Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy warto poświęcić spokojne życie dla pełni szczęścia i realizacji największego marzenia?
Aleksandra i Jan przez wiele lat bezowocnie starają się o dziecko. Lekarze, mimo szczerych chęci, są bezradni.
Maria i Władek są rodzicami Kaliny, która po wypadku porusza się na wózku. Pewnego dnia pojawia się szansa, że dziewczyna będzie chodzić o własnych siłach. Na operację potrzeba jednak fortuny, która jest poza ich zasięgiem.
Dla tak zamożnych ludzi jak Jan i Aleksandra taka kwota nie stanowiłaby większego wyzwania. Kiedy Aleksandra i Maria spotykają się na swojej życiowej ścieżce, postanawiają wykorzystać okazję na szczęście - dla jednej i drugiej rodziny. Zawierają umowę, która wywróci ich świat do góry nogami. Droga, którą świadomie wybiorą, okaże się wyboista i pełna niespodzianek. Nie tylko dobrych.
Ile warto poświęcić dla osiągnięcia szczęścia? Jak dużo trzeba za nie zapłacić?
Historia dwóch zdeterminowanych kobiet, które ustabilizowane życie kładą na szali swoich pragnień.
Anna Karpińska - autorka poczytnych książek obyczajowych, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę. Osiem lat temu porzuciła dotychczasowe życie zawodowe, całkowicie oddając się pisaniu powieści. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. Nie wyobrażam sobie życia bez moich bohaterów, ale tworzę dla czytelników. To ich zainteresowanie stanowi dla mnie źródło satysfakcji i motywuje do pracy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2021
Projekt okładki
Sylwia Turlejska
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcia na okładce
© Evelina Kremsdorf/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8234-842-2
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rozdział 1
Aleksandra
Tego dnia nie zapomnę nigdy. Jak zresztą kilku innych, które mimo wysiłków próbuję zepchnąć w niepamięć, pomyślałam, gapiąc się w okno szpitalnej izolatki.
Dobrze znane, bo już kilkakrotnie przeżywane poczucie straty nie dawało się oswoić, a słowo „nadzieja” na zawsze zniknęło z mojego języka. Widocznie nadużywałam go w trakcie ostatnich lat starań o dziecko, chociaż wiele razy zaklinałam los i prosiłam wszystkich świętych o dar życia dla maluszka, którego pragnęłam każdą komórką ciała.
Straciłam dziecko po raz szósty.
Doktor Witaj, o nazwisku – nomen omen – niezbyt przystającym do mojej sytuacji, zagrzewał do walki po kolejnych poronieniach, wspierał dobrym słowem i przykładem innych kobiet. Zlecał całą masę badań, które miały wykluczyć potencjalne choroby i wyeliminować czynniki ryzyka. Miałam najlepszą opiekę, stosowałam się do zaleceń, chuchałam i dmuchałam na każdą kolejną ciążę, zanosiłam modły. Jednak skutek był zawsze taki sam: moje maleństwo umierało po upływie dwunastego tygodnia płodowego.
Za każdym razem doskonale wiedziałam, kiedy nadchodzi czas pożegnania. Zwiastowały go skurcze w podbrzuszu i metaliczny zapach ciepłej krwi. Idąc do łazienki, nie musiałam sprawdzać. Wiedziałam, że się sączy i trzeba jechać do szpitala.
Trzy razy odwoził mnie Janek, kolejne trzy przypadły w udziale rodzicom, bo mój mąż przebywał akurat w podróży służbowej lub nie odbierał telefonu w trakcie rozmów z klientami.
Chociaż miałam oddanych rodziców, kochających jedynaczkę całym sercem, i dobrego męża, tuż po poronieniu wolałam samotność. Żadne „nie martw się”, „uda się następnym razem”, żadne „wszystko będzie dobrze”, „jesteś jeszcze młoda” nie trafiało na podatny grunt.
Traciłam dziecko, które nosiłam w łonie, i przemawiałam do niego. Było dla mnie człowiekiem, którego kochałam od pierwszego USG. Nikt nie mógł mi pomóc w przeżywaniu nieszczęścia. Dlatego przez pierwsze godziny po skrobankach leżałam sama w kolejnych izolatkach, zbierając siły na rozmowę z rodziną.
Także teraz gapiłam się w okno, na przemian to ocierając łzy, to tłumiąc szloch, to popadając w odrętwienie.
Aura za szybą jak gdyby chciała mnie pocieszyć, otulając świat gęstą pokrywą śniegu, dawno niewidzianego, niemal zapomnianego atrybutu zimy.
A jeszcze kilka dni temu składaliśmy sobie wszyscy sylwestrowe życzenia, pomyślałam. Janek głaskał mój niemal płaski brzuch, który dumnie wypinałam. Odmieniałam słowo „nadzieja” przez przypadki. Po ostatnim poronieniu, które złożyliśmy na karb przeżyć po śmierci taty, założyłam optymistyczny scenariusz.
– Tym razem musi być dobrze – przekonywałam mamę i męża, kiedy po raz szósty zaszłam w ciążę. – Tato w zaświatach nie pozwoli, żeby było inaczej. Prawda? – Szukałam w ich oczach zrozumienia.
– Oczywiście, kochana. Tato czuwa. – Mama z trudem powstrzymywała łzy.
Od śmierci jej Tadeusza minął niecały rok.
Leżąc bez ruchu, nie zauważyłam, że płyn z kroplówki zdążył spłynąć. Uświadomiła mi to pielęgniarka, której postać zastygła nad moim łóżkiem.
– Trzeba było dzwonić, Olu! – zawołała rześkim tonem. – Doktor zaraz u pani będzie. Jemy obiad? – zapytała, nawiązując do spraw przyziemnych.
Pokręciłam przecząco głową.
– I mąż czeka na korytarzu. Może zawołać? – dodała.
Byłam jej wdzięczna za brak natarczywości i za znajomość ludzkiej natury skrywaną pod oschłym stylem bycia. W końcu nie po raz pierwszy zaglądała do mnie po poronieniu i znała moje potrzeby.
– Za chwilę, pani Lidko. Poczekam na doktora Witaja – odparłam i poprosiłam jedynie o kilka łyków wody. – Czy ta pacjentka, którą przyjmowaliście przy mnie, już urodziła? – zdobyłam się na masochistyczne pytanie.
Pielęgniarka przysiadła na taborecie i ujęła moją dłoń. Przez dłuższą chwilę milczałyśmy obie.
– Nie wiem, Olu. Jedyne, co mogę pani powiedzieć w tej chwili, to… Jeśli się czegoś bardzo chce i do tego dąży, kiedyś się to osiągnie.
Machnęłam ręką i odwróciłam głowę do okna. Moja zaufana pielęgniarka dołączyła do grona ludzi szerzących iluzję.
– To znaczy, że mam próbować po raz siódmy?
Wstała i mrugnęła do mnie znacząco.
– To może stwierdzić tylko lekarz. Ja życzę pani jedynie spełnienia marzeń. Nikt z nas nie zna przyszłości, i bardzo dobrze. I niech pani zje obiad. Dzisiaj nie jest tak paskudny jak zazwyczaj.
Od doktora Witaja dowiedziałam się, że po południu będę mogła wrócić do domu. A kiedy wydobrzeję, co powinno nastąpić niebawem, zaprasza mnie do gabinetu.
– Niech mi pan powie, doktorze, czy kiedykolwiek uda mi się donosić ciążę? – dopytywałam desperacko, ale wymówił się zabiegiem.
– Na razie nie mówmy o kolejnej ciąży. Proszę wypocząć, ochłonąć i dać sobie trochę czasu. Czekam na panią. – Wstał gwałtownie i skierował się do drzwi.
Z Jankiem, który po chwili zajął jego miejsce, porozumieliśmy się bez słów. Ja, wtulona w niego, ryczałam, on kołysał, kołysał, kołysał. I gładził moje posklejane od płaczu włosy.
– I znowu to samo, Jaś! – łkałam.
– Ciiicho – szeptał, odgarniając poły zawadzającego mu białego fartucha. – Zabiorę cię do domu, kiedy tylko przygotują wypis. Chcesz, żeby przyszła mama?
– Nie.
– Będzie jej przykro.
– Dobra, niech przyjdzie. Ale niech nic nie mówi – burknęłam. – Żadnego pocieszania.
– Oj, ty mój koziołku… – Z lekkim uśmiechem odgarnął mi z czoła grzywkę.
W domu, w naszej naprawdę ładnej i wygodnej willi otoczonej sosnowym lasem, do której trafiłam pod wieczór, wcale nie poczułam się lepiej. Opadłam na ogromną kanapę zamówioną na wymiar, pasującą do pokaźnego czterdziestometrowego salonu. Przylegał do otwartej kuchni, starannie zaprojektowanej zgodnie z naszym gustem. Wypełniały ją białe meble z szybkami i podświetlanym wnętrzem. Oba pomieszczenia oddzielała duża wyspa z drewnianym blatem w kolorze jesionu, nad którą zawiesiliśmy rząd loftowych czarnych lamp. Na taras prowadziły francuskie drzwi. Zadbałam o miękkie dywany i dyskretne oświetlenie. Beżowo-szarą całość uzupełniały donice z kwiatami i pastelowe dodatki w postaci miękkich poduch i pledów, którymi można się było okryć w trakcie poobiednich drzemek.
Mimo kilku sypialni na górze, jak dotąd wykorzystywanych wyłącznie przez nas dwoje, zawsze drzemałam w salonie, usypiana dźwiękami smooth jazzu lub szumem ulubionej stacji radiowej.
– Ale masz dobrze! Skończy się, kiedy urodzisz dziecko. – Moja przyjaciółka Milena, matka aktywnej trójki, zazdrościła mi wygody. A ja czekałam na ten dyskomfort.
Niestety, po raz szósty się nie udało, przypomniałam sobie słowa Mileny, przekroczywszy próg domu.
W rogu salonu stała dwuipółmetrowa choinka, którą ubraliśmy dla nas dwojga. Janek zapalił lampki.
– Połóż się, kochanie, przygotuję herbatę. – Mama po krótkim powitaniu poszła do kuchni.
Nietrudno było dostrzec jej opuchnięte od płaczu oczy.
Po chwili siedzieliśmy w milczeniu przy noworocznej szarlotce i parujących filiżankach.
Mama spróbowała zabrać głos jako pierwsza.
– Jak się czujesz, Olu?
– A jak mam się czuć?! – wybuchnęłam. – Tak jak ostatnio, przedostatnio i jeszcze wcześniej!
– Kochanie, podam ci poduszki pod plecy. – Mój mąż zerwał się z miejsca.
Jezu, jacy oni próbowali być przymilni! Najchętniej zapadłabym się pod ziemię lub zakopała w niedźwiedziej gawrze, żeby nie widzieć tych współczujących spojrzeń i nie słyszeć głosów pełnych niepokoju.
– Jest mi wygodnie, Janek! Zostawcie mnie wszyscy w spokoju! – krzyknęłam, zakrywając twarz rękami. Zbyt gwałtownie próbowałam wstać z kanapy i upadłam.
Kilku kolejnych godzin nie pamiętam. Musiałam zasnąć w salonie. A kiedy się obudziłam, wokół panowała ciemność. W fotelu obok spał Jasiek. Otworzył oczy, kiedy usłyszał ruch.
– Gdzie mama? – zapytałam.
– Poszła do domu.
– Przepraszam – wykrztusiłam, sięgając po chusteczkę. – Podasz mi telefon?
– Jest trzecia rano. Zadzwonisz jutro – odparł. – Chyba że chcesz iść do łazienki?
To było zbyt duże przedsięwzięcie.
Kiedy otworzyłam oczy po raz drugi, za oknami dostrzegłam słońce i płaty śniegu pokrywające gałęzie rozłożystej, rosnącej obok tarasu daglezji. Piękny kojący widok na chwilę pozwolił mi zapomnieć o rzeczywistości. Przypomniał o niej lekki ból w dole brzucha i stojąca w kącie pokoju torba, która zawsze towarzyszyła mi w drodze do szpitala.
– Wstałaś, kochanie? A może przeniesiesz się do sypialni? – Jasiek wyrósł jak spod ziemi.
Poczułam potrzebę doprowadzenia się do porządku. Ciepła woda, mydło i szampon spłukiwały ze mnie szpitalne zapachy.
Słabość nie pozwoliła mi wejść na piętro. Oparta na ramieniu męża dotarłam na kanapę.
Z każdą godziną fizycznie czułam się lepiej, ale psychika pozostawała zamknięta w klatce. Serce mi ciążyło, z trudem wypowiadałam słowa.
Około południa mama zwolniła Janka z opieki nade mną. Musiał iść do pracy.
– Mamuś, wybacz mi wczoraj – przeprosiłam.
– Nie gniewam się, kochanie. Też mi przykro.
Wprawdzie leżąc w izolatce po poronieniu, postanowiłam zapomnieć o istnieniu słowa „nadzieja”, ale przed wizytą u doktora Witaja ponownie dało o sobie znać. Fizycznie doszłam do formy, w głowie zaczęły zakwitać lepsze myśli.
Zazwyczaj odwiedzałam ginekologa sama, ale tym razem postanowił mi towarzyszyć mąż. Nieco zdziwiona jego gorliwością, wzięłam jego tłumaczenie za dobrą monetę.
– Zawiozę cię. Jest gołoledź, moja terenówka lepiej sobie poradzi w takich warunkach – zapewnił.
Trudno było siedzieć w poczekalni pełnej ciężarnych kobiet, na szczęście nie trwało to długo. Niebawem usłyszałam zachęcający głos pielęgniarki i przywitałam doktora Witaja. Badanie wypadło zadziwiająco dobrze, a doktor poprosił, bym zajęła miejsce naprzeciwko niego, i podparł brodę rękami. Ogarnął mnie lekki niepokój, który szybko odpędziłam. Starałam się dostrzec ślad uśmiechu w kącikach jego ust, ale to pozostawało w sferze marzeń. Zazwyczaj delikatny i oględny, doktor Witaj postanowił nie owijać w bawełnę.
– Olu, niestety nie mam dla pani dobrych wieści. Konsultowałem pani przypadek z wieloma kolegami, szczegółowo przeanalizowaliśmy wyniki wszystkich pani wcześniejszych badań i wnioski nie są zadowalające. Prawdopodobnie, bo nigdy nie można mieć pewności – zaakcentował – cierpi pani na syndrom poronień nawykowych. Oznacza to, że mimo prawidłowego zajścia w ciążę nie może jej pani donosić. Nie mamy pomysłu, jak możemy pani pomóc, ale życie pisze różne scenariusze. Nawet takie, jakich medycyna nie jest w stanie przewidzieć.
– To znaczy, że kolejną ciążę też poronię? – wyszeptałam nie swoim głosem.
– Prawdopodobnie – odparł.
Do Janka odezwałam się dopiero w samochodzie.
– Jasiek, ja nigdy nie urodzę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI