Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każda rodzina ma swoje sekrety.
Kiedy Blanka wychodzi za Donata, wydaje się, że w jej pełnym tragicznych zdarzeń życiu nastąpi wreszcie stabilizacja. Teraz ma być już tylko lepiej. Jednak świeżo poślubiony małżonek nie budzi się po nocy poślubnej, a wszystko wskazuje na to, że został otruty…
Rozpoczyna się skomplikowane śledztwo. Na światło dzienne wywlekane są trudne relacje rodzinne, traumy i tajemnice z przeszłości. Ekstremalna sytuacja sprawia, że na jaw wychodzą emocje bohaterów, ich wzajemne powiązania i prawdziwe uczucia.
Opowieść o życiu, w którym każdy będzie musiał znaleźć swoje miejsce na nowo, rozliczając się ze starych grzechów. Tylko czy naprawdę warto, nawet w imię więzów krwi?
Anna Karpińska (ur. 1959) – ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę zajmującą się szkoleniami i wdrażaniem systemów jakości. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci, synową, zięcia i – od niedawna – wnuka. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. Książki pisuje przy kuchennym stole. Jak sama mówi: „Nie żałuję niczego (…). Bez zdarzeń, ludzi, zajęć, wrażeń nie byłoby ani mnie, ani moich bohaterów”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2015
Projekt okładki
www.studiokreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© James Walker/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Anna Żółkiewska
ISBN 978-83-8069-599-3
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci mojej Mamy
1
MARZENA
Komórka zanotowała kilkanaście nieodebranych połączeń.
Wyłączyłam ją natychmiast, gdy mój szef zadzwonił po raz pierwszy. Mimo upływu godziny stary nie dawał mi spokoju. Przed oczami wciąż miałam jego wściekłe oblicze, jak przed kilkoma dniami, gdy wezwał mnie na dywanik do gabinetu.
–Kiedy wreszcie przyniesiesz jakiegoś hita? – wrzasnął, nie tracąc czasu na grę wstępną. – Chyba na ostatnim kolegium redakcyjnym wyraziłem się jasno? Macie brać dupę wtroki izapełniać gazetę czymś interesującym, anie tylko sprawozdaniami zbriefingów wmagistracie! Nakład nam spada, agóra zapowiada cięcie etatów, jeżeli nie napiszemy czegoś ciekawego!
–Szefie… – Próbowałam wtrącić nieśmiało.
–Szefie, szefie! – przedrzeźniał zsarkazmem. – Jak tak dalej pójdzie, niedługo będziesz tak mówiła do innego faceta. Albo miała czas na gotowanie obiadków rodzinie. Masz jakiś pomysł na tekst na jedynkę? – zapytał, myśląc zapewne omrożącej krew wżyłach ibulwersującej historii na pierwszą stronę.
Oczymś, co zapewniłoby naszej lokalnej gazecie wspięcie się na pierwsze miejsce wrankingu poczytności.
Fakt, konkurencja nie zasypiała gruszek wpopiele, anasz skromny oddział ogólnopolskiej „Gazety naco dzień” zwyczajnie usypiał czytelników relacjami zlokalnych imprez typu „Dni pola” czy „Święto lata”, odczasu doczasu budząc ich atrakcyjnymi konkursami, które oferowały równie atrakcyjne nagrody wpostaci podkaszarki dotrawy. Albo urządzenia domasażu stóp. Minęły czasy drapieżnego kapitalizmu, kiedy wystarczała spostrzegawczość, aby wyhaczyć przekręt przy prywatyzacji gorzelni lubpoganiać zalokalnym mafiosem, załatwiającym porachunki metodami rodem zamerykańskich filmów. Niestety, odjakiegoś czasu nikt nie utonął narybach wkaloszach obciążonych kamieniami, aimiejskie inwestycje, wspierane unijną kasą, przebiegały zgodnie zprocedurami. Żadnego pływania wmętnej wodzie, żadnych szemranych interesów, wątpliwych przetargów, niebezpiecznych związków, cudownych fortun. Jedyną dużą firmą wokolicy był „Aloes”, wktórej udziały miał mój przyszły szwagier Donat Król.
–Prawdę mówiąc, na razie nie mam pomysłu na mocny tekst – odparłam zgodnie zprawdą. – Ale szukam.
–Ale szukam… – Szef najwyraźniej upodobał sobie dzisiaj tryb powtarzania. – Kiedy zatem mogę liczyć na łaskawą odpowiedź? Daję ci czas do poniedziałku – zakomunikował, zajmując miejsce przy biurku.
Pogrążył się wstudiowaniu papierów.
Wstałam zkrzesła, uznawszy rozmowę za zakończoną. Wizja utraty pracy ciążyła mi jak kamień, zwłaszcza teraz, kiedy Adam miał gorszy okres wubezpieczeniach imało sprzedawał, adzieciaki ciągnęły coraz więcej kasy. Daria za kilka dni rozpoczynała naukę wliceum, Dominik marzył ojeździe konnej, astare pianino po rodzicach nie nadawało się do użytku. Może niepotrzebnie zapisaliśmy młodego do szkoły muzycznej?, myślałam wdrodze do pokoju, przeliczając wmyślach pieniądze na zakup nowego instrumentu. Po roku nauki nie zabierzemy chyba dzieciaka zpowodu kłopotów finansowych?
Muszę znaleźć tego hita!, postanowiłam solennie ipowtarzałam to zdanie jak mantrę. Nie dam się rutynie, znajdę coś dla tego…
–…Waldemara – dokończyłam szeptem, dorzucając ciche inwektywy pod adresem szefa. – Będziesz to miał. Nie uda ci się mnie wywalić!
–Czego chciał? – usłyszałam głos Marka.
Opadłam na fotel przed komputerem.
–Ech! – Machnęłam ręką.
–Nie przejmuj się. Prowadzi te swoje rozmowy uświadamiające od wczoraj, zkażdym znas. Ale przecież, kurwa, nie może nas wszystkich zwolnić! Boi się owłasną dupę.
–Jasne.
–Będzie dobrze. Masz czas po robocie? Może pójdziemy pogadać? – Zaprosił mnie na piwo do pobliskiej knajpy.
Wprawdzie zamiana paru słów zMarkiem dobrze by mi zrobiła, ale czas wmoim przypadku był towarem deficytowym. Adam zpowodu kłopotów wpracy wykazywał wysoki stopień frustracji – dziewięć wdziesięciostopniowej skali – dzieciaki jojczyły, że wnajbliższy poniedziałek kończą się wakacje, apoza tym… Zadwa dni miała wyjść za mąż Blanka, moja młodsza siostrzyczka. Ijej właśnie, anie szarpaninie zszefem, powinnam poświęcić najwięcej uwagi.
–Nie teraz. Muszę iść zBlanką do krawca. Wiesz, ostatnia przymiarka ślubnej kiecki – wyjaśniłam.
–Pardon, zapomniałem. Przyjdę do kościoła, żeby chociaż popatrzeć, jak Donek zwija jedną znajładniejszych dziewczyn wokolicy!
Uśmiechnęłam się do tej gadaniny. Marek, niestety, bez powodzenia próbował kiedyś zdobyć serce mojej siostry.
–Kochają się. – Poczułam potrzebę wyjaśnień.
Cóż, Blanka wybrała Donka, najbogatszego kawalera, współwłaściciela zamożnej, świetnie rozwijającej się firmy ogrodniczej.
–Nie dla psa kiełbasa – podsumował.
Nie zareagowałam. Zranione uczucia nie należą do przyjemności. Niech sobie interpretuje ten wybór po swojemu.
Wszystkie problemy związane zpracą stały się nieważne wjednej chwili.
Po weselu, około siódmej nad ranem, usłyszałam krzyk dochodzący zsypialni młodych.
–Adam, obudź się! Słyszysz? – Usiadłam na łóżku.
Nerwowo potrząsałam ramieniem mojego męża.
Adam ztrudem uniósł powieki.
–Co się dzieje? – wymamrotał nieprzytomnie.
–Blanka krzyczy!
Nie patrząc na niego, wyskoczyłam złóżka ipognałam wstronę przeraźliwego wrzasku.
Zawstydziłam się skojarzeniem ze skowytem ranionego zwierzęcia, rykiem matki, której zabito dziecko, nieludzkim wyciem.
Blanka wybiegła zsypialni.
–Co się stało?! – krzyczałam, podążając za nią po schodach do salonu.
Drżała na całym ciele. Opadła na kanapę, nie mogąc wypowiedzieć słowa, łkając bez łez, zaciągając się powietrzem, zawodząc.
–Uspokój się, Blanka. Cicho, ciiicho… –Tuliłam wstrząsane szlochem ciało, starając się doprowadzić młodą dostanu, wktórym mogłybyśmy się porozumieć. –Co się dzieje?
Zanim odpowiedziała, zorientowałam się, że wokół zgromadziło się już kilka osób. Kolejne, obudzone hałasem, zbiegały ze schodów.
–Donek… Donek nie żyje! – wykrztusiła przez płacz.
–Jesteś pewna? – zadałam idiotyczne pytanie, naiwnie licząc, że zaprzeczy.
Trzymałam ją wobjęciach. Moja mała siostrzyczka przed chwilą została wdową.
–Przynieś szklankę wody – wydałam dyspozycję Darii. – Dominik, do łóżka! – nakazałam młodszemu synowi.
Reszta rodziny pognała do pokoju, wktórym wydarzyła się tragedia, aja jeszcze przez chwilę czekałam na dobre wieści zpierwszego piętra. Wciąż woczekiwaniu na cud, na nagły zwrot akcji. Gdy jednak matka Donka wydała zsiebie nieludzki ryk, tak podobny do usłyszanego przeze mnie dwie minuty wcześniej, straciłam nadzieję.
–Pogotowie? – Roman tymczasem łączył się zlekarzem. – Mój brat chyba nie żyje. Proszę przyjechać, podaję adres.
Po kilku chwilach przed domem zawyła karetka. Próbowałam zatrzymać Blankę na dole, lecz ona, wszoku, wyrwała się ipognała do sypialni.
Rzuciła się na nieruchome ciało męża.
–Proszę, niech pani usiądzie. – Sympatyczny pan doktor próbował ją spacyfikować na pufie obok małżeńskiego łoża. – Proszę mi podać rękę.
Zanim zdążyliśmy się zorientować, wstrzyknął środek uspokajający.
–Czy wpokoju mogą zostać tylko najbliżsi? – zwrócił się do zgromadzonego wokół tłumku.
Część osób opuściła sypialnię, ja nie. Podtrzymywałam Blankę, która nie potrafiła usiedzieć wpionie.
–Niestety, proszę państwa… – Doktor po krótkim badaniu odłożył stetoskop. – Nie żyje.
Matka Donka iRomana osunęła się wramiona starszego syna.
–Trzymaj się, kochanie. – Dorota, żona Romka, pogładziła męża po ramieniu.
Spoglądałam na pogrążoną wżałobie rodzinę. Wtym na moją siostrę, która kilka godzin temu stała się jej członkiem.
–Co się stało? Czy… – Pani Lidia powstrzymała zbierającego się do wyjścia lekarza. – Co to właściwie było?
–Zatrzymanie akcji serca. Zawał, proszę pani.
–Syn nigdy nie chorował… – załkała. – Był absolutnie zdrowy.
–Miła pani, nie mam podstaw, żeby sądzić inaczej. Pan Donat zmarł na zawał. Bardzo mi przykro. Wystawię akt zgonu.
Blanka wyrwała się zmoich objęć, przywierając do zwłok.
–Nieee! Ty nie możesz tak sobie umrzeć! Przecież mamy mieć dziecko! Donek! Noszę nasze dziecko…
Odciągnęłam ją ztrudem, już po raz drugi. Sprowadziłam po schodach do salonu.
Nadworze zrobiło się zupełnie jasno. Trzydziesty pierwszy dzień sierpnia, niedziela przed rozpoczęciem roku szkolnego, okazał się ostatnim wżyciu mojego szwagra. Wobliczu tragedii omal nie zwróciłam uwagi na fakt, że moja siostra zostanie mamą, aja ciotką.
Żeby tylko jakoś uspokoić Blankę, pomyślałam. Zwłaszcza zuwagi na jej stan.
Przysiadłyśmy na kanapie, przylepione do siebie niczym dwa omułki. Wykonywałyśmy wspólny, uspokajający sierocy taniec, przekazując sobie nawzajem ciepło, dzieląc się myślami bez słów. Wabsolutnej ciszy.
Kilka minut później po raz pierwszy zadzwonił Waldemar, którego zlekceważyłam, zajęta podawaniem Blance kolejnej szklanki wody. Po kilku kolejnych próbach połączenia przyszedł esemes.
„Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale masz superhita! Wnaszym mieście śmierć syna fortuny to nie byle co! Działaj. Atak wogóle, złóż siostrze szczere kondolencje. W.”.
Jak to się stało, że ten stary drań już wie?, pomyślałam ze złością. Idlaczego nie jest wstanie uszanować ludzkiej tragedii?
Wytłumaczenie pojawiło się niebawem, kiedy do domu wkroczyła policja.
Zanim to jednak nastąpiło, trzymałam wramionach płaczącą Blankę, to zasypiającą wbólu, to budzącą się wnadziei na wymazanie ze świadomości dramatu iusypiającą na nowo pod wpływem tabletek. Widziałam zanotowane wpamięci kadry ze ślubu, słyszałam przysięgę, którą młodzi składali sobie kilkanaście godzin temu.
–Chcemy – odpowiedzieli zgodnie oboje, kiedy ksiądz, zgodnie zliturgią sakramentu zapytał, czy pragną wytrwać wzwiązku, wzdrowiu ichorobie, wdobrej izłej doli. Dokońca życia.
Stojąc wówczas za Blanką jako świadek ceremonii zaślubin, ztrudem powstrzymywałam wzruszenie. Moja młodsza siostrzyczka nareszcie dotarła do portu. Oddawałam ją wręce mężczyzny, którego wybrała zmiłości. Szkoda, że rodzice nie doczekali…
Ślub odbywał się wkameralnej atmosferze naszego łabiszewskiego kościółka. Mistrzem ceremonii był przyjaciel Donka, ksiądz Arkadiusz. Świątynia ztrudem pomieściła zgromadzonych – rodzinę, sąsiadów, znajomych. Kiedy prowadziłam Blankę do ołtarza, przed którym czekał już narzeczony ze świadkiem, oczy gości kierowały się wjej stronę.
Abyło na co popatrzeć. Nasze wspólne zabiegi, aby wyglądała pięknie, opłaciły się sowicie. Moja mała siostra jaśniała. Jej urok iblask na twarzy przyćmiewały biel sukni. Prawdziwa dama na bordowym dywanie, podążająca wkierunku przyszłego męża, równie eleganckiego iszczęśliwego jak ona.
Nie powiem, żebym odpoczątku była zachwycona tą znajomością zDonatem, zamożnym spadkobiercą lokalnej firmy okrajowym zasięgu. Ale Blanka była taka szczęśliwa…
–Marzena, nie szukaj dziury wcałym – strofowała mnie, kiedy próbowałam zasiać wjej duszy wątpliwości. – Co Donek jest winien, że urodził się wbogatej rodzinie? Nie interesuje go firma, ma inne zajęcie. Ja też.
Miała rację. Jej przyszły mąż zajmował się tłumaczeniami zwłoskiego, ona ukończyła studia farmaceutyczne. Mogli sobie poradzić bez ogrodnictwa. Nie wolno mi dyskryminować kogokolwiek tylko dlatego, że jest zamożny zdomu, napomniałam się wmyśli. Tym bardziej że Donek miał duży urok osobisty iumiejętność zaskarbiania sobie ludzkiej życzliwości. Zwłaszcza (niestety!) kobiecej.
Oddałam Blankę wobce ręce.
Gdy usiadła na krześle zwysokim oparciem, poprawiłam jej welon idyskretnie podałam chusteczkę. Wrazie gdyby była potrzebna…
Mimo postanowienia, że nie uronię ani słowa, ani gestu, ani jednej sekundy zceremonii, co chwila odpływałam wprzestrzeń wspomnień. Kiedy zostałam zośmioletnią Blanką sama, jako osiemnastolatka… Kiedy przechodziłam znią trudne chwile, kiedy ją zostawiłam…
Ksiądz mówił:
–Zwracam się do was, Blanko iDonacie, droga młoda paro, wyrażając radość, że zdecydowaliście się przyjąć sakrament małżeństwa wnaszym kościele iże pokładacie nadzieję szczęścia wiecznego wBogu. Napewno będziecie szukać też szczęścia ziemskiego, ale uważajcie na złudzenia. Dla niektórych to pieniądze, władza, zmysłowe przyjemności, dla innych zachowanie młodości, urody. Ale dla nas, katolików, szczęście to zawierzenie Bogu. Oddanie się jego woli, życie wzgodzie zjego przykazaniami.
Czekałam na konkluzję.
–Między wami powstanie prawdziwy duchowy związek, który rozłączy tylko śmierć. Odejdziecie stąd zobrączkami napalcach, które będą wam przypominać, że jesteście mężem iżoną. Chrystus poprowadzi was, bo oddał zawas życie nakrzyżu. Niech wasza wspólnota małżeńska będzie drogą dozbawienia wiecznego, ajego iwasza miłość da wam siłę dopokonywania problemów, wspiera was oboje.
Nie do końca zrozumiałam przesłanie księżowskiej perory, ale prawdę powiedziawszy, nigdy nie byłam wtym dobra.
Czy przestrzega ich przed drogą przez mękę? Przed krzyżem, który przyjdzie im dźwigać?, zadawałam sobie pytania. Amoże po prostu zwraca im uwagę na pokusy wynikające zbogactwa iusiłuje skierować na drogę wiary?
Powróciłam do rzeczywistości.
Blanka iDonat wypowiedzieli sakramentalne „tak”, obiecali sobie miłość, wierność iuczciwość małżeńską oraz że nie opuszczą się aż do śmierci, wymienili obrączkami. Kościół pogrążył się wmodlitwie, ksiądz odmówił błogosławieństwo dla nowożeńców, obecni przekazali sobie znak pokoju iprzystąpili do komunii. Apotem, już przed świątynią, wraz zżyczeniami młodzi przyjęli naręcza kwiatów, których pakowaniem do samochodu zajął się świadek, kolega Donka, Paweł.
Po godzinie kawalkada gości skierowała się do domu weselnego.
Nieliczni, wśród których była moja rodzina, mieli spać na miejscu, wpokojach gościnnych rezydencji matki młodego, pani Lidii. Pozostali znaleźli azyl wnależącym do rodziny Królów hotelu, zwanym „Dworkiem Herberta”.
–Jestem szczęśliwa – zakomunikowałam mężowi, sadowiąc się obok niego wsamochodzie.
Milczał. Obejrzał się za siebie, szukając miejsca do zawrócenia.
–Dobrze, że Blanka wyszła za mąż. Już po wszystkim – ciągnęłam niezrażona. – Podobało się wam, dzieciaki? – Odwróciłam się ipuściłam oko do Darii iDominika.
–Uhm. Ale jestem głodny!
Mój syn nie jadł niczego od trzech godzin!
–Jedziemy na wesele! Atam na pewno będzie małe co nieco – powiedziałam.
Limuzyna zmłodymi opuszczała przykościelny parking.
2
GABRIELA
Pojedziesz ty iGaba. Mamy zgłoszenie. Trup. – Przez drzwi do toalety usłyszałam głos Konrada. – Gdzie się podziewa pani aspirant? Kawę już sobie parzy?
–Ajeżeli nawet, to co, komisarzu? – odpysknęłam, wchodząc do sali, wktórej piętnaście minut temu rozpoczęliśmy niedzielny dyżur. – Nie można już pójść za potrzebą?
Dyżurny spojrzał na mnie spod oka. Najwyraźniej nie był dzisiaj usposobiony do żartów.
–Wstałaś lewą nogą czy Ryszard nie spisał się wnocy?
Bez komentarza. Kiedy Konrad ukazywał swoje poważne oblicze, lepiej było go nie prowokować.
Ryszard nie miał szans się spisać, bo rozstałam się znim jakieś dwa tygodnie temu. Faktem tym nie pochwaliłam się kolegom na komisariacie z dwóch powodów. Po pierwsze, nie ich zakichany interes, apo drugie, mieli po kokardę moich porażek wmiłości. Kiedy na horyzoncie pojawiał się kolejny absztyfikant, szykowali się na wesele, by po jakimś czasie pogodzić się zkolejną klapą.
–Nasza jedyna aspirantka wciąż samotna… – dogryzali, mobilizując mnie do poszukiwań życiowego partnera. – Amogłaby być taka fajna impreza!
Bo prawdę mówiąc, wŁabiszewie, naszej niedużej miejscowości pod Bydgoszczą, niewiele się działo, aślub zsalwami iwpełnym rynsztunku zpewnością uatrakcyjniłby szarą rzeczywistość. Wyglądało jednak na to, że chłopcy będą musieli jeszcze trochę poczekać.
–Kto kogo znowu dźgnął nożem? – Wolski podniósł głowę znad stołu, nie przestając mieszać kawy.
Nawet niezbyt bystry obserwator dostrzegłby, że miniona noc nieźle dała mu się weznaki, oczym świadczyły podkrążone oczy, głęboka bruzda pomiędzy brwiami iszklanica wody gazowanej stojąca obok filiżanki pełnej kawowych fusów. Wolski, jak większość moich kolegów starszej daty, bojkotował świeżo nabyty przez komendanta ekspres dokawy, zuporem maniaka popijając sypaną mieloną, parzoną wrzątkiem plujkę. Oczywiście obowiązkowo wszklance ulokowanej wmetalowym koszyczku.
Najlepsze lata lokalnego policjanta dochodzeniowca miał już za sobą. Siedzenie na posterunku przedkładał nad działalność operacyjną wterenie, ale od czego miał mnie, trzydziestoletnią (niestety, od kilku miesięcy!), gorliwą, pełną energii aspirantkę. Wdodatku córkę jego starego druha Zigiego, komisarza Walendy.
–Adoptuję cię – zapowiedział mi tuż po pogrzebie ojca, symbolicznie przejmując pod opiekuńcze skrzydła. – Możesz nawet zostać moją synową – powtarzał niejednokrotnie, pół żartem, pół serio, wgłębi duszy pragnąc skojarzyć mnie zMarkiem, dziennikarzem lokalnej gazety. – Jestem to winien Zigiemu.
Dodziś nie mam pojęcia, czy bardziej była to obietnica adopcji, czy skojarzenia zMarkiem. To ostatnie, nawiasem mówiąc, nie wchodziło wrachubę – znajomości zpiaskownicy rzadko kiedy przeradzają się wcoś poważniejszego. Zresztą Marek nieodmiennie wzdychał do Blanki, aja – kuniezadowoleniu mamy – „skakałam zkwiatka na kwiatek”. Inarazie było mi ztym dobrze.
–Słuchajcie, tym razem to nie bijatyka uKowalewskich. Również Rudzki dzisiejszej nocy powstrzymał się od lania żony. Mamy za to trupa na weselu uKrólów.
Zapadła cisza. Kilka par oczu zatrzymało się na Konradzie, oczekując szczegółów, których skąpił jeszcze przez moment, wydłużając chwilę niepewności.
–Kto? – zapytałam pierwsza, uprzedzając kolegów.
–Donat.
–Matko! Jak?
Dyżurny wstał zkrzesła iprzysiadł na brzegu biurka. Zgromadziliśmy się wokół, zaskoczeni rewelacją, jakiej nasze miasteczko nie dostąpiło od czasów drugiej wojny.
–Przyjąłem zgłoszenie od Romana Króla – zaczął Konrad oficjalnie.
Wszyscy orientowaliśmy się doskonale, że Roman jest bratem Donata. To znaczy: był.
–Świeżo poślubiona żona Blanka znalazła włóżku martwego męża dzisiejszego poranka. Wezwany przez rodzinę lekarz zpogotowia stwierdził zgon.
–No i? –pogonił Wolski, który nagle ocknął się zletargu.
–No więc ten lekarz orzekł zgon naturalny na zawał serca. Tyle że najbliżsi nie dali temu wiary ipan Roman zgłosił się do nas. Ruszajcie – wydał polecenie Konrad, porzucając oficjalny ton. – Dobiją do was Leszek Skory iZbyszek Grząski.
Skoro postanowiono owysłaniu technika ipatologa, sprawa wyglądała poważnie.
–Aten Król… Mówił coś jeszcze? – zapytałam, uprzedzając Wolskiego.
–Dowiecie się na miejscu. – Dyżurny nie wdawał się wdyskusję. – Nie muszę wam chyba przypominać, że macie wykonać robotę na szóstkę zplusem? Inaczej prasa nas rozszarpie. Nie co dzień umiera wniewyjaśnionych okolicznościach dziedzic lokalnego bogacza. Wdodatku dzień po ślubie. Powodzenia.
–Aktóry zproroków będzie do naszej dyspozycji? – zainteresował się Wolski prokuratorem.
–Wzywam Zapaśnikową.
–Cholera!
–Nie narzekaj. Przynajmniej nie będzie przeszkadzać – uspokoił go Konrad.
–No, nie wiem…
Dodomu matki Donata – teraz już denata – mieliśmy piętnaście minut jazdy.
Oceniłam, że Wolski jest wnie najlepszym stanie, iusiadłam za kierownicą. Mój partner zulgą zajął miejsce dla pasażera.
– Dobrze się czujesz? – zapytałam, ruszając sprzed komendy zpiskiem opon.
Tylko machnął ręką.
–Czy wmoim wieku można się jeszcze dobrze czuć? – odparł, ocierając pot zczoła.
–Myślisz, że ktoś go zabił? – ciągnęłam.
Nazrzędzenie Wolskiego nie zwracałam uwagi.
Pokręciłam się chwilę po krótkich zaułkach, by po chwili znaleźć się na dwupasmówce do Bydgoszczy. Jeszcze dwa kilometry, skręt wlewo, trakt przez las iznajdziemy się na posesji Lidii Król.
–Licho wie. Grząski ustali. – Wolski przypomniał mi opatologu. – To jest fachowiec. Zresztą doświadczenie podpowiada mi, że kasa może prowadzić do zbrodni. AKrólowie do biednych nie należą.
–Ale żeby wnoc poślubną? – Nie mogłam uwierzyć wprzewrotny scenariusz.
–Dobry moment. Kupa ludzi, harmider, niespotykana okazja. Zresztą jeszcze nic nie wiadomo. Kto wie, może ten Donat był chory? Masz wodę?
Podałam mu półlitrówkę mineralnej, którą woziłam wtorbie na wszelki wypadek. Wolski ewidentnie musiał odchorować swoje, ale to nie był czas na dociekliwe pytania; przed nami właśnie wyrosła brama rezydencji Królowej. Naszczęście otwarta, co oznaczało, że dobermany zamknięto wbudynku gospodarczym.
Znałam topografię ponadpółtorahektarowej leśnej działki irozkład domu, który zniejaką przesadą właścicielka określała mianem „rezydencji wstylu wiktoriańskim”. Kuta brama otwierała się na kilkusetmetrową aleję, obsadzoną kasztanowcami – obsypanymi suto kiściami owoców, tylko czekających na początek września, by dojrzeć izasypać brązowymi kulkami wyłożone tłuczniem chodniki. Odruchowo złapałam się za kieszeń, wktórej spoczywał ubiegłoroczny kasztan, darowany przez Blankę podczas spaceru aleją iobgadywania jej przyszłego wesela.
–Kocham Donka, wiesz? – zwierzała się, spoglądając wgórę zuśmiechem wyrażającym szczęście ze znalezionej życiowej przystani. – Zobacz, jak tu pięknie!
Rzeczywiście, było pięknie.
Wtedy, pod nieobecność matki Donka, wieczór na tarasie udał się nadzwyczajnie. Kręciliśmy się wokół grilla, jedliśmy, nie wylewając piwa za kołnierz. Blanka ze świeżo upieczonym narzeczonym promieniała, mnie adorował Rafał. Nie zabrakło znajomych gospodarzy. Zazdrościłam przyjaciółce, ale bez zawiści. Po tylu latach problemów należy się dziewczynie to, co najlepsze, stwierdziłam wduchu. Nie każdy traci rodziców, kiedy ledwie dorośnie do pójścia do szkoły, izostaje na bożym świecie jedynie ze starszą siostrą. Wspaniałą siostrą. Marzena nie pozostawiła małej samej inie oddała jej na pastwę losu do sierocińca, ale nie miała szans na stworzenie choćby namiastki normalnej rodziny. Może właśnie dlatego – awręcz na pewno – dojrzewanie Blanki nie należało do harmonijnych. Ta próba samobójcza…
–Jesteśmy na miejscu – oznajmiłam nieco podniesionym głosem, zatrzymując się na podjeździe ibudząc zpłytkiej drzemki komisarza Wolskiego.
–Przecież widzę – odburknął nerwowo iprzeczesał palcami siwą czuprynę. – Przepraszam, chyba na chwilę odpadłem…
Jeszcze zanim wysiedliśmy zradiowozu, dostrzegłam samochód technika. Po chwili na podjeździe pojawiła się furgonetka patologa. Nie dostrzegłam tylko auta Grażyny Zapaśnik. Pani prokurator na przyjazd zBydgoszczy najwyraźniej potrzebowała więcej czasu.
Naprogu rezydencji czekała już gospodyni, zapraszając do środka.
Weszliśmy, witając się krzepiącym uściskiem dłoni, mającym zastąpić kondolencje zpowodu śmierci syna.
–Komisarz Wiktor Wolski. Ato aspirantka Gabriela Walenda. – Szef (jak go nazywałam wtowarzystwie innych) dokonał prezentacji. – Technik… Patolog… – kontynuował. – Ato… – dodał, zerknąwszy na drzwi.
–…Grażyna Zapaśnik – przerwała mu bezceremonialnie potężna kobieta olisim spojrzeniu.
Wkroczenie pani prokurator na salony natychmiast ustaliło hierarchię wnaszej grupce śledczych.
–Będę nadzorowała dochodzenie – zakomunikowała obecnym.
Zapaśnikowa nie cieszyła się sympatią. Apodyktyczna, wyniosła, za każdym razem niezadowolona zwezwania. Niedzielny poranek wpracy zpewnością nie zachwycił jej itym razem. Naszczęście, co przerabialiśmy już niejednokrotnie, baba była możliwa do spacyfikowania. Antidotum na zły humor pani prokurator stanowiły: wygodny fotel, kawa igłęboka popielniczka.
Po zabezpieczeniu przedpola mogliśmy pod „wysokim” nadzorem zabrać się do roboty.
Wdrugim fotelu, obok Zapaśnikowej, zasiadła pani Lidia.
Spojrzałam na Blankę, która tuliła się do siostry wmilczeniu, zagapiona wbliżej nieokreślony punkt nad kominkiem.
Nie teraz. Marzena wzrokiem dała mi znak, że mam się nie zbliżać.
Roman bez słowa wskazał nam drogę do pokoju brata.
Drzwi do sypialni na piętrze stały otworem. Donat leżał na wznak igdyby nie niezwykła bladość skóry, można by sądzić, że śpi.
Wpatrywałam się wtwarz najbardziej pożądanego niegdyś kawalera wokolicy, który podobał się imnie. Jako policjantka nie powinnam sobie pozwalać na podobne myśli!, ofuknęłam się wduchu. Donat. Donek…, westchnęłam. Gdyby nam wyszło, może teraz nie musiałabym prowadzić dochodzenia wtwojej sprawie?
Zadumę przerwał mi Wolski.
–Gaba, zabieramy się do roboty – powiedział. – Dobrze się czujesz? – zapytał cichutko.
–Wszystko wporządku, szefie.
–To zaczynamy.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej, płatnej wersji