczyłam w pokoju, niemal zwaliło mnie z nóg. Na swoich miejscach pozostały jedynie żyrandol i meble. Puste meble. Ich zawartość prawdopodobnie wypełniała kartony piętrzące się wzdłuż ścian. Kąt przy jednym z okien zajmował zwinięty dywan, mamima duma, stary pers odziedziczony po Koterbskich, rodzinie poprzednich właścicieli. Boże, jakaż pustka wyzierała z opróżnionej serwantki, w której próżno byłoby szukać tak skrupulatnie gromadzonych przez lata porcelanowych serwisów, talerzyków, półmisków, posrebrzanych cukiernic. Na komódce nie leżały dziergane szydełkiem serwetki, nie było zawsze obecnych kwiatów. Tknięta niepokojem pobiegłam do biblioteki taty. Nie zdążył! Na szczęście nie zdążył poskładać książek! Stały tam gdzie zawsze, na regałach zajmujących dwie ściany od sufitu do podłogi. Na parapecie uchował się maleńki sukulent.
– Podleję cię. – Rozczulił mnie przejaw życia w… martwym domu.
– Niech pani nie płacze, pani Julko. – Koścista dłoń dotknęła mojego ramienia.
– Panie Wacławie, proszę mi mówić po imieniu – wykrztusiłam, nie panując nad łzami. – Jak dawniej. Co rodzice zrobili? Dlaczego się pakowali? – Spojrzałam bezradnie na sąsiada, oczekując informacji.
– Do Warszawy chcieli jechać. Szczególnie pani Nowicka, znaczy się pani mama. – Nie zawiodłam się. Na wsi wieści rozchodziły się szybko. – Bo pani Teresa tęskniła bardzo za paniami, ale już zwłaszcza za Klarcią. Pan profesor nie bardzo chciał, no wie pani, te swoje książki tu miał i lubił okolicę. Ale pani Teresa go przekonała.
– Dziękuję, że mi pan powiedział. A co zrobimy z psem? – Rewelacje Wojciechowskiego wyprowadziły mnie z równowagi i przestałam mieć chęć na dalszą rozmowę. Trzeba się zebrać, ogarnąć i nie dać po sobie poznać emocji. Pewnie dziadek zaraz poleci z jęzorem i za chwilę wszyscy się dowiedzą, że Nowiccy sprzedali dom za plecami córek.
– No, ja nie wiem… Mnie tam nie przeszkadza… – Mężczyzna przesunął do tyłu daszek czapki. – Wyżywi się przy naszych kundlach…
– Julia! Nie ma mowy! – zaprotestowała Klara. – Buras jedzie z nami!
– Słuchaj… – Wyobraziłam sobie brudny kłębek na mojej podłodze.
– Musisz się zgodzić!
Mieszanina prośby, żądania i determinacji uświadomiła mi, że decyzja została podjęta. Jedna z tych, jakie podejmują matki, by zadowolić swoje dzieci. Wbrew sobie, wbrew rozsądkowi. Czy to znaczyło, że zaczynałam czuć instynkt?
– Dobrze, mała. Ale najpierw go wykąpiemy. A ty na mnie nie szczekaj, bo właśnie przygarnęłam cię pod swój dach. – Musiałam cofnąć rękę, żeby mnie nie chapnął.
– On ci nic nie zrobi. – Klara tarmosiła brudasa.
– Robespierre, wynoś się na dwór! Wszędzie włazi, choć go nie proszą. – Przez chwilę przeszłość mieszała się z teraźniejszością. Miejsce Klary i Burasa zajął pan Witold z innym psem.
– Będę miał do pani prośbę, pani Julio… – Mężczyzna wprowadził mnie do pokoiku ze stołem nakrytym jak do posiłku. Chyba z uwagi na porę śniadania.
Wiedziałam! Jego obecność to nie przypadek.
– Widzę, że zdążył się pan już rozgościć. – Nie byłam dobrze nastawiona, więc odrobina sarkazmu nie mogła zaszkodzić. – W takim razie poproszę o kawę. Będzie mi łatwiej znieść dalszy ciąg.
Albo mi się wydawało, albo uśmiechnął się tajemniczo. Dam radę, w końcu na biznesie zjadłam zęby. Jesteś miły, ale masz interes, mój panie. Za chwilę przekonamy się jaki.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI