Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedemnaście lat temu Karol zgodził się oddać swojemu bratu bliźniakowi brzemienną w skutkach przysługę, która miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Życie przerwało jednak zmowę milczenia, a następstwa uczynku uruchomiły lawinę zdarzeń, które wystawiły na próbę rodziny obu braci, i tajemnica z przeszłości ujrzała światło dzienne. Konsekwencje braterskiej umowy poniosły żony bliźniaków i ich rodziny.
Czy Elwira i Jagoda, dwie silne i przebojowe kobiety, znajdą dość sił, by uporać się z przeszłością mężów i ich marzeniami? Ile można poświęcić w imię raz danego słowa?
Opowieść o skomplikowanych relacjach rodzinnych, urokach codzienności i przeszłości, która nigdy nie pozostaje tajemnicą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2014
Projekt okładki
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© solominviktor/Fotolia
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Anna Żółkiewska
ISBN 978-83-7961-941-2
Warszawa 2014
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
PROLOG
Jeszcze jeden. – Mężczyzna przy barze popchnął pusty kieliszek w stronę barmana.
Na wypolerowany blat wjechała setka wódki. Facet za ladą, z zaangażowaniem godnym dobrego właściciela knajpy, przetarł ją ponownie, nie zapominając o strzepnięciu niewidocznych okruszków po niedojedzonych przez klienta chipsach.
Zawartość literatki w okamgnieniu znikła w gardle nieznajomego.
– Jeszcze jeden! – zamówił, zapatrzony w lustro naprzeciwko, odbijające kształtne sylwetki butelek dumnie prezentujących procentową zawartość.
Mimo wczesnej godziny pub nie świecił pustkami. Przy stolikach, w zakamuflowanych, oddzielonych przepierzeniami zakątkach, goście sączyli kawę ze śmietanką, zagryzając jabłecznikiem na ciepło (zwanym z francuska szarlotką) lub pojadali sałatkę à la Cesar, która dawała im doskonałe alibi, żeby napić się wina w środku dnia. Takie kultowe danie bez wina? Mowy nie ma! Brak trunku byłby profanacją, na jaką kulturalny i bywały w świecie człowiek nie mógł sobie pozwolić. Dostojne panie i kulturalni panowie, grzebiąc w swoich sałatkach, zręcznie unosząc na widelcach kawałki grillowanego kurczaka, wkładając do ust listki rukoli z roszponką, zamawiali kolejne kieliszki, spoglądając z niesmakiem na siedzącego przy barze mężczyznę, który bez jakiejkolwiek zagrychy pochłaniał kolejne wódki. Niestety, stawał się coraz głośniejszy.
Nie obchodziły go dyskretne, pełne zgorszenia spojrzenia kulturalnych pań i dostojnych panów, którzy przecież odwiedzili pub nie po to, żeby się napić…
– Jakiś problem? – Postanowił wreszcie odezwać się barman. – Może pan czegoś potrzebuje?
– Nalej pan jeszcze jeden.
– A może mała przerwa?
– A może nie?
– Proszę.
Do kieliszka trafiła kolejna porcja wódki.
Barman spod oka przyglądał się klientowi, przecierając szkło, jak gdyby nie dostrzegał, że jest wypolerowane na glanc. Profesjonalna cierpliwość się opłaciła; mężczyzna w końcu postanowił się odezwać i nie było to związane z zamówieniem następnej kolejki. Faza, w jakiej się znajdował, usprawiedliwiała przejście z obsługą na ty.
– Co byś zrobił, gdybyś znienacka znalazł się w szponach dwóch kobiet? – Powstrzymał gestem ewentualną ripostę. – Karol jestem. – Wyciągnął dłoń. – Łatwiej nam się będzie gadało. – Poprawił się na wysokim stołku, który nagle przestał być stabilny.
– Mat. Mateusz. Cóż, gratuluję. Nie każdy facet…
– Gówno wiesz! – Klient podniósł głos. – To nie są żadne laski! To są kobiety, człowieku! Matki moich dzieci! Rozumiesz? – Żachnął się i omal nie spadł z siedziska, które zakołysało się niespodziewanie i odchyliło w stronę baru.
Barman podniósł ręce do góry.
– Sorry, sorry, nic nie mówiłem! Spokojnie, Karol. Jasne. Masz dwie laski, nie wiesz, którą wybrać. Okej. Wszystko dobrze.
– I obie w jakiś sposób skrzywdziłem. Z obiema mam dzieci.
– Pewnie. Trochę ciszej, inni goście…
– Goście… – Karol obsunął się na stołku. – Klienci i barmani, wszyscyście siebie warci! – Machnął ręką. Na Mata, na bar, na te dwie godziny, które tutaj spędził. – I tak mi nie pomożesz. Elwira, Natalia, Agnieszka, Jagoda, Wojtek. Kołowacizna. Nie wiem, co się dzieje, nie wiem, o co chodzi… – zawiesił głos. – Snuję się po uliczkach Torunia przed południem i czuję się dziwnie. Próbuję nie pamiętać, że czekają na mnie dwie kobiety. Będę musiał coś z tym zrobić. Rozumiesz?
– Pozwól, że jednak ci pomogę, bo za chwilę spadniesz. – Barman pokiwał głową ze zrozumieniem.
Powstrzymał nieźle pijanego gościa przed dosłownym upadkiem, a później wyprowadził go na Stary Rynek. Karola oślepiło wrześniowe słońce.
– Jeszcze dojdziemy do siebie… – mamrotał, nieudolnie próbując zapiąć guziki kurtki.
Do postoju taksówek było kilkaset metrów. Do hotelu, w którym się zatrzymał, cztery minuty jazdy taksówką. Do Jagody kilka minut. Do Elwiry kilka godzin.
Mętlik w głowie zapowiadał potężnego kaca. Dobrze, że do numeru też można zamówić połówkę.
Podbudowany Karol zatrzymał taksówkę i zamówił kurs do najlepszego hotelu w mieście.
1.
JAGODA
Siedziałam na lewo od trumny, obok Wojtka, który zwiesił głowę i zapatrzył się na czubki swoich butów. Uroczystość pożegnania Dariusza miała się rozpocząć za chwilę. Miejsca po przeciwległej stronie katafalku powoli zajmowali członkowie uniwersyteckiego senatu, siadając w ciszy na krzesłach. Co chwila któryś z profesorów posyłał mi, czyli owdowiałej małżonce wybitnego, przedwcześnie tragicznie zmarłego uczonego Różańskiego, spojrzenie pełne uszanowania, nie podchodząc jednak, by nie zakłócać mojej kontemplacji. W przeciwieństwie do Wojtka, wciąż oszołomionego śmiercią ojca, trzymałam głowę prosto. Przyglądałam się przybyłym, zerkając, czy aby z trumny nie zsuwają się wiązanki. Zastanawiałam się nad tym, co wydarzyło się w kościele…
Koszmar ostatnich dni trwał. Może już niepodlewany rzęsistymi łzami, może na nieco mniejszej ilości tabletek uspokajających niż garść, ale nadal dotkliwy, dołujący. Bolesny.
Kiedy wsiadali do helikoptera, wcale nie miałam złych przeczuć. Kiedy Dariusz przyszedł do domu z wiadomością o planowanym kilkudniowym wyjeździe w Bieszczady w celu przeprowadzenia badań nad środowiskiem którejś z połonin (przyznam szczerze, że nie uznałam za stosowne zapytać o szczegóły), gdzie nagle pojawiła się chmura zanieczyszczeń, pomyślałam wyłącznie o przypadającej na początku września rocznicy naszego ślubu.
– Pamiętasz? Na sobotę zaprosiłam już gości – skwitowałam, zastanawiając się, do kogo zadzwonić najpierw, żeby odwołać imprezę.
W sprawach badawczych Dariusz był nieugięty. Znałam go wystarczająco długo, by zdawać sobie sprawę z priorytetów. Nauka zawsze była na pierwszym miejscu.
– Wiesz, kochanie, że chciałbym zostać – tłumaczył się z miną zbitego psa. – Ale jedziemy we czterech. Mamy nawet załatwiony śmigłowiec.
Jakakolwiek dyskusja była z góry skazana na niepowodzenie.
– Kto jedzie? – zapytałam, pozwalając, by wyrzuty sumienia odpuściły nieco.
– Nie licząc pilota, trzech kolegów z Warszawy.
– Lecisz z Warszawy?
Zaprzeczył.
– Mamy w Toruniu spotkanie, więc ruszamy stąd. Za dwa dni. Wrócę w poniedziałek.
Mimo tego zapewnienia byłam zła. Znów to samo! Jego badania, jego praca. Jego Bardzo Ważne Sprawy.
– Wynagrodzę ci to, kochanie. – Mój mąż przygarnął mnie do siebie. – Może przywiozę ci z Bieszczad coś ładnego? Chciałabyś?
– Jasne! – nadąsałam się, sprzątając talerze po kolacji. – Mógłbyś raczej więcej czasu poświęcić Wojtkowi. Ostatnio zrobił się jakiś dziwny.
– Dojrzewa, Jagódko. W końcu ma już niemal siedemnaście lat – podsumował odkrywczo. – Ale dobrze – dodał, zanim zdążyłam zareagować na unik przed odpowiedzialnością za wychowanie naszego syna. – Obiecuję, że z nim porozmawiam. Dalej się zobaczy.
Tak oglądało się od jakiegoś czasu. Wojtek z chwilą pójścia do gimnazjum poczuł się dorosły. Zaczęły się nocne eskapady, najpierw kończone przed dwudziestą czwartą, potem przeciągające się do późnych godzin nocnych. Na szczęście, mimo niezbyt wielkiego zainteresowania nauką, nasz syn dawał sobie radę w szkole, choć dochodziły mnie sygnały o zaległościach z różnych przedmiotów. Na pierwszych miejscach listy priorytetów znajdowała się „kapela” i „ludzie”, z pewnością fajniejsi i lepiej znający życie od rodziców. Ziomy, kumple i kumpele.
Byłam dla niego miękka. Zbyt miękka. A Dariusz? Uciekał w pracę, bojąc się podjąć zadania ojca karzącego, walącego ręką w stół, stawiającego warunki.
Spróbowałam spojrzeć na twarz Wojtka, wciąż skierowaną w stronę czubków butów.
Dziecko, jak my sobie damy radę? – pomyślałam ze strachem.
Łzy napłynęły mi do oczu. Jednak jeszcze wszystkie nie wyschły…
Za trumną ustawił się sześcioosobowy szpaler tworzący wartę honorową. Ciszę przerwał głos rektora.
– Wybitny naukowiec, studiował, zrobił doktorat, habilitował się jako trzydziestopięciolatek, członek stowarzyszenia…, stowarzyszenia…, stowarzyszenia… – wymieniał (nie miałam pojęcia!). – Miał dokonania, położył zasługi, wychował tylu magistrów, tylu doktorów, opublikował tyle artykułów, prowadził kilka programów badawczych, był dyrektorem instytutu, prodziekanem, dziekanem, wspaniałym kolegą, doskonałym opiekunem naukowym, mężem, ojcem…
Wojtek płakał. Próbowałam go objąć, ale strząsnął moje ramię.
– Chcesz wyjść? – szepnęłam cicho, żeby nie zakłócać tyrady rektora.
Pokręcił przecząco głową, pozwalając płynąć łzom.
Razem, a jednocześnie osobno, przebrnęliśmy przez kilka kolejnych wystąpień. Mówił dziekan, dyrektor instytutu, przedstawiciel kolegów naukowców. Kiedy za trumną ustawiło się grono w togach, domyśliłam się, że pożegnanie w uniwersyteckiej auli dobiega końca. Zaraz wyjdziemy i odprowadzimy Dariusza w jego ostatnią drogę.
Na cmentarz.
Gorzej być nie może, pomyślałam, wstając z krzesła. Czym prędzej chciałam opuścić pomieszczenie, nagle duszne i klaustrofobiczne.
Było. Gdy zgromadzeni zaczęli podchodzić z kondolencjami.
– Dziękuję, dziękuję, dam sobie radę, też mi przykro, oczywiście, gdybym potrzebowała pomocy… – odpowiadałam jak automat ukierunkowany na przyjęcie fali współczucia.
Wycierałam nos i dzielnie próbowałam powstrzymać wodospad łez. Dariusz patrzył na mnie z portretu ustawionego przy trumnie.
Jedyną realną pomoc zaoferował mój szef, kolega Dariusza, profesor Działdowski.
– Pani Jagodo, niech pani posiedzi w domu – szepnął. – Instytut się nie zawali, a pani odpocznie. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, jestem do dyspozycji.
– Dziękuję – wykrztusiłam nieswoim głosem, podnosząc na niego czerwone oczy. – Jeżeli pan profesor przyjmie zaproszenie, organizuję stypę…
Pogładził moją rękę.
– Dziękuję. Proszę nie myśleć o mnie. Trzymaj się, Jagódko.
Chociaż jeszcze kilka dni temu miałam wątpliwości, czy zgodzić się na oficjalny pogrzeb, wychodząc z auli Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, pozbyłam się ich dokumentnie. Czyjeś pomocne ramiona wprowadziły mnie i Wojtka do autobusu, dowiozły na cmentarz, pomogły przetrwać dalszy ciąg ceremonii. Moja najlepsza przyjaciółka Mariola zadbała, żeby na stoły w restauracji wjechał rosół, a po nim schabowe i zrazy. Po kawie i cieście, zaopatrzona w resztki jedzenia, wsiadłam do jej samochodu i pozwoliłam się zawieźć do domu. Domu, który dzisiejszego wieczoru zaludnił się przyjaciółmi, a od jutra miał zamilknąć nie wiadomo na jak długo.
– Usiądź sobie, Jagódko. – Mariola wymościła mi miejsce w fotelu. – Zaraz coś przygotuję.
Usiadłam, umęczona nieszczęściem. Słyszałam słowa, ale nie miałam siły otworzyć ust.
Podała mi kieliszek koniaku. Tego, który Dariusz przywiózł niedawno z Francji.
– Nie płacz. Jeśli nie chcesz, nie musisz pić. – Mariolka wyciągnęła rękę po kieliszek.
– Gdzie Wojtek? – Zignorowałam uwagę, zaniepokojona brakiem syna. Bałam się stracić go z oczu.
– Siedzą z Kacprem w drugim pokoju – uspokoiła mnie Mariola. – Jeśli chcesz, możemy z Kacprem zostać z wami na noc – zaproponowała.
– Może – zgodziłam się odruchowo. – A Kacper nie musi iść jutro do szkoły? – zapytałam.
Nie było źle. Mimo wszystko nie straciłam kontaktu z rzeczywistością.
– To już załatwione. Niczym się nie martw.
Goście wypili kawę i ulotnili się jak kamfora, porzucając zadżumiony dom. Dom naznaczony śmiercią. Dom smutku. Wrócili do mieszkań, gdzie czekały ich normalne, pełne rodziny, być może z problemami, z jakimś drobnym nieszczęściem, ale bez tchnienia śmierci.
– Dziękuję, że przyszliście – żegnałam Marcinów. – Też mi przykro. – Całowałam na pożegnanie Mańkę. – Wiem, że będzie dobrze – zgodziłam się z Marzeną.
Nareszcie same.
Nasi chłopcy pogrywali w sąsiednim pokoju w jakąś mocno hałaśliwą grę.
Siedziałam w fotelu Dariusza, bezmyślnie zagapiona w obramowanie okna. Z kuchni dochodziły dźwięki kapiącej z kranu wody, otwieranej lodówki, wyrzucanych śmieci. Po chwili Mariola skierowała się do sypialni Wojtka.
– Zrobiłam im kanapki – obwieściła i puściła oko. – Zaraz do ciebie przyjdę. Zjesz i ty? – Wyrwała mnie z odrętwienia, podsuwając pod nos pachnące krakersy z resztkami wszystkiego, co znalazła w lodówce.
– A jest majonez? – spytałam irracjonalnie.
Nie było siły, musiałyśmy się roześmiać.
– Naleję jeszcze po lampce. Nie będziesz już płakać?
Nie płakałam.
– Cieszę się, Jagoda, że trochę ci lepiej. – Zamknęła mnie w podwójnym nelsonie.
– Boli! – krzyknęłam.
– Ma boleć! Przynajmniej wiesz, że żyjesz!
– Po co?
– Nie rycz! Pamiętasz? Mamy coś do wyjaśnienia.
Natychmiast zrozumiałam, do czego pije moja przyjaciółka, i przeszedł mnie dreszcz.
Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
– Opowiedz mi dokładnie, co widziałaś.
– Klnę się na wszystkie świętości, że to był Darek! Stał za filarem w kościele. Naprawdę!
– Nie żartuj sobie.
– On tam był! – Mariolka nie dawała za wygraną. – Przecież go znam! To był on! I tyle!
– Darek nie żyje. Miałaś halucynacje. Choć nie ty jedna…
– Naprawdę? – wykrzyknęła.
– Ja też go widziałam. Jak odjeżdżał sprzed kościoła superczarnym audi.
2.
ELWIRA
Biegałam po pokoju, starając się opanować przedmiesiączkowe napięcie i usiłując nie zabić nikogo, kto napatoczyłby się pod rękę. Agnieszka i Natalka wciąż wylegiwały się w łóżkach, głuche na pokrzykiwania matki, mające zmobilizować je do porannego działania.
– Wstawać, dziewczyny! Kierowca nie będzie gnał jak głupi, żebyście zdążyły do szkoły! – mobilizowałam rozpuszczone potomstwo, reagujące na niemiłe wezwania naciągnięciem kołder na głowę.
Młode z roku na rok okazywały się coraz bardziej rozpieszczone i roszczeniowo nastawione do świata. I sprawiały coraz więcej kłopotów. Cóż, byłam winna sama sobie. Miałam do pomocy opiekunkę, panią Kazię, która z czasem przeobraziła się w ukochaną służkę dwóch małych udzielnych księżniczek, pana Mietka, odwożącego je do szkoły, że nie wspomnę o kilku innych osobach ułatwiających mi zajmowanie się domem i obsługę dziewczynek. Kucharzenie, sprzątanie, praca w ogrodzie pozostawały w gestii mojej starej niani – pani Gieni, pani Krysi, pana Ryśka. Podświadomie czułam, że powinnam wreszcie przejąć opiekę nad dziesięcioletnią Agnieszką i o dwa lata starszą Natalią, które z rozkosznych dziewczątek właśnie przeobrażały się w nadąsane kobietki.
– Za szybko, kochanie! Za szybko – ostrzegała mama, przyglądając się wnuczkom, za moim przyzwoleniem strojącym się w dorosłe ciuszki i ozdobną dziecięcą biżuterię.
Reagowałam alergicznie.
– Nie pamiętasz, jak to było, kiedy ja miałam dwanaście lat? Byłam taka sama jak Natalia. A potem wyjechałam na studia i musiałam sobie radzić. Nawet pracowałam! – Przypominałam przeszłość sprzed dwudziestu lat.
Mama nie dawała za wygraną.
– Wtedy były inne czasy. – Używała wyświechtanego argumentu. – Tato zakładał firmę, o jakim takim dobrobycie można było pomarzyć.
– Mówię ci, nie martw się o dziewczynki. Dorosną, wyjdą z domu, jeszcze się w życiu napracują. A teraz, dopóki mogą, niech korzystają. Może mam je puszczać do szkoły autobusem, a pan Mietek stać na firmowym parkingu?!
Na myśl o narażaniu bezpieczeństwa dzieci w drodze do szkoły obie dostawałyśmy gęsiej skórki i rozmowa o ich rozpuszczaniu umierała śmiercią naturalną. Pozostawały zasiane wątpliwości. Czułam, że powinnam poświęcić młodym więcej czasu.
– A gdzie tatuś? – Aga postanowiła wystawić głowę spod kołdry. – Chciałabym, żeby dzisiaj to on odwiózł mnie do szkoły.
– Ja też. – Dołączyła do siostry Natalia.
– Też bym chciała, niestety nie wiem, gdzie się podziewa wasz tatuś. – Ugryzłam się w język. I użyłam ogólnie znanego wykrętu. – Tatuś musiał wyjechać służbowo w sprawach firmy.
– A kiedy wróci?
A czy ja to wiedziałam? Byłam na niego wściekła i gotowa wykrzyczeć córkom prawdę. Powoli zaczynała mnie brać cholera na pytania dziewczynek, na które odpowiedź znał wyłącznie Karol. A on – tak się złożyło – wyjechał wczoraj nieoczekiwanie. Co miałam zakomunikować? Że tatuś trzy dni przed trzynastą rocznicą ślubu oznajmił nagle mamusi o Bardzo Ważnej Podróży Biznesowej, której w żadnym wypadku nie może przełożyć, spakował się i tyle go widziano. I chociaż mamusia prosiła, błagała, złościła się, on milczał.
Siedzieliśmy akurat przy kolacji. W salonie unosił się cudowny zapach naszej ulubionej zapiekanki z repertuaru pani Gieni – spaghetti z sosem carbonara i oczywiście boczusiem dostarczonym przez masarza z sąsiedztwa. Od mojego ślubu moja niania, niegdyś gosposia rodziców, poczyniła spore kulinarne postępy. Jeszcze jakiś czas temu jedlibyśmy jedynie tłusty boczek, teraz dodatkowo mogliśmy liczyć na włoski makaron i sos.
– Znajdź jakiś film – poprosiłam, znudzona ciągłym skakaniem po dziesiątkach programów. – Może być komedia. Wiesz, taka lajtowa, jak lubię. Jestem zmęczona i nie chce mi się myśleć o niczym.
– Zaraz – odburknął Karol, nie przestając przeszukiwać zawartości telewizora.
– Słyszysz, co mówię?
– Cicho! – wrzasnął tak głośno i nieoczekiwanie, że aż się przestraszyłam.
– „Dzisiaj w pobliżu miejscowości Lesko w Bieszczadach rozbił się helikopter wiozący czterech polskich naukowców na połoninę” – usłyszałam. – „Nikt nie przeżył wypadku. Specjalnie powołana komisja będzie badać przyczyny katastrofy. Z doniesień wynika, że pogoda była dobra, helikopter sprawny, pilot nie zgłaszał problemów z maszyną. Będziemy państwa informować o przebiegu dochodzenia. Rodzinom tragicznie zmarłych Andrzeja K., Henryka D., Dariusza R. i Jana Z. premier złożył kondolencje”.
Po komunikacie nastąpiły kolejne wiadomości.
Karol wstał od stołu i wyjął z barku karafkę z koniakiem. Nie pytając, czy nalać również mnie, napełnił baniasty kieliszek do pełna.
– Mogę? – zapytałam, oczekując wyjaśnień. Wiadomość ewidentnie wytrąciła mojego męża z równowagi. – Czy coś się stało? – drążyłam, próbując spojrzeć mu w oczy.
Charakter Karola trudno było nazwać kontemplacyjnym. Ale jego wzburzenie, chwilowa nieobecność, zamyślenie i nagła powaga świadczyły, że musiało się wydarzyć coś poważnego. A ja bardzo chciałam wiedzieć co.
– Nic się nie stało. – Mój mąż powrócił do rzeczywistości. – Michał wspominał o tej katastrofie, chciałem zobaczyć. Wiesz przecież, że myślałem o licencji pilota – zbył mnie.
Wzięłam to wyjaśnienie za dobrą monetę, bo tak mi było wygodnie.
– Mam nadzieję, że właśnie zmieniłeś zdanie, kochanie? – Uśmiechnęłam się.
Z radością przyjęłam fakt, że Karolowi został właśnie wyperswadowany niedorzeczny pomysł z samodzielnym lataniem i narażaniem życia w powietrzu.
Nie odpowiedział; chyba nie usłyszał pytania. Zasępiony, wpatrzony w duże amfiladowe okno z widokiem na ogród milczał, sącząc zawartość kolejnego kieliszka. Wreszcie dojrzał, żeby się odezwać, a ja po raz pierwszy w życiu przestraszyłam się, co usłyszę.
– Jutro wyjeżdżam – oświadczył. – Mam coś do załatwienia. Wrócę najszybciej, jak się da. Wyjadę rano, kiedy dziewczynki będą jeszcze spały. Wytłumaczysz mnie jakoś.
– Czy to się wiąże z katastrofą tego helikoptera? – zapytałam. Milczał. – Powiesz mi, o co chodzi?
– Nie teraz, Elwirko. – Karol jakby nieco odtajał.
– Gdzie jedziesz? – drążyłam.
– W siną dal, Elwiruś. W siną dal… A poważnie, nie pytaj, proszę. Będę za jakieś dwa, trzy dni. Wytrzymasz?
Oczywiście, że wytrzymam. Wytrzyma również nasza rocznica ślubu w najbliższą sobotę, a i firma się nie rozleci. Przecież zarządza nią mój tato. Akces-Plast nie zawali się na pewno.
Teraz przypomniałam sobie wieczorne manewry, Karolowe tajemnice, determinację mojego męża…
– Dziewczyny, nie pytajcie. Tato nic mi nie powiedział. Widocznie ma ważne sprawy.
– Ale powinnaś wiedzieć! Jesteś jego żoną! – powiedziała z wyrzutem nasza starsza córka.
– Jak będziesz, Natalia, czyjąś żoną, to pogadamy. A teraz won z wyra! Do łazienki, do kuchni i do szkoły marsz!
– Ale ja dzisiaj nie chcę do szkoły. – Próbowała ugrać coś Agnieszka.
Nie byłam w nastroju.
– Ja też wielu rzeczy nie chcę, a muszę. Za kwadrans wsiadacie do auta z panem Mietkiem albo dygacie na piechotę.
– Mamo!
– Już!
Moc sprawcza dobrego ustawienia do pionu nie ma sobie równych. Moje dwie udzielne księżniczki na włościach czterystumetrowej willi po niespełna połowie godziny znalazły się w samochodzie z panem Mietkiem, który szczęśliwie oddalił się w stronę ich szkoły. Podążyłam do domu.
W kuchni dumnie prężył muskuły ekspres do kawy, oczekując na naciśnięcie odpowiedniego guzika i poproszenie o espresso w mojej czarodziejskiej filiżaneczce w kształcie miniaturowego nocnika o barwie rozbielonej ultramaryny. Nie będę nalewała śmietanki ani zaśmiecała kawy mlekiem i cukrem, zwykłym ani nawet trzcinowym.
Nacisnęłam, kawa ze świstem polała się do porcelany. Zerknęłam na wyświetlacz komórki, ale wiadomości od Karola ani śladu. Opanowałam chęć wystukania jego numeru czy choćby wysłania esemesa. W końcu to nie ja wyjechałam bez tłumaczenia, nie będę się narzucać! A może powinnam być bardziej cierpliwa i poczekać na wyjaśnienia? Może. A może nie.
– Córciu, kiedy będziesz w firmie? – Odebrałam telefon od taty.
– A dzieje się coś ważnego? Karol wyjechał i musiałam wyprawić dziewczynki. Mogę się pojawić… – zastanowiłam się – …za godzinę. Pasuje?
Zamiast aprobaty usłyszałam gniew prezesa.
– Jak to: Karol wyjechał? Dzisiaj mamy Amerykanów w sprawie umowy na wiele lat! Miał być! Musi być! Gdzie on jest, do cholery?
Zostawił wszystko, rzucił i zniknął w ważnej sprawie. I, jak widać, zapomniał o Amerykanach.
– Zaraz będę, tatuś. Poradzimy sobie bez Karola. Wypadł mu naprawdę pilny wyjazd.
– Ale… – Tato próbował się czegoś dowiedzieć.
– Już jadę.
Dopiłam ostatni, najlepszy łyk kawy z nocniczka i narzuciłam żakiet. Lustro powiedziało tak. Dobrze wyglądasz. Wskoczyłam do auta.
– I jak myślisz? – zagadywałam do wiozącej mnie limuzyny. – O czym będziemy dzisiaj rozmawiać z Amerykanami? O pędzlach? O farbach? Temperach, gwaszach czy masach plastycznych? Nie martw się. – Uspokajałam auto. – Cokolwiek to będzie, tato zrobi na tym interes.
„A kiedy ty zaczniesz malować?”, wydało mi się, że słyszę cichy głosik spod siedzenia.
Kiedyś. Niedługo. Kiedy Karol wróci, tato podpisze umowę z Amerykanami, a dziewczynki dorosną. Kiedyś.
– Dzień dobry, panie Adamie – przywitałam się z portierem, który usłużnie otworzył mi bramę. – Są już goście?
– Od piętnastu minut, pani Elwiro.
Zaparkowałam przed biurowcem i przez dłuższą chwilę nie wychodziłam z auta. Nie chciało mi się rozmawiać z kontrahentami, zastępować Karola i pewnie towarzyszyć gościom na kolacji.
Nie pozostawało jednak nic innego, jak opuścić samochód, wygładzić spódnicę, przyczesać włosy, podmalować usta. I wio do prezesa!
Zanim przekroczyłam próg, raz jeszcze sprawdziłam telefon.
Karol nie napisał i nie zadzwonił.
C. d. w pełnej wersji